- W empik go
Dekameron - ebook
Dekameron - ebook
Pełne wydanie stu opowieści. Jest to zbiór 100 nowel, które w ciągu 10 dni w roku 1348 opowiada sobie dla zabicia czasu grupa 10 szlachetnie urodzonych florentyńczyków (7 pań i 3 młodzieńców), którzy schronili się przed zarazą (epidemią dżumy) w okolicach Florencji. Każdy dzień miał swój temat zadany przez kolejno wybieranego „króla” lub „królową”. Nowele stanowią opis obyczajów w epoce włoskiego Renesansu, dając wyraz z jednej strony bujnemu życiu, pełnemu miłości, przygód erotycznych i ludzkiej zmysłowości, z drugiej zaś strony wyrażając podziw dla inteligencji, sprawności umysłu ludzkiego, bystrości i sprytu. Głównym motywem opowiadań jest szeroko interpretowane pojęcie miłości (największej z potęg): miłość małżeńska - pozamałżeńska, zmysłowa - platoniczna, tragiczna - idylliczna. Bohaterowie „Dekameronu” reprezentują wszystkie grupy społeczne. Są tu królowie i książęta na równi ze służbą, urzędnicy, sędziowie, kupcy, rycerze, ludzie marginesu, jest także zakochany filozof, a także postacie dobrze znane w XIV-wiecznej Florencji. Prawda historyczna jest natomiast traktowana z przymrużeniem oka. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-792-4 |
Rozmiar pliku: | 1 006 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W epoce Reja i Kochanowskiego przekładano u nas gorliwie niektóre z nowel Boccacia; w wieku XVII nietylko nie wyszły one z obiegu, ale pojawiały się w coraz to nowem ujęciu. Jednakże na przekład „Dekameronu”, znanego już w XV stuleciu w Anglji, Francji i Niemczech, zdobyła się literatura polska dopiero pod koniec XIX w. W roku 1874 pojawiło się we Lwowie tłumaczenie Władysława Ordona. Ponieważ przekład ten, dokonany według słów tłumacza, z oryginału włoskiego, cieszył się względnie dobrą opinją nietylko wśród publiczności ale i w kołach literackich, więc muszę mu poświęcić kilka słów, rozwiewając niestety złudzenia, co do jego wierności i wartości artystycznej. Brak w nim wstępu autora; t. zw. „Introduzione”, poświęcona opisowi zarazy we Florencji, sprowadzona jest do połowy, tak zresztą, jak i wprowadzenia do poszczególnych nowel. Te dowolności rzucają się w oczy, już przy pobieżnej konfrontacji z oryginałem; gorsza rzecz jednak, że tłumacz prawie każde zdanie Boccacia opisywał swemi słowami, ujmując lub dodając samowolnie całe ustępy. Za przykład, jeden z wielu, niech posłuży ustęp z noweli czwartej (Dzień pierwszy): ...„Opat, przyglądający się jej z pod oka, zadziwiony pięknością dziewczyny, poruszył się jej łzami i przechodząc z oburzenia do litości, nie miał siły najmniejszego wyrzutu jej uczynić. Djabeł zawsze czatuje na mnicha i z tego słabości skorzystawszy, popędy cielesne w nim wzbudzić usiłował”... i t. d. Tego w oryginale wcale niema! Podobne przykłady moglibyśmy mnożyć w nieskończoność. Język przekładu przedstawia się jak „bigos hultajski”, gdzie obok słów z szesnastego wieku spotykamy: „alternatywy”, „refleksje”, „biboszów”, „biusty”, „biustonosze”, „temperatury”, „sofy” i tak bez końca. W przedmowie swojej pisał Ordon, że „język posiada krój stary, ponieważ ten odpowiadał najdokładniej klasycznej budowie stylu Bokacjusza, a także szczere i jędrne zwroty Górnickich i Kochanowskich lepiej się nadawały do drażliwych miejsc oryginału, aniżeli wstydliwe i pełne grymasów słówka współczesnej mowy”... ale niestety ów krój nie okazał się jednolitym i dlatego też dzieło sprawia dzisiaj wrażenie starego surduta, który chce gwałtem uchodzić za modny frak.
Na dobro Ordona zapisać trzeba, że on pierwszy „targnął się” na przekład „Dekameronu”, nie starając się przytem łagodzić i oczyszczać ustępów drażliwych. W epoce bufiastych rękawów była to śmiałość nielada. Boccacio musiał się wówczas wydawać prawie Aretinem! Tłumacz zdawał sobie dobrze sprawę, że publikację jego powita okrzyk oburzenia i zgrozy i dlatego pytał melancholijnie: „Wieczyste oskarżenia niemoralności i zgorszenia, ulubiona i kokieteryjna piosenka Tartuffów i dewotek! I czemuż to przypisać te powtarzające się za każdą nową edycją groźne i nieprzyjazne objawy?”
Chociaż Ordon nie sprostał wcale pierwowzorowi w przymiotach swojej formy, to jednak przekład jego można podciągnąć pod nazwę literackiego. Gdyby żył dzisiaj, to nie wątpię, że mógłby się ubiegać o nagrodę PENClubu. Na tle powszechnego niechlujstwa językowego tłumaczów i twórców, nawet „Dekameron” Boccacia - Ordona wydaje się „rara avis”.
Partaczem natomiast, i to partaczem zupełnym, okazał się niejaki prof. Paweł Chmielowski, który przetłumaczył „Dekameron” na zamówienie wydawnictwa „Italia” (1923 r.) Śmieć ten, uchodzący za dzieło Boccacia w mniemaniu naiwnych odbiorców literatury koszykowej, urąga najprymitywniejszym wymaganiom przyzwoitości artystycznej. Z szczęśliwych wyrażeń znanego italjanisty, posiłkującego się zresztą często pracą Ordona, zanotujemy tu jedno. ...„I nikt o tem nawet węchu nie zachwycił!” (mowa o pewnym klasztorze, gdzie przychodziły na świat małe mniszęta). Miejmy nadzieję, że żaden z wybredniejszych czytelników nie będzie również „chciał zachwycać węchu” o dziele pana profesora!
Gdy w Niemczech, prawie co rok wychodzi „Dekameron” w coraz to innej, luksusowej szacie, z ilustracjami Bayrosa lub reprodukcjami sztychów rokokowych, u nas istniały dotąd tylko dwa wydania, stojące poniżej wszelkiej krytyki. Tak naprzykład „Dekameron” nakładem „Italji”, upstrzony strasznemi ilustracjami i drukowany okropnym drukiem na podłym papierze, przeznaczony został odrazu dla rynsztoków, do których Boccacio miał u nas zbyt wielkie szczęście. Okrzyczany za pornografa, stał się dobrym żerem dla wydawniczych „Tausendkünstlerów” i dostawców literatury brukowej. Arcydzieło romansu średniowiecznego wprowadzono do towarzystwa „Barbary Ubryk”, „Chorób sekretnych” i „Samogwałtu u mężczyzn i kobiet”. Niechże wydanie niniejsze będzie choćby częściową spłatą długu, zaciągniętego w Polsce wobec pamięci wielkiego Florentczyka!
Styl i język Boccacia do najłatwiejszych nie należy. Jego okres jest jak krzywa linja, która się wije, kręci i gmatwa, zatracając się wreszcie gdzieś na manowcach, wraz ze swemi nawrotami, urywanym wątkiem i łataniną. Zdania czynią wrażenie fałd tuniki klasycznej, pełnej okazałości i dostojeństwa. Plautus treści połączył się z Cyceronem formy, scholastyk ubrał się w modne szaty, a jednocześnie martwy mechanizm łaciny ożywił się dzięki imaginacji, będącej w tym wypadku teatrem życia — można więc mówić równie dobrze o retoryce, logice i zamaskowanych sylogizmach, przy których na sen się zbiera, jak i o jedynym w swoim rodzaju organizmie żywym, o potężnej, niestarzejącej się nigdy „vis comica” średniowiecznego arcydzieła. Gdy formę oderwiemy od treści i traktować ją poczniemy, jako sztuczne, w pocie czoła wypracowane narzędzie, przemówi do nas bezpośrednio śmiech i komizm, czyli to, co najważniejsze. Forma i styl, tak związane z autorem i jego wiekiem, że naśladownictwo ich jest prawie niemożliwe, sprawiają na nas dzisiaj czasami wrażenie czegoś irytująco niezdarnego. Trzeba jednak pamiętać, że Boccacio tworzył dopiero język literacki z tego surowego materjału, który mu pozostawił w spadku nieznany autor „Cento novelle antiche”. Pod tym względem podobny jest do naszego Reja. Czyż do autora „Zwierciadła” może mieć ktoś pretensję za to, że nie pisał tak gładko, jak Krasicki?
Tłumacz musiał się borykać z okresami cycerońskiemi, zajmującemi połowę albo i więcej strony. Nieraz, gdy się zdawało, że się już szczęśliwie do kropki dociąga, nagle gdzieś z boku wyłaziło jeszcze jedno przeklęte zdanie podrzędne, niszcząc za jednym zamachem całą koronkową robotę. Gdyby dać wierną kopję tych dłużyzn, polski przekład „Dekameronu” mógłby stanowić lekturę interesującą tylko dla filologów. Dlatego też zrezygnowałem odrazu z niewolnictwa składniowego, rozczłonkowywując i nicując niemiłosiernie każdy z tych zawiłych i ciągnących się w nieskończoność okresów; jednakże skrótów nie przeprowadzałem żadnych, nawet tam, gdzie Boccacio wpada w sztuczną retorykę i po moralizatorsku ględzi. „Dekameron” tyle razy już „ przyprawiano”, „skracano" i „oczyszczano”, że nareszcie należy mu się raz przekład pełny. Język przekładu jest zlekka archaizowany, oczywiście odpowiednik trzeba było wybrać późniejszy, nastawiony raczej na wiek XVI—XVII. Trudno było sięgać przecie do „Kazań Świętokrzyskich” i Janka z Czarnkowa! Co się tyczy t. zw. ustępów nieprzyzwoitych, to tłumacz ich nie okrawał ani nie zamazywał, nie chcąc pozbawiać czytelnika prawdziwych klejnotów dowcipu. Tłumaczyłem według tekstu: „Il Decamerone" di Messer Giovanni Boccacio. Riscontrato coi migliori testi e postillato da Pietro Fanfani. (Firenze. Felice Le Monnier 1857 r.).
TŁUMACZ
Warszawa, 1930 r.PROLOG
Zaczyna się pierwszy dzień Dekameronu, w którym po wyjaśnieniach autora, dla jakiej przyczyny osoby, w opowieściach udział brać mające, zebrały się tutaj pod przewodnictwem Pampinei, rozprawia się o rzeczach, o jakich kto chce.
Ilokrotnie, miłe damy, pomyślę o wrodzonem wam współczuciu, zaraz wystawiam sobie, że dzieło niniejsze będzie miało dla was smutny i przykry początek. Zaczyna się ono bowiem od wspomnienia morowej zarazy, strasznem dla każdego, kto był jej świadkiem albo też jakimkolwiek sposobem o niej uznał. Nie chciałbym jednak, abyście przeraziły się, nim czytać poczniecie i pomyślały, że przez cały czas czytania płakać i wzdychać będziecie. Niechajże ów smutny początek będzie dla was tem samem, czem dla zmęczonych wędrowców stroma i mroczna góra, za którą skrywa się miła równina. Im trudniejszy był na wierzchołek dostęp, tem słodsze jest odetchnienie, po osiągnięciu zamierzonego celu.
Nieskończona radość boleścią się kończy, a po boleści znów radość nastaje. Po tym krótkotrwałym smutku (mówię krótkotrwałym, bowiem w niewielu słowach on się wyraża) wkrótce nastąpi wesele i radość, które wam już przyobiecałem. Bez stosownego uprzedzenia, po tak posępnym początku, nie mogłybyście wróżyć sobie później nijakiego ukontentowania. Gdyby to możliwe było, powiódłbym was tam, gdzie chcę, całkiem inną drogą, niż tą kamienistą ścieżką. Aliści, nie dotknąwszy tego wspomnienia, objaśnićbym wam nie mógł, jakim sposobem zdarzyły się te rzeczy, o których czytać będziecie; zatem k‘temu konieczność mnie czysta przywodzi.
Powiem więc, że w roku od narodzenia Pana naszego, Jezusa Chrystusa, tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, w sławnem mieście, Florencji, klejnot miast włoskich stanowiącem, wybuchła zaraza morowa, sprowadzona wpływem ciał niebieskich albo też Bogiem zesłana dla ukarania grzechów naszych. Mór zaczął się na kilka lat przedtem na Wschodzie i spowodował tam wielkie spustoszenia. Powoli, z miejsca na miejsce się przenosząc, zaraza do krajów zachodnich dotarła. Zapobieżenia ludzkie na nic się wobec niej zdały. Nie pomogło oczyszczanie miast przez ludzi do tego najętych, zakaz wprowadzania chorych do grodu, różne przestrzeżenia, co czynić należy, aby zdrowie zachować, ani też pokorne modlitwy, procesje i wszelkie pobożne dzieła.
Wiosną tego roku mór począł okrutne spustoszenia czynić. Choroba nie objawiała się u nas tak, jak na Wschodzie, gdzie zwykłem znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach i biodrach występowały czarne plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze. Możliwą jest rzeczą, że przyrodzenie choroby już takiem było albo też, że lekarze nic nie wiedzieli. Medyków wówczas pojawiło się siła, tak mężczyzn, jak i kobiet, nie mających, mówiąc poprawdzie, najmniejszego pojęcia o medycznym kunszcie. Nikt nie mógł odgadnąć przyczyny choroby ani znaleść na nią stosownego remedium. Dlatego też jedynie nieliczni z chorujących do zdrowia powracali, wszyscy pozostali umierali trzeciego dnia od chwili, gdy te znamiona na ciele się pojawiały; przytem nawet gorączka nie występowała. Morowa zaraza grasowała z wielką siłą; od chorych udzielała się łatwo zdrowym, którzy z zarażonymi przebywali, podobnie do ognia, co łatwo palne przedmioty obejmuje. Aliści zło jeszcze szło dalej; wystarczyło dotknąć się sukien chorego, aby się zarazić. To, o czem teraz powiem, może się wydawać rzeczą zadziwiającą. Gdybym jej na własne oczy nie widział i gdyby nie świadectwo wielu, sambym jej nie dał wiary, ani poważyłbym się jej tu opisywać. Siła zarazy była tak wielka, że przenosiła się ona nie tylko letko z jednego człeka na drugiego, ale i to sprawiała, że jeśli do przedmiotu, stanowiącego własność chorego, zbliżyło się jakieś zwierzę, zaraz mór się go chwytał i w krótkim czasie je uśmiercał. Jakem to już nadmienił, sam byłem takiego przypadku świadkiem. Strzępy odzieży pewnego nieboraka, zmarłego z powodu tej choroby, na ulicę wyrzucone zostały. Do szat podeszły dwie świnie i jęły je, wedle swego obyczaju, ryjami poruszać. Po upływie kilku minut, zwierzęta, jakby trucizny się najadły, zatoczyły się i padły nieżywe. Wypadki te wzbudziły w umysłach nieopisaną trwogę i napełniły je różnemi wyobrażeniami. Wszyscy bezlitośnie tylko o to się starali, aby wspołeczeństwa z chorymi unikać. To — zdawało się powszechnie jedynym ocalenia sposobem. Niektórzy mniemali, że strzemięźliwość przeciwko zarazie zabezpieczyć może, dlatego też wszelkiego nieumiarkowania się wystrzegali. Zgromadzali się w domach swoich, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali wymyślne potrawy, pili wyborne wina i chuciom cielesnym nie folgując, czas swój na muzyce, grach i tańcach trawili, dla zapomnienia o zarazie i śmierci, która poza ich domami szalała.
Inni zasię całkiem przeciwnie postępowali, twierdząc, że najlepszem lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić i żyć wesoło, śpiewać i żartować, wszystkie swoje pragnienia zaspakajać i śmiać się z tego, co się wokół dzieje.
Tak też i czynili. Dzień i noc włóczyli się po oberżach, pili na umór, swywolili w cudzych domach, opuszczonych przez prawych właścicieli, tak iż każdy mógł je zajmować, rządząc się tam do woli. Jednakowoż i ci, raczej do zwierząt, niźli do ludzi podobni, unikali skrzętnie obcowania z zarażonymi. W pośród takich opresyj i takiej żądzy, osłabia, a nawet całkiem sczezła siła tak człowieczych, jak i Bożych praw. Jej stróże i wykonawcy bądź to poumierali, bądź chorzeli albo też tylu podwładnych utracili, że obowiązków urzędu swego dopełniać nie mogli. Każdy przeto mógł czynić, co chciał. Wielu ludzi wybrało sobie sposób życia pośredni między temi dwoma, o których już namieniłem. Ci nie ograniczali się w jadle, na podobieństwo pierwszych, nie pili i rozpuście się nie oddawali, żyli jeno zgodnie z swym gustem, a życzeniem. Nie zamykali się w domach ale chodzili wszędzie, nosząc w rękach kwiaty, zioła pachnące i inne korzenie, które do nosa przykładali, w mniemaniu, że podobne zapachy siły żywotne w nich skrzepią. Powietrze w tym czasie było ciężkie, gęste i nasiąkłe smrodem gnijących trupów, wyziewami chorych i lekarstw.
Inni wreszcie, najbardziej nieużyci i bezlitośni, twierdzili, że najlepszym środkiem na zarazę jest ucieczka od niej. Myśląc tylko o sobie, siła mężczyzn i kobiet opuściło miasto, domy, majętności, krewniaków i przeniosło się do posiadłości swoich, za bramami grodu leżących, albo też u ludzi obcych schronu szukało. Mniemali widocznie, że gniew Boga, karzącego ludzi za ich nieprawość, dosięgnie tylko tych, co w obrębie miasta pozostaną, innych zasię oszczędzi, tak jakby cała ludność miasta na zagładę skazana została i jakby dla niej ostatnia godzina wybiła. Wprawdzie pomarli nie wszyscy z tych, co podobne mniemania żywili, ale i nie wszyscy zarazę przeżyli; owszem, pośród wszystkich tych stronnictw choroba szerzyła się srodze. Gdy się jeszcze zdrowiem cieszyli, opuszczali swoich krewniaków i przyjaciół i tem dawali przykład drugim, którzy, gdy na nich kolej przyszła, to samo czynili, zdając bliskich na pastwę losu. Gdyby to jeszcze sąsiad sąsiada bez pomocy ostawiał, gdyby tylko znajomi i krewniacy wystrzegali się wzajemnych odwiedzin! Niestety, powszechna klęska taką trwogę w umysłach mężczyzn i kobiet sprawiała, że brat opuszczał brata, wuj siostrzeńca, siostra brata, a często nawet żona męża swego. Gorzej jeszcze, że ojcowie i matki ostawiali dzieci swoje, nie troskając się o nie zupełnie, tak jakby obcemi im były. Wielu mężczyzn i wiele białogłów, dotkniętych zarazą, mogło tylko u kilku tkliwych przyjaciół, albo też u sług najętych pomocy szukać. Słudzy ci, chciwością powodowani, otrzymawszy wielką zapłatę, mieli pieczę nad chorymi. Aliści i takich nie wielu znaleźć można było; byli to przy tem ludzie grubi i z podobnemi posługami wobec chorych wcale nie obeznani. Umieli jeno podać to, czego chory żądał, a także po śmierci przybrać go do trumny. Zgarniali wielkie zyski ale i sami umierali.
Skutkiem tego, że chorych opuszczali krewniacy, przyjaciele i sąsiedzi i że sług dostać nie można było, weszła w obyczaj rzecz dotąd niesłychana: białogłowy, choćby najpiękniejsze i z najlepszych rodów idące, nie wzdragały się, zachorowawszy, mężczyzn do posług przyjmować, nie wchodząc w to, czyli są starzy, czy też młodzi, i obnażały przed nimi najwstydliwsze części ciała swojego. Może być, że te, które później do zdrowia przyszły, z zwyczaju tego pobudkę do rozpusty wzięły. Siła umarło z tych, co gdyby pieczę nad sobą mieli, ani chybiby wyzdrowieli. Przy braku opieki i przy gwałtownem szerzeniu się zarazy, codziennie tyle narodu ginęło, że strach i zgroza brała nie tylko świadków ale i tych, co o tem słyszeli.
Pośród ludzi, przy życiu pozostałych, pojawiło się wiele nowych obyczajów, całkiem przeciwnych do tych, co dawniej istniały. Dotychczas zwyczajem było, że w domu zmarłego zbierały się niewiasty i sąsiadki, które go pospołu z domownikami opłakiwały; przed domem zasię skupiali się przyjaciele i sąsiedzi; do nich później, według godności zmarłego, dołączało się duchowieństwo. Zebrani brali mary na ramiona i ze śpiewem, przy blasku gromnic, zwłoki do kościoła odprowadzali. Gdy tylko mór się pojawił, obyczaje te zanikły, ustępując miejsca nowym. Umarłego nie tylko ciżba niewiast nie otaczała, ale niejeden człek samotnie z tego świata schodził, nie będąc żegnany łzami i wzdychaniami swoich krewniaków. Miast szlochów rozbrzmiewały żarty, śmiech i wesołość na stypach.
Nowy ten obyczaj zwłaszcza białogłowom do smaku przypadł, zadając kłam ich płci tkliwości. Rzadko się zdarzało, aby szczątki doczesne przez dziesięć albo dwanaście osób do kościoła odprowadzane były. Orszak żałobny składał się przytem nie z czcigodnych mieszczan lecz z zwykłych grabarzy, którzy zwali się służbą moru i za zapłatą pracowali. Ci, trumnę jaknajspieszniej pochwyciwszy, nieśli ją do pierwszego lepszego kościoła, a nie tam, gdzie zmarły pragnął, aby nad jego ciałem modły odprawiono. Czterech albo sześciu księży z zapalonemi świecami odprowadzało zwłoki do pierwszej napotkanej mogiły i powierzało je ziemi bez zbytnich modłów. Los ludzi ubogich, a nawet tych, co w pewnym dostatku żyli, godzien był najżywszej litości. Ci, pozostawszy z powodu ubóstwa albo też z przyczyny ufności, jaką w miłosierdziu Bożem pokładali, w domach swoich, wpośród sąsiadów, ginęli bez ratunku. Wielu dniem i nocą na ulicach padało, inni umierali w swoich domach, a sąsiedzi po trupim zaduchu dopiero o ich śmierci się dowiadywali. Znaczna część mieszkańców, bądź to z obawy zarażenia się, bądź też z miłosierdzia dla zmarłych, przyjęła obyczaj wynoszenia zwłok przed dom własnemi rękami, czy też przy pomocy grabarzy; kładli je przed progiem, tak, że w tych miejscach, zwłaszcza rankiem, wielką ilość zwłok obaczyć można było. Później przynoszono mary, a gdy ich brakło, proste deski; zdarzało się, że na jedne mary dwa albo trzy trupy kładziono tak, iż można było obaczyć zwłoki męża, obok zwłok żony, trupa ojca, pospołu z trupem syna leżącego. Za dwoma księżmi, niosącymi krzyże, trzy albo cztery mary niesiono. Duchowni, którzy sądzili, że tylko jednego zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku wiodą, przy grzebaniu sześciu albo ośmiu trupów musieli być przytomni. Umarłym nie okazywano czci nijakiej, nie odprowadzano ich do grobu z zapalonemi pochodniami, ani też nad nimi łez nie roniono. Wreszcie k‘temu przyszło, że równie o umarłych się troskano, co o zdechłe kozy. Jawnem się wówczas stało, że powszechna niedola uczy nawet głupców cierpliwie poddawać się losowi, czego w zwykłych czasach ludzie najmądrzejsi, małemi tylko przeciwieństwami nękani, nauczyć się nie są w stanie. Gdy z powodu mnogości trupów, na cmentarzach poświęconej ziemi nie stało, tak iż nie lza już i myśleć było, aby każdy zmarły miał swoją mogiłę, poczęto kopać głębokie jamy, w które trupy setkami jedne na drugie rzucano, nakształt towarów na okręcie. Zwłoki ledwie cienką warstwą ziemi przysypywano, póki jama po brzegi się napełniła.
Nie będę się zbytnio szerzył nad szczegółami tej niedoli, co nasz gród dotknęła; powiem jeno, że zaraza rozszerzyła się po miejscowościach okolicznych. Nie wspominam o zamkach, bowiem te do małych grodów podobieństwo mają, chcę natomiast powiedzieć o wsiach, gdzie nieszczęśliwi kmiecie, wraz z rodzinami, pozbawieni pomocy medyków i jakiejkolwiek pieczy, marli na polach, drogach i w domach, nie jak ludzie ale jak bydlęta. We wsiach nastąpiło to samo, co i w miastach, a więc obyczajów rozwiązłość i brak dbałości na obowiązki swoje i sprawy. Ludzie jakby na śmierć czekali i dlatego też nie przykładali nijakiej pilności do uprawy pól, do utrzymywania trzód i dobytku swego; przeciwnie całkiem, starali się roztrwonić płody swej pracy.
Doszło do tego, że osły, kozy, świnie, kury, a także najwierniejszych przyjaciół człeka — psy wyganiano z obejścia, tak iż zwierzęta wałęsały się po polach, gdzie niezżęte żyto przepadało. Niektóre bydlęta, napasłszy się do syta na opuszczonych polach, wieczorem bez pomocy pastucha, niby rozumne istoty do swych stajen i obór powracały.
Ale ostawmy już wsie okoliczne i do miasta powróćmy. Tutaj z srogiego niebios wyroku, a także z przyczyny ludzkiego okrucieństwa, w czasie od marca do czerwca więcej niż sto tysięcy osób życie straciło. Ginęli od strasznej zarazy, a także z braku pieczy i pomocy, skąpionej im przez zdrowych, którymi trwoga owładła. Dawniej niktby nie był pomyślał, że w Florencji można naliczyć tyłu żywych mieszkańców, ile w niej się później okazało zmarłych. Ileż to zamków, ileż wspaniałych pałaców i dworów, przedtem przez mnogie rodziny, przez rycerzy i znamienite damy zamieszkałych, teraz pustką stanęło! Wymarli w nich wszyscy, aż do ostatniego sługi!
Ileż to rodów, bogactw i skarbów bez dziedziców ostało! Iluż dzielnych mężów, urodziwych kobiet i młodzieńców, którychby Eskulap, Galien i Hipokrat za obraz kwitnącego zdrowia, ani chybi, poczytali, rano jeszcze obiadowało w społeczności swych przyjaciół i krewniaków, zasię nazajutrz już wieczerzało pospołu z swymi zmarłymi przodkami. Ciężko mi jest na sercu, kiedy błądzę myślą pośród tej okrutnej niedoli, dlatego też wszystko, co mogę, milczeniem pokryję.
A owóż w tym czasie, gdy gród nasz prawie całkiem opustoszał (słyszałem o tem później od człeka, godnego wiary) zdarzyło się, że we wtorek rano, w starożytnym, kościele Santa Maria Novella siedem młodych kobiet się zeszło. Krom nich nikogo w kościele nie było. Damy te więzami pokrewieństwa przyjaźni i sąsiedztwa zbliżone do siebie były. Żadna z nich jeszcze dwudziestego ósmego roku życia nie ukończyła, najmłodsza zaś ledwie osiemnaście lat liczyła. Były to białogłowy szlachetnej krwi, dobrych obyczajów, skromne, wdzięczne i obyczajnie ubrane. Nazwisk ich tutaj nie wymienię, nie chcę bowiem, aby się w przyszłości wstydzić miały za rzeczy, które opowiadały, czy też słuchały ich. Obyczaje teraz sroższe nastały i nielza już zażywać uciech i rozrywek, które podówczas dozwolone były nie tylko ludziom w ich wieku, ale i starszym jeszcze. Nie chciałbym także dać sposobności ludziom zawistnym (gotowym do oczernienia najniewinniejszego!), aby swemi niesprawiedliwemi posądzeniami mogli dobrą sławę tych białogłów splamić. Aby jednak omyłek uniknąć, pragnę nazwać je imionami, stosownemi do ich natur. Pierwszą, latami starszą, przezwiemy Pampineą, drugą — Fiammettą, trzecią — Filomeną, czwartą — Emilją, piąta niechaj się zwie Laurettą, szósta Neinfile, siódmą zasię, nie bez przyczyny, Elizą zwać będziemy. Tych siedem niewiast, bez żadnego poprzedniego ułożenia, zeszło się raz trafunkiem w kościele. Usiadły wkoło, wzdychały długo, a później skończywszy modlitwy, jęły mówić o sprawach potocznych. Po niejakim czasie, gdy wszystkie umilkły, Pampinea z takiemi słowy do nich się obróciła:
— Drogie przyjaciółki! Wiecie równie dobrze, jak ja, że nikomu tego naganiać nie można, iż uczciwie praw swoich używa. Każdy, co na świat przyszedł, ma naturalne prawo podtrzymywać i ochraniać życie swoje. Uznają to wszyscy tak dobrze, że jeszcze nikomu, jeżeli w obronie własnej drugiego zabił, za występek tego nie poczytano. Jeżeli zaś prawa, dla dobra ludzi ustanowione, takie rzeczy czynić dozwalają, o ileż więcej wolno nam być winno użyć wszelkich środków dla ochrony życia naszego? Gdy pomyślę o tem, cośmy robiły dzisiaj i w dni poprzednie, gdy wspomnę nasze rozmyślania i rozmowy, widzę jawnie, że każda z nas drży o życie swoje. Niema w tem, wierę, nic dziwnego! Dziwuję się jeno, że my, białogłowy nie przyjęłyśmy dotychczas stosownych miar w stosunku do rzeczy, co naszą trwogę tak powodują. Zdaje mi się, iż powstajemy tu tylko dlatego, aby liczyć ilu umarłych na cmentarz niosą i patrzyć, czy księża, których niewielu w mieście pozostało, dobrze służbę bożą, w właściwym czasie pełnią, albo też poto, by żałobą naszych szat wszystkim ukazywać, w jak nędznym znajdujemy się stanie. Gdy stąd wyjdziemy, znowu obaczymy chorych i umarłych, co ich ze wszystkich stron niosą, ujrzymy takoż różnych łotrzyków, których z miasta za ich zbrodnie wygnano, a którzy teraz jawnie z praw szydząc (ich strażnicy martwi albo chorzy leżą), zuchwale po mieście się uganiają. Obaczymy również pospólstwo, naszą krwią utuczone, i owych posługaczy moru, wałęsających się wszędzie i bezwstydne pieśni śpiewających. Słyszymy tylko o tem, że ten lub ów umarł, a tamten ze śmiercią się pasuje. Gdyby było jeszcze komu płakać, powszędy rozlegałyby się szlochy i jęki. Gdy zasię powracamy do domu i widzimy, że z całej rodziny przy życiu jeno służka ostała, taki strach za gardło chwyta, że włosy na głowie się podnoszą. Dokądkolwiekbym nie poszła, wszędzie mnie cienie zmarłych gonią, w kształtach swoich odmienione, z przerażającemi pozory, które nie wiem skąd się u nich wzięły. Dlatego też w domu, tutaj i wszędzie ciężko mi jest na duszy, zwłaszcza, że, jak mi się zdaje, krom nas niema już tu człeka, w którymby trochę siły żywotnej ostało. Słyszałam o ludziach (nie wiem, czy jeszcze są przy życiu), którzy zatracają wszelką różnicę między rzeczą obyczajną a bezecną i jedynie swojem pragnieniem się powodując, dniem i nocą to jeno czynią, na co ochotę mają. Robią to nietylko ludzie świeccy ale i zakonnicy. Przekonani, że nie jest wzbronione im to, co innym dozwolone być może, znieważają śluby swoje, chuciom swoim folgują i myślą tym kształtem życie swoje ocalić. Jeżeli zaś w samej rzeczy tak się dzieje, cóż my tu czynimy, na co czekamy, o czem myślimy, dlaczegóż niedbalej od innych o utrzymanie życia naszego zabiegamy? Zaliż gorszemi być się mniemamy, czy też sądzimy, że życie do ciał naszych silniejszym łańcuchem, niż u innych, jest przytwierdzone, tak iż obawiać się o nie wcale nie trzeba? Wierę, w srogim błędzie byśmy były, bowiem myśleć tą modłą tylko głupiec może. Zważmy, ilu młodzieńców i kobiet od srogiej zarazy zginęło, a obaczymy w tem najlepszy dowód naszego błędnego mniemania. Dlatego też, abyśmy, dzięki naszej niedbałości, nie wpadły w gorszą biedę, której przecież uniknąć możemy, umyśliłam coś; nie wiem tylko, czy ten środek ratunku wam do smaku przypadnie. Mniemam, że najlepiej będzie uczynić to, co wielu już przed nami czyniło i, ani chybi, potem uczyni, to jest, miejsca te opuścić. Nie będziemy szły za bezwstydnemi przykładami jakiemiś, jeno poprostu miasto opuścimy i udamy się do którejkolwiek z naszych wiejskich posiadłości, gdzie wśród wesela i rozrywek, granic obyczajności nie przekraczając, żyć poczniemy. Rozlegają się tam radosne ptasząt śpiewy; ujrzymy zielone szczyty i doliny, pola, na których kołysze się zboże, a takoż drzewa różnorodne i niebo odkryte; chocia się ono i na nas zagniewało, przecie nie skąpi nam przez to swej wiecznej krasy; trzeba przyznać, że milej będzie wpatrywać się weń, niż patrzeć na puste domy naszego grodu. Krom tego, powietrze tamtejsze czystsze jest, a co się należy do zapasów żywności, to znajdziemy tam ich więcej, a przykrości o wiele mniej, niż tutaj. Prawda, że kmiecie podobnie jak mieszczanie umierają, jednakowoż mniej tam ludności i domów, dzięki czemu i mniej się trupów widzi. Przy tem, zdaje mi się, że nie opuścimy tu nikogo, bowiem raczej powiedzieć można, iż same opuszczone jesteśmy. Wszyscy, co nam bliscy byli, albo umarli, albo też, uciekając od śmierci, nas odbieżeli. Żaden wyrzut więc gryść naszych sumień nie będzie, jeżeli zamysł swój wypełnimy, jeśli jednak się go wyrzeczemy, troska, cierpienie, a być może, i śmierć nas spotka. Tedy, jeżeli się zgadzacie, weźmiemy z sobą służbę, opatrzymy się w rzeczy niezbędne i będziemy spędzały czas raz w jednem miejscu, to znów w drugiem, weseląc się w miarę tego, jak nam okoliczności pozwolą; mniemam, że najrozumniejszym postępkiem to się okaże. Będziemy wiodły takie życie, aż niebo nie położy kresu temu, co się teraz dzieje. Sądzę, że oddalić się stąd jest lepiej, niż tu pozostawać i żyć nieobyczajnie, jak to inni czynią.
Pozostałe damy, wysłuchawszy Pampinei, nie tylko zamiar jej pochwaliły ale, pragnąc go w czyn wcielić, jęły myśleć nad wszelkiemi szczegółami, tak jakby wprost z kościoła miały w drogę wyruszyć. Wówczas Filomena, nader roztropna białogłowa, w te słowa rzekła:
— Wszystko, co Pampinea powiedziała, jest rozumne wielce, aliści nie mamy potrzeby tak się spieszyć. Zważcie, że wszystkie kobietami jesteśmy, u przecież i dziecku wiadome jest, że białogłowom trudno jest coś przedsięwziąć bez pomocy mężczyzn. Jesteśmy niestałe, tchórzliwe, uparte i podejrzliwe. Mniemam, że gdy same swoimi przewodnikami będziemy, to wspołeczność nasza długo trwać nie będzie. Musimy za jakimś przewodnikiem się rozejrzeć.
— Prawda jest — rzekła Emil ja — mężczyźni są naturalnymi przewodnikami białogłów i bez nich rzadko jakiekolwiek niewiast przedsięwzięcie do pomyślnego końca przychodzi. Ale gdzież mamy tych mężczyzn szukać? Wiadomo nam, że nasi najbliżsi prawie wszyscy pomarli lub też rozbiegli się w różne strony, uciekając od klęski, od której i my salwować się chcemy. Przyzwoitość zabrania nieznajomych zapraszać; zresztą miast wesela i wczasu, wstyd i przykrość znaleśćbyśmy mogły.
Gdy damy tak z sobą rozmawiały, weszli do kościoła trzej mężczyźni. Nie byli to młodzieńcy, bowiem najmłodszy dwadzieścia pięć lat już liczył. Ani przeciwności tego czasu, strata przyjaciół i krewniaków ani też strach, nie zdołały w ich sercach ognia miłości przytłumić, a tem mniej zagasić.
Pierwszy z nich zwał się Pamfilo, drugi — Filostrato, trzeci — Dioneo. Ryli to ludzie krotochwilni ale i obyczajni. W powszechnym zamęcie jednej pociechy szukali: dam swoich, które trafunkiem znajdowały się pośród siedmiu białychgłów, w kościele zebranych. Niektóre z nich spokrewnione z trzema mężczyznami były. Pampinea, ujrzawszy ich, rzekła z uśmiechem:
— Los sprzyja widać naszym poczynaniom, przysyła nam bowiem rozumnych i skromnych mężów, którzy naszymi przewodnikami i sługami będą, jeśli tylko na służbę przyjąć ich zechcemy.
Neinfile, będąca przedmiotem miłości jednego z przybyłych, zarumieniwszy się z pomieszania, rzekła:
— Na Boga! Pampineo zważ na to, co mówisz! Znam ich i wiem, że nic złego o nich powiedzieć nie lza; poczytuję ich za zdolnych do znacznie ważniejszych przedsięwzięć, niż to oto, a takoż upewniona jestem, że towarzystwo ich miłeby było każdym damom, piękniejszym i znaczniejszym od nas. Rzecz jednak w tem, że niektórzy z nich, jak o tem wszystkim wiadomo, niektóre z nas miłują; obawiać się zatem trzeba, że skoro ich zaprosimy, ludzie nas osławić mogą.
— Błahe są to sprawy — odparła Filomena — dopóki postępuję tak jak należy i dopóki sumienie mnie nie dręczy, niechaj każdy gada o mnie co mu się podoba, Bóg i prawda będą po mojej stronie. Jeżeli tylko będą skłonni nam towarzyszyć, to powinnyśmy radować się, jak to słusznie Pampinea zauważyła, że los naszym poczynaniom sprzyja. Pozostałe damy, usłyszawszy te słowa, umilkły i zaraz postanowiły przywołać młodzieńców, opowiedzieć im o swych zamysłach i poprosić, aby im towarzystwa w podróży dotrzymali. Krewniaczka jednego z nich podniosła się, zbliżyła się do nich, z uśmiechem ich powitała, opowiedziała w czem rzecz i w imieniu wszystkich dam poprosiła, aby się zgodzili szaserze i po bratersku do ich kompanji przystać. Z początku młodzi ludzie pomyśleli, że damy z nich żartują, ale potem przekonawszy się, że wysłanniczka poważnie mówi, odparli wesoło, że zaproszenie ochotnie przyjmują. Bez zwłoki umówiono się o wszystko, w co należało się opatrzyć, wyruszając w drogę.
Przygotowawszy wszystko, jak należy, posłali uwiadomienie do tego miejsca, gdzie się udać zamierzali. Następnego dnia, w środę rano, damy w otoczeniu służebnic swoich, a młodzieńcy pospołu z sługami, opuścili miasto i wyruszyli w drogę. Przeszedłszy ze dwie mile, dosięgli umówionego miejsca. Leżało ono na niewielkiej górze, oddalonej od dróg i ścieżek; było pokryte gęstemi krzewami i trawą. Na szczycie góry stał dom, otoczony obszernym dziedzińcem; komnaty, sale i ganki tego domu malowidłami upiększone były. Wokół ciągnęły się pola i sady, widać było studnie, pełne przezroczej wody i piwnice, opatrzone w wina najwyborniejsze, któreby lepiej znawcy, niźli skromne białogłowy ocenić umieli. Przybysze znaleźli wszystko gotowe na ich przyjęcie. Komnaty były ochędożone i przystrojone, łoża pokryte świeżą pościelą; wszędzie rozstawiono świeże kwiaty, które w tej porze roku dostać można było.
Gdy po przybyciu na miejsce, wszyscy usiedli, aby wczasu zażyć, wesoły i krotochwilny Dioneo, rzeki do dam:
— Raczej wasz zmysł zdrowy i wasza przezorność, niźli nasza wola, nas tutaj przywiodły. Nie wiem, coście w myślach swoich uczynić postanowiły, co się jednak należy do moich, to ostawiłem je za bramą miasta, gdym koło niej przechodził. Jeżeli pragniecie śpiewać i weselić się pospołu ze mną, zapraszam was do tego, zachowując wszelkie względy, waszej dostojności należne, jeżeli zaś nie, pozwólcie mi wracać z powrotem do moich myśli i do nieszczęsnego miasta.
Pampinea, która widać również wszelkich trosk swoich się pozbyła, odpowiedziała wesoło Dioneo:
— Dioneo dobrze mówi. Będziemy żyły wesoło, poto bowiem z miejsca smutku uszłyśmy. Ponieważ jednak rzeczy bez ustanowionego porządku długo trwać nie mogą, ja więc, która pierwszą pobudkę do rozmów w naszem towarzystwie dałam, zalecam, abyśmy z pośród siebie jakiegoś przodownika wybrali. Wszyscy się go będą słuchali i w wielkiem go mieli zachowaniu, on zasię starać się będzie o to, aby nam czas miło upływał. Aby zasię każdy z nas troski i słodycz powszechnego uważania jednako poczuł i aby przyczyn do zawiści nie było, mniemam, że dobrzeby było, gdyby urząd ten codzień komu innemu przypadał. Pierwszego wybierzemy powszechną głosów elekcją, a ów władca, wieczorem tegoż dnia, następcę swego mianuje. Wybrany, w czasie swego panowania, będzie miał możność ustanowić, jak i gdzie dzień spędzić mamy.
Mowę tę powszechny aplauz spotkał i natychmiast jednogłośnie Pampineę królową pierwszego dnia obwołano. Filomena, która słyszała o czci, jaką wawrzynowe wyrażają liście, pobiegła duchem do laurowego krzewu, zerwała kilka gałązek, splotła z nich piękny wieniec i włożyła go na głowę Pampinei. Od tych pór wieniec laurowy stal się u nich starszeństwa oznaką.DZIEŃ PIERWSZY
Opowieść I. Spowiedź Św. Ciappelletto
Ser Ciappelletto, fałszywą spowiedzią zwiódłszy świętego braciszka, umiera. Za życia był hultajem, co się zowie, po śmierci obwołano go świętym, mianując go świętym Ciappelletto.
Stosowną rzeczą jest, miłe białogłowy, aby człek każdą sprawę zaczynał w imię Tego, Kto był twórcą wszystkich rzeczy. Jakoże mnie, waszemu noweliście, zacząć przypadło, chcę tedy opowiedzieć o jednym z cudów bożych tak, aby nadzieja nasza, którą w Bogu pokładamy, okrzepła, niewzruszoną się stała i aby Jego imię zawsze było wychwalane. Wszystkie sprawy tego świata są znikome i marne, pełne wnątrz siebie i wokół trosk, trudów i goryczy i nieskończonym niebezpieczeństwom podległe. Żyjąc pośród nich, nie moglibyśmy dać im odporu ani obronić się, gdyby szczególna łaska boska nie dodawała nam sił i przezorności. Ta łaska spływa na nas nie wskutek jakichś zasług naszych, lecz dzięki dobrodziejstwu bożemu i modlitwom tych, którzy, żyjąc na świecie, z woli Boga byli śmiertelnymi, tak jak my jesteśmy, teraz zasię, dzieląc z Nim wieczność, są błogosławieni. Do nich, jako do orędowników, wiedzących przez eksperjencję o naszej słabości, obracamy się z naszemi sprawami i potrzebami, nie śmiąc zanosić próśb naszych do Najwyższego Sędzi. Bóg, pełen wielkiego dla nas miłosierdzia, rozeznawa, że śmiertelnemi oczami naszemi nie możemy przeniknąć tajemnicy Jego boskiej mądrości. Nieraz przytrafia się także, że powszechnem mniemaniem omyleni, wybieramy naszym orędownikiem przed Nim tego, kto na wieczne wygnanie jest osądzony. Ale jakoże dla Boga nic skrytem nie jest, tedy patrzy on bardziej na czystość myśli modlącego się, niźli na grzeszność i niewiedzę orędownika, k‘któremu modlący się obracają, i wysłuchuje ich próśb, tak jakby one do błogosławionego zaniesione były. Jawnie to widać z tej noweli, którą teraz wam opowiedzieć zamierzam.
Musciatto Franzesi, z wielkiego i bogatego kupca stawszy się rycerzem, miał ciągnąć do Toskanji wraz z bratem króla francuskiego, Karolem bez Ziemi, przyzwanym i do przybycia naglonym przez papieża Bonifacego. Jak to często u kupców się przytrafia, sprawy Musciatto w wielkiem były zawikłaniu. Nie mogąc ich łatwo i szybko do porządku doprowadzić, umyślił polecić to różnym ludziom. Na wszystko znalazł sposób, jedna tylko wątpliwość mu pozostała: nie wiedzał komu poruczyć wydobycie długu, jaki mu się należał od Burgundczyków. Dobrze wiedział zasię, że Burgundczycy są ludźmi wiarołomnymi, występnymi i złej wiary.
Nie mógł w myślach natrafić na człeka tak szczwanego, coby się potrafił niegodziwości Burgundczyków przeciwstawić. Gdy się długo nad tem głowił, przyszedł mu nagle na pamięć Ser Ciapperello da Prato, który go często w jego domu w Paryżu odwiedział. Był to człek niskiej postury i w stroju swym wielce wymuskany. Francuzi nie wiedząc, co oznacza włoskie słowo „Cepparello”, myśleli, że to „capello” — czyli wianek, a ponieważ był niskiego wzrostu, nazwali go nie Cappello, lecz Ciappelletto; pod tem imieniem znany był wszędzie, chocia niektórzy i wiedzieli, że się zwie Ciapperello.
A owóż i jego życie: będąc notarjuszem, za wielki srom sobieby to poczytywał, gdyby choć jeden dokument, z pośród tych nielicznych aktów, które sporządzał, prawdziwym, a nie fałszywym się okazał. Fałszywych aktów dostarczał, ile kto chciał, a czynił to czasem za darmo z większą ochotą, niż ten, coby za to sowitą zapłatę mógł otrzymać. Świadczył fałszywie z wielkiem upodobaniem, proszony lub nieproszony. W owych czasach we Francji wiara w przysięgę była niewzruszona. Nie troszcząc się o to, że krzywoprzysięga, zawsze brał górę we wszystkich sprawach, które miały być jego przysięgą rozstrzygnięte.