Delectorzy - ebook
Delectorzy - ebook
Módl się o światłość, gdy nastanie mrok.
Jeden zwyczajny list okazuje się dla nastoletniej Alison początkiem niezwykłej, pełnej przygód i niebezpieczeństw, przygody. Dziewczyna odkrywa, że w jej na pozór bezkonfliktowym świecie od tysiącleci trwa wojna bogów. Teraz ona, jako członkini tajnej grupy Delectorów, musi wyruszyć w daleką podróż, aby ocalić ludzkość przed boskim gniewem. Już wkrótce okaże się, że na życie Alison czyhają siły i istoty znacznie potężniejsze od wszystkiego, co do tej pory mogła sobie jedynie wyobrazić...
W tym świecie nikt nie jest tym, za kogo się podaje, a rzeczywistość, jaką znamy, przestaje się liczyć. Czy znajdziesz w sobie odwagę, by do niego wejść?
Kiedyś naśmiewano się ze mnie, dręczono mnie, ale gdy dziwnym trafem moim dręczycielom zaczęły przydarzać się same nieszczęścia i
wypadki, natychmiast zaprzestano uprzykrzania mi życia…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-055-1 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W średniowieczu wierzono, że kiedyś wypełni się pewne proroctwo. Dawało ono nadzieję na kres panowania postaci od zawsze siejących postrach. Niektórzy ludzie wyczekiwali tego momentu i chronili wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z ich wiarą. Byli Ludźmi Żywiołu.
Ponad sto lat temu, gdy rozpętała się kolejna wojna światowa, znaleźli się śmiałkowie, którzy mieli już dość ciągłych wojen oraz podziałów w ówczesnym świecie, postanowili więc wziąć sprawy w swoje ręce. Uformowano dwudziestoosobową grupę, której celem było zaprzestanie rozlewu krwi na ulicach za wszelką cenę. Byli to Delectorzy.
Nie wszystkim podobała się jednak wizja pokoju. Ci, którym obsesyjnie zależało na trwaniu wojny, stworzyli ugrupowanie liczące stu członków. Podburzali ludzi, nawołując do nienawiści skierowanej w stronę Delectorów. Tworzyli tajemnicze stwory oraz przyzywali mityczne postacie. Nazwali się Reubaltachesami.
Tuż po trzeciej wojnie światowej nastał kres rozwoju cywilizacyjnego. Jeden z mężczyzn rozpylił bowiem tajemnicze, nikomu nieznane substancje, które sprawiły, że ludzie stali się niezdolni do tworzenia wynalazków. Jak wieść niesie, zwał się Selwanees.
Ponadto swoim czynem doprowadził do tego, że duża część globu ponownie została owiana tajemnicą. Ludzie, otumanieni zagadkowym specyfikiem, bali się mówić o Nieznanych Ziemiach – jak nazwano owe skażone trującym dymem miejsca. Powiadano, że kto tam wejdzie, umrze w męczarniach. Z czasem jednak słuch o nich niemal zaginął.
•
Chłodne zimowe słońce oświetlało komnatę Elisabeth. Długie brązowe włosy spływały po jej ramionach. Ubrana była w ciemnoczerwoną suknię, która kończyła się tuż przy kostkach arystokratki. Panującą dotychczas ciszę wypełniło stukanie do potężnych, bogato rzeźbionych drzwi.
– Wejść! – zagrzmiała kobieta.
Do pokoju wślizgnęła się Katrin, jej służąca.
– Ach, to ty. Spodziewałam się kogoś innego.
– Kogóż, pani, jeśli wolno wiedzieć? – zapytała cicho i spokojnie młoda dziewczyna, lecz w jej głosie słychać było duże zaintrygowanie, jakie przystało kobiecinie wywodzącej się z wiejskiej rodziny.
Plebs bowiem wykazywał się nadzwyczajnym wścibstwem, czego doskonałym przykładem była Katrin.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy! – zagrzmiała Elisabeth. – Kilka dni temu uratowałam twoje nędzne życie, lecz nie znaczy to, że możesz wypytywać mnie o prywatne sprawy!
– Przepraszam, pani.
Skruszona kobieta pochyliła głowę, jednak ciekawość nie dawała jej spokoju. Wówczas ponownie rozległo się stukanie do drzwi.
– Wejść! – powiedziała donośnym głosem arystokratka.
Katrin spodziewała się ujrzeć wysokiego, czarnowłosego i przystojnego szlachcica, gdyż do jej pani zazwyczaj przychodzili tacy właśnie goście.
Elisabeth zmieniała mężczyzn jak rękawiczki. Niejeden z nich już umarł od trucizny przez to, że przypadkiem dowiedział się zbyt wiele.
Służącą zdziwił zatem widok małego, sześcioletniego chłopca o blond włosach i bladej cerze, którego zapłakane oczy przyglądające się ze sceptycyzmem światu wyglądały spod posklejanej czupryny.
– Dzień dobry. – Chłopiec się skłonił. Miał na sobie obdarte ubrania, a jego ciało pokrywały liczne zadrapania oraz niewielkie rany.
– Wynoś się, Katrin! Rzekłabym ostrzej, lecz w obecności dziecka nie wypada.
Służka opuściła pomieszczenie, w komnacie zapanowała krępująca cisza. Niebieskie oczy chłopca uważnie obserwowały pomieszczenie spod brudnych blond włosów.
– Ciasteczko? – zapytała Elisabeth, podając mu tacę.
Kobieta w głębi duszy była dobrym człowiekiem, pragnęła zostać matką. Nie potrafiła jednak się ustabilizować i założyć rodziny. Postanowiła przygarnąć sierotę, by móc podarować jej kochający dom. Serce arystokratki rozpaczliwie pragnęło czyjegoś towarzystwa, nie było jeszcze dogłębnie zgorzkniałe.
– Nie wypada, pani. Mam brudne ręce.
Elisabeth uśmiechnęła się z trudem.
– Nic nie szkodzi – odparła.
Chłopiec wziął w dłonie smakołyk. Wróciła krępująca cisza, która tak irytowała kobietę.
– Jak masz na imię? – zapytała.
– Selwanees.ROZDZIAŁ 1.
Mieszkam w Ghrian, średniej wielkości miasteczku w Szkocji. „Ghrian” znaczy słońce. Nazwa niezbyt wyszukana, lecz wydaje się być swojska i przyjazna. Ten, kto ją wymyślił, trafił w samo sedno – nie ma dnia, w którym słońce nie wyszłoby zza chmur przynajmniej na minutę. Niekiedy bywa słonecznie nawet przez godzinę. Sądzę jednak, że Ghrian jest najpiękniejsze takie, jak wygląda przez większość czasu, czyli ponuro, otoczone ciężkimi kroplami spływającego po oknach, idealnie czystego, deszczu.
Mam starszego o rok brata, Roya. Moja siostra, Jennifer, ukończyła już dawno piętnaście lat, co oznacza, że jest dorosła. Ma męża Scotta i córkę Larę. O nich niewiele da się powiedzieć. Są nieznośni oraz snobistyczni.
Nasz dom jest niewielki, lecz bardzo przytulny. W moim pokoju stoją tylko: łóżko, biurko i szafka. Nie znoszę dużej liczby mebli w pomieszczeniach. Nie za bardzo lubię także kogokolwiek do siebie zapraszać.
Jestem znana jako „przeklęta”, ponieważ potrafię czytać w myślach, posługiwać się telepatią. Zostałam obdarzona zdolnościami, których nie ma nikt inny w moim otoczeniu. Kiedyś naśmiewano się ze mnie, dręczono mnie, ale gdy dziwnym trafem moim dręczycielom zaczęły przydarzać się same nieszczęścia i wypadki, natychmiast zaprzestano uprzykrzania mi życia… Zauważyłam, że teraz moi dawni wrogowie są tak wystraszeni, że odnoszą się do mnie nawet z niejakim szacunkiem. Możecie uznać mnie za potwora, wcale się nie obrażę. Nie wy pierwsi i nie ostatni.
Okno mojego pokoju wychodzi na południe. Widać z niego ciągnące się pola zbóż i kukurydzy, z okna Roya natomiast – inne domy. Cieszę się, że zajęłam tę część domu. Zdecydowanie wolę w ciszy patrzeć na przyrodę, niż jak Roy mieć widok na budynki.
Brat chętnie podejmuje ryzyko i czuje się lepiej w obecności ciągłej wrzawy. Ja również lubiłam niegdyś kusić los, lecz znacznie mniej od niego.
Na imię mam Alison. Niezbyt zachwycające imię. Wszystkim się podoba, ale Jennifer na przykład z pewnością nie chciałaby się ze mną zamienić. Nie to, żeby strasznie mi nie odpowiadało. Ono po prostu nie jest w stanie sprostać moim oczekiwaniom względem imienia.
Mam jasne blond włosy, na kostce posiadam znamię, które przypomina gwiazdę z dwoma ramionami w okręgu – ten szczegół zawsze mnie intrygował.
Codziennie rano budzę się o piątej. W ciągu pół godziny ja i Roy jesteśmy gotowi i wychodzimy z domu. Idziemy wtedy na uczelnię. Studia są drogie, biorąc pod uwagę nasze nieduże dochody, ale rodzicom zależy na naszym wykształceniu. Ja uczęszczam na studia prawnicze, Roy na medyczne.
W tym roku, z momentem ukończenia piętnastu lat, wstąpiłam w dorosłość.
Dziś rano wstaję tak samo wcześnie jak zwykle. Całą noc nie mogłam zasnąć.
– Alison – mówi Roy, przechodząc obok. – Pośpiesz się, nie mamy wiele czasu.
Przewracam oczami i spoglądam na niego.
– Roy, naprawdę nie mam ochoty na jakiekolwiek poranne kłótnie – wzdycham. – Przynajmniej nie o tej godzinie.
Roy patrzy na mnie, również przewraca oczami i odchodzi.
To u nas rodzinne. Uwielbiam wiedzieć, co myślą ludzie, ale to bywa czasem nieprzyjemne. Mogą na przykład wyzywać mnie w swoich głowach. No, ale ja mogę wtedy spuścić im łomot, nawet gdy nie ma mnie obok nich. W rzeczywistości nie lubię tego robić. Ale jak trzeba, to trzeba. Czasami człowiek, który może więcej niż inni, zmuszony jest do… niekonwencjonalnych rozwiązań – że się tak wyrażę.
Przykładowo jednym z nich może być wybuchający kosz na śmieci tuż przy przechodzącym obok niego dręczycielu.
Tak, niekonwencjonalne. To chyba w tym przypadku najlepsze określenie.
Idziemy z Royem do szkoły. Prowadząca do niej polna droga jest piękna – wysadzana gdzieniegdzie kamieniami, porośnięta krótko ściętą, soczystą trawą. Wokół rosną zboża, które kołysząc się na letnim wietrze, przypominają falujący ocean. Ta ścieżka zawsze mi się podobała.
Gdy wychodzimy z przedmieścia i wkraczamy do miasta Ghealach, przeszkadzają mi gwar i krzyki. Krzywię się. Spoglądam na Roya, który szeroko się uśmiecha.
– Mój żywioł – mówi.
Uśmiecham się sztucznie.
– Cóż… Ja stokrotnie bardziej wolę ciszę. Może po prostu nie jestem przyzwyczajona do takiego gwaru – odpowiadam.
Dochodzimy do uczelni. Za domami widzę już jej zarys, co przypomina mi, że wcale nie mam ochoty do niej iść. Znów będę wyśmiewana i obsypywana wyzwiskami. Za to ich nadawcy oberwą samoistnie latającymi zeszytami. I kto tu ma najgorzej? Hm… Chyba zeszyty.
– Ucz się, pamiętaj – przypomina mi Roy.
Prycham, ale jednocześnie kiwam głową, wcale na niego nie patrząc.
– Ty też – odpowiadam.
Mnie nie trzeba tego powtarzać. Dużo się uczę, ale wolny czas wolę poświęcać na ćwiczenie nietypowych umiejętności, bo któż z nas nie chciałby czasami wywołać na czyjejś twarzy wyrazu czystego, nieumiejętnie skrywanego zdumienia?
– Hej, Roy! – wołam znienacka w jego głowie.
Uśmiecham się, gdy brat odwraca się do mnie z wyrazem twarzy, jakby coś kopnęło go prądem.
– Alison! Nigdy więcej tak nie rób!
Odchodzi ze zwieszoną głową i mamrocze pod nosem.
– Ja kiedyś zejdę przez nią na zawał.
Swoją drogą, czemu aż tak mu zależy, bym spędzała tyle czasu przy książkach? Jestem najlepsza w klasie i bez tego. Możecie teraz pomyśleć, że zastraszam nauczycieli, ale to w stu procentach nieprawda. Moje doskonałe wyniki świadczą o wrodzonych umiejętnościach, wszechwiedzy i ponadprzeciętnej skromności. No, może bez tej ostatniej.
Wchodzę do szkoły. Kocham piątki. Jak zwykle kroczę powoli. Na wypadek, gdyby była tu gdzieś Malmuira. Może już zwariowałam? Nie jestem pewna, w naszych okolicach nie ma psychologów. Wiem natomiast, że jestem bardzo niemądra (delikatnie mówiąc), bo się nią przejmuję, a przecież w mig mogę coś na to zaradzić. Zresztą nie ona jedna mnie dręczy oraz nie toleruje moich umiejętności.
Malmuira kiedyś mnie prześladowała. Ja, jak zwykle udawałam głuchą, więc na jakiś czas się jej znudziło.
Ostrożnie idę do klasy i siadam na podłodze przy ścianie. Bawię się sznureczkiem od plecaka, wywijając nim na wszystkie strony.
– Alison? Co za spotkanie! – słyszę piskliwy, sztucznie rozemocjonowany głos.
Malmuira. Zamykam oczy, udaję, że nie słyszę. Złota taktyka.
– Och, jak słodko! – szczebiocze Malmuira. – Zasnęła!
Słyszę śmiechy. Niektóre wymuszone, ale jednak śmiechy. Unoszę brew. Czy kogokolwiek tak tandetna uwaga mogłaby śmieszyć? Czuję, jak we mnie wrze. Ściskam dłonie w pięści, żeby nie wybuchnąć. Sama ich obecność przyprawia mnie o mdłości.
– Stado krów jej nie obudzi! – to Kenna.
Znowu śmiechy.
– Wiesz, właśnie takie stado krów mnie obudziło – ripostuję z pozoru ze stoickim spokojem, lecz w środku aż się trzęsę.
Wciąż nie otwieram oczu. Pamiętaj, upominam się w myślach, złota taktyka.
– Odezwała się, przeklęta – drwi Malmuira.
Proszę, niech ona się wreszcie zamknie! Tego wyzwiska nie lubię najbardziej.
– Tak. I to jeszcze jak głupio! – znów Kenna. Co to, dwie przywódczynie bandy?! – Ej, Malmuira! Widzisz jej spodnie? Nie! To nie spodnie. To raczej jakieś szmaty!
Trochę rozczulają mnie ich żałosne uwagi, jednak o wiele bardziej dziwi mnie fakt, że nie przeraża ich sama moja obecność.
Moje oczy pozostają zamknięte. Załóżmy, że to srebrna taktyka, bo przynajmniej nie muszę na nie patrzeć.
– Idiotka – prycha Malmuira. – Biedna, mała idiotka.
Nie. Tak dłużej być nie może. Porzucam taktykę i otwieram oczy. Dziewczyna w końcu nudzi się moim biernym siedzeniem i słuchaniem jej prostackich prób obrażenia mnie, więc odchodzi.
Czekam, aż Malmuira oddali się na jakieś dziesięć metrów ode mnie. Wtedy wykonuję dyskretny ruch dłonią, który sprawia, że dziewczyna pada na podłogę jak długa, a na mojej twarzy pojawia się nieskrywana duma.
Nic jej się nie stanie, a dla tego widoku było warto.
Malmuira wstaje i otrzepuje się. Następnie złowrogo wskazuje na mnie palcem.
– Ona! – wrzeszczy tak głośno, że wszyscy spoglądają na mnie. – Czarownica! Czarownica to zrobiła!
Robię minę niewiniątka.
– Że niby ja? – pytam zdziwiona. – Stoisz dziesięć metrów przede mną. Jeszcze jakieś wątpliwości?
Wszyscy obecni na korytarzu mierzą nas wzrokiem.
– Tak, jeszcze jakieś – odpowiada. – Widzisz tu coś, na czym mogłabym się przewrócić?
Dyskretnie pstrykam palcami, sprawiając, że za Malmuirą pojawia się kij.
– Tak. Spójrz za siebie – zachęcam.
Nie pomyślałam o nikłym prawdopodobieństwie pojawienia się znikąd patyka na środku korytarza. Winę mogłam zrzucić na prawa fizyki. To byłoby zdecydowanie bardziej wiarygodne.
Siadam do ławki. W naszej szkole siedzimy osobno, każdy w oddzielnej. Odpowiada mi to, przynajmniej nikt nie korzysta z mojej wiedzy.
– Witajcie – mówi nauczycielka. – Coraz mniej was… – Wszyscy rezygnują z dalszego kształcenia się. Najwyraźniej nikomu nie chce już się uczyć. – Alison Kallervelt?
Spoglądam na nią, marszcząc brwi.
– Tak?
– To dziwne. Mam list dla ciebie – stwierdza i podaje mi kartkę.
Wygląda na strapioną, jednak gdy do niej podchodzę, mogę przysiąc, że jej usta wyginają się w delikatnym uśmiechu. Dziwnie, tajemniczo. Wygląda, jakby dla niej wcale nie było to nadzwyczajne.
– Przeczytaj go jutro. Sama. W środku wszystko jest napisane – wyszeptała tak cicho, bym usłyszała to tylko ja.
Od tajemniczości w jej głosie przechodzą mnie ciarki. Jutro. Przeczytaj go jutro. Dlaczego dopiero jutro?
– Dlaczego jutro? – pytam zaintrygowana, dając upust nurtującemu mnie pytaniu.
Spogląda na mnie i uśmiecha się. Nie lubię, gdy pani Bell się uśmiecha. To zwykle jest bardzo złowróżbne.
– Nie mogę ci powiedzieć. Alison… nie używaj swoich umiejętności. Proszę cię, dopóki wszystko się nie wyjaśni.
Pani Bell Winter ciągle uśmiecha się, co trochę mnie irytuje.
Dlaczego miałabym nie używać telepatii, czytania w myślach i całej reszty moich nadprzyrodzonych umiejętności?
– Dopóki co się nie wyjaśni? – pytam nieco już przestraszona.
Pani Bell nie jest jednak skora do wyjaśnień i zbywa mnie jednym ruchem dłoni.
Po żmudnych czterdziestu pięciu minutach słuchania powtórki o twierdzeniu Pitagorasa wreszcie rozbrzmiewa dzwonek.
Mam już dość dzisiejszego dnia, cały czas myślałam o liście, a do głowy przychodziły mi najczarniejsze scenariusze – na przykład, że znajduje się w nim wezwanie do sądu. Ale wtedy nie musiałabym go odczytywać dopiero jutro. Poza tym z całą pewnością nie przekazałaby mi go nauczycielka matematyki.
•
– Hej! Alison! – słyszę czyjś głos za plecami.
Odwracam się i zauważam swojego brata, który biegnie, trzymając za sobą plecak. Choć na jego twarzy ukazał się już delikatny cień zarostu, wciąż przypomina zachowaniem dziecko.
– O co chodzi? – pytam poirytowana.
Roy zatrzymuje się i opiera się na swoich kolanach, aby złapać oddech.
– Przyszedłem… No, sama rozumiesz… – Roy wygląda na zmieszanego. – Och, do diabła! Nie patrz tak na mnie! Po prostu nie chcę, by coś ci się stało.
Prycham.
– Roy! Bez przesady. Nie jestem dzieckiem, poradziłabym sobie. Poza tym – pstrykam palcami, które zaczynają emanować światłem, a po chwili gasną – zawsze mogę kogoś nastraszyć.
– Mimo wszystko – unosi brwi – lepiej dmuchać na zimne.
Przewracam oczyma i spoglądam na niego.
– Bez przesady – syczę z irytacją.
Dochodzimy do domu. Budynek pomalowany jest na ohydny, łososiowy kolor, którego szczerze nienawidzę. Obiektywnie przyznaję jednak, że nasz dom pomalowany w ten sposób prezentuje się dość znośnie.
– Alison? Roy? – Mama podchodzi do drzwi. – Wchodźcie! Obiad już gotowy.
Wchodzimy do domu. Na stole stoi misa z ziemniakami, a obok niej surówka i pieczony kurczak.
– Roy, co u ciebie? – zagaja tata, gdy siadamy do stołu.
Spoglądam na Roya.
– U mnie świetnie, tato. Szóstka z matematyki i piątka z biologii. – Uśmiecha się.
– Doskonale! – cieszy się tata – A u ciebie, Alison?
Marszczę brwi.
– Podobnie.
Rodzice wymieniają się spojrzeniami.
– Alison… – zaczyna mama. – Weź się w garść. Straszny z ciebie odludek. Co z ciebie wyrośnie?
Wciąż marszczę brwi. Wpatruję się tępo w talerz.
No właśnie, co ze mnie wyrośnie? To pytanie dręczy moich rodziców od niepamiętnych czasów. Nie mam bowiem znajomych, wolę pozostawać w cieniu i przyglądać się społeczeństwu z perspektywy osoby trzeciej. W mojej naturze leży podchodzenie do ludzi z niejaką rezerwą.
Rodzice ponownie wymieniają spojrzenia.
– Alison… Spójrz na Roya! – irytuje się tata. – Roy będzie lekarzem. Spełni marzenia. Ty tego nie zrobisz, bo będziesz się bała wypowiedzieć choćby słowo.
Prycham.
No tak. Chciałabym pracować w sądzie, jednakże, jak stwierdził kiedyś tata, zapewne nie będę w stanie ziścić tego marzenia.
– Tato… – Roy chrząka. – Przestań.
Przynajmniej brat stoi w tej chwili po mojej stronie. Kocham rodziców, ale tata zdecydowanie za często stawia mi Roya za wzór.
Skończyliśmy jeść obiad, więc idę do pokoju. Siadam przy otwartym oknie i zamykam oczy, a delikatny wiosenny wiatr muska moją twarz. Uwielbiam siadać czasem przy oknie, wdychać ciepłe powietrze i rozmyślać.
Ciekawe, co by się stało, gdybym otworzyła teraz list? Raczej nic specjalnego. Więc może…? Spoglądam na kopertę. Kto by wiedział…?
Otwieram kopertę.
– Alison! Pójdź do sklepu, proszę! – słyszę słowa mamy dochodzące z dolnej części domu.
Wzdycham.
Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Szybko wkładam list z powrotem.
– Już!
Wychodzę z pokoju, kopertę rzucam na biurko. Niechętnie ruszam do sklepu. Droga do niego zajmuje godzinę w jedną stronę. Wszędzie mamy daleko, zważywszy na lokalizację naszego domu. Idę powoli, a raczej wlokę za sobą nogi.
– Hej! – witam się z Maureen, szczerą przyjaciółką i rówieśniczką Roya, która jak zwykle spontanicznie wyciąga do mnie ręce w geście powitania.
Dziewczyna jest wysoka, blada i ma podłużną twarz. Jej włosy są czarne, długie i najczęściej zwisają związane w koński ogon.
– Witaj, Alison! – woła, a następnie opiera się na skrzyniach.
Jej ciotka, której mąż jest sprzedawcą, zrzuca całą robotę na Maureen.
– Jajka, mąka… – odczytuję listę zakupów. – Będzie szybciej, jeśli powiem: zestaw startowy do wypieku ciasta.
Dziewczyna się śmieje.
– Dobrze. Jak się miewa Roy? – pyta, podając mi produkty.
– W porządku. Świetnie się uczy. – Wzruszam ramionami.
– A ty? Co u ciebie?
– Dzisiaj dostałam jakiś list… – odpowiadam.
Wiem, że jej mogę zaufać. To moja jedyna przyjaciółka. Maureen nie chciało się uczyć, a nikt nie pchał jej w ramiona sympatycznego zawodu sądowego, na który tak naprawdę wcale nie mam ochoty i czasem okłamuję samą siebie, bo wiem, że rodzice tego nie zrozumieją. W sumie nie mam pojęcia, w jakim kierunku pragnę się rozwijać. Jestem jedynie pewna, że stanie całymi dniami za ladą sklepową nie jest moim marzeniem.
– Delecto… – szepcze, lecz zaraz potem zasłania usta dłonią.
Jej źrenice rozszerzają się z przerażenia. Pytająco podnoszę na nią wzrok. Dziewczyna panicznie kręci głową.
– Dowiesz się, gdy przeczytasz list. Nie musisz już martwić się swoim zawodem. – Uśmiecha się lekko, lecz jej oczy nadal zdradzają oznaki zaniepokojenia. – Nie używaj swojej mocy. Nie myśl o niej, przynajmniej na jakiś czas.