- W empik go
Delfin. Mateusz Morawiecki - ebook
Delfin. Mateusz Morawiecki - ebook
Gdy w 2006 roku Mateusz Morawiecki wystartował w konkursie na prezesa Zarządu Banku Zachodniego WBK, dawano mu niewielkie szanse na zwycięstwo. Wygrał, bo jego wizja zachwyciła irlandzkich właścicieli. Była nierealna, oderwana od rzeczywistości i rynkowych realiów, ale doskonale trafiała w gusta odbiorców. Dziewięć lat później, wykorzystując tę samą filozofię, Morawiecki uwiódł najpierw Jarosława Kaczyńskiego, a później elektorat Prawa i Sprawiedliwości i nawet część przedsiębiorców. Idealny depozytariusz post-prawdy.
Kim jest Mateusz Morawiecki? Politykiem, który ma nadać PiS-owi europejskiego sznytu, czy człowiekiem, który z wściekłością zrywa serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy naklejone na służbowym samochodzie jego współpracownika? Krytykiem zagranicznego kapitału, czy tym, który w trosce o swoją karierę – jako jedyny Polak zasiadający z Zarządzie BZ WBK – głosuje za wprowadzeniem rozwiązania niekorzystnego z punktu widzenia polskiego systemu podatkowego, bo tego życzy sobie zachodni inwestor?
Nad jego warszawskim domem nieustannie powiewa biało-czerwona flaga, a on sam twierdzi, że „napędza go miłość do Polski”. Ale karierę zawdzięcza zagranicznemu kapitałowi. Raz twierdzi, że powinniśmy sprowadzić do Polski biedne rodziny z Afryki, a innym razem – widząc wycieczkę Japończyków – stwierdza: „Tych to bym wszystkich powyrzynał”. Tańczy przed ojcem Rydzykiem i przeklina jak szewc. Jakie poglądy ma „delfin” PiS-u, który ma szansę stać się następcą Jarosława Kaczyńskiego
Kategoria: | Publicystyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65411-41-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, 16 maja 2007 roku, siedziba Banku Zachodniego WBK przy ulicy Królewskiej. Rada nadzorcza banku. Siedem osób, wśród nich czterech Irlandczyków, przedstawicieli głównego akcjonariusza, irlandzkiego Allied Irish Bank, powierza stanowisko prezesa zarządu BZ WBK Mateuszowi Morawieckiemu.
Zaskoczenie, niedowierzanie. Wśród pracowników, także tych zajmujących kierownicze stanowiska, mówi się o trzech innych kandydatach: o Michale Gajewskim, Jacku Marcinowskim i Justynie Koniecznym, którzy, podobnie jak Morawiecki, od kilku lat zasiadają w zarządzie Banku Zachodniego WBK. Konieczny zdaje się być faworytem. Kilka dni przed podjęciem decyzji przez radę nadzorczą to właśnie na niego wskazuje z reguły dobrze poinformowany „Puls Biznesu”. Nazwisko Morawieckiego w tych spekulacjach się nie pojawia. Nawet w rozmowach polskich członków rady.
– Już to, że wystartował w konkursie, było dla mnie zaskoczeniem, bo choć od kilku lat siedział w zarządzie banku, to nie był związany z działalnością stricte bankową, z codziennym zarabianiem przez bank pieniędzy. Tymczasem wszyscy jego główni konkurenci tym się właśnie zajmowali – wspomina członek ówczesnej Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK. – Ale Morawiecki zrobił coś, co zachwyciło przedstawicieli irlandzkiego właściciela. Idealnie trafił do ich serc. Przedstawił porywającą wizję rozwoju banku, który miał szybko przeskoczyć do najwyższej ligi, wtedy utożsamianej z dwoma największymi bankami w Polsce: Pekao SA i PKO BP.
– To było realne?
– Nie, oczywiście nie. Realizmu w tym programie nie było za grosz. Ale był porywający. Plany konkurentów Morawieckiego były oparte na faktach, na znakomitej analizie sytuacji rynkowej i przewidywanych kierunkach rozwoju. Powiedziałbym, że były bardzo wielkopolskie; wszyscy trzej główni pretendenci do stanowiska prezesa zarządu wywodzili się z Poznania. Zakładali systematyczne wdrapywanie się banku na kolejne szczeble wiodącej na szczyt drabiny. To były solidne, realistyczne plany, ale, powiedziałbym, „szare”. Propozycja Morawieckiego była na tym tle niczym kolorowy ptak. Piękny, choć tak naprawdę nieosiągalny. Bank Zachodni WBK miał szybko zostawić za plecami swoich dotychczasowych konkurentów, a więc mBank, ING oraz Millennium, i błyskawicznie doszlusować do dwóch liderujących rynkowi banków.
– Irlandczycy dali się na to nabrać?
– Trzeba znać historię Irlandii i historię Allied Irish Bank, aby to zrozumieć. Niewiele lat wcześniej to był bardzo biedny kraj, jeden z najbiedniejszych w Europie Zachodniej. Nagle jego gospodarka eksplodowała. AIB błyskawicznie, w ciągu kilkunastu lat, stał się jednym z dwóch największych banków w tym kraju, z czterdziestoprocentowym udziałem w rynku, z mocną pozycją nie tylko w Polsce, ale i w Stanach Zjednoczonych. To byli bankowcy w pierwszym pokoleniu. Jeszcze nie tak dawno ich ojcowie trudnili się wypasem owiec, zresztą wielu z owych bankowców w dzieciństwie tych owiec pilnowało. Ich rodzice ledwie umieli czytać i pisać, a oni urzędowali w pięknych gabinetach, mieszkali w najlepszych hotelach, jeździli drogimi samochodami, a przez ich ręce przelewały się miliardy euro. Byli z siebie dumni i mieli po temu powody. Wizja Morawieckiego ich ujęła, bo zaproponował powtórzenie irlandzkiej historii w Polsce. Trafił idealnie, w najczulszy punkt. Oni do niedawna byli parweniuszami europejskiego rynku bankowego, którzy wdarli się na salony. Bank Zachodni WBK był z kolei parweniuszem polskiego rynku. Z ambicjami, apetytem, ale też sporym potencjałem. Postawili na Morawieckiego, bo on stworzył im iluzję, w którą chcieli wierzyć.
Po latach, po upadku amerykańskiego banku Lehmann Brothers, irlandzka droga na skróty okazała się dla AIB zabójcza. Bank, którego aktywa w 2007 roku przekraczały 33 miliardy euro, ledwo uchronił się od upadku i skurczył do nieliczącego się poza Zieloną Wyspą banczku. Notowany dotąd na londyńskiej giełdzie, wylądował na dublińskim parkiecie, ale nie głównym, tylko odpowiedniku naszego NewConnect. Musiał sprzedać akcje Banku Zachodniego WBK oraz znaczną część amerykańskiego biznesu i dzisiaj mogłyby z nim konkurować większe spośród polskich banków spółdzielczych.
Mateusz Morawiecki uznał, że drogą do osobistego sukcesu jest przedstawianie porywającej wizji, choćby i nierealistycznej. W 2015 roku powtórzył manewr sprzed ośmiu lat. Poszło tym łatwiej, że do swojej wizji musiał przekonać Jarosława Kaczyńskiego, człowieka, który na ekonomii i gospodarce zna się słabo. A później, już jako wicepremier, przedstawić swój plan obywatelom. Dla przytłaczającej większości Polaków, mających jeszcze bledsze pojęcie o gospodarce niż prezes Prawa i Sprawiedliwości, żyjących w świecie iluzji i mitów o potędze Rzeczpospolitej, liczyły się tylko hasła i wywoływane nimi emocje. Morawiecki obiecał im Polskę będącą gospodarczym gigantem. Dlaczego mieliby nie uwierzyć byłemu prezesowi dużego banku, skoro wcześniej jego wizja porwała nawet irlandzkich bankowców?
Były członek Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK:
– Te jego pomysły: milion samochodów elektrycznych, pociągi na poduszkach powietrznych, lukstorpeda, autostrada Carpatia, promy i drony, to się zaczęło tutaj, w banku. To są pomysły nierealistyczne, anachroniczne, są poza horyzontem planistycznym. On jest historykiem, sądząc z jego publicznych wypowiedzi historykiem nie nazbyt wysokiego lotu, ale jednak, więc na pewno zna historię choćby Aleksandra Wielkiego, który mówił do swoich żołnierzy: idziemy na kraniec świata. Nikt nie wiedział, gdzie ten kraniec jest, co to oznacza, ale szli ku nowemu, nieznanemu i nieodkrytemu, a więc pociągającemu. To jest populizm ubrany w elegancki garnitur i podbity legendą byłego bankowca, ale nadal populizm. To zapewnianie ludzi, że będziemy bogatym krajem, gospodarczym gigantem, jest poruszające i wielu się na to łapie. Za umiejętność stworzenia takiej iluzji go podziwiam, bo to się w polityce liczy. Ale od polityków wymagam realizmu. Jego brak kończy się, zawsze się kończy, wielką i bolesną katastrofą.
Jak mówi jeden z najważniejszych menedżerów Banku Zachodniego WBK, który pracował z Morawieckim prawie piętnaście lat, Mateusz to „człowiek trójwymiarowy, on co innego mówi, co innego myśli, a jeszcze co innego robi”.
^(*) ^(*) ^(*)
Pisząc „Delfina”, przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy zetknęli się z Mateuszem Morawieckim. Niestety, wielu naszych potencjalnych rozmówców odmówiło współpracy, wymawiając się brakiem czasu i zasłaniając niepamięcią. Większość z nich przyznała jednak, że po prostu obawia się reakcji obecnego premiera. Niewielu naszych rozmówców zgodziło się na podanie swoich nazwisk, niektórzy nie godzili się nawet na nagrywanie, jakąkolwiek komunikację mailową bądź telefoniczną. Dobrze ten strach rozumiemy. Wszystkim, którzy z nami rozmawiali, serdecznie dziękujemy.
Kilka osób zadzwoniło do nas z własnej inicjatywy, bo chciało się podzielić doświadczeniami współpracy z Mateuszem Morawieckim.
Dwukrotnie, za pośrednictwem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, prosiliśmy o rozmowę Mateusza Morawieckiego. Kancelaria pozostała na te prośby głucha. Najwyraźniej rzecznik rządu Joanna Kopcińska i jej zespół mają na głowie ważniejsze sprawy niż odpowiadanie na maile dziennikarzy. To nas specjalnie nie zaskoczyło. Dzisiaj politycy wolą wygłaszać oświadczenia niż odpowiadać na pytania.Przepracowałem w sektorze bankowym jedenaście lat. Przyjaźnię się z wieloma ludźmi pracującymi na wysokich stanowiskach w kilku bankach, dobrze znam członków zarządów kilku banków. I jedno mogę powiedzieć z całą stanowczością – przytłaczająca większość osób obejmujących stanowisko szefa wielkiej instytucji finansowej ma poczucie, że dotarła na szczyt, osiągnęła najwyższy stopień życiowej kariery. Oczywiście, to ludzie ambitni, którzy wiele poświęcają, aby zmienić kierowany przez siebie bank, zwiększyć jego efektywność, uczynić go bardziej przyjaznym dla klientów, nowocześniejszym. Dla Mateusza Morawieckiego bankowa prezesura była tylko przystankiem w drodze do dalszej kariery. W polityce.
– Podejrzewam, że on od początku miał plan na siebie. I ten plan nie kończył się na prezesowskim fotelu – mówi były członek zarządu Banku Zachodniego WBK.
Miał. Przełom czerwca i lipca 2007 roku, warszawska siedziba banku przy Królewskiej, czwarte piętro budynku zaprojektowanego przez słynnego architekta Stefana Kuryłowicza. Niewielki, nie większy niż 15 metrów kwadratowych gabinet Mateusza Morawieckiego, późny wieczór. Jestem rzecznikiem prasowym Banku Zachodniego WBK, dyrektorem Departamentu PR i Komunikacji Wewnętrznej. Omawiamy działania komunikacyjne wobec pracowników, w tym list prezesa, który mam napisać, trochę czasu zajmuje nam też rozmowa o działalności Fundacji Banku Zachodniego WBK. Morawiecki chce coś zmienić w działalności Fundacji, ale nie ma jeszcze sprecyzowanych planów.
– Myślisz, że mnie interesuje zwiększanie lub zmniejszanie oprocentowania kredytów czy depozytów o 1 lub 2 procent? Że na tym zamierzam poprzestać? Moim prawdziwym celem jest polityka, obszar, w którym decyduje się o daleko ważniejszych kwestiach niż kredyty i depozyty – powiedział mi wtedy. Kilka lat później, w 2009 lub na początku następnego roku, uściśli, że jego życiowym celem jest zostanie prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej. Powtórzy to przynajmniej jeszcze jednej osobie pracującej w banku.
Można z dużą pewnością przyjąć, że ten plan powstał w głowie Mateusza Morawieckiego wcześniej niż w XXI wieku, najpewniej w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Jego los został zdeterminowany przez ojca, Kornela Morawieckiego, twórcę i przywódcę Solidarności Walczącej.
Przez wiele lat Mateusz Morawiecki bardzo niechętnie nawiązywał do swoich rodzinnych korzeni i związków z Solidarnością Walczącą. Podobno nie on jeden. Dr Łukasz Kamiński, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, w latach 2009–2011 dyrektor Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, a później, do 2016 roku, prezes IPN, twierdzi, że w wolnej już Polsce wielu członków Solidarności Walczącej niechętnie przyznawało się do swojej podziemnej przeszłości:
– Dla niektórych był to nawyk konspiracyjny, któremu nadal hołdowali. Inni nie chcieli sobie zaszkodzić, bo obraz radykalnej, wręcz terrorystycznej organizacji funkcjonował nie tylko po stronie władzy komunistycznej, ale także w znacznej części elit opozycyjnych. Legitymacja Solidarności Walczącej nie była przepustką otwierającą drzwi do kariery w życiu publicznym. Raczej przeszkodą. Wyraźnym sygnałem dla tego środowiska była sprawa profesora Andrzeja Wiszniewskiego z 1997 roku, który był pewnym kandydatem Akcji Wyborczej Solidarność na premiera. Andrzej Wiszniewski nie był nawet członkiem Solidarności Walczącej, ale gdy rozeszła się informacja, że był z tą organizacją luźno związany, kandydatura profesora została zablokowana. Wiszniewski musiał się zadowolić najpierw stanowiskiem przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych, a później ministra nauki.
– Mateusz ukrywał swoje przekonania polityczne. Oczywiście, wiedzieliśmy, z jakiej rodziny się wywodzi, nazwisko mówiło samo za siebie. Krążyły jakieś opowieści, że to jest człowiek myślący w kategoriach nacjonalistycznych, radykalnych, ale tylko po cichu. Publicznie się o tym nie mówiło, a on sam nie wdawał się w polityczne dysputy. Żadne – wspomina członek Rady Nadzorczej Banku Zachodniego WBK.
Moje pierwsze zetknięcie z Mateuszem Morawieckim miało miejsce w 2001 roku, gdy Allied Irish Bank, od kilku lat większościowy akcjonariusz Wielkopolskiego Banku Kredytowego, a od 1999 roku również Banku Zachodniego, dostał wreszcie zgodę na fuzję obu spółek. Gdy znany był już skład zarządu połączonego banku, pojechałem do stolicy Dolnego Śląska, aby przeprowadzić wywiady z wrocławskimi członkami zarządu Banku Zachodniego WBK. W końcu ktoś doprowadził mnie do Mateusza Morawieckiego, który siedział przy małym, ciemnym biurku jakby żywcem przeniesionym z Peerelu i usytuowanym w budynku przy ulicy Ofiar Oświęcimskich. Zapytałem, czy „za komuny” trudno było być synem legendarnego przywódcy podziemia. Gdy tylko pytanie padło, poczułem to, co autorzy kiepskich powieści opisują mianem „zmrożonej atmosfery”.
– Przyszedł pan rozmawiać o przywódcy Solidarności Walczącej czy o mnie? O Kornelu Morawieckim nie będę rozmawiał, on nie ma nic wspólnego z moją pracą – odpowiedział stanowczo.
Podobne wspomnienia usłyszałem z ust kilku znanych wrocławian, którzy w latach dziewięćdziesiątych lub na początku następnej dekady zetknęli się z Mateuszem Morawieckim.
– Byliśmy na wielu wspólnych imprezach, w tym wielokrotnie w domu jego siostry. Nigdy nie mówił o polityce, choć wówczas przy wódce gadało się głównie o tym. Bywał na tych imprezach Grzegorz Braun, późniejszy kandydat w lokalnych wyborach we Wrocławiu, kandydat w wyborach prezydenckich w 2015 roku, który właściwie nie potrafił mówić o niczym innym, swoimi skrajnymi poglądami potrafił rozwalić każdą imprezę. Ale Mateusz milczał. Jakie miał wówczas poglądy? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. Po prostu ich nie artykułował – opowiada znajomy Morawieckiego z Wrocławia.
Podróż na kobyle historii
Rok 1991, dwa lata po przełomie. Mateusz Morawiecki kończy studia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, rok później broni pracy magisterskiej. Może zostać nauczycielem, ale to mało pociągająca kariera. Dla ambitnego młodego człowieka szkoła nie wydaje się szczególnie porywającym miejscem pracy.
– Rozpierała go ambicja. Nic dziwnego, z takim nazwiskiem, z doświadczeniami z lat osiemdziesiątych, działalnością w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Ale z Judyma to on nic nie miał – twierdzi jeden z jego ówczesnych znajomych.
Przed nim jest „niebieski ocean”, wygłodniały rynek wabiący wielką karierą i jeszcze większymi pieniędzmi. Porywające wyzwanie pionierskiego kapitalizmu, w którym nie ma rzeczy niemożliwych, żadna przeszkoda nie jest nazbyt wysoka. Jeśli Mateusz Morawiecki w końcu lat osiemdziesiątych pilnie studiował drugoobiegowe wydawnictwa – w tym również pisma Solidarności Walczącej – to musiał coś wiedzieć o rodzącym się „biznesie nomenklaturowym”. Ale w szalonych, pierwszych latach III Rzeczpospolitej nawet spółki nomenklaturowe – narośl tworzona na państwowych firmach – nie wydawała mu się zapewne przeszkodą nie do pokonania. Każdy chce dogonić czas stracony w latach osiemdziesiątych, gdy pomarańcze znane były przede wszystkim, a dla niektórych wyłącznie, z meldunków Dziennika Telewizyjnego o kolejnych „wypełnionych cytrusami statkach” dobijających do redy szczecińskiego lub gdańskiego portu. Gdy zamiast czekoladą trzeba się było zadowalać „wyrobami czekoladopodobnymi”, a enerdowskie parówki wydawały się mieć smak ambrozji. Dom rodzinny Morawieckiego, jak wspominają wrocławscy opozycjoniści, do zasobnych nie należał. Kornel, zajęty obalaniem komuny i nieobecny od 13 grudnia 1981 roku, dwie dorastające dziewczyny – urodzona w 1960 roku Anna i pięć lat później Marta oraz młodsza o pięć lat od Mateusza Maria – były przedmiotem nieustannej uwagi Jadwigi Morawieckiej.
W 1991 roku, jeszcze nim obronił pracę magisterską, Mateusz Morawiecki rozpoczął pracę w spółce Cogito. To wówczas powszechna praktyka, wielu studentów ostatnich lat podejmuje pracę jeszcze przed uzyskaniem dyplomu. Było to tym łatwiejsze do pogodzenia, że na piątym roku historii zajęć było niewiele, ledwie kilka godzin w tygodniu. Morawiecki współtworzy dwie firmy, Reverentia i Enter Marketing Publishing, zostaje redaktorem pisma „Dwa dni”. Naturalny wybór dla człowieka, który w latach osiemdziesiątych zetknął się z drukowaniem podziemnych wydawnictw. Na początku lat dziewięćdziesiątych wielu osobom zajmującym się opozycyjnym ruchem wydawniczym wydawało się, że skompromitowane w Peerelu czasopisma – w stolicy Dolnego Śląska jest to między innymi „Gazeta Wrocławska” i „Wieczór Wrocławia” – muszą w naturalny sposób ustąpić nowym, które nie wysługiwały się pezetpeerowskiemu właścicielowi. Że Polacy, złaknieni wolności, nie będą już chcieli czytać gazet, które w niedalekiej przeszłości drukowały przemówienia Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Wkrótce okazuje się, że Polacy chcą czytać gazety dobrze robione. „Dwa dni” nie spełniają tego kryterium. Pierwsze biznesy Mateusza Morawieckiego, robione wraz ze Zbigniewem Jagiełłą, późniejszym prezesem PKO BP, kończą się klęską.