- W empik go
Delicje z Dextera - ebook
Delicje z Dextera - ebook
Powieść będąca inspiracją do powstania hitowego serialu Dexter!
Jak znaleźć czas i ochotę na makabryczne przejażdżki z Mrocznym Pasażerem, gdy ma się na wychowaniu prześliczną córeczkę? Czy czarujący zabójca z Miami będzie teraz w stanie rozwiązać sprawę zaginięcia dwóch dziewczyn, które padły ofiarą ohydnych wampirów-kanibali?
Dexter Morgan pragnie kontynuować swoją misję zabijania ludzi, którzy na to zasłużyli, ale jego szczęśliwe, rodzinne życie znowu się komplikuje. Trudno przecież być seryjnym mordercą i nie wzbudzać przy tym podejrzeń policji, gdy zostało się ojcem uroczej istotki o imieniu Lily Anne... Przed wami piąta część mrocznej serii o przygodach Dextera, możecie ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
Powieści o Dexterze posłużyły za kanwę scenariusza popularnego serialu z lat 2006-2013 w telewizji Showtime, zaś odtwórca roli głównego bohatera Michael C. Hell otrzymał za nią wiele nagród i nominacji.
Jeśli szukacie zabawnej, a jednocześnie drastycznej opowieści o bezwzględnym potworze, który umie przeistoczyć się w troskliwego tatusia, oto lektura właśnie dla was. Z tej książki dowiecie, się jak Dexter nauczył się łączyć życie rodzinne ze swym krwawym hobby i co wyrosło z jego pasierbów, którym coraz trudniej poskromić swoje złe skłonności.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-1608-9 |
Rozmiar pliku: | 636 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta część szpitala jest jak obcy kraj. Nie czuje się tu atmosfery pola bitwy, nie ma chirurgów w zakrwawionych kitlach, którzy przerzucają się dowcipami o brakujących częściach ciała, stalowookich dyrektorów dzierżących podkładki do pisania, stad starych pijaków na wózkach inwalidzkich, a przede wszystkim nie ma trzód owiec wybałuszających ślepia i tulących się do siebie w strachu przed tym, co może się wyłonić przez podwójne stalowe drzwi. Nie czuć odoru krwi, środków odkażających i przerażenia; tu zapachy są milsze, bardziej domowe. Nawet kolory są inne: łagodniejsze, bardziej pastelowe, jakże odmienne od ponurej, funkcjonalnej szarości reszty budynku. Prawdę mówiąc, nie ma żadnego, ale to żadnego z obrazów, dźwięków i okropnych zapachów, które nauczyłem się kojarzyć ze szpitalami. Jest tylko tłum facetów wpatrujących się okrągłymi oczami w wielkie okno, a ja, ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu, jestem jednym z nich.
Stoimy razem, radośnie przyciśnięci do szyby, i ochoczo robimy miejsce każdemu nowo przybyłemu. Biały, czarny, śniady, Latynos, Afroamerykanin, Azjata, Kreol – bez różnicy. Wszyscy jesteśmy braćmi. Nikt się nie krzywi ani nie sroży; nikomu nie przeszkadza, że raz na jakiś czas ktoś go niechcący trąci w żebra, i nikt, dziw nad dziwy, nie pała chęcią zrobienia krzywdy któremukolwiek z pozostałych. Nawet ja. Zamiast tego tłoczymy się przy szybie, wpatrzeni w banalny cud w sąsiednim pomieszczeniu.
Czy to są ludzie? Czy to naprawdę Miami, w którym mieszkam od zawsze? Czy może jakiś dziwny eksperyment w wielkim podziemnym zderzaczu przeniósł nas na drugą stronę lustra, gdzie wszyscy zawsze są mili, tolerancyjni i szczęśliwi?
Gdzież ten dyszący żądzą mordu motłoch z dawnych lat? Gdzie uzbrojeni po zęby, nabuzowani, na wpół oszaleli, rwący się do zabijania przyjaciele mojej młodości? Czyżby to wszystko się zmieniło, zniknęło na zawsze, zmyte blaskiem bijącym z tego okna?
Jaka fantastyczna wizja za szybą zmieniła całą gromadę perfidnych, walących po gębach i skręcających karki istot ludzkich w stadko otępiałych, zaślinionych niuniusiów?
Raz jeszcze patrzę z niedowierzaniem i widzę to znowu. Cztery równe rzędy drobnych, wiercących się istotek, małych, pomarszczonych i bezużytecznych – a przecież właśnie one przeistoczyły tych zdrowych, pałających żądzą krwi mężczyzn w bezradnych, rozklejających się słabeuszy. Doprawdy imponujący, wręcz magiczny wyczyn, a co jeszcze bardziej absurdalne, wstrząsające i niewiarygodne, jeden z tych małych różowych tłumoczków zawładnął naszym Miłośnikiem Mroku, Dexterem Definitywnie Demonicznym, i jego też zmienił w cichą, zadumaną istotę o ociekającym śliną podbródku. Rzeczony tłumoczek leży sobie i kiwa palcami u nóg w świetle jarzeniówek, kompletnie nieświadomy, jakiego dokonał cudu – nieświadomy nawet tego, że ma palce u nóg, jest bowiem ucieleśnieniem Nieświadomości Absolutnej – a mimo to, proszę, czego dokonał za sprawą owego bezmyślnego, bezwiednego palcokiwactwa. Tylko spójrzcie na tę małą, mokrą, kwaśno pachnącą istotkę, która odmieniła wszystko.
Lily Anne.
Trzy krótkie, całkiem zwyczajne sylaby. Dźwięki same w sobie bez konkretnego znaczenia – a jednak połączone i przypisane do małego ciałka, które wierci się na swoim piedestale za szybą, dokonały najpotężniejszego z cudów. Zmieniły Dextera od Dziesięcioleci Odrętwiałego w istotę mającą serce, które bije i pompuje prawdziwe życie, istotę, która niemal ma uczucia, która wręcz do złudzenia przypomina człowieka…
O, proszę: tłumoczek macha małą, potężną rączką i Nowa Istota wewnątrz Dextera odpowiada machaniem. Coś się w niej kotłuje, wdziera do piersi, odbija od żeber i atakuje mięśnie twarzy, które rozciągają się w spontanicznym, nieprzećwiczonym uśmiechu. Wielkie nieba! Czy to naprawdę było uczucie? Czy upadłem tak nisko, tak szybko?
Na to wygląda. O, znowu się zaczyna.
Lily Anne.
– Pańskie pierwsze? – pyta głos obok mnie i spoglądam w lewo, szybko, żeby nie uronić choćby sekundy spektaklu rozgrywającego się po drugiej stronie szyby. Moim sąsiadem okazuje się tęgi Latynos w dżinsach i czystej koszuli roboczej z naszywką „Manny” na piersi.
– Tak – potwierdzam, a on kiwa głową.
– Ja mam trójkę – informuje z uśmiechem – i jeszcze mi się nie znudziło.
– Nic dziwnego – mówię, patrząc na Lily Anne. – Jakżeby mogło? – W tej chwili porusza drugą rączką… a teraz obiema naraz! Nadzwyczajne dziecko.
– Dwóch chłopców – Latynos kręci głową, po czym dodaje: – i wreszcie dziewczynka. – Po tonie poznaję, że uśmiecha się na tę myśl, więc zerkam na niego ukradkiem; rzeczywiście, jego twarz, rozpromieniona w wyrazie radosnej dumy, wygląda niemal równie durnowato, jak moja własna. – Chłopaki potrafią być okropnie głupi – mówi. – Tym razem naprawdę chciałem dziewczynkę i… – Gość uśmiecha się jeszcze szerzej i przez kilka minut stoimy obok siebie w przyjaznym milczeniu, kontemplując nasze śliczne i mądre córeczki za szybą.
Lily Anne.
Lily Anne Morgan. DNA Dextera, przekazane następnemu pokoleniu i rozpoczynające wędrówkę przez czas ku odległej przyszłości, ku dniom nieobjętym wyobraźnią; niosące esencję mojego „ja” naprzód, poza zasięg śmierci dotykającej palcami zegarów, pędzące ku jutrze, zapakowane w chromosomy Dextera – a do tego jakie ładne. Przynajmniej takie wrażenie ma otumaniony ojciec.
Wszystko się zmieniło. Świat, na którym jest Lily Anne Morgan, jest zupełnie inny: ładniejszy, czystszy, barwniejszy, o bardziej wysmakowanych kształtach. Zresztą wszystko teraz lepiej smakuje, nawet snickers i kawa z automatu, mój jedyny posiłek w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Baton był najbardziej wykwintną potrawą, jakiej kiedykolwiek skosztowałem, a kawa smakowała nadzieją. Poezja wkrada się w mój lodowato zimny mózg i przepływa przez ciało do czubków palców, bo dziś wszystko jest nowe i cudowne. A przez smak kawy przebija smak samego życia. Teraz jest ono czymś, co trzeba pielęgnować, chronić i wielbić. Z najgłębiej ukrytych pokładów świadomości wypływa zdumiewająca myśl, że życie już nie jest czymś, na czym trzeba żerować w tym straszliwym, mrocznym szale radości, który określał mnie aż do tego nowego, apokaliptycznego momentu. Że świat Dextera powinien ulec zagładzie, żeby z jego popiołów zrodziła się nowa, różowa, rozkoszna rzeczywistość. A co ze starą dobrą żądzą szlachtowania owiec i rozrzucania kości, młócenia na prawo i lewo pośród okrutnej nocy niby kombajn, rozsiewania w blasku księżyca schludnych resztek Mrocznych Zapędów Dextera? Może pora ją porzucić, wysączyć z siebie do ostatniej kropli, aż całkiem zniknie.
Lily Anne jest tutaj i chcę się zmienić.
Chcę być lepszy.
Chcę ją przytulić. Chcę czytać jej _Kubusia Puchatka_. Chcę czesać jej włosy i uczyć ją, do czego służy pasta do zębów i jak nalepić plaster na kolano. Chcę tulić ją o zachodzie słońca w pokoju pełnym rozkosznych szczeniaczków, gdy orkiestra będzie grała _Happy Birthday_, i patrzeć, jak wyrasta na wspaniałą, piękną, leczącą raka i komponującą symfonie kobietę. A żeby to osiągnąć, nie mogę być taki jak do tej pory – co mi odpowiada, bo w tej chwili uświadamiam sobie coś ważnego.
Nie chcę już być Dexterem Demonem.
Ta świadomość nie tyle mnie szokuje, ile daje mi poczucie spełnienia. Przez całe życie zmierzałem w określonym kierunku i wreszcie jestem u celu. Nie muszę już robić tych rzeczy. Po prostu przestały mi być potrzebne. Teraz jest Lily Anne, znacznie ważniejsza niż cały ten taniec w mroku. Czas zająć się czymś innym, czas dojrzeć! Najwyższy czas zostawić Starego Diabła Dextera za sobą w pyle i kurzu. Ta część mnie rozwinęła się w pełni, a teraz…
Pośród chóru szczęśliwości Dextera rozbrzmiewa jedna cicha i bardzo fałszywa nuta. Coś jest nie w porządku. Jakiś błysk starego, grzesznego życia przebija się przez różany blask nowego i w melodię wkrada się suchy grzechot łusek.
Ktoś mnie obserwuje.
Tę myśl wypowiada jedwabisty głos, bliski chichotu. Mroczny Pasażer jest jak zawsze rozbawiony – i samą sytuacją, i tym, że zdarzyła się w takim, nie innym momencie – ale jego przestroga brzmi szczerze, więc niby od niechcenia, ze sztucznym uśmiechem po staremu przylepionym do twarzy, rozglądam się po korytarzu. Najpierw zerkam w lewo. Jakiś starszy mężczyzna w koszuli wpuszczonej w podciągnięte za wysoko spodnie opiera się o automat z napojami. Ma zamknięte oczy. Przechodząca pielęgniarka nie zwraca na niego uwagi.
Odwracam się i spoglądam w prawo, gdzie ten korytarz łączy się z poprzecznym, prowadzącym w jedną stronę do sal, a w drugą do wind. No i proszę, jest tam, wyraźny jak ślad na ekranie radaru. Czy raczej to, co ze śladu zostało, bo właśnie skręca za róg w kierunku wind i dostrzegam tylko kawałek jego pleców. Jasnobrązowe spodnie, zielona koszula w kratę, podeszwa sportowego buta – i tyle go widziano. Czmycha bez wytłumaczenia, dlaczego mnie obserwował, lecz przecież wiem, że to robił, i potwierdzeniem jest złośliwy uśmiech, który posyła mi Pasażer, jakby chciał spytać: „To co właściwie mieliśmy zostawić za sobą?”
O ile wiem, ani na tym, ani na żadnym innym świecie nie ma nic, co wyjaśniałoby czyjekolwiek zainteresowanie moją skromną osobą. Mam sumienie tak czyste, i puste, jak to tylko możliwe – bo, po pierwsze, zawsze dokładnie po sobie sprzątam, a po drugie, moje sumienie jest tworem równie rzeczywistym jak jednorożec.
Niewątpliwie jednak ktoś mnie obserwował i to jest bardziej niż odrobinę irytujące, nie przychodzi mi bowiem do głowy żaden sensowny i budujący powód, dla którego ktokolwiek chciałby mieć na oku Nudnego Jak Flaki z Olejem Dextera, a teraz wszystko, co zagraża Dexterowi, może zagrażać także Lily Anne – na to zaś nie mogę pozwolić.
Pasażera taka sytuacja ogromnie bawi: oto zaledwie przed chwilą wąchałem pierwsze wiosenne kwiatki i wyrzekałem się rozkoszy obracania w proch tego, co z prochu powstało, a teraz znów stoję czujnie wyprężony i gotowy zabijać. Lecz tym razem jest inaczej. Nie chodzi o zabijanie dla rozrywki. Pragnę chronić Lily Anne i nawet w pierwszych chwilach jej życia z dziką radością powypruwam żyły każdemu, kto się do niej zbliży. Z tą budującą myślą idę do końca korytarza, wyglądam za róg i zerkam w stronę windy.
Nie widzę tam nic. Korytarz jest pusty.
Mam tylko kilka sekund na to, żeby się pogapić – za mało, by nacieszyć się milczeniem – bo na moim biodrze zaczyna wibrować komórka. Wyciągam ją z futerału i zerkam na numer; to sierżant Debora, moja adoptowana siostra policjantka. Ani chybi dzwoni, żeby porozczulać się nad narodzinami Lily Anne i złożyć mi najlepsze siostrzane życzenia. Dlatego odbieram.
– Cześć – mówię.
– Cześć, Dexter – rzuca Deb. – Mamy tu kurewski bajzel i jesteś mi potrzebny. Przyjeżdżaj natychmiast.
– Nie jestem na służbie – zauważam. – Mam urlop ojcowski. – Już mam oznajmić, że Lily Anne jest zdrowa i piękna, a Rita smacznie śpi w głębi korytarza, ale Debora podaje mi adres i od razu się rozłącza.
Wróciłem do okna i pożegnałem się z Lily Anne. Pokiwała paluszkami u nóg, chyba z sympatią, ale nic nie powiedziała.2
Dom, którego adres podała mi Debora, znajdował się w starej części Coconut Grove, gdzie nie ma wieżowców ani budek wartowniczych. Zabudowa jest tam niska, a ulice niemal toną w powodzi bujnych krzewów i drzew. Ledwo przecisnąłem się między kilkunastoma służbowymi samochodami, które już dotarły na miejsce. Dopiero przecznicę dalej, obok rozłożystego bambusa, znalazłem wąską szczelinę. Jakoś zdołałem zmieścić w niej wóz i ruszyłem pieszo z powrotem, taszcząc torbę z podręcznym zestawem do badania śladów krwi. Wydawał mi się cięższy niż zwykle, ale może to rozłąka z Lily Anne nadwątliła moje siły.
Dom był skromny i prawie niewidoczny pośród roślinności. Miał płaski, nachylony dach – z tych, co to były nowoczesne czterdzieści lat temu – a od frontu, pośrodku oczka wodnego, stał dziwacznie powyginany kawał metalu, niewątpliwie udający dzieło sztuki. Obok tej wątpliwej ozdoby tryskała fontanna. Ogólnie, widok charakterystyczny dla Old Coconut Grove.
Kilka z samochodów zaparkowanych przed domem wyglądało na należące do służb federalnych. I rzeczywiście, kiedy wszedłem do środka, wśród niebieskich mundurów i pastelowych koszul _guayabera_ drużyny gospodarzy zauważyłem szare garnitury. Ludzie tworzyli parę oddzielnych grupek krążących po domu niczym cząstki elementarne w ruchach Browna – jedni zadawali pytania i udzielali odpowiedzi, inni zabezpieczali ślady, a pozostali tylko rozglądali się za jakimś zajęciem na tyle ważnym, by uzasadniło ich obecność na miejscu zbrodni.
Debora była w grupie, którą najlepiej określa słowo „konfliktowa”, co nie mogło zaskoczyć nikogo, kto znał i kochał moją siostrę. Stała z dwojgiem ubranych na szaro federalnych. Kobietę, agentkę FBI Brendę Recht, znałem, bo napuścił ją na mnie mój zaprzysięgły wróg sierżant Doakes, kiedy porwano moje przybrane dzieci, Cody’ego i Astor. Nawet karmiona paranoją zacnego sierżanta nie zdołała mi niczego udowodnić, ale była bardzo podejrzliwa, więc nie miałem zbytniej ochoty na odnowienie naszej znajomości.
Towarzyszącego jej agenta mogę opisać tylko jako wzorcowego federalnego: szary garnitur, biała koszula i lśniące czarne buty. Oboje stali przodem do mojej siostry, sierżant Debory, i jakiegoś nieznanego mi faceta. Był to blondyn, jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, muskularny i cholernie atrakcyjny w męski, surowy sposób – tak wyglądałby Brad Pitt, gdyby Bóg zechciał go uczynić naprawdę przystojnym. Patrzył w bok, na stojącą lampę, a Debora warczała na Recht. Kiedy podszedłem, Deb odwróciła wzrok, a napotkawszy moje spojrzenie, ponownie zwróciła się do agentki FBI i burknęła:
– Nie łaźcie w tych swoich lakierkach po miejscu zbrodni! Ja tu pracuję.
Złapała mnie pod ramię i zaciągnęła w głąb domu, mamrocząc pod nosem: „Jebane federały”, a że po wizycie na porodówce byłem przepełniony miłością i wyrozumiałością, spytałem łagodnie:
– Co oni tu robią?
– Jak zwykle wszystko pieprzą – warknęła Deb. – Łażą, palanty, w tych swoich florsheimach i wszystko zadeptują, bo uważają, że to porwanie, czyli przestępstwo federalne. Przez to ja nie mogę robić tego, co do mnie należy, i ustalić, czy to rzeczywiście porwanie. Tutaj – gładko zmieniła temat i wepchnęła mnie do pokoju na końcu korytarza.
W środku była już Camilla Figg, która pełzła na czworakach wzdłuż prawej ściany, od lewej trzymając się z dala. I słusznie, bo cała lewa strona pokoju była tak zbryzgana krwią, jakby wybuchło tam jakieś duże zwierzę. Krew lśniła purpurowo, wciąż wilgotna.
– I co, wygląda ci to na porwanie? – spytała Debora.
– Jeśli tak, to niezbyt udane – odparłem, wpatrzony w wielką czerwoną plamę. – Zostawili prawie pół ofiary.
– Co tu się stało? – chciała wiedzieć Deb.
Zmarszczyłem brwi, lekko poirytowany jej przeświadczeniem, że wystarczy mi jeden rzut oka i już będę wiedział, co wydarzyło się w tym pokoju.
– Daj mi chociaż postawić tarota – powiedziałem. – Duchy muszą przebyć długą drogę, żeby ze mną porozmawiać.
– Niech się pospieszą – burknęła. – Cała pieprzona komenda siedzi mi na karku, że o jebanych federałach nie wspomnę. No, Dex, coś na pewno możesz mi powiedzieć. Nieoficjalnie.
Spojrzałem na największą plamę krwi, tę, która zaczynała się nad łóżkiem i rozchodziła na wszystkie strony.
– No cóż – orzekłem – nieoficjalnie wygląda to raczej jak ślady po paintballu niż po porwaniu.
– Wiedziałam – rzuciła z satysfakcją, po czym zmarszczyła brwi i spytała: – Co masz na myśli?
Wskazałem na purpurową plamę.
– Trudno zadać ranę, po której zostałby taki ślad – wyjaśniłem. – Chyba żeby porywacz podniósł delikwenta i cisnął nim o ścianę z prędkością jakichś sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Nią – uściśliła Debora. – Ofiara to dziewczyna.
– Wszystko jedno – powiedziałem. – Chodzi o to, że jeśli jest tak mała, że można nią rzucić, to straciła tyle krwi, że musi być martwa.
– Ma osiemnaście lat – odparła Deb. – Prawie dziewiętnaście.
– No to jeśli jest przeciętnie zbudowana, lepiej nie ścigać gościa, który dał radę tak nią rzucić. Jak go postrzelisz, może się bardzo pogniewać i urwać ci ręce.
Debora wciąż marszczyła brwi.
– Czyli uważasz, że to lipa – mruknęła.
– Krew wydaje się prawdziwa – odparłem.
– I co z tego wynika?
Wzruszyłem ramionami.
– Oficjalnie jest za wcześnie, żeby wyrokować.
Walnęła mnie w bark. Zabolało.
– Nie bądź dupkiem – warknęła.
– Auu – jęknąłem.
– Mam szukać zwłok czy nastolatki, która siedzi w galerii handlowej i chichra się z durnych gliniarzy? To znaczy, skąd wzięłaby tyle krwi?
– Cóż – odrzekłem z nadzieją, choć tak naprawdę nie chciałem o tym myśleć – to wcale nie musi być krew ludzka.
Debora wbiła wzrok w plamę na ścianie.
– Jasne – mruknęła. – Dziewczyna bierze słoik krwi krowy czy jakiegoś bydlęcia, rzuca nim w ścianę i daje dyla. Taki numer, żeby wydębić kasę od starych.
– Nieoficjalnie, to jest możliwe – oznajmiłem. – Ale daj mi zrobić badania.
– Muszę coś powiedzieć tym palantom – odparła.
Odchrząknąłem, a potem naśladując kapitana Matthewsa, oświadczyłem:
– Do czasu przeprowadzenia analiz i badań laboratoryjnych nie można wykluczyć, że… eee… miejsce zbrodni może nie być… hm… dowodem jakiegokolwiek przestępstwa.
Znów rąbnęła mnie w ramię, dokładnie w to samo miejsce, ale tym razem jeszcze mocniej.
– Zbadaj tę cholerną krew – warknęła. – I to już.
– Tu nie dam rady – zaprotestowałem. – Muszę trochę zabrać do laboratorium.
– To zabierz… – Podniosła pięść do następnego druzgocącego ciosu i byłem dumny z tego, jak zwinnie uskoczyłem poza zasięg jej ręki, choć przy okazji niemal staranowałem gościa, który stał obok niej, kiedy rozmawiała z federalnymi.
– Przepraszam – bąknął.
– Aha – mruknęła Debora – to Deke, mój nowy partner. – Słowo „partner” zabrzmiało w jej ustach jak „hemoroidy”.
– Miło mi – powiedziałem.
– Uhm, jasne. – Deke wzruszył ramionami i przesunął się w bok, żeby dobrze widzieć tyłek Camilli pełzającej po podłodze.
Debora posłała mi znaczące spojrzenie, mówiące wiele niecenzuralnych rzeczy o jej nowym partnerze.
– Deke przyjechał z Syracuse – oznajmiła głosem tak uprzejmym, że można by nim zeskrobywać farbę. – Piętnaście lat ścigał tam złodziei skuterów śnieżnych. – Deke znów wzruszył ramionami, nie patrząc na nią. – A że poprzedniego partnera straciłam przez nieostrożność, podesłali mi go za karę.
Deke tylko uniósł kciuk i schylił się, żeby zobaczyć, co robi Camilla.
– Cóż – rzekłem – mam nadzieję, że sprawdzi się lepiej niż detektyw Coulter. – Coulter, poprzedni partner Debory, został zamordowany w ramach happeningu artystycznego, gdy ona leżała w szpitalu. Pogrzeb miał bardzo ładny, ale byłem pewien, że od tego czasu szefostwo bacznie przygląda się mojej siostrze, bo krzywo się patrzy na gliniarzy, którzy notorycznie nie uważają na swoich partnerów.
Deb pokręciła głową i mruknęła coś, czego wprawdzie nie dosłyszałem, ale nie brzmiało zbyt przyjemnie. A że zawsze i wszędzie chcę nieść ludziom radość, zmieniłem temat.
– Kto to właściwie jest? – spytałem, wskazując ruchem głowy gigantyczną plamę krwi.
– Zaginiona nazywa się Samantha Aldovar – odparła. – Osiemnastolatka, chodzi do Ransom Everglades, tej szkoły dla nadzianych dzieciaków.
Rozejrzałem się po pokoju. Pomijając plamę krwi, nic ciekawego: biurko z krzesłem, laptop, na oko kilkuletni, stacja dokująca do iPoda. Na jednej ze ścian, szczęśliwie nieumazanej krwią, wisiał ciemny plakat przedstawiający melancholijnego młodzieńca. U dołu widniało nazwisko: „Team Edward”, a jeszcze niżej „Zmierzch”. W szafie wisiało trochę ciuchów, ładnych, ale nie nadzwyczajnych. Ani pokój, ani dom, w którym się znajdował, nie wyglądały, jakby należały do kogoś dość na tyle zamożnego, by mógł posłać dziecko do ekskluzywnej szkoły; ale przecież nie takie dziwy zdarzają się na tym świecie, a na ścianach nie wisiały wyciągi z konta, przynajmniej ja żadnych nie zauważyłem.
Czy Samantha upozorowała swoje porwanie, żeby wyciągnąć pieniądze od rodziców? Takie numery są zaskakująco częste, więc jeśli dziewczyna dzień w dzień przebywała w otoczeniu bogatych małolatów, mogła zapragnąć sobie też załatwić markowe dżinsy. Nasi milusińscy potrafią być zachwycająco okrutni, zwłaszcza wobec kogoś, kogo nie stać na ciuch za pięćset dolarów.
Na podstawie tego pokoju trudno było cokolwiek rozstrzygnąć. Pan Aldovar mógł być stroniącym od ludzi miliarderem, którego stać na wykupienie całej dzielnicy podczas lotu do Tokio na sushi. A może Aldovarom rzeczywiście się nie przelewało i szkoła udzielała Samancie takiej czy innej pomocy finansowej. To jednak nie miało większego znaczenia; ważne było, aby wywnioskować coś na podstawie tego imponującego rozbryzgu krwi i wreszcie go zmyć.
Deb patrzyła na mnie wyczekująco, więc zamiast narażać się na kolejny bolesny cios w triceps, kiwnąłem głową i rzuciłem się w wir pracy. Postawiłem zestaw do badania śladów na biurku i otworzyłem go. Na samym wierzchu był aparat fotograficzny, którym pstryknąłem tuzin fotek plamy na ścianie i jej otoczenia. Potem włożyłem lateksowe rękawice, wyjąłem z plastikowej torby duży wacik i słoiczek, żeby mieć go do czego schować, i ostrożnie zbliżyłem się do połyskującej plamy.
Odszukawszy miejsce, w którym była wciąż mokra, powoli nasączyłem krwią wacik, żeby mieć użyteczną próbkę. Następnie wsunąłem wacik do słoiczka, który szczelnie zamknąłem, i odsunąłem się od ściany. Debora przyglądała mi się, jakby szukała czułego punktu, w który przywalić, ale pod moim spojrzeniem jej twarz nieco złagodniała.
– Jak się miewa moja bratanica? – spytała i okropna czerwona plama zmieniła się w piękne, łagodnie różowe tło.
– Jest nadzwyczajna – odparłem. – Ze wszystkimi palcami na miejscu i w ogóle śliczna.
Coś przemknęło po twarzy mojej siostry, coś nieco bardziej ponurego od myśli o nadzwyczajnej bratanicy. Zanim jednak zdążyłem określić, co to było, zwykła służbowa rybia mina Debory wróciła na swoje miejsce.
– To świetnie – powiedziała i wskazała głową próbkę w mojej dłoni. – Zbadaj to i nie zatrzymuj się po drodze na lunch – ostrzegła.
Zamknąłem zestaw do badania śladów i przeszedłem za nią z sypialni do salonu. W głębi stał kapitan Matthews, który jak zwykle ulokował się w takim miejscu, by wszyscy widzieli, że jest obecny i niezłomnie walczy o sprawiedliwość.
– Cholera – mruknęła Debora, ale zacisnęła zęby i podeszła do niego. Może po to, by dopilnować, żeby nie zadeptał jakiegoś podejrzanego. Chętnie bym popatrzył, ale cóż, grały surmy bojowe, więc ruszyłem do drzwi i na mojej drodze wyrosła agentka specjalna Recht.
– Panie Morgan. – Przekrzywiła głowę na bok i uniosła brwi, jakby niepewna, czy zwracać się do mnie po nazwisku, czy bardziej poufale, na przykład per „winny”.
– Agentka specjalna Recht – odparłem, dość uprzejmie, ze względu na okoliczności. – Co panią tu sprowadza?
– Sierżant Morgan to pańska siostra? – rzuciła, ignorując moje pytanie.
– W rzeczy samej – potwierdziłem.
Agentka specjalna Recht spojrzała na mnie, a potem w drugi koniec pokoju, gdzie Debora rozmawiała z kapitanem.
– Niezła rodzinka – powiedziała i wyminęła mnie, żeby dołączyć do swojego wzorcowego partnera.
Przyszło mi do głowy kilka celnych ripost, ale że stała w łańcuchu pokarmowym parę pozycji wyżej ode mnie, zawołałem tylko: „Życzę miłego dnia!” do jej pleców i poszedłem do samochodu.3
Badanie, które musiałem przeprowadzić, aby stwierdzić, czy to ludzka krew, było łatwe i szybkie, więc wbrew zakazowi Debory zatrzymałem się na lunch. Wziąłem tylko kanapkę na wynos, a że w szpitalu omal nie zagłodziłem się na śmierć i uciekłem od Lily Anne do pracy w wolny dzień, uznałem, iż jedna mała kubańska kanapka to nic wielkiego. Do tego stopnia, że zjadłem ją w samochodzie jeszcze przed zjazdem z autostrady numer 95, ale przynajmniej dotarłem do mojego małego laboratorium w znacznie lepszym nastroju.
Vince Masuoka właśnie oglądał coś pod mikroskopem. Kiedy wszedłem, podniósł na mnie wzrok i kilka razy zamrugał.
– Dexter – powiedział. – Z dzieckiem wszystko w porządku?
– Lepiej być nie może – odparłem połączeniem prawdy i poezji, które zadowoliło mnie bardziej, niż powinno.
Vince wyraźnie się ze mną nie zgadzał; świadczyła o tym jego marsowa mina.
– Miało cię nie być – zauważył.
– Owszem, ale poproszono mnie, abym zaszczycił was moim towarzystwem – wyjaśniłem.
Znowu zamrugał.
– Siostra, co? – Pokręcił głową i pochyliwszy się nad mikroskopem, dodał: – Jest świeża kawa.
Kawa może i była świeżo zaparzona, ale chyba z fusów, które kilka lat moczyły się w kadzi pełnej trujących chemikaliów, bo zupełnie nie nadawała się do picia. No cóż, życie nieustannie poddaje nas próbom, z których tylko silni wychodzą zwycięsko, więc badając próbkę krwi, sączyłem to ohydztwo. Mieliśmy w laboratorium kilka fiolek surowicy odpornościowej, wystarczyło zatem przelać moją próbkę do jednej z nich i zabełtać. Właśnie kończyłem, kiedy zadzwoniła moja komórka. Przez krótką piękną chwilę myślałem, że to Lily Anne, ale szybko powróciła szpetna rzeczywistość w postaci mojej siostry Debory. Nie, żeby Deb była szpetna, potrafi za to być nad wyraz wymagająca.
– Co masz? – spytała bez wstępów.
– Niewykluczone, że dyzenterię po kawie – odparłem.
– Nie bądź dupkiem – odburknęła. – Wystarczy, że muszę się użerać z palantami z FBI.
– Chyba będziesz musiała jeszcze się z nimi poużerać – powiedziałem, patrząc na probówkę. Między surowicą a próbką z miejsca zbrodni wytrąciła się cienka warstwa osadu. – Wygląda na to, że to krew ludzka.
Debora milczała chwilę.
– Szlag by to trafił – mruknęła wreszcie. – Jesteś pewien?
– Karty nie kłamią – odparłem z moim najlepszym cygańskim akcentem.
– Muszę wiedzieć, czyja to krew – stwierdziła.
– Człowiek, którego szukasz, to chudy, kulawy mężczyzna z wąsami. Leworęczny, nosi czarne buty ze spiczastymi noskami – powiedziałem.
Znów na chwilę zamilkła, po czym rzuciła:
– Wal się. Ja potrzebuję pomocy, nie pieprzenia w bambus.
– Z jedną próbką krwi wiele nie zdziałam.
– Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy to krew Samanthy Aldovar?
– Mogę ustalić grupę krwi – odparłem. – Ty spytaj rodziców Samanthy, jaką miała ona.
– Dobra – warknęła i się rozłączyła.
Zauważyliście kiedyś, jak trudno dojść do ładu z tym światem?
Jeśli człowiek nie zna się na swojej robocie, inni źle go traktują i w końcu ląduje na bezrobociu. Jeżeli z kolei jest choć odrobinę bardziej kompetentny, niż przewiduje norma, wszyscy oczekują od niego cudów, za każdym razem. Krótko mówiąc – i tak źle, i tak niedobrze. A gdy człowiek ośmieli się o tym wspomnieć, bez względu na to, jak twórczo sformułuje swoją pretensję, zostaje okrzyknięty marudą i odtrącony.
Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Debora mnie odtrąciła. Wróciłbym do szpitala podziwiać Lily Anne i jej postępy w sprawności ruchowej. Nie mogłem jednak ryzykować, że zostanę odtrącony na stałe, nie w tej sytuacji gospodarczej, zwłaszcza że miałem na utrzymaniu powiększającą się rodzinę. Dlatego też, z cierpiętniczym westchnieniem, zgarbiłem obolałe plecy i wziąłem się do pracy.
Późnym popołudniem zadzwoniłem do Debory, żeby podać jej wynik.
– Grupa zero – powiedziałem.
Nie oczekiwałem wylewnych podziękowań i się nie zawiodłem.
Burknęła tylko coś pod nosem, po czym rzuciła:
– Bierz dupę w troki i przyjeżdżaj.
Wsadziłem dupę do samochodu i zawiozłem do domu Aldovarów w Coconut Grave. Kiedy dotarła do celu, impreza wciąż trwała, a miejsce parkingowe obok bambusa na sterydach przepadło. Krążąc po okolicy, zastanawiałem się, czy Lily Anne za mną tęskni. Chciałem być przy niej, nie tutaj, w ponurym, śmiertelnie groźnym świecie rozbryzgów krwi i humorów Debory. Najchętniej wpadłbym tam na chwilę, powiedział Deb, że muszę lecieć, i wrócił do szpitala – gdybym wreszcie mógł gdzieś zaparkować.
Zrobiłem następne kółko i znalazłem wolne miejsce dwa razy dalej niż poprzednio, obok dużego kontenera na śmieci przed jakimś pustym domem. Takie kontenery stały się ostatnio modną ozdobą trawników południowej Florydy. Wyrastają w całym mieście jak grzyby po deszczu. Kiedy bank zajmuje nieruchomość – co zdarza się w naszych trudnych czasach dość często – przyjeżdża ekipa z kontenerem i ładuje do niego wszystko, co znajduje się w domu; wygląda to prawie tak, jakby przechylili dom na bok i wysypali zawartość. Dotychczasowi lokatorzy znajdują sobie jakiś przytulny most, pod którym mogą zamieszkać, bank sprzedaje nieruchomość za dziesięć procent jej wartości i wszyscy są zadowoleni – zwłaszcza firma wynajmująca kontenery.
Opuściłem urokliwe miejsce parkingowe z widokiem na kontener i rozpocząłem długą wędrówkę do domu Aldovarów. Było nawet lepiej, niż mogłem się spodziewać. Temperatura znośna jak na Miami, zaledwie dwadzieścia kilka stopni, a wilgotność nie wyższa niż w saunie, kiedy więc przedarłem się przez tłum reporterów przed domem, na mojej koszuli zostało jeszcze kilka suchych miejsc.
Debora znowu stała w grupce ludzi, którzy wyglądali, jakby szykowali się do rozpoczęcia pojedynków zapaśniczych. Nie ulegało wątpliwości, że główną atrakcją wieczoru będzie starcie Deb z agentką specjalną Recht; stały już nos w nos i prowadziły nader ożywioną wymianę zdań. Ich partnerzy – odpowiednio: Deke i Wzorcowy Federalny – trzymali się z boku jak na dobrych sekundantów przystało, a miejsce po drugiej stronie Debory zajmowała tęga zapłakana kobiecina pod pięćdziesiątkę, która wyraźnie nie mogła się zdecydować, co zrobić z rękami. Podniosła obie, opuściła lewą, objęła się nią wpół i znów uniosła, dzięki czemu zobaczyłem, że trzyma kartkę papieru. Zamachała nią, po czym ponownie opuściła obie ręce, a wszystko to w ciągu zaledwie trzech sekund, bo tyle zajęło mi podejście do wesołej grupki w głębi salonu.
– Nie chcę marnować czasu, Recht – warczała moja siostra – dlatego wytłumaczę ci to jak chłop krowie na miedzy: skoro jest tyle krwi, mamy tu co najmniej napad i próbę zabójstwa. – Zerknęła na mnie i znowu spojrzała na agentkę. – Tak twierdzi mój ekspert i tak mówi mi doświadczenie.
– Ekspert – powtórzyła Recht z przeuroczą, opłacaną przez państwo ironią w głosie. – To znaczy twój brat? On jest tym twoim ekspertem? – Słowo „brat” zabrzmiało w jej ustach jak określenie czegoś, co żywi się odpadkami i mieszka pod kamieniem.
– Masz lepszego? – rzuciła Deb z autentyczną pasją i bardzo mi pochlebiło, że tak się za mną wstawia.
– Nie jest mi potrzebny, bo mam zaginioną nastolatkę – odparowała Recht równie bojowym tonem – więc na tę chwilę to tylko porwanie.
– Przepraszam – wtrąciła się kobieta machająca kartką.
– Gówno prawda. – Debora nie zwróciła na nią uwagi. – Nie masz nic oprócz pokoju pełnego krwi, a to nie żadne porwanie.
– Właśnie że tak, jeśli to jej krew – upierała się Recht.
– Przepraszam… jeśli można… proszę pani? – Kobieta nie przestawała wymachiwać kartką papieru.
Debora jeszcze chwilę wpijała się oczami w Recht, po czym odwróciła się do kobiety.
– Tak, pani Aldovar – powiedziała. Spojrzałem na kobietę i pomyślałem, że jeśli jest matką zaginionej dziewczyny, to tłumaczy dziwaczne ruchy jej rąk.
– To może… bo ja… bo właśnie to znalazłam. – Obie ręce pani Aldovar powędrowały do góry, a po chwili prawa opadła i w powietrzu została tylko lewa, trzymająca kartkę.
– Co pani znalazła? – spytała Debora, znów wpatrzona w Recht, jakby agentka miała lada moment rzucić się po kartkę.
– To jest… kazała pani poszukać… no… wyników jakichś badań – wyjąkała pani Aldovar. – Znalazłam je. Z grupą krwi Samanthy.
W zachwycającym manewrze godnym rasowego koszykarza Debora wsunęła się między kobietę a federalnych i osłoniwszy ciałem kartkę przed Recht, delikatnie wyjęła ją z dłoni pani Aldovar.
– Dziękuję – powiedziała i przesunęła palcem w dół strony. Po zaledwie kilku sekundach podniosła głowę i przeszyła mnie wzrokiem. – Mówiłeś, że to krew grupy zero.
– Zgadza się – odparłem.
Trąciła kartkę czubkiem palca.
– Tu jest napisane AB plus.
– Pokaż! – Recht rzuciła się po kartkę, ale nie dała rady Deborze, która wciąż osłaniała się jak koszykarz NBA.
– Co jest, Dexter? – spytała Deb z wyrzutem, jakby to przeze mnie grupa krwi się nie zgadzała.
– Przepraszam – bąknąłem, bo chociaż nie wiedziałem za co, z jej tonu jasno wynikało, że muszę to zrobić.
– Ta dziewczyna, Samantha, ma krew AB plus – ciągnęła moja siostra. – Kto ma grupę krwi zero?
– Wielu ludzi – zapewniłem. – Jest bardzo pospolita.
– Czy to znaczy, że… – zaczęła pani Aldovar, ale Debora nie pozwoliła jej dokończyć.
– Nic mi to nie daje – oznajmiła. – Skoro ta krew na ścianie nie jest jej, to czyja? Kto chlapie cudzą krwią po ścianie? I po co?
– Porywacz – stwierdziła agentka specjalna Recht. – Żeby zatrzeć po sobie ślady.
Debora odwróciła się do niej z miną, na którą naprawdę przyjemnie było popatrzeć. Kilka nieznacznych ruchów mięśni twarzy i uniesiona brew wystarczyły, by wyrazić wątpliwość: jak to możliwe, że ktoś tak durny umie zawiązać sznurówki i chodzić pośród nas?
– Powiedz mi – wycedziła, obrzucając Recht pogardliwym spojrzeniem – czy „agentka specjalna” to znaczy „agentka specjalnej troski”?
Nowy partner Debory, Deke, zarechotał, a Recht aż zaczerwieniła się ze złości.
– Pokaż mi ten papier – warknęła.
– Chyba byłaś na studiach, co? – ciągnęła Debora swobodnym tonem. – I w tej elitarnej szkole FBI w Quantico?
– Funkcjonariuszko Morgan! – Recht próbowała przywołać ją do porządku, ale Deb tylko machnęła kartką.
– Sierżant Morgan – uściśliła. – I zabieraj swoich ludzi z mojego miejsca zbrodni.
– Porwanie podlega mojej kompetencji… – zaczęła Recht, lecz Debora, która dopiero się rozkręcała, przerwała jej bez najmniejszego wysiłku.
– Sugerujesz, że porywacz, który wylał na ścianę tyle własnej krwi, miał jeszcze dość siły, aby wywlec z pokoju opierającą się nastolatkę? – prychnęła. – A może przyniósł krew w słoiku po majonezie i powiedział: „Chlust, idziesz ze mną”? – Pokręciła głową, dodając do tego złośliwy uśmieszek. – Mnie, agentko specjalna, żadna z tych wersji jakoś nie pasuje – zawiesiła głos, ale Recht, wyraźnie zbita z tropu, nie śmiała się odezwać. – Moim zdaniem – podjęła Debora – daliśmy się nabrać dziewczynie, która upozorowała własne porwanie. A jeśli masz dowody, że było inaczej, to je pokaż.
– Pokaż je – powtórzył Deke i zarżał głupkowato, choć tylko ja jeden to zauważyłem.
– Dobrze wiesz… – zaczęła Recht, lecz znów jej przerwano. Tym razem zrobił to Deke.
– Hej! – zawołał, a gdy wszyscy spojrzeliśmy na niego, wskazał ruchem głowy podłogę i oznajmił: – Ta pani zemdlała.
Teraz wszyscy spojrzeli we wskazane przez niego miejsce.
Miał rację. Pani Aldovar leżała nieprzytomna na podłodze.4
Przez długą chwilę staliśmy nieruchomo, niczym żywy obraz niezdecydowania. Deb i Recht patrzyły na siebie wrogo, Deke ciężko oddychał przez usta, a ja zastanawiałem się, czy udzielanie pomocy zemdlonej kobiecie wchodzi w zakres moich obowiązków jako specjalisty od badania śladów krwi. Potem zaskrzypiały otwierane drzwi i usłyszałem odgłosy lekkiego zamieszania.
– Cholera! – zawołał męski głos, głośno i wyraźnie. – Cholera! Cholera! Cholera!
Trudno było nie zgodzić się z tak wyrażoną ogólną oceną sytuacji, lecz mimo to obejrzałem się, by poznać szczegóły. Zmierzał ku nam mężczyzna w średnim wieku. Wysoki, o miłej twarzy okolonej krótko ostrzyżonymi siwymi włosami i równie siwą brodą. Przyklęknął przy pani Aldovar i wziął ją za rękę.
– Emily? Kochanie? – mówił, klepiąc jej dłoń. – No, Em, obudź się.
W ciągu minionych lat pracowałem z wieloma pierwszorzędnymi śledczymi i jak widać czegoś się od nich nauczyłem, bo od razu wydedukowałem, że to ani chybi pan Aldovar. Moja siostra, również nie w ciemię bita, doszła do tego samego zdumiewającego wniosku. Jakoś zdołała oderwać wzrok od Recht i spojrzeć na mężczyznę klęczącego na podłodze.
– Pan Aldovar? – spytała.
– No, kochanie – powiedział brodacz, mam nadzieję, że nie do Debory. – Tak, jestem Michael Aldovar.
Pani Aldovar otworzyła oczy i potoczyła nimi z boku na bok.
– Michael? – wymamrotała.
Debora uklękła obok nich, najwyraźniej uznając, że przytomni rodzice są ciekawsi od nieprzytomnych.
– Sierżant Morgan – przedstawiła się. – Prowadzę śledztwo w sprawie zniknięcia państwa córki.
– Nie mam pieniędzy – oznajmił pan Aldovar, ku wyraźnemu zaskoczeniu Debory. – To znaczy, jeśli przyszło żądanie okupu albo… Samantha wie, że nie może liczyć na… Był jakiś telefon?
Deb pokręciła głową, jakby otrząsała się z wody, i spytała:
– Mogę wiedzieć, gdzie pan był?
– Na konferencji w Raleigh – odparł. – Dotyczącej statystyki medycznej. Ale musiałem… gdy zadzwoniła Emily i powiedziała, że porwali Samanthę…
Debora zerknęła przelotnie na Recht i zwróciła się do Aldovara.
– To nie było porwanie – oświadczyła.
Przez chwilę trwał w całkowitym bezruchu, wciąż trzymając żonę za rękę.
Wreszcie podniósł wzrok na Deborę i wykrztusił:
– Jak to?
– Chciałabym prosić pana na słowo – odparła wymijająco. Aldovar spojrzał na żonę.
– Może posadzimy ją na krześle czy coś – powiedział. – Jeśli nic jej nie jest…
– Czuję się dobrze – zapewniła Emily. – Ja tylko…
– Dexter – Deb skinęła na mnie – przynieś sole trzeźwiące czy coś w tym rodzaju. I pomóżcie z Dekiem jej wstać.
To miło, gdy człowiek poznaje odpowiedź na nurtujące go pytanie. Najwyraźniej cucenie kobiet mdlejących na miejscu zbrodni jednak wchodzi w zakres moich obowiązków.
Kucnąłem przy pani Aldovar, a Debora wzięła pana Aldovara na stronę. Deke spojrzał na mnie z niepokojem. Wyglądał jak pies, który czeka, aż ktoś rzuci kij i każe mu aportować.
– Masz to coś do otrzeźwiania? – spytał.
Jak widać, on też uznał, że Dexter to Wieczny Strażnik Soli Trzeźwiących. Ciekawe, skąd się wzięło to zdumiewające przekonanie, bo prawda była taka, że owych soli nie miałem.
Na szczęście pani Aldovar nie zamierzała czegokolwiek wąchać. Chwyciła za rękę najpierw mnie, potem Deke’a, mruknęła: „Pomóżcie, proszę”, i we dwóch dźwignęliśmy ją na nogi. Rozejrzałem się za jakąś niezabałaganioną przez policję powierzchnią, na której moglibyśmy ją umieścić, i wypatrzyłem stół z krzesłami w sąsiednim pokoju.
Pani Aldovar poradziła sobie bez naszej pomocy. Usiadła na krześle, jakby robiła to już setki razy.
Odwróciłem się i zerknąłem do salonu, z którego wyszliśmy. Agentka specjalna Recht i jej wzorcowy towarzysz przesuwali się ukradkiem w stronę drzwi, a Debora całkiem ich ignorowała, zajęta rozmową z panem Aldovarem. Angel Batista-Bez-Skojarzeń stał na tarasie za rozsuwanymi szklanymi drzwiami i szukał odcisków palców na szybie. Wiedziałem, że w sypialni w głębi korytarza wciąż jest wielka plama krwi, wzywająca Dextera. To był mój świat, świat przemocy, makabry i chaosu. Tu spędziłem całe moje życie, osobiste i zawodowe.
Ale dziś ten świat stracił cały urok, którym czarował mnie od tylu lat. Nie chciałem oglądać resztek po cudzych igraszkach i – co ważniejsze – nie miałem ochoty na beztroskie harce. Wolałem oglądać co innego. Zajrzałem na stare śmieci wbrew własnej woli, z poczucia obowiązku wobec siostry, a teraz chciałem już wrócić do mojego nowego świata, gdzie wszystko było jasne i piękne: do Krainy Lily Anne.
Debora zerknęła na mnie niewidzącym wzrokiem i spojrzała na pana Aldovara. Byłem dla niej tylko elementem scenerii, częścią typowego obrazu miejsca zbrodni, tłem. Dość tego. Pora wyjść, wrócić do Lily Anne i Krainy Cudowności.
I tak oto, bez krępujących pożegnań, wyśliznąłem się za drzwi i ruszyłem do mojego samochodu, wciąż przytulonego do kontenera na śmieci. Jechałem do szpitala w porze preludium do wieczornego szczytu, owym magicznym czasie, kiedy każdy użytkownik drogi uważa, że wszystkie pasy należą do niego, bo przecież wyszedł wcześnie z pracy. W poprzednim wcieleniu widok tak szeroko rozpowszechnionej pogardy dla ludzkiego życia zachwycał mnie, dziś jednak nie robił na mnie wrażenia, a jeśli już, to negatywne. Ci ludzie zagrażali innym, a na to nie może być zgody w świecie, w którym wkrótce będę woził Lily Anne na lekcje baletu. Jechałem ostrożnie, przekraczając dozwoloną prędkość tylko o piętnaście kilometrów na godzinę, ku irytacji większości pozostałych kierowców. Śmigali obok mnie z obu stron, trąbili i pokazywali środkowy palec, ale ja twardo trzymałem się bezpiecznego, zdrowego kursu i wkrótce dotarłem do szpitala nawet bez konieczności wdawania się w wymianę ognia.
Kiedy wysiadłem z windy na piętrze, na którym była porodówka, przystanąłem na chwilę, bo doleciało mnie słabe echo szeptu z głębi Mrocznego Lochu Dextera. W tym właśnie miejscu ostatnio prawie zauważyłem kogoś, kto prawdopodobnie z jakiegoś powodu mnie obserwował. Ta myśl była jednak sformułowana tak niedorzecznie, że mogłem tylko pokręcić głową i pocmokać na Pasażera z dezaprobatą. „Prawie kogoś zauważyłem”, też coś. Ruszyłem dalej i skręciłem za róg.
Moi nowi znajomi sprzed okna zniknęli, zastąpieni przez następną grupę, za szybą nie widać było też Lily Anne. Miałem chwilę obezwładniającego zaćmienia umysłowego: gdzie ona jest?! – zaraz jednak rozum wrócił. No tak, przecież minęło kilka godzin. Nie zostawiliby jej tutaj tak długo. Lily Anne na pewno jest u mamy, karmiona mlekiem i miłością. Poczułem lekki przypływ zazdrości. Ritę połączy z dzieckiem ta jakże ważna intymna więź dla mnie niedostępna – dająca jej przewagę już na starcie rywalizacji o względy Lily Anne.
Jednak szczęśliwie dla wszystkich usłyszałem głęboko w sobie cichy, drwiący chichot i musiałem się z nim zgodzić. Daj spokój, Dexter: skoro nagle postanowiłeś żywić uczucia, czy rzeczywiście powinieneś zaczynać od zazdrości o piersi? Ty masz do odegrania równie ważną rolę: być pewnym, kochającym przewodnikiem Lily Anne po ciernistej drodze życia. Któż nadawał się do tego lepiej ode mnie, który kroczyłem tą samą krętą drogą, ciesząc się każdym napotkanym cierniem, a teraz nade wszystko pragnąłem pomóc Lily Anne przedrzeć się przez chaszcze bez szwanku? Innymi słowy, czy można sobie wyobrazić lepszego kandydata na przewodnika niż Już-Nieporąbany Papcio Dexter?
To wszystko było takie zgrabne, takie logiczne. Żyłem w grzechu, by wiedzieć, jak poprowadzić Lily Anne ku światłu. Wszystko wreszcie stało się jasne, a chociaż gorzkie doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli wszystko wydaje się jasne, oznacza to, że człowiek coś przeoczył, poczułem się wielce podbudowany tą myślą. Istniał Plan, Wyższy Cel i Dexter wreszcie go poznał i znalazł swoje miejsce na planszy. Wiedziałem, dlaczego jestem tutaj: żeby być nie postrachem nikczemnych, lecz pasterzem niewinnych.
Oświecony i podniesiony na duchu, pomaszerowałem dziarskim krokiem na drugi koniec korytarza. Sala Rity była na swoim miejscu. Co jeszcze wspanialsze, w środku zastałem Lily Anne, smacznie śpiącą u matczynej piersi. Na stoliku przy łóżku stał wielki bukiet róż i wszystko na tym świecie było takie, jakie być powinno.
Rita otworzyła oczy i spojrzała na mnie ze zmęczonym uśmiechem.
– Dexter – powiedziała – gdzie byłeś?
– Wynikła pilna sprawa w pracy – wyjaśniłem.
– W pracy. – Rita pokręciła głową. – Dexter, ja… to twoje nowo narodzone dziecko. – Jak na zawołanie, Lily Anne poruszyła się lekko i spała dalej. Nawiasem mówiąc, świetnie jej to wyszło.
– Tak, wiem – odparłem uspokajająco.
– To nie… Jak mogłeś ot tak po prostu iść do pracy? – powiedziała, wyraźnie oburzona; takiej jeszcze jej nie widziałem. – Kiedy twoje nowo narodzone dziecko jest… Do pracy? W takiej chwili?
– Przepraszam – kajałem się. – Byłem potrzebny Deborze.
– Mnie też – odparowała.
– Naprawdę bardzo cię przepraszam – powiedziałem, o dziwo, szczerze. – To dla mnie całkiem nowa sytuacja. – Spojrzała na mnie i znów pokręciła głową. – Poprawię się – dodałem z nadzieją.
Rita westchnęła i zamknęła oczy.
– Przynajmniej przysłałeś ładne kwiaty – rzekła cicho i na mrocznym tylnym siedzeniu piekielnego pojazdu Dextera zadźwięczał cichy dzwonek.
Oczywiście żadnych kwiatów nie wysyłałem. Mam za małe doświadczenie w codziennej obłudzie życia małżeńskiego, by wymyślić tak sprytny fortel – nie zdawałem sobie nawet sprawy, że źle zrobiłem, stawiając się na pilne wezwanie w pracy, a co dopiero, że wypada za to przeprosić kwiatami. Rzecz jasna, Rita ma wielu znajomych, którzy mogli je przysłać, ja też znam parę osób, które teoretycznie są moimi przyjaciółmi – nawet Deborę mógł dopaść chwilowy atak wrażliwości, jakkolwiek nieprawdopodobne się to wydawało. Tak czy owak, nie było absolutnie żadnego powodu, dla którego kilka róż miałoby uruchomić jakikolwiek alarm.
A jednak uruchomiły. Uruchomiły miarowe, irytujące dzyń-dzyń-dzyń, które ponad wszelką wątpliwość oznaczało, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Dlatego przechyliłem się w bok i udając, że wącham róże, próbowałem przeczytać dołączony do nich liścik. Nie było to nic nadzwyczajnego, zwykły kartonik z nadrukiem „Gratulacje!” i odręcznym podpisem „Wielbiciel” skreślonym niebieskim długopisem.
Z tego samego miejsca, w którym rozbrzmiał cichy alarm, dobiegł przytłumiony złośliwy chichot. Mroczny Pasażer miał ubaw, i nic dziwnego. Do Dextera pasuje wiele określeń, ale „godzien uwielbienia” nie łapie się nawet do drugiej dziesiątki. Z tego, co wiem, nie mam żadnych wielbicieli. Każdy, kto poznał mnie na tyle dobrze, by nabrać dla mnie podziwu, był już martwy, pokrojony i uprzątnięty. Któż więc miałby się tak podpisać? Przyjaciel czy krewny podpisałby się imieniem, aby mieć pewność, że zasługa nie zostanie przypisana komuś innemu. Ba, każdy zwyczajny człowiek już zadzwoniłby, żeby spytać: „Dostałaś kwiaty, które ci wysłałem? Wiesz, po prostu chciałem się upewnić, że dotarły”.
Takiego telefonu, rzecz jasna, być nie mogło, skoro Rita uznała, że róże są ode mnie. Ale, co równie oczywiste, tak błaha zagadka nie mogła oznaczać niczego szczególnie groźnego.
Dlaczego więc czułem, że po karku wędrują mi małe, lodowato zimne stopy? Dlaczego byłem pewien, że jakieś ukryte niebezpieczeństwo grozi mnie i tym samym Lily Anne? Próbowałem myśleć logicznie, co kiedyś wychodziło mi doskonale. No tak, uznałem, nie chodzi tylko o te anonimowe kwiaty – był jeszcze ten alarm, kiedy kogoś prawie zauważyłem. Gdy już pozbierałem wszystko do kupy, uświadomiłem sobie, co tak naprawdę mam: bardzo możliwe coś może być rzeczywistym zagrożeniem albo i nie. Lub coś w tym stylu.
Kiedy ująłem to w tak klarowny, logiczny sposób, zrozumiałem, dlaczego czuje się nieswojo. Przy Lily Anne kręcił się idiota.
Ja.