Demian - ebook
Demian - ebook
Kolejny tom w nowej edycji klasycznych dzieł Hermana Hessego. Spragniony sensu życia Sinclair, znudzony iluzorycznością świata, w którym się wychował, wyrusza w fascynującą duchową podróż. Stawia pytania, które mają go doprowadzić do prawdziwego oświecenia, a w poszukiwaniu niełatwych odpowiedzi wspomaga go niezwykły przyjaciel – Max Demian. Ta pasjonująca opowieść o budowaniu własnej tożsamości pióra noblisty Hermana Hessego porusza kwestie o wymiarze tak uniwersalnym, że niezmiennie chwyta za serce zarówno dojrzewających, jak i dojrzałych czytelników na całym świecie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-403-2 |
Rozmiar pliku: | 785 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie pragnąłem przecież nic więcej, niż żyć tym, co samo chciało ze mnie się wydobyć. Czemuż było to tak bardzo trudne?
Chcąc opowiedzieć moje dzieje, muszę zacząć niemal od ich początku. Powinienem nawet, gdyby to było możliwe, cofnąć się jeszcze bardziej, aż do najwcześniejszych lat mego dzieciństwa, a ponad nimi przejść do odległej przeszłości mego pochodzenia.
Powieściopisarze, tworząc swe dzieła, poczynają sobie zazwyczaj tak, jakby każdy z nich był Bogiem i mógł w całej pełni ogarnąć spojrzeniem historię życia jakiegoś człowieka, pojąć ją i przedstawić tak, jakby opowiadał ją bez żadnych osłonek sam wszechobecny Bóg. Ja tego nie potrafię, podobnie jak nie umieją tego i pisarze. Lecz moja historia jest dla mnie ważniejsza niż dla jakiegokolwiek twórcy jego opowieść, ponieważ jest moja własna i jest historią człowieka: nie wymyślonego, idealnego czy w inny jakiś sposób nieistniejącego, lecz możliwego, prawdziwego, niepowtarzalnego, żywego człowieka. Dziś wprawdzie mniej niż kiedykolwiek docenia się, czym jest prawdziwie żywy człowiek, stąd też zabija się całe tłumy ludzi, choć każdy z nich jest cennym i niepowtarzalnym zjawiskiem natury. Lecz gdybyśmy nie byli czymś więcej niż niepowtarzalnymi ludźmi i gdyby istotnie każdego z nas mogła doszczętnie zmieść ze świata kula karabinowa, opowiadanie tej historii nie miałoby już sensu. Każdy człowiek jest jednak nie tylko sobą: stanowi również jedyny, szczególny, w każdym wypadku ważny i osobliwy punkt, w którym krzyżują się ze sobą zjawiska tego świata, raz jeden tylko w ten właśnie sposób i nigdy więcej. Stąd też i historia każdego człowieka jest ważna, wieczna, boska, i dlatego każdy człowiek, dopóki tylko jakoś żyje i spełnia wolę natury, jest niezwykły i godzien najwyższej uwagi. W każdym bowiem duch przyjął jakąś postać, w każdym cierpi istota stworzona, w każdym zostaje ukrzyżowany Zbawiciel.
Niewielu dzisiaj zdaje sobie sprawę, czym jest człowiek. Lecz wielu czuje to, i dlatego lżej im umierać, jak i mnie będzie lżej umrzeć po napisaniu tej historii.
Nie mogę siebie nazwać wiedzącym. Byłem poszukującym i jestem nim dotąd, nie szukam już jednak w gwiazdach i księgach, zaczynam bowiem słyszeć nauki, którymi szemrze we mnie własna krew. Historia moja nie jest przyjemna, nie jest ckliwa i pełna harmonii, jak historie wymyślane, ma posmak nonsensu, pomieszania szaleństw i marzeń, jak życie wszystkich ludzi, którzy nie chcą siebie już dłużej okłamywać.
Życie każdego człowieka jest drogą ku samemu sobie, próbą znalezienia drogi, zaznaczenia ścieżki. Żaden człowiek nie był nigdy w pełni samym sobą, lecz mimo to każdy ku temu dąży, jeden w mroku, inny w światłości, jak kto umie. Każdy aż do końca nosi z sobą szczątki, pozostałe od chwili jego stworzenia, resztki śluzu i skorup jakiegoś praświata. Poniektóry nigdy nie staje się człowiekiem, pozostaje żabą, jaszczurką, mrówką. Niejeden jest na pół człowiekiem, na pół rybą. Każdy jednak jest przejawem natury na podobieństwo człowieka. Wszystkich nas wiąże wspólne pochodzenie, matka, wszyscy dobywamy się z tej samej czeluści; każdy mimo to, próbą będąc, miotany z głębi ducha, zdąża do własnego celu. Możemy zrozumieć się nawzajem; lecz wyjaśnić samego siebie każdy może tylko sam.Dwa światy
DWA ŚWIATY
Historię moją rozpoczynam od pewnego przeżycia z okresu, gdy miałem lat dziesięć i chodziłem do łacińskiej szkoły w naszym miasteczku.
Ileż zapachów z tamtych lat płynie teraz ku mnie, przenika wnętrze moje żalem i miłym dreszczem. Oto uliczki mroczne i jasne, domy i wieże, uderzenia zegarów i ludzkie twarze, izby zamieszkałe, przytulnie ciepłe, izby pełne tajemnic i głębokiego lęku przed widmami. Pachnie ciepłą cieśnią, królikami, służącymi, domową apteczką i suszem owocowym. Dwa światy mieszały się tam ze sobą, z dwóch biegunów nadchodziły dzień i noc.
Jeden świat stanowił dom ojcowski, lecz w istocie był on jeszcze ciaśniejszy: obejmował właściwie tylko moich rodziców. Świat ten był mi dobrze znany, zwał się matką i ojcem, miłością i surowością, przykładem i szkołą. Z nim związane były: łagodny blask, jasność i czystość, życzliwe słowa i dobre, umyte ręce, czysta odzież i piękne obyczaje. Tu śpiewano poranny chorał, tu obchodzono Gwiazdkę. W tym świecie istniały linie proste i drogi wiodące w przyszłość, obowiązki i przewinienia, wyrzuty sumienia i spowiedź, przebaczenie i mnóstwo dobrych postanowień, miłość i szacunek, słowa z Biblii i mądrość. Tego świata należało się trzymać, aby mieć życie jasne, czyste, piękne i pełne ładu.
Drugi świat natomiast rozpoczynał się już w samym wnętrzu naszego własnego domu i był całkiem inny, inaczej pachniał, inaczej mówił, obiecywał i domagał się innych rzeczy. W tym drugim świecie istniały służące i czeladnicy, historie o duchach i płotki o skandalach, całe mnóstwo barwnych, niesamowitych, pociągających, zagadkowych i strasznych rzeczy, takich jak rzeźnia i więzienie, pijacy i jazgocące baby, cielne krowy, przetrącone konie, opowieści o włamaniach, morderstwach, samobójstwach. Wszystkie te piękne i ohydne, dzikie i okrutne rzeczy istniały wokół, na sąsiedniej ulicy, w sąsiednim domu, pełno tam było policjantów i włóczęgów, pijacy bili swoje żony, roje młodych dziewcząt wynurzały się wieczorem z fabryk, a staruchy mogły na każdego rzucić urok i spowodować chorobę, w lesie mieszkali zbóje, strażnicy polni chwytali podpalaczy, wszędzie kwitł bujnie i pachniał ów drugi, gwałtowny świat, wszędzie, tylko nie w naszych pokojach, gdzie byli matka i ojciec. I bardzo to było dobre i cudowne, że tutaj, u nas, panowały spokój, ład i cisza, obowiązki i czyste sumienie, przebaczenie i miłość i także cudowne, że istniało równocześnie to wszystko inne, krzykliwe i jaskrawe, ponure i pełne przemocy, przed którym można było przecież jednym skokiem uciec do matki.
A najdziwniejsze było to, w jaki sposób oba te światy ze sobą graniczyły, jak bardzo sobie były bliskie! Na przykład służąca nasza, Lina, gdy siedziała podczas wieczornego nabożeństwa przy drzwiach bawialni i wysokim głosem wraz z nami śpiewała pieśń, złożywszy umyte ręce na wygładzonym fartuchu, należała całkowicie do ojca i matki, do nas, do wszystkiego, co jasne i dobre. Lecz zaraz potem w kuchni lub drewutni, gdy opowiadała mi historię o człowieczku bez głowy albo kiedy kłóciła się z sąsiadkami w małym sklepiku rzeźniczym, stawała się już inna, należała do innego świata, była otoczona tajemnicą. I tak było ze wszystkim, a najbardziej ze mną samym. Zapewne, należałem do jasnego i dobrego świata, byłem dzieckiem moich rodziców, lecz dokądkolwiek zwróciłem oczy i uszy, wszędzie był ów inny świat, a sam także żyłem w tym innym, mimo iż wydawał mi się często obcy i niesamowity, mimo iż doświadczało się tam nieustannie wyrzutów sumienia i lęku. Niekiedy żyłem nawet chętniej w tym zabronionym świecie, a powrót do jasności choć konieczny może i właściwy, wydawał mi się często niemal powrotem do czegoś mniej pięknego, nudniejszego, bezbarwnego. Chwilami wiedziałem: celem mego życia było stać się takim jak ojciec mój i matka, takim jasnym i czystym, tak doskonałym i porządnym; lecz do tego celu daleka wiodła droga, na razie należało przesiadywać w szkołach, studiować i przechodzić przez różne doświadczenia i próby, a droga prowadziła nieustannie obok tego innego, mrocznego świata i poprzez ów świat; bynajmniej też nie było wykluczone, iż wejdzie się i pozostanie w nim, że utonie się całkowicie. Istniały opowieści o synach marnotrawnych, których spotkał taki właśnie los, czytałem je chciwie. Powrót do ojca i do wszystkiego, co dobre, opisany był w nich zawsze tak wspaniale, jako chwila wyzwolenia, sam byłem przeświadczony, iż jest to jedyna słuszna, właściwa i dobra droga, lecz mimo to część owej opowieści, która toczyła się wśród ludzi złych i straceńców, okazywała się daleko bardziej pociągająca, a gdyby wolno było otwarcie to powiedzieć, żal wprost niekiedy ogarniał, że ów syn marnotrawny czynił pokutę i zostawał odnaleziony. Lecz takich rzeczy się nie mówiło, nawet nie myślało się o nich. Istniały jedynie w pewien sposób, jako przeczucie, jako pewna możliwość, na samym dnie uczuć. Myśląc o diable, mogłem go sobie doskonale wyobrazić tam, na dole, na ulicy, przebranego lub występującego całkiem jawnie, na jarmarku albo w szynku, lecz nigdy w naszym własnym domu.
Siostry moje również należały do jasnego świata. Były one, jak często mi się wydawało, z natury bliższe matce i ojcu, lepsze, bardziej zdyscyplinowane i obarczone mniejszą ilością wad niż ja. Posiadały pewne ułomności, przywary, lecz zdawało mi się, iż wszystko to nie sięga zbyt głęboko, nie jest takie jak u mnie, gdzie kontakt ze złem stawał się tak często dręczący i przykry, a mroczny ów świat był mi znacznie bliższy. Siostry, podobnie jak rodziców, należało otaczać względami i szanować, a gdy dochodziło z nimi do sprzeczki, było się później wobec własnego sumienia zawsze złym, tym, który zaczął i który musiał prosić o przebaczenie. W osobach sióstr obrażało się bowiem rodziców, wszystko, co dobre i co sprawowało władzę. Istniały tajemnice, którymi gotów byłem znacznie chętniej podzielić się z najgorszymi ulicznikami niż z własnymi siostrami. W dni dobre, pełne jasności, gdy sumienie miałem czyste, sprawiało mi niekiedy wielką przyjemność bawić się z nimi, być dla nich grzecznym i miłym i widzieć samego siebie w glorii ładu i szlachetności. Takich uczuć doświadczało się zapewne będąc aniołem! Był to cel najwyższy ze wszystkich nam znanych i wyobrażaliśmy sobie, że słodko i cudownie jest być aniołem w promiennej aureoli dźwięków i woni, przypominającej Gwiazdkę i szczęście. Lecz jakże rzadko udawały się takie godziny i dni! Często nawet przy zabawie, przy dobrych, nieszkodliwych i dozwolonych grach popadałem w zły nastrój, stawałem się porywczy i gwałtowny, czego siostry niebawem znieść już nie mogły i co doprowadzało do kłótni i nieszczęścia, bowiem gdy gniew mnie ogarniał, stawałem się okropny, czyniłem i mówiłem rzeczy, których ohydę, już nawet wówczas, gdy wypowiadałem je lub popełniałem, odczuwałem w sposób przejmująco głęboki. Potem następowały przykre, ponure chwile żalu i skruchy, a wreszcie żałosny moment, gdy prosiłem o przebaczenie. Później nadchodził znów promień jasności, ciche, niczym niezmącone i przepełnione wdzięcznością szczęście na kilka godzin czy tylko chwil.
Uczęszczałem do szkoły łacińskiej; synowie burmistrza i nadleśniczego byli moimi kolegami z tej samej klasy, odwiedzali mnie też czasami dzikie chłopaki, należące mimo to jednak do dobrego, dozwolonego świata. Lecz utrzymywałem także bliski kontakt z chłopcami z sąsiedztwa, uczniami szkoły powszechnej, którymi zazwyczaj gardziliśmy. Od jednego z nich muszę rozpocząć moją opowieść.
W któreś wolne popołudnie, miałem wówczas niewiele ponad dziesięć lat, włóczyłem się z dwoma chłopakami z sąsiedztwa. W pewnym momencie podszedł do nas starszy, silny i brutalny chłopak, lat około trzynastu, uczeń szkoły powszechnej, syn krawca. Ojciec jego był pijakiem i o całej tej rodzinie źle mówiono. Znałem tego Franza Kromera, bałem się go i wcale mi się nie podobało, że teraz się do nas przyłączył. Zachowywał się już jak mężczyzna i naśladował chód i sposób mówienia robotników fabrycznych. Pod jego wodzą zeszliśmy obok mostu w dół, na brzeg i skryliśmy się przed światem pod pierwszym przęsłem mostu. Wąski skrawek ziemi pomiędzy sklepionym łukiem mostu i ociężale płynącą wodą pokryty był odpadkami, skorupami i rupieciem, kłębami splątanego i zardzewiałego drutu kolczastego i innymi śmieciami. Czasami można tam było znaleźć rzeczy zdatne jeszcze do użytku; pod wodzą Franza Kromera musieliśmy przeszukać cały ten odcinek i pokazać mu każdą znalezioną rzecz. Wówczas albo ją zabierał, albo wyrzucał do wody. Kazał nam zwracać szczególną uwagę na przedmioty z ołowiu, mosiądzu lub cyny i wszystkie takie zabierał; schował także stary, rogowy grzebień. Czułem się w jego towarzystwie niesłychanie przygnębiony, nie dlatego, że wiedziałem, iż ojciec zabroniłby mi z nim przestawać, gdyby się o tym dowiedział, lecz ze strachu przed samym Franzem. Cieszyłem się jednak, że mnie zabrał i traktował na równi z innymi. Rozkazywał nam, a myśmy słuchali, jak gdyby to był dawno ustanowiony zwyczaj, choć ja sam byłem z nim razem po raz pierwszy.
W końcu usiedliśmy na ziemi. Franz pluł do wody przez zęby i wyglądał jak mężczyzna; zawsze też trafiał tam, gdzie celował. Zaczął z nami rozmawiać, a chłopcy jęli się przechwalać i chełpić najrozmaitszymi uczniowskimi wyczynami i złośliwymi psotami. Ja milczałem, choć bałem się, iż właśnie tym moim milczeniem zwrócę uwagę i ściągnę na siebie gniew Kromera. Obaj moi koledzy od początku już odsunęli się ode mnie i opowiedzieli się po stronie przywódcy, byłem wśród nich obcy i czułem, że mój ubiór i sposób bycia są dla nich wyzywające. Franz nie mógł mnie lubić, ponieważ byłem uczniem szkoły łacińskiej i pańskim dzieckiem, a dwaj pozostali, doskonale to czułem, gdyby zaszła potrzeba, zaparliby się mnie i porzucili.
Wreszcie i ja, wyłącznie pod wpływem strachu, zacząłem opowiadać. Wymyśliłem wielką, awanturniczą historię, czyniąc się jej bohaterem. Z pewnego sadu przy narożnym młynie, opowiadałem, ukradłem nocą wraz z jednym kolegą cały wór jabłek, i to nie takich zwykłych, lecz samych tylko renet i malinówek, w najlepszym gatunku.
Z realnie istniejącego niebezpieczeństwa owej chwili uciekłem w tę historię, zmyślać bowiem i opowiadać umiałem doskonale. Nie chcąc zaś zbyt szybko skończyć i zostać wciągniętym w gorsze może jeszcze sprawy, zabłysnąłem całym moim kunsztem. Jeden z nas, opowiadałem, musiał stać na straży, podczas gdy drugi właził na drzewo i zrzucał jabłka, a worek był tak ciężki, iż w końcu musieliśmy go otworzyć i połowę zostawić, ale po pół godzinie wróciliśmy i zabraliśmy także i tę resztę.
Skończyłem, żywiąc nadzieję na pewien aplauz, pod koniec bowiem zapaliłem się i upoiłem własnym fantazjowaniem. Dwaj młodsi chłopcy milczeli wyczekująco. Franz Kromer natomiast przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem zmrużonych oczu i zapytał z pogróżką w głosie:
– Czy to prawda?
– Tak – odpowiedziałem.
– Więc nie łżesz i nie kręcisz?
– Tak, nie łżę i nie kręcę – potwierdziłem z uporem, choć wewnątrz dławił mnie lęk.
– A możesz przysiąc?
Przeraziłem się okropnie, lecz natychmiast odparłem, że tak.
– No to powiedz: Na Boga i zbawienie mojej duszy!
Powiedziałem:
– Na Boga i zbawienie mojej duszy.
– No tak – stwierdził i odwrócił się.
Pomyślałem sobie, że na tym się skończy i byłem szczęśliwy, gdy niebawem wstał i ruszył w drogę powrotną. Gdy znaleźliśmy się na moście, oznajmiłem nieśmiało, że muszę teraz już wracać do domu.
– Chyba tak ci się nie śpieszy – zaśmiał się Franz – idziemy w tę samą stronę.
Powoli szedł dalej, ja zaś nie śmiałem uciekać, lecz on istotnie zmierzał w kierunku naszego domu. Gdy doszliśmy tam, gdy zobaczyłem naszą bramę z grubą, mosiężną klamką, słońce połyskujące w oknach i firanki w pokoju matki, odetchnąłem głęboko. O chwilo powrotu! O dobra, błogosławiona chwilo powrotu do domu, do jasności i spokoju!
Gdy otworzyłem drzwi i wsunąłem się do wnętrza, gotów bramę za sobą zatrzasnąć, Franz Kromer wcisnął się za mną. W chłodnej, ciemnej, płytami wyłożonej sieni, gdzie światło dochodziło jedynie z podwórza, stanął przy mnie, chwycił mnie za ramię i szepnął:
– Ty, nie śpiesz się tak!
Spojrzałem na niego z przerażeniem. Trzymał moje ramię mocno, jakby obcęgami. Zastanawiałem się, co by to mogło znaczyć i czy chce może znęcać się nade mną. Gdybym teraz zaczął krzyczeć gwałtownie i głośno, czy znalazłby się na górze ktoś, kto szybko przyszedłby mi z pomocą? Lecz zrezygnowałem z tego zamiaru.
– Co takiego? – zapytałem. – Czego chcesz?
– Niewiele. – Muszę cię jeszcze tylko o coś zapytać. A inni tego słyszeć nie potrzebują.
– Tak? A cóż mam ci jeszcze powiedzieć? Muszę już iść na górę, wiesz.
– Ale ty wiesz – powiedział cicho Franz – do kogo należy ów sad koło młyna?
– Nie, nie wiem. Chyba do młynarza.
Franz objął mnie ramieniem i przyciągnął teraz całkiem blisko do siebie tak, że musiałem widzieć jego twarz. Miał złe oczy, krzywy uśmiech, a twarz jego pełna była okrucieństwa i przemocy.
– No, chłopcze, już ja ci powiem, czyj to sad. Od dawna wiem, że kradziono tam jabłka i wiem też, że właściciel obiecał dwie marki temu, kto zdoła mu wskazać złodzieja.
– Boże święty! – wykrzyknąłem. – Ale ty mu przecież tego nie powiesz?
Czułem, że nie miałoby sensu apelowanie do jego poczucia honoru. Należał do innego świata i zdrada nie była dla niego zbrodnią. Czułem to doskonale. W tych sprawach ludzie z „tamtego” świata nie byli tacy jak my.
– Nie powiem? – zaśmiał się Kromer. – A cóż ty, bracie, myślisz, że jestem fałszerzem i sam potrafię fabrykować sobie dwumarkówki? Biedny jestem, nie mam bogatego ojca tak jak ty, i jeśli mam okazję zarobić dwie marki, to je zarobić muszę. A może zresztą da mi on nawet więcej.
Puścił mnie nagle znowu. Sień naszego domu nie pachniała już teraz bezpieczeństwem i spokojem, świat zapadł się wokół mnie. Złoży na mnie donos, jestem zbrodniarzem, powiedzą o tym ojcu, może zjawi się nawet policja. Zagrażały mi wszelkie okropności, wszelkie ohydy i niebezpieczeństwa zwróciły się przeciwko mnie. Fakt, że bynajmniej nic nie ukradłem, był absolutnie nieistotny. A w dodatku jeszcze przysięgałem! O Boże, wielki Boże!
Łzy napłynęły mi do oczu. Poczułem, że muszę się wykupić i zacząłem z rozpaczą przeszukiwać wszystkie kieszenie. Nie było w nich nic, nawet jabłka, nawet scyzoryka. Wtedy przypomniałem sobie o zegarku. Był to stary, srebrny zegarek, który nie chodził i nosiłem go „tylko tak sobie”. Był niegdyś własnością naszej babki. Wyciągnąłem go czym prędzej.
– Kromer, słuchaj – powiedziałem – nie powinieneś na mnie skarżyć, nieładnie by to było z twojej strony. Podaruję ci zegarek, o, patrz: nic więcej, niestety, nie mam. Możesz go sobie wziąć, jest srebrny i mechanizm ma dobry, tylko z małą skazą, trzeba go naprawić.
Uśmiechnął się i wziął zegarek w swą wielką łapę. Popatrzyłem na tę łapę i poczułem, jak bardzo jest brutalna i całkowicie wobec mnie wroga, jak gwałtownie sięga po mój spokój i moje życie.
– Jest srebrny – powiedziałem nieśmiało.
– Gwiżdżę na twoje srebro i na ten twój stary zegarek! – oznajmił z wielką pogardą. – Sam go sobie nieś do naprawy!
– Ależ, Franz – wykrzyknąłem, drżąc ze strachu, że gotów mi uciec – poczekaj chwilę! I weź ten zegarek! On jest naprawdę srebrny, nie łżę i nie bujam! A ja nic więcej nie mam.
Spojrzał na mnie chłodno i wzgardliwie:
– Więc wiesz już, do kogo pójdę. Albo mogę to zgłosić na policji, wachmistrza znam dobrze.
Odwrócił się do wyjścia. Przytrzymałem go za rękaw. Nie mogłem do tego dopuścić. Wolałbym sto razy umrzeć, niż znieść to wszystko, co nastąpiłoby nieuchronnie, gdyby on tak odszedł.
– Franz – zacząłem błagać, ochrypły z przejęcia – nie róbże głupstw! To przecież tylko żart, prawda?
– Aha, żart, ale może cię drogo kosztować.
– To powiedz mi, Franz, co mam zrobić? Gotów jestem na wszystko!
Przyjrzał mi się tymi swoimi przymrużonymi oczami i znowu się zaśmiał.
– Nie wygłupiaj się! – oznajmił z udaną dobrodusznością. – Wiesz przecież doskonale, o co chodzi. Mogę zarobić dwie marki, a nie jestem takim bogaczem, żebym je miał wyrzucać, przecież wiesz. Ty za to jesteś bogaty, masz nawet zegarek. Daj mi tylko te dwie marki i wszystko będzie w porządku.
Pojmowałem tę logikę. Ale dwie marki! Była to suma równie wielka i równie nieosiągalna jak dziesięć, sto lub tysiąc marek. Pieniędzy nie miałem. Istniała wprawdzie skarbonka, która stała w pokoju matki i w której z odwiedzin różnych wujków czy innych takich okazji kołatało trochę monet po pięć, dziesięć fenigów. Ale więcej nie miałem nic. Kieszonkowego w tym wieku jeszcze nie dostawałem.
– Nie mam nic – powiedziałem ze smutkiem. – Nie mam wcale pieniędzy. Ale poza tym gotów jestem oddać ci wszystko. Mam książkę o Indianach, i żołnierzy, i kompas. Zaraz ci przyniosę.
Kromer skrzywił swe złe, zuchwałe wargi i splunął na ziemię.
– Przestań bredzić! – rozkazał. – Schowaj sobie te wszystkie śmieci. Kompas! Nie drażnij się ze mną jeszcze w dodatku, słyszysz, i dawaj pieniądze!
– Ależ ja nic nie mam, ja nigdy nie dostaję pieniędzy. Nic na to nie poradzę!
– W takim razie przyniesiesz mi jutro te dwie marki. Będę po lekcjach czekał na dole, koło rynku. I koniec. A jak nie przyniesiesz tych pieniędzy, to zobaczysz!
– No, ale skądże je wezmę? Boże święty, skoro ci mówię, że nie mam…
– Forsy jest u was w domu dość. To już twoja sprawa. Więc jutro po szkole. I mówię ci: jak nie przyniesiesz…
Przeszył mnie straszliwym spojrzeniem, raz jeszcze splunął i znikł jak duch.
Nie mogłem pójść na górę. Życie moje było zrujnowane. Myślałem o tym, żeby uciec i nigdy już nie wracać, albo żeby się utopić. Nie były to jednak zbyt wyraźne wyobrażenia. Usiadłem w ciemności na najniższym stopniu naszych schodów, zwinąłem się w kłębek i zatopiłem we własnym nieszczęściu. Tam znalazła mnie we łzach Lina, gdy zeszła z koszykiem po drzewo.
Poprosiłem ją, żeby nic na górze nie mówiła, i poszedłem do domu. Na wieszaku obok oszklonych drzwi wisiał kapelusz mego ojca i parasol matki, domowa serdeczność płynęła ku mnie od wszystkich tych przedmiotów. Powitałem ją błagalnie i z wdzięcznością, tak jak syn marnotrawny witał widok i woń dawnych domowych kątów. Lecz wszystko to teraz już do mnie nie należało, wszystko to było jasnym światem ojca i matki, ja zaś, pełen winy, pogrążony byłem głęboko w obcej toni; uwikłany w grzech i straszną przygodę, zagrożony przez wroga, żyjący w oczekiwaniu niebezpieczeństwa, hańby i lęku. Kapelusz i parasol, poczciwa, stara posadzka z płyt piaskowca, wielki obraz nad szafą w przedpokoju i dochodzący z wnętrza bawialni głos starszej mojej siostry, wszystko to było mi milsze, bliższe i cenniejsze niż kiedykolwiek, lecz nie stanowiło już pociechy ani trwałego dobra, przekształciło się jedynie w wyrzut. Wszystko to nie było już moje, nie mogłem brać udziału w tym spokoju i ciszy. Na nogach miałem błoto, którego nie mogłem przecież wytrzeć o słomiankę, i wnosiłem ze sobą do domu cienie, o istnieniu których nowy ten świat nic nie wiedział. Ileż to już tajemnic miewałem, ileż przeżyłem lęków, lecz wszystkie one były jedynie igraszką i zabawą w porównaniu z tym, co oto dzisiaj wnosiłem w te ściany. Los mnie ścigał, wyciągały się po mnie ręce, przed którymi nawet matka nie była w stanie mnie obronić, o których nawet nic wiedzieć nie mogła. Nieważne zresztą, czy zbrodnią moją była kradzież czy kłamstwo (a czyż nie złożyłem fałszywej przysięgi na Boga i zbawienie własnej duszy?). Grzech mój nie polegał na tym lub owym, grzechem był sam fakt podania przeze mnie ręki diabłu. Czemuż z nim poszedłem? Dlaczego słuchałem Kromera bardziej, niż kiedykolwiek słuchałem własnego ojca? Dlaczego nakłamałem, wymyślając całą historię z tą kradzieżą? Czemu chełpiłem się przestępstwami, jakby to były bohaterskie czyny? I oto teraz diabeł trzymał mnie za rękę, a wróg mnie ścigał.
Przez chwilę nie czułem nawet lęku przed jutrem, lecz przede wszystkim straszliwą pewność, że droga moja wiedzie odtąd coraz dalej w dół, po pochyłości i w ciemność. Czułem też wyraźnie, że z wykroczenia mego powstać muszą nowe z kolei wykroczenia, że pojawienie się moje przed rodzeństwem, powitanie i pocałowanie rodziców będą kłamstwem, że noszę w sobie los swój i tajemnicę, które kryję przed nimi wszystkimi.
Na chwilę zabłysła we mnie nadzieja i ufność, gdy spojrzałem na kapelusz ojca. Powiem mu wszystko, przyjmę na siebie jego wyrok i karę, uczynię go mym powiernikiem i wybawcą. Będzie to jedynie pokuta, jaką tak często już odbywałem, ciężka i gorzka chwila, przykra i pełna skruchy prośba o przebaczenie.
Jakże słodko to brzmiało! Jak niezwykłe nęciło! Lecz nic z tego. Wiedziałem, że tego nie zrobię. Wiedziałem, że mam teraz oto tajemnicę i winę, którą sam tylko będę musiał odcierpieć. A może w tej właśnie chwili znalazłem się na rozdrożu, może właśnie od tej chwili na zawsze już, na zawsze należeć będę do złych, ze złymi dzielić tajemnice, od nich zależeć, ich słuchać, im będę musiał stać się podobny. Odegrałem rolę mężczyzny i bohatera, a teraz musiałem ponosić wynikające z niej konsekwencje.
Ucieszyłem się, że w chwili, gdy wszedłem, ojciec zaczął mówić o moich przemoczonych butach. Odwróciło to uwagę, nie dostrzegł bowiem rzeczy gorszej, ja zaś słuchałem wymówek, które w skrytości serca uznałem za odnoszące się do tej innej sprawy. Odezwało się przy tym we mnie dziwne i nowe uczucie, złe, przejmujące, pełne sprzeczności: poczułem bowiem przewagę nad własnym ojcem! Czułem przez chwilę, choć krótko, pewną wzgardę dla jego nieświadomości, jego wymówki dotyczące przemoczonego obuwia wydały mi się małostkowe. „Gdybyś wiedział!” – pomyślałem, i poczułem się jak zbrodniarz, którego przesłuchują z powodu jednej skradzionej bułki, podczas gdy mógłby przyznać się do popełnionych morderstw. Było to brzydkie, ohydne uczucie, niemniej jednak silne i pełne głębokiego uroku i bardziej niż jakakolwiek inna myśl przykuło mnie ono do mojej tajemnicy, do mojej winy. A może, myślałem, Kromer poszedł już na policję i złożył na mnie doniesienie i teraz burza nadciąga nad moją głowę, podczas gdy tutaj uważają mnie za małe dziecko?
Z całego tego przeżycia, na ile dotąd je zrelacjonowałem, ta chwila była najważniejsza i najbardziej trwała. Było to pierwsze naruszenie świętości ojca, pierwsze podcięcie filarów, na których spoczywało moje dzieciństwo, a które zniweczyć musi każdy człowiek, zanim zdoła stać się sobą. Z przeżyć tych, niedostrzegalnych dla nikogo, składa się wewnętrzna, najbardziej istotna linia naszego losu. Naruszenie takie i podcięcie zarastają znowu, zagojone zostają i zapomniane, lecz w najtajniejszej głębi nadal żyją i krwawią.
Sam przeraziłem się natychmiast tego nowego uczucia, gotów byłem zaraz potem całować nogi mego ojca, prosić go o przebaczenie. Nie można jednak przeprosić za żadną istotną sprawę, a dziecko czuje to i wie równie dobrze i głęboko jak każdy mędrzec.
Czułem potrzebę przemyślenia tej mojej historii, obmyślenia dróg na dzień jutrzejszy, lecz nie zdołałem tego uczynić. Przez cały wieczór zajęty byłem wyłącznie przyzwyczajaniem się do zmienionej aury w naszej bawialni. Zegar ścienny i stół, Biblia i lustro, półka z książkami i obrazy na ścianie żegnały się oto ze mną i z zastygającym sercem patrzeć musiałem, jak ten mój dobry świat, dobre, szczęśliwe moje życie stawały się przeszłością, odrywały się ode mnie, odczuwać musiałem, jak oto nowymi, chwytliwymi korzeniami zakotwiczony i zamocowany zostaję tam, na zewnątrz, w ciemnym, obcym świecie. Po raz pierwszy zakosztowałem śmierci, a śmierć gorzki ma smak, jest bowiem narodzinami i strachem, i lękiem przed straszliwą nowością.
Szczęśliwy się poczułem, gdy wreszcie znalazłem się w łóżku! Przedtem jeszcze przeszedłem ostatnią, czyśćcową próbę: wieczorne nabożeństwo, a śpiewaliśmy podczas niego pieśń, która należała do moich ulubionych. Ach, nie brałem udziału w tym śpiewie, każdy dźwięk owej pieśni był dla mnie przepojony żółcią i octem. Nie brałem też udziału w modlitwie, gdy ojciec odmawiał błogosławieństwo, a gdy zakończył „i z nami wszystkimi!”, wstrząs jakiś wyrwał mnie z tego kręgu. Łaska boża była z nami wszystkimi, ale już nie ze mną. Odszedłem zziębnięty i niezmiernie zmęczony.
W łóżku, gdy poleżałem już chwilę i gdy otoczyło mnie zaciszne ciepło, serce moje, pełne lęku, cofnęło się raz jeszcze, zatrzepotało trwożliwie wokół minionych chwil. Matka, jak zawsze, powiedziała mi dobranoc, echo jej kroków dźwięczało jeszcze w pokoju, odblask jej świecy migał jeszcze w szparze drzwi. Teraz, myślałem, teraz przyjdzie jeszcze raz, wyczuła to przecież, pocałuje mnie i zapyta, zapyta serdecznie i życzliwie, a wtedy będę mógł się wypłakać, wtedy stopnieje kamień, który czuję w gardle, wtedy się do niej przytulę i wszystko jej powiem, i wtedy będzie dobrze, nadejdzie ratunek! I gdy szpara w drzwiach już ściemniała, nasłuchiwałem jeszcze chwilę pewien, że to musi, musi nastąpić.
Potem powróciłem do rzeczywistości i spojrzałem memu wrogowi prosto w oczy. Widziałem go wyraźnie, przymrużył jedno oko, usta jego śmiały się brutalnie, a gdy nań tak patrzyłem, udręczony nieodwracalnym moim losem, stawał się coraz większy i brzydszy, a złe jego oko rzucało diabelskie błyski. Stał tuż koło mnie, dopóki nie zasnąłem, nie śniłem jednak o nim ani o dniu dzisiejszym, lecz śniło mi się, że jedziemy łódką, rodzice, siostry i ja i otacza nas jedynie spokój i pogoda wakacji. Przebudziłem się w samym środku nocy, czując jeszcze posmak tego szczęścia, widząc jeszcze białe, letnie suknie moich sióstr, połyskujące w słońcu, i z całego tego raju spadłem z powrotem we wszystko, co było, i znów znalazłem się naprzeciw mego wroga o złym spojrzeniu.
Rano, gdy matka moja nadeszła spiesznie, wołając, że już późno i dopytując, dlaczego jeszcze leżę w łóżku, wyglądałem mizernie, a gdy spytała, czy źle się czuję, zwymiotowałem.
Zdawało się, że dzięki temu coś jednak zyskałem. Lubiłem bowiem być trochę niezdrów i móc tak leżeć przez cały ranek, popijając napar z rumianku, słuchać, jak matka sprząta w sąsiednim pokoju i jak Lina przyjmuje rzeźnika w sieni. Przedpołudnie bez lekcji miało w sobie urok, coś z baśni, słońce igrało w pokoju i nie było już tym samym słońcem, przeciw któremu spuszczano w szkole zielone zasłony. Ale dziś nawet to mi nie sprawiało przyjemności i miało jakiś fałszywy ton.
Ba, gdybym umarł! Ale byłem tak tylko trochę niezdrów, jak już nieraz, i nie dawało mi to żadnych korzyści. Chroniło mnie jedynie przed szkołą, lecz bynajmniej nie przed Kromerem, który o jedenastej czekał mnie na rynku. A życzliwość matki tym razem nie przynosiła mi żadnej pociechy: ciążyła jedynie i zadawała ból. Niebawem udałem, że śpię, i jąłem się zastanawiać. Nic tu pomóc nie mogło, o jedenastej musiałem być na rynku. Dlatego też o dziesiątej wstałem po cichu, mówiąc, że czuję się już dobrze. Wtedy, jak zwykłe w takich wypadkach, powiedziano, że albo mam wracać do łóżka, albo muszę po południu iść do szkoły. Ułożyłem sobie bowiem pewien plan.
Bez pieniędzy nie mogłem iść do Kromera. Musiałem więc ściągnąć małą skarbonkę, która była moją własnością. Nie było w niej dość pieniędzy, o wiele nawet za mało, to wiedziałem; lecz trochę ich jednak tam było, a przeczucie mówiło mi, iż trochę to jednak zawsze lepiej niż nic i że Kromera należy przynajmniej udobruchać.
Nieprzyjemnie się czułem, gdy w skarpetkach wśliznąłem się do pokoju matki i zabrałem z jej biurka skarbonkę; nie było to jednak uczucie tak przykre jak wczoraj. Dławił mnie łomot serca, który nie ustał bynajmniej, gdy na dole, w sieni, stwierdziłem, iż skarbonka jest zamknięta. Łatwo ją było otworzyć, należało jedynie rozerwać cienką siatkę z blaszanych drucików, lecz szarpnięcie to sprawiało mi ból, gdyż dopiero wówczas popełniałem kradzież. Dotychczas ściągałem jedynie kawałki cukru lub owoce. Lecz oto teraz ukradłem, mimo iż były to własne moje pieniądze. Czułem, że znowu podsunąłem się o krok bliżej do Kromera i jego świata, że staczam się stopniowo, lecz nieuchronnie, i zaciąłem się w uporze. Żeby nawet diabli mnie teraz wzięli, odwrotu już nie było. Przeliczyłem pieniądze ze strachem, brzęczały w puszce tak, jakby ich tam było dużo, lecz gdy trzymałem je w ręku, okazało się, iż jest ich bardzo niewiele. Sześćdziesiąt pięć fenigów. Schowałem puszkę na dole, w sieni, pieniądze zacisnąłem w garści i wyszedłem z domu, inaczej niż kiedykolwiek dotąd przechodząc przez bramę. Wydawało się, że z góry ktoś mnie woła; odszedłem czym prędzej.
Czasu miałem jeszcze wiele, przemykałem się przez zaułki odmienionego nagle miasta okólnymi drogami, pod obłokami, jakich nigdy dotąd nie oglądałem, pod domami, które na mnie patrzyły, obok ludzi, spoglądających na mnie podejrzliwie. Przypomniało mi się po drodze, że jeden z moich szkolnych kolegów znalazł pewnego dnia całego talara na bydlęcym rynku. Wielką miałem ochotę pomodlić się, aby Bóg dokonał cudu i pozwolił mi również znaleźć coś takiego. Ale nie miałem już prawa do modlitwy. I skarbonka też zresztą wcale by się wskutek moich modlitw nie zrosła.
Franz Kromer dostrzegł mnie już z daleka, podszedł ku mnie jednak bardzo wolno i zdawał się wcale na mnie nie zważać. Gdy był już tuż obok, dał mi rozkazujący znak, abym szedł za nim, i nie oglądając się ani razu, wędrował spokojnie dalej, ulicą Słomianą w dół, i przez jezdnię, zatrzymując się dopiero przy ostatnich domach koło jakiejś rozpoczętej budowy. Nie pracowano tam teraz, mury stały nagie, bez drzwi i okien. Kromer obejrzał się i przez drzwi wszedł do wnętrza, a ja za nim. Schował się za ścianę, skinął na mnie i wyciągnął rękę.
– Masz? – zapytał chłodno.
Dobyłem z kieszeni zaciśniętą pięść i wysypałem pieniądze na jego płaską dłoń. Zliczył je, zanim jeszcze ostatnia piątka z brzękiem spadła.
– Tu jest sześćdziesiąt pięć fenigów – powiedział i spojrzał na mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki