Demokrator - ebook
Demokrator - ebook
Demokrator” – to oszałamiająca powieść satyryczno-fantastyczna o krainie, która wyposażona w niewyczerpane zasoby energii, ubóstwianego przywódcę i całkowity brak skrupułów szykuje się do podboju świata. Surrealistyczna, okrutnie śmieszna i przerażająco zabawna książka, w której słychać echa Strugackich, Bułhakowa, Orwella, a nawet „Czarnoksiężnika z krainy Oz”.
Witajcie w Gorodopolis!
• Tylko tu Żandarmi Wolności kontrolują sieć fi-fi-fi, a szajdokamery śledzą każdy krok radosnych obywateli.
• Tylko tu po niebie w poszukiwaniu kradzionej energii krążą sterowce Gazdromu, a po ziemi krwiożercze chatki na kurzych łapkach.
• Tylko tu automatyczne śmieciarki piszą traktaty filozoficzne i sroży się wojna z okrutnymi chustaszami z Chafgachustanu.
• Tylko tu na świat przychodzą superbohaterowie, tacy jak Mistok Man, Matros Man, Baba Girl i Dziad Moroły.
• Tylko tu swe majątki pomnażają wielomarchowie i mnogomarchowie, a zabawiają ich najpiękniejsze spiczki, mewki i krasawice.
• Tylko stąd w kosmos mkną statki junaków Dalekiego Patrolu, niosąc brudnemu wszechświatowi wolność, demokrację i nanonuce.
• Tylko tu Dzień Wyborów to dzień naprawdę szczęśliwy, a każdy nowy rok to Dobry Rok.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-30-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIELU CHCIAŁOBY DZIŚ dowiedzieć się prawdy o matrosie Simonowie i jego niezwykłych przyjaciołach, ale nie ma kogo zapytać. Podobno nazywano ich Wspaniałą Czwórką, ale nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście. Różne zresztą o nich krążyły legendy. Że chatki na kurzych łapkach na sam ich widok dawały drapaka. Że kiedy chcieli, potrafili być niewidzialni albo nadludzko mocarni. Ludzie mówili też, że na czele bohaterów jechał srebrzysty upiór, sam legendarny Trofim Gromowładny: ciskał piorunami i wiódł ich ku sławie.
Zagrodnicy powtarzali w swych chatynkach, że bohaterowie dosiadali karych ogierów, ogromnych jak siewieryjskie lokomotywy. Inni dodawali, że drzewa się kłaniały bohaterom, kwiecie z łodyg samo opadało i ścieliło się pod nogami, tak że dokąd się nie obrócili, jechali przez ocean barw. Wedle jeszcze innych bohaterowie pruli przestworza na magicznym, żelaznym latającym dywanie.
I cudów miało za ich sprawą nie braknąć: stu ślepców przejrzało na oczy, dwustu głuchych odzyskało słuch, a trzystu chromych ozdrowiało i ruszyło w tan – wszystko dlatego, że musnął ich ledwie wiew tego samego powietrza, którym oddychali bohaterowie.
Nie wierzcie w te bajdy. Ludzie zawsze wszystko przekręcą.Rozdział I
Uśmiechy do dechy
Urodziłem się w Gorodopolis
BYŁO TO W KOLEJNYM Dobrym Roku, było to w roku wyborów. Gorodopolis tonęło w mardzaliach, a cały kraj wzmógł wszystko, co mógł, by demokracji stało się zadość. Na wielkim rusztowaniu pośrodku największego placu, między Miejską Robostradą, handlowym centrum Złota Góra a Pałacem Ludów, stanęła największa trybuna, z której Gubernator często do ludów przemawiał. Ludy zawsze słuchały. We wzruszenie wbijała je gubernatorska sylwetka oraz jego skromny wzrost i przerzedzone siwe uwłosienie. Jakże pasowały do wrodzonej gubernatorskiej skromności!
Pięknie było na ziemi i w powietrzu. Latały szajdoloty, jeździły szajdochody, a bywało, że i sam sędziwy, lecz wciąż krzepki Obywatel Szajdo stawał na trybunie, by wraz z Gubernatorem pozdrowić ludy. Rósł wtedy tłum przy szajdomatach z chorągiewkami i już po chwili cały największy plac wyglądał jak żywy dywan karmazynu, błękitu i bieli, barw najlepszych, bo naszych. Po prawdzie tłum przy szajdomatach i bez tego był niezgorszy, bo każdy u nas ojczyznę swą kocha i po nocach tęsknie szlocha.
Zakochani spacerowali po bulwarach, przekupki trajkotały nad straganami. Ciepło było i słodko, prawdziwe lato zawitało do Gorodopolis. Czasem w głębi podwórka rozpalonej kamienicy dozorca tuman kurzu miotłą wzniósł w powietrze, a kurz lśnił w popołudniowym słońcu, jakby olbrzym cisnął garścią złotego pyłu. W cieniu rzucanym przez morze chorągwi i transparentów na festynach lekko upojeni piwem gulianowskim chłopcy w letnich mundurach i armijnych furażerkach odbijali się od ścian, powracając często-gęsto do budek z pienistym chłodziwem. A gdy któryś z nich samopas lub samowtór na jezdnię się wytoczył, trąbili na niego kierowcy w białych liberiach siedzący za sterami luksusowych pojazdów należących do mnogomarchów, ludzi, którzy w pocie czoła od świtu do nocy pomnażają bogactwa naszej krainy ku chwale ojczyzny i Gubernatora.
Mnogomarchowie nasi mają bowiem wiele, lecz chcieliby więcej – i tak jest dobrze. Tak trzeba.
Życie biegło więc swoim torem na ulicach miasta, a stolica czekała na dzień głosowania. Z rzadka tylko jakiś zagraniczny samochód zepsuł powietrze, bo zamiast na szajdogenerator jeździł na benzynę-kiepścinę.
Prawdę mówiąc, jak w ogóle zagraniczniakom w ich odległych, nędznych krajach udaje się bez Szajdy i jego dokonań żyć – nie wiem. Rozstrzelajcie, zrzućcie mi bombę szajdową na łeb, rozgniećcie workami kartofelków – nic nie wymyślę, bo nawet nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Jedno wiem na pewno: szczęście mamy, że Szajdo to nasz człek. Już dziecięciem będąc, Eduardo Jurij Ramirez Szajdo, syn dziewczyny gorodskiej i obywatela emigranta z Latinopolis, zaszokował świat swymi odkryciami. To dzięki niemu Gorodopolis kroczy jako pierwsze drogą jasności ku najlepszej przyszłości. Znaczy się: Szajdo naszym symbolem nie tylko szczęścia, ale i przeznaczenia.
Najpierw były to rzeczy proste: lodówka bez sprężarki, pierwszy szajdowizor, prąd bez drutu. Wszystkie te sukcesy osiągnął Szajdo, gdy miał lat zaledwie dziesięć, kiedy to z wyróżnieniem przyjęto go na Gorodski Instytut Techniki Ludowej i Rewolucyjnej. A już dwa lata później ukończył GITLER-a, odbierając pierwszy w historii dyplom z potrójnym wieńcem laurowym i Orderem Szczwanego Jerzego.
Wtedy dopiero zaczęły się cuda! A szajdogenerator był z nich największym. Dzięki jego zastosowaniu Gorodopolis stało się liderem wszechplanetarnym, dużo potężniejszym, niż się to marzyło najbardziej rozmarzonym optymistom w dawnych, smutnych czasach Jemperium, lub co gorsza – czasach Wielkiego Okrążenia, gdy wrogie ludy i drobne nieprzyjacielskie ustroje szarpały granice naszej krainy.
Bo energia, kochani, to potęga. A szajdogeneratory energii dawały, ile wlazło.
Naturalną rzeczą był więc wywołany przez ich zastosowanie błyskawiczny rozwój wszystkich dziedzin nauki i przemysłu w służbie prostemu człowiekowi.
Najsamprzód przyszły więc szajdobomby, potem bojowe szajdoloty, następnie pole szajdowe (zwane nie wiedzieć czemu za granicą polem „siłowym” – przecież to Szajdo je wymyślił, a nie jakiś Siłow), aż wreszcie kosmiczne statki z napędem Szajdy, niestrudzenie wędrujące między kosmodromem Rajkonur a orbitalnymi fortami Gorodopolis i dalej. Dużo dalej.
Energia, kochani. Siła. Potęga.
I to jaka energia! Czysta, przeczysta, jak uśmiech dziewicy wabiącej jednorożca, jak zapach poranka na szczycie Gór Mikłucho-Sałtajskich, jak pierwszy śnieg lub pierwszy spust surówki w nowej hucie Zagłębia Bombasu. Niech tam inni się na świecie duszą i krztuszą, niech palą węgiel, ropę, drwa, niech rozbijają atomy, niech brudzą swe wody, zatruwają swe ziemie. Mają za swoje, bydlaki.
U nas – inaczej. Szajdogeneratory szumią cicheńko, skąd moc biorą – to szajdowo-gubernatorska tajemnica, ale dobroczynne efekty od razu widać. Rzeki czyściutkie, powietrze pachnące, lasy znów szumią, w górach zwierza obfitość, na południu pszenica rośnie wielka jak kukurydza, a kukurydza wielka jak jabłonki. A soczystych i smaczniutkich owoców z jabłonek to już nawet nie ma z czym porównać, takie wielgachne. Od północy natomiast – puszcze odrastają przepastne, jeziora przepełnione są rybami, ziemie pełne kopalin i rud.
Krótko mówiąc: bogactwo, pokój i szczęście. Nasze wieże handlowe – pełne towarów. Nasze finansowe centrum – pełne szklanych cudów drapiących iglicami nieboskłon po chmurzastym brzuchu. Nasze Gorodskie Kolco – najbogatsza i najpiękniejsza dzielnica globu, ba! – nie dzielnica, lecz osobny świat, cały wybudowany z marmurów kararyjskich i paruzjańskich, szmaragdów, topazów i betonu najwyższej jakości, niby Pas Oriona otaczający Gorodopolis, stolicę Gorodopolis. A najnowszą nowością stolicy jest centrum handlowe Złota Góra – największe pod słońcem i najzasobniejsze. Tu w luksusowe towary zaopatrują się najdostojniejsi i najwielmożniejsi – gwiazdy filmowe, sportowcy, a nawet Mordowij Mordorkowski (no, on chwilowo już akurat nie) czy Baron Pasternak, najpotężniejsi z naszych wielomarchów. (Łatwo odróżnić wielomarchę od mnogomarchy. Ten drugi to ten pierwszy, tylko bardziej).
A tamci, na Półkuli Zachodniej, w Metropolis czy Latinopolis, już rękawami oddychają, na oparach gonią, resztki pierwiastków wyskrobują z ziemi czerpakami niezgrabnych paliwożernych koparek. Dym ich dusi, spalina zadławia, skorumpowane rządy głodzą i kredyt od ust odejmują. Wiadomo – jak głosi stare przysłowie jewrowskiej finansjery, ostre bierze baty, kto inwestuje w hipoteczne derywaty.
Nic dziwnego, że wycieczki zagraniczne coraz częściej do nas, do Gorodopolis przyjeżdżają. Popatrzeć, jak wygląda przyszłość. A przyszłość, kochani, przyszłość – to brzmi dumnie. I nikomu jej wyczekiwać nie bronimy. Dlatego zapraszamy. Tylko od naszych tajemnic – wara!
Zresztą… Nawet pilnować za bardzo tych tajemnic nie trzeba, bo importowany element odwiedzający Gorodopolis lichy jest jakiś i wyraźnie przygłupi, jak przystało na reprezentantów krain podupadłych. No bo powiedzcie sami: pojawiają się tacy u nas, i co – myślicie, że naprawdę ważnych rzeczy są ciekawi? Że chcieliby się czegoś nauczyć? Grzechy wyznać i poprawę obiecać? A gdzie tam. Inne mają zainteresowania. Idiotyczne, jakby ktoś pytał.
– Na kogo będziecie głosować? – pytają na przykład wysłannicy zagranicznych przekaz-mediów. Tylko to ich ciekawi! O Szczwany Jerzy, na setki sposobów to pytanie odmieniają! I szczują mikrofonami. I mamią obiektywami. Oślepiają antycznymi, fleszowymi lampami. Ten i ów do kieszeni sięga, by wyjąć garść pełną bydlarów.
Cóż sobie myślą te skatiny? Że niby człowiek gorodski za mamonę bardziej się zrobi gadatliwy? Kanalie to muszą być nie lada, nawet nie trzeba patrzeć na ich stroje i plakietki, by wiedzieć, że każdy jest zwykłym Dzie-Dziem, zwyczajnie – na komerckontrakcie.
A mieszkańcy Gorodopolis uśmiechają się wtedy tylko, mocno zakłopotani. Bo zaiste głupio odpowiadać na głupie pytania. A szczerze, to z Dzierżawionym Dziennikarzem z importu w ogóle gadać – wstyd.
Zresztą u nas dziennikarze w ogóle potrzebni nie są. Ani dzierżawieni, ani zwyczajni. Bo i po co? Gdy rzeczy dobrze idą, cóż to za sensacja? A idą cały czas! Zaś gdy czasem, nie przeczę, jakiś niefart, jakaś tam kryminałka, mordowałka czy inna kradziołka się trafi – to czymże się znowu chwalić? Po co rozgłos dawać? Tak czy inaczej – nam truteń dziennikarz niepotrzebny. Niech sobie nimi inne kraje powietrze zanieczyszczają.
Każdy widzi od razu, że zdrowe podejście do spraw informacji zbawienne daje skutki. U nas w szajdowizji nie ma smutnych, kłamliwych i frustrujących popisów nieszczęśliwych ludzi próbujących sobie dodać znaczenia napuszonym głosem. Zobaczyć za to można wesołe piosenki, zabawne biesiady i radosne spektakle. Bo też i kraj nasz pełen jest ludzi wesołych, biesiadnych i radosnych. A puszczanie obrazków czarno-białych i nietrójwymiarowych dawno zostało zakazane. Dzięki temu starych durnot z czasów przedszajdowych znosić na ekranie nie trzeba. I łatwiej przeprowadzać Wielki Plan.
Proste prawdy nie docierają jednak do zakutych zagranicznych głów, bo ci wiecznie swoje: „Na kogo głos oddacie?”.
I dalej szczują. I mamią. I nic nie rozumieją.
Ich popisy na szczęście demaskowane są na bieżąco – ku przestrodze, zadumie i rozrywce. Wszystkie te bowiem niewiarygodnie podłe i niemożebnie niemądre wyczyny obejrzeć można w szajdowizji. (Nie wiedzieć czemu zwanej przez zagranicznych „telewizją trójwymiarową”. Niesłusznie, bo przecież to Szajdo ją wynalazł, a nie jakiś Trójwymiarow).
Najlepsze kawałki z głupimi obcokrajowcami pokazywał Przyjaciel Misza w swoim programie „Uśmiechy do dechy”. Ależ to był zabawa! Nie wiedzieli biedacy, że maleńkie giperkamery (Szajdo skonstruował) krążą w powietrzu nad Gorodopolis i transmitują wszystko do studia Pierwszego Kanału. Tam Przyjaciel Misza i jego przyjaciele wybierają do programu sam miód. Na wielkich telebimach mordy importowane-zakazane pokazują, słabość mózgów wyśmiewają, nędzę moralną piętnują.
Trudno nie kochać Przyjaciela Miszy. Swój z niego chłop – zwykły podkoszulek nosi, w paski białe i niebieskie, a na niego zakłada zwykłą szarą marynarę. Za kołnierz nie wylewa, co to, to nie! Nosisko ma czerwone, jak normalny człowiek, a nie jakiś mydłkowaty aktor-gwiazdor--sratatata-paździor. I żarty wymyśla pierwsza klasa! O pijanych mężach i o teściowych. O żonach, co zdradzają, o melicjantach; oczywiście o Jasiu i szkole, no po prostu boki zrywać! Albo te o Misiu Miszuni i Włochatym Prosiaczku Czeburaszce! I nie wstydzi się całkiem po ludzku i patriotycznie powiedzieć podczas programu:
– Zaczekajcie chwileńkę, kochane serdeńka, wyskoczyć muszę na moment, żeby podlać kartofelki!
Bo patriotyzm, kochani, ważny jest także w rzeczach małych. Życie za ojczyznę na szali kłaść – jedna sprawa, a o kartofelki dbać – druga, nie mniej istotna.
Ale największy odlot był, kiedy Przyjaciel Misza śpiewał swoją hit--piosenkę, a czynił to zawsze na początek i na koniec „Uśmiechów”:
Urodziłem się w Gorodopolis
To tutaj zmajstrowano mnie
Gdzie rakiety kosmiczne
Gdzie dziewczęta prześliczne
W Gorodopolis urodziłem się!
Urodziłem się w Gorodopolis
To tutaj zmajstrowano mnie
Tu silosy zbożowe
Tutaj bomby szajdowe
W Gorodopolis urodziłem się!
Urodziłem się w Gorodopolis
Dzieckiem Gorodopolis jestem ja
Moje życie dla niego
Moja śmierć (w razie czego)
Gorodopolis, ojczyna majaaaaaa!
I śpiewali wszyscy razem, jak ojczyzna nasza długa i szeroka, śpiewali w studio na scenie, śpiewali i w domach, przy wieczornym kartofelku. A kto nie śpiewał – nucił. Kto nie nucił – tupał lub do rytmu stukał. A kto nawet nie tupał i nie stukał, widać znaczy całkiem już zasnął. •Rozdział II
Centralny Rejestr Dobrobytu
I Pasożytu
JEDNO BYŁO jednak miejsce w całym Gorodopolis, które nigdy nie zasypiało: wieczór czy poranek, południe czy północ. Dawno już wszystkie szajdowizory pokazywały tylko trójwymiarowy biały szum, dawno w niepamięć osunęli się bywalcy szajdowizyjnych foteli, już im z dłoni słabowitych opróżnione flasze wypadły, piloty łupnęły o parkiet i nawet wiecznie gderające żoniszcza w kątach chat posnęły.
Ale nie w Departamencie.
Tu nikt nie zważał na to, czy zacmokane pary jeszcze spacerują nad rzeką Gorką, czy w gipermagazynach ruch sięgnął wieczornego szczytu, czy też może ciut jeszcze do tego brakuje. I nikt nie przejmował się, czy tysiące limuzyn brzęczą jeszcze, cicho prując szajdostradami do Generalskiego Kolca i wioząc mieszkańców stolicy na zasłużony odpoczynek, czy też noc jest od dawna martwa, a po opustoszałych wstęgach z plastobetonu szorują już tylko wystraszone jaszczurki.
Tu rytm nigdy nie zmieniał się na szybszy.
Ani na wolniejszy, gwoli ścisłości.
W niezliczonych pokojach Departamentu wszystko i zawsze działało z jednaką prędkością – w sam raz. Z precyzją atomowego zegara sapały rury pneupoczty, pstrykały elektryczne zamki w otwieranych i zamykanych odrzwiach, ożywały dzwonki nad kopiarkami, szumiały kręcące się zawrotnie szybko dyski pamięci. Nie ustawały w ruchu nawet zwykłe szpule, przez aspirantki słuchane, spisywane czule.
No i kartofelki hodowane przez stosowny wydział na licznych wewnętrznych dziedzińcach rosły obficiej niż gdzie indziej: karnie i nieustannie. Bo Departament wzorowy jest we wszystkim, trudno więc, by kwestię hodowli kartofelków, tak ważną dla bilansu żywnościowego narodu, zaniedbywał.
Traf chciał, że w owym czasie, pewnego dnia, a właściwie nocy, długo po ostatniej piosence z programu Przyjaciela Miszy, w paszczę Centralnego Rejestru Dobrobytu i Pasożytu wpadły w krótkich odstępach czasu cztery depesze.
Wszystkie one mają związek z historią matrosa Simonowa, którą chciałbym wam opowiedzieć. I oczywiście z historią jego przyjaciół. A także pewnej gwiazdy estrady, niezwykłej, zachwycającej Irminy, o której nikt dziś już nie pamięta, jakby jej nigdy nie było.
Lecz ona była. Ja to wiem. Ja pamiętam.
Dziś wszelkie materialne ślady największej (i jedynej) odysei matrosa Simonowa i całej jego czeredki noszą klauzulę „ściśle tajne”. Ale wówczas były to dokumenty różnych priorytetów i oczywiście nikomu jeszcze nie przychodziło do głowy, by łączyć je ze sobą.
Pierwszą depeszą był list pościgowy za Tatianą Pietruch-Pietruszenko, poszukiwaną za kłamstwa rozsiewane ze szczególną perfidią oraz szereg występków natury ekonomicznej. Pietruszenko była także – co wynikało niezbicie z dokumentów – wyrodną matką, której ręce splamiła krew własnych dzieci i która, co gorsza, nigdy nie zaprenumerowała nawet „Walczącej Niewiasty”, najważniejszego organu prasowego kobiet Gorodopolis, redagowanego raz w roku osobiście przez Gubernatora, a na co dzień przez grono doświadczonych cenzorów mody i urody.
Tatiana postawiona została nawet przed obliczem Sprawiedliwości Ludowej, lecz nim zapłaciła za swe grzechy, wymknęła się stosownym organom we wsi Jasny Łan.
W sprawie Tatiany podjęto więc rutynowy zestaw czynności śledczo-pościgowych: rzecz przeniesiono w gestię okręgowych oddziałów Departamentu i ich niezmierzonej armii Przyjaciół Ludu.
Drugą depeszą był prikaz doprowadzenia powrotnego na miejsce refleksji i odosobnienia niejakiego Lwa Aleksandra Gorynycza, oryginalnie pochodzącego z miasteczka Spartakozawodsk. Gorynycz znany był także pod dźwięcznym pseudonimem „Dziad Morowy” lub – wedle innych źródeł – „Moroły”.
Rejestr jego występków był skromny – sztuk jeden. Trafił był on swego czasu do specjalnej zony za udział w trzyosobowej szajce wywrotowej, której pozostałymi animatorami byli weterani obrazy publicznej: Optym Kastorowicz i Pesym Polluksowicz. Obaj, jak można było wyczytać w stosownych dokumentach, zostali dawno bezpowrotnie wykreśleni z ewidencji, więc przynajmniej żywić już nie trzeba było ich mord parszywych, zakazanych. Gorynycz przypisany był aktualnie do letniska reedukacyjnego K-9, z którego nigdy i nikomu nie udało się jeszcze uciec. Spokojna głowa – nie udało się i Gorynyczowi.
Z dokumentów wynikało jednak, że prysnął z transportu, nigdy nie docierając na nowe miejsce prac i igrców na dalekiej pustyni Kirył-Krum.
Owa ucieczka przedłużyła mu automatycznie wyrok trzykrotnie. Wyglądało więc na to, że na Gorynycza nasze dobrotliwe państwo będzie musiało jeszcze przez czas jakiś marnować kartofelki. Ale by je dalej marnować, trzeba go było najpierw znaleźć i we właściwe miejsce odstawić.
List gończy za Gorynyczem został więc rozesłany.
Trzecia rzecz dotyczyła gasponauty Hermana Frunze, domniemanej ofiary kidnapingu na kosmodromie Rajkonur. Arcyciekawa to była historia. Frunze, członek Korpusu Gasponautów, wedle raportów powrócił był dopiero co z sekretnej misji orbitalnej. Przez sto pięćdziesiąt dni pracował na pokładzie stacji MISTOK-7 przy ściśle tajnym projekcie naukowym, którego promotorem, twórcą i animatorem był profesor Trusawy, wschodząca gwiazda nauki gorodskiej. Było to jedno z kluczowych przedsięwzięć Wielkiego Planu.
Tu sprawa była grubsza.
W chwili obecnej, jak mówiły papiery, Frunze „przebywał w miejscu nieustalonym, do którego trafił w równie nieustalony sposób”, co czyniło jego zniknięcie kwestią najwyższej wagi. MISTOK-7 (znaczy się Międzypaństwowa Stacja Orbitująca w Kosmosie) oraz wszystko, co działo się na jej pokładzie, otoczona była bowiem ścisłą tajemnicą. A eksperymenty Trusawego miały najwyższy ze wszystkich priorytet, bo wykuwała się w nich przyszłość narodu, jego siła, jego nadzieja, jego losy.
Profesor Trusawy kontynuował i twórczo rozwinął dzieło największego gorodskiego genetyka, przyrodnika i wizjonera doktora Iwana Łosenki i czynił to tak chwacko, że gdyby nie Obywatel Szajdo, profesor Trusawy mógłby śmiało ubiegać się o miano Największego Naukowca Ojczyzny. Ale trudno przecież z Szajdą konkurować, więc Trusawy musiał poprzestać na zaszczytnym tytule Miecza Przyszłości.
Frunze zaś był jednym z młodzieńców elitarnych i satelitarnych, którzy nadzorowali prace MISTOK-a. Wychowany w Szkole Kadetów, od małego szykowany był do rzeczy wielkich i bohaterskich. Jego nagłe zniknięcie było jasnym oraz niezbitym dowodem, że knowania agentury obcokrajowej przybierają na sile. Niby nic w tym dziwnego, bo przecież wszyscy wiedzą, że poza granicami Gorodopolis więcej jest wrogich naszej krainie grup obcojęzykowych, niż śniło się najstarszym filologom. A i po tej stronie granicy trochę by się znalazło zdradziejców parchatych.
Czwarty dokument należał do całkiem innej kategorii i teoretycznie nie powinien budzić żadnych emocji. Był to oficjalny akt zgonu niejakiego Simonowa, matrosa drugiej kategorii.
Archiwum nie miało o nim zbyt wiele do powiedzenia. Simonow pochodził z ubogiej rodziny. Tak ubogiej, że nie stać ją było nawet na imię dla najmłodszego syna. Dlatego Simonowa zwano po prostu Simonow. Wedle danych Departamentu był on jedną z ofiar katastrofy jednostki klasy POKOP, łodzi podwodnej „Hercz” H-217.
Pokojowe Okręty Podwodne nie zostały jeszcze w owym czasie przezbrojone w szajdotorpedy i przezwojone w szajdosilniki. Pchały je naprzód staromodne turbiny, w ruch wprawiały stare reaktory atomowe cieknące na potęgę albo nawet antyczne stosy protonowe, takie całkiem stareńkie, z żeliwnymi drzwiczkami na olejowanych zawiasach. Niemiłe rzeczy przydarzały im się często.
H-217 zatonął zaś na Morzu Marnym, niedaleko wybrzeży Dewastopola, gdzie trwała sroga wojna z fanatykami z Chafgachustanu, zwanymi potocznie chustaszami. Czy była to awaria, czy wynik wrogiego ataku – tego jeszcze nie ustalono. Stwierdzono za to ponad wszelką wątpliwość, że okręt stał się teraz studwudziestomiejscową trumną, spoczywającą gdzieś na szelfie marnomorskim.
Nie to jednak było w sprawie Simonowa najważniejsze i nie jakaś tam katastrofa wywołała niezwykłe wręcz zainteresowanie Departamentu.
Szło o rzecz poważniejszą: otóż, jako się rzekło, wedle urzędowych papierów oraz wszelkich znaków na niebie i ziemi Simonow był zimnym martwym ciałem w głębinach morskich. W ewidencji figurował jako „kategoria poboru A3” – znaczy trup. Mimo to do archiwum wpłynął nowy, DRUGI akt zgonu opiewający na tę samą osobę. Nie było wątpliwości, bo inne szczegóły się zgadzały co do joty: syn Timura i Gamajdy, urodzony w Kobyłce, okręg szaraszański, lat dwadzieścia siedem, znaki szczególne: dwie blizny od szpadla na lewej łopatce. Rutynowa rejestracja próbek DNA, której dokonano przed rozpoczęciem manewrów „Junak” na poligonie w Pałasemityńsku, dowodziła niezbicie, że Simonow – choć od pół roku trup – znajdował się znów w rejestrze floty. Tyle tylko, że zamiast służyć na jednostce H-217, przydział miał teraz na H-240.
Oznaczać to mogło kilka rzeczy. Na przykład: w krainie naszej doszło do cudu niesłychanego i zmartwychwstania – co samo w sobie było niepokojące, bo wyobraźcie sobie: gdyby tak sztukę powstawania z martwych opanowała jakaś grupa Nieprzyjaciół Ludu! Hańba!
Albo inaczej: jakowyś szpieg przechytry i niesłychanie szczwany ubił w jakiś znany tylko sobie sposób nieszczęsnego matrosa, po czym oblekł się w jego tożsamość i sekrety Gorodopolis penetrował albo Wielki Plan torpedował. Groza!
Lub wreszcie: jest jakiś nieporządek w dokumentach, jakiś błąd, niedbalstwo, podwójnie fałszywy zapis dotyczący akurat Simonowa (w końcu Simonowów u nas dostatek). Przyznacie sami, że ta trzecia możliwość była najbardziej przerażająca! Tam, gdzie porządku w dokumentach brak, tam z kraju szybko zostanie wrak – mówi gorodskie przysłowie.
Nic więc dziwnego, że najwyższe czynniki państwowe i naukowe żywo zainteresowały się tajemnicą nadmiernie żywotnego (a aktualnie – podwójnie martwego) matrosa. Zaszumiały specdepesze, zabrzęczały telegraficzne druty, zastukały teleksy, a wewnętrzna sieć Departamentu dygotała w takt przesyłanych ze zdwojoną mocą bitów. Aby wyjaśnić tajemnicę podwójnego zgonu Simonowa, nasz Departament Żandarmów Wolności (znany w skrócie jako DEŻAWI) oddelegował do działań w terenie dwudziestu dwóch funkcjonariuszy.
Żaden nie wrócił. •Rozdział III
W stepie szerokim
Admirał Port-Artur
A Z SIMONOWEM BYŁO tak: zaczęło się kilka tygodni wcześniej, na poligonie w Pałasemityńsku. Dzień był czysty, słoneczny i jasny, Dwudziesta Flota Marnomorska odbywała manewry lądowe. Było to wśród burzanów, było to na stepie.
Gościny morskim junakom użyczyła Czterdziesta Piąta Armia Pancerna (gwardyjska), i tak tankodrom w Pałasemityńsku stał się na czas jakiś nowym domem matrosów – wśród nich matrosa Simonowa.
Od rana załoga podwodnego okrętu „Hercz” H-240 ćwiczyła głębokie zanurzenie w pokonie. Pokon stał na środku pylistej kotlinki i ledwo mieścił stu dwudziestu luda. Dzielił się na cztery komory – torpedową, główną, maszynownię i mostek. Komory dzieliły się zaś na poziomy. W torpedowej rządził i dzielił starszy fejerwerker Ołypko, w maszynowni mechanmat Karpow, a z mostka dowodził kapitan-komodorlesser Duchawszczyk. Matros Simonow służył bezpośrednio pod Ołypką właśnie. Z rangi był tylko matrosem, ale z charakteru – podawaczem torped z jaszczy. Od tego miał tężyznę, muskulaturę i poważanie.
Ćwiczenia w pokonie nie były łatwe. Podwodny Kontener Naziemny mniejszy jest od typowej pokojowej łodzi podwodnej, aby ćwiczenia były trudniejsze, a oszczędność materiału większa. Warto przy tym zauważyć, że nasza miłująca pokój kraina posiada tylko pokojowe okręty podwodne oraz obronne okręty podwodne. Te pierwsze, jak już wiecie, zwane są POKOP-ami. Te drugie tworzą osobną klasę: OBOP.
Głębokie zanurzenie było z wszelakich ćwiczeń najtrudniejsze, bo szybkość liczyła się w nim niesłychanie. W końcu cóż za pożytek z najbardziej nawet pokojowego i obronnego okrętu podwodnego, jeśli wróg go zdybie na powierzchni lub tuż pod powierzchnią, a na dodatek obłoży bombami.
Wagi tegorocznym manewrom dodawała obecność najwyższych szarż Pokojowej Marynarki Gorodopolis.
Był tu generał Izwiestnyj, dowódca Pokojowych Wojsk Desantowo--Szturmowych, był i kontradmirał Sucharow, szef służb kwatermistrzowskich, ale nade wszystko był sam admirał Port-Artur, mąż sławny i bitny. On to na czele floty odzyskał dla Gorodopolis utracone wieki temu na rzecz skośnookich Kicajów Wyspy Kadrylskie. Wszystkie cztery! Jednym, pokojowym uderzeniem Floty Dalekowschodniej! Było to całkiem niedawno, w początkach ery szajdowej, gdy jeszcze półgłówkom z dalekich krajów zdawało się, że można z nami w klipę pogrywać i odmawiać spełnienia pokojowych żądań powrotu ziem utraconych do macierzy. Admirał Port-Artur był jednym z tych, którzy pokazali wrogim pokrakom, gdzie raki zimują! Nazywano go nawet (słusznie!) Pogromcą Kicajów.
Nic dziwnego, że przed taką publicznością każdy chciał się pokazać i wykazać, prężył zatem młody duch jak stal.
Skoro świt rozpoczęły się więc zmagania. Załoga dwieście czterdziestki siedziała wewnątrz pokonu, a matrosy z bratniej dwieście czterdziestki jedynki otaczały kontener szczelną tyralierą. Jedni mieli wiadra, inni garnki, a jeszcze inni – prawdziwe polewaczki.
Na rozkaz dowódcy eskadry rozpoczynało się polewanie.
Aby pojąć mądrość ćwiczeń w podwodnych kontenerach naziemnych, musicie wiedzieć, że pojemniki owe wcale nie są doskonale szczelne. Po prawdzie, to jednym z najpiękniejszych armijnych widoków poligonowych jest ten, który we wnętrzu pustego pokonu można ujrzeć, dajmy na to, w mocno słoneczny dzień. Wyobraźcie sobie, kochani, że wkraczacie do wnętrza takiego blaszanego smoka. Nie czyńcie tego z otwartymi oczami. Warto poczekać. Bo gdy człek stanie pośrodku ćwiczebnej ładowni i dopiero wtedy ślipia roztworzy, wtedy zobaczy.
Oto setki świetlnych nici wystrzelonych ze wszystkich stron. Oto krzyżują się w powietrzu jak smugi reflektorów szperaczy obrony przeciwlotniczej nad Gorodopolis. Tu maleńkie płatki rdzy majestatycznie opadają ku podłodze, tam powietrzny prąd płynący z jakiegoś większego otworu w ścianie porusza proporczykami, którymi oznaczono wszystkie ćwiczebne stanowiska. Tak właśnie promienie słońca wpadają do wnętrza pokonu przez niezliczone maleńkie dziureńki. Duszę człowieka ogarnia wtedy jakaś uroczysta podniosłość, bo piękne to wszystko, aż dech zapiera, całkiem jakby znienacka stanąć pośrodku cerkwi Szczwanego Jerzego, brakuje tylko świętych grafficjów na ścianach.
Na cóż, zapytacie, w Podwodnym Kontenerze Naziemnym tyle otworów wszelakich? (Między nami – we flocie fachowo mówi się na nie „przestrzeliny”, bo otwarte są na przestrzał). Ano właśnie po to, by jak należy ćwiczyć szybkie zanurzenie.
Najlepiej przedstawić to na przykładzie, zostańmy więc w ów słoneczny dzień na tankodromie w Pałasemityńsku, gdzie czternastego dnia miesiąca kwiczeń, w niewielkiej stepowej kotlince pełnej kwiecia w kolorze krwawnika załoga dwieście czterdziesta pierwsza pomagała w zanurzeniu załodze dwieście czterdziestej.
Naprzód więc trąbki sygnałowe: odzywały się głośno i świdrująco, zwykle dopiero po rozpoczęciu operacji, bo zaskoczenie też było jednym z trenowanych elementów. Kiedy ostatnie tony wybrzmiewały w świeżym powietrzu poranka, strugi wody z polewaczek armijnych dawno już waliły o ściany pokonu.
Junacy z dwieście czterdziestej pierwszej zwijali się jak w ukropie, polewając kontener zawartością wiader podawanych sprawnie z tylnych szeregów. Woda zaś spływała po blaszanych ścianach, zbierała się na dnie kotlinki, ale przez przestrzeliny w pokonie jej strugi dostawały się także do wewnątrz. Tam zaś trwała walka z żywiołem: charczały przenośne motopompy, charczał i niejeden czerpiący wodę matros; zgrzytały łańcuchy wielokrążków, zgrzytał zębami i niejeden oficer.
Zadanie było proste: wylewać wodę na zewnątrz równie szybko, jak dostawała się do środka. Póki kontener atakowany był jedynie rękami i wiadrami dwieście czterdziestej pierwszej, udawało się to bez trudu. Gdy do boju ruszyły armijne polewaczki, rzecz stała się trudniejsza i ledwie nadążano. Chłopaki z dolnych komór stały już po kolana w brunatnej topieli, ale dychały jeszcze beztrosko. Każdy miał w dłoniach regulaminowy czerpak, którym zaczerpniętą wodę podawał wyżej, potem następni junacy przekazywali ją dalej, a szturmowcy z drużyny piechoty morskiej wylewali wszystko na zewnątrz zgrabnymi służbowymi wylewakami. Szturmowcy piastowali tę odpowiedzialną rolę, gdyż byli najszybsi i najbardziej wytrzymali.
Wtedy jednak rozpoczął się decydujący etap ćwiczeń – silnymi strugami bluznęły stojące wokół bojowe wodobitnie, stalowe potwory tłoczące w try miga lodowate hektolitry. Wszystkimi otworami w kontenerze woda waliła jak oszalała, a jej poziom podnosił się szybko i nieubłaganie.
– Szybciej! Szybciej! Jeszcze szybciej! – poganiał załogę kapitan-komodorlesser Duchawszczyk.
– Querwa, querwa, o żesz querwa! – przekładali jego polecenia na język prostych matrosów oficerowie.
Wody gwałtownie przybywało. Wytężone do granic możliwości ramiona poczynały omdlewać, ale nikt w trudzie ćwiczebnym nie ustawał. Już na najniższym pokładzie bure fale usta matrosów zalewały, już kilka głów pod powierzchnią zniknęło, już powietrze w pokonie wypychane od dołu przez wzbierającą topiel robiło się niebezpiecznie mało przyjazne i jakieś takie do skraju możliwości wyoddychane.
Matros Simonow był wśród obsady drugiego poziomu, ale i tu dotarł żywioł, który poczynał sobie coraz śmielej. Z tego, co zauważył matros, były to poczynania zabójcze, bo trzech junaków z najniższego poziomu już na dobre zatchnęło się płynem, a ich martwe ciała dryfowały teraz bezładnie po powierzchni.
Był to dobry omen, bo znaczyło to, iż manewry przebiegają regulaminowo. Zgodnie z armijnymi zasadami załoga otrzymywała za ćwiczenia ocenę „dobry”, gdy zginęło w ich trakcie do pięciu procent stanu osobowego łodzi. Kiedy zginęło od pięciu do dziesięciu procent – ocena podskakiwała na „bardzo dobry”. A kiedy nie zginął nikt, wtedy uznawano, że załoga oblała suchą zaprawę w pokonie, anulowano więc ćwiczenie i nakazywano je przeprowadzić od początku.
Twarde to były zasady, lecz słuszne, bo nasze. Jedyną wszak drogą eliminacji materiału bezwartościowego jest nieustanne śrubowanie norm, a chłystków tonących nawet na ćwiczeniach, pod byle pozorem, wcale nam we flocie nie trzeba.
Gdy woda zalała wreszcie cały poziom drugi, matros polecił swą duszę Szczwanemu Jerzemu i skoncentrował się z całych sił na regularnym nieoddychaniu. Wokół zrobiło się naraz spokojnie, jak to bywa pod wodą. Wszystko zwolniło – tylko gdzieś tam, w górze, trwała jeszcze walka, aż wreszcie wszelki ruch ustał. Cały pokon wypełnił się po brzegi brunatnymi hektolitrami oraz ciałami matrosów: żywych i umarłych.
Chwile ciągnęły się jak stulecie, ból w uszach i płucach narastał. Simonow doznawał dziwnego uczucia – jakby balansował na krawędzi bezdennej przepaści, próbując odwrócić się, uciec, ale bezskutecznie. Jakby wielka niewidzialna dłoń sięgała z otchłani, zaciskała się na jego gardle i ciągnęła w dół. Jakby zastygł w tym właśnie momencie na wieki – już nie stojąc, ale jeszcze nie spadając.
A potem uderzył go blask dnia.
Boczna ściana pokonu opadła z hurgotem na ziemię. Junacy z dwieście czterdziestej pierwszej odryglowali ją piorunem, kiedy tylko trąbki oznajmiły koniec ćwiczeń. Załoga H-240 leżała teraz rozrzucona na stepie, w kałużach mętnej wody, jak stado ryb wyrzuconych na brzeg, a rachmistrz Floty Marnomorskiej rachował skrzętnie, by ogłosić po chwili, że straty wyniosły równo dziesięć procent stanu osobowego załogi. Znaczy ubyło matrosów dwunastu, znaczy wynik należy uznać za celujący!
Simonow klęczał właśnie nieopodal pokonu, wyrzygując nadmiar wody z płuc, gdy zza grzbietu wzgórza wyskoczył bystry szajdołazik dowództwa.
Unosił się pół metra nad ziemią, burty miał lśniące, a załogę doborową: przybyli nim admirał Port-Artur i kontradmirał Sucharow.
Admirał znany był z sumiastego, nieregulaminowego wąsa oraz niebywałego poczucia humoru. Dobry był z niego przełożony, ludzki ponad miarę, nigdy nie przegapił okazji, by ze zwykłym matrosem pożartować, machorki-marihuorki zakurzyć, o rodzinę wypytać, za pracę dla ojczyzny pochwalić.
Dla każdej floty miał przy tym inny żarcik semantyczny, którym częste wizytacje urozmaicał. Na przykład odwiedzając pokłady okrętów Dwudziestej Floty Marnomorskiej, nigdy nie omieszkał rzucić figlarnie:
– Nu, jak tam, u was, chłopaki, z morzem?
– Marnie, obywatelu admirale, marnie! – z uśmiechem odwzajemniali żart matrosi.
Nie inaczej było i tym razem. Jeszcze szajdołazik nie zdążył na dobre się zatrzymać, a już admirał raźno z niego wyskoczył i zamaszystym krokiem ruszył ku załodze H-240. Chwilowo była ona niezdolna do regulaminowej zbiórki w dwuszeregu, bo jej członkowie albo leżeli rozrzuceni po okolicy, albo próbowali dopiero wstać, jak Simonow. Admirałowi to jednak nie przeszkadzało. Tego poklepał po ramieniu, tamtemu poprawił mokrą chustę pod szyją, jeszcze innemu wymierzył lekkiego kuksańca, wołając:
– A to ci rybeńki moje, najdroższe!
I uwijał się niby pani matka między matrosami, którym sam jego widok dodawał natychmiast sił, żwawiej więc się podnosili, a niektórzy po chwili stawali nawet w postawie zasadniczej.
Za admirałem kroczył kontradmirał Sucharow, z wielką płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Ten widok rozradował junaków jak nic innego w świecie! Do tradycji armijnej należało bowiem, że główny kwatermistrz osobiście nagradza najlepszą załogę manewrów dodatkowymi racjami i specjałami. Widok Sucharowa z torbiszczem oznaczał zatem, że „Hercz” H-240 wygrał dzisiejszą rywalizację z innymi załogami – i tak rzeczywiście było.
Kapitan-komodorlesser Duchawszczyk aż pokraśniał z dumy, gdy admirał Port-Artur wręczył mu przechodnią gałązkę Przodownika Ćwiczeń. Oznaczało to, że aż do jutrzejszego poranka załoga jego okrętu zwolniona jest z innych zajęć, może się zatem oddać rekreacji i edukacji w koszarach polowych.
Matrosom także duma przepełniała piersi, ale po prawdzie bardziej ucieszyli się z rozdawanych przez Sucharowa frykasów. Czego tam nie było! Luksusowe kartofelki najwyższej klasy, o skórce delikatnej i żółciutkiej; pyszny sok ziemniaczany w puszkach i prażone otręby na zakąskę; paczki suszonego kapuśniaku z kaszą, no i wreszcie jednorazowe manierki z gurzałką.
Miary zwycięstwa dopełniły dwie dorodne cybule, wręczone osobiście dowódcy „Hercza” H-240. Duchawszczyk chwycił je zręcznie za wyrośnięty jak należy szczypior, uniósł w górę niby obcięte głowy wrogów, a załoga biła brawo, gwizdała i pohukiwała. Nawet admirał Port-Artur przyłączył się do owacji, choć klaskaniem miał przecież obrzękłe prawice, gdyż od rana do wieczora obowiązki zmuszały go do nagradzania różnych jednostek za różne osiągnięcia.
Potem trąbki armijne zagrały sygnał „koniec ćwiczeń” i szajdołazik uniósł dowództwo w inne miejsce tankodromu, a dokładnie w kierunku wież spadochronowych, gdzie Trzynasta Flota Powietrzna ćwiczyła skoki bez spadochronu. •