Demon - ebook
Demon - ebook
Demoniczny zbrodniarz i eksperymenty okultystyczne
Jan Piołun, cierpiący na nieuleczalną chorobę chirurg z Poznania wyjeżdża w Góry Sowie do cieszącego się złą sławą schroniska na Wilczycy. Nie zdaje sobie sprawy, że jego przyjazd wywoła lawinę dramatycznych zdarzeń oraz przebudzi nadnaturalne siły. Tymczasem w okolicy dochodzi do makabrycznych zbrodni oraz tajemniczych zdarzeń. Policjant Dominik Lamberg coraz wyraźniej dostrzega paranormalny kontekst sprawy i wespół z miejscowym góralem rozpoczyna prywatne śledztwo. Czy uda się rozwikłać sekret schroniska na Wilczycy i powstrzymać zło?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-104-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikt przy zdrowych zmysłach – nawet obdarzony sporą wyobraźnią – nie mógłby spodziewać się tego, co miało niebawem nastąpić. Wnętrze wałbrzyskiego kościoła zostało przystrojone girlandami z kwiatów. Zegary wskazywały południe. Majowe słońce zaglądało do wypełnionej tłumem świątyni przez strzeliste gotyckie okna. Kobiety ubrane były w eleganckie suknie z połyskiem, a mężczyźni w garnitury plasujące się w odcieniach szarości i czerni. Panował uroczysty nastrój, wokoło kręcili się fotografowie i, przyjmując karkołomne pozy, poszukiwali najlepszego ujęcia. W powietrzu unosiły się ostre, nieco drażniące zapachy perfum i kadzidła.
– Hiob to człowiek, który utracił wszystko, został przez Boga wystawiony na najwyższą próbę – przemawiał celebrujący mszę kapłan. Jego głos odbijał się delikatnym echem od ścian kościoła. – W tej opowieści jest coś, co przykuwa uwagę. Coś, co niełatwo jest dostrzec, czytając ją za pierwszym razem. Hiob nie zasłużył na swój los. Bóg i Szatan zawarli pewnego rodzaju zakład, tocząc walkę o ludzką duszę. Areną tej walki stało się życie Hioba. Dotknięty rozpaczą Hiob pyta o sens ludzkiego istnienia. To nie jest historia, która wydarzyła się kiedyś, dawno temu. To przypowieść, która żyje i jest opowiadana. Każdy z nas w jakimś momencie może stać się Hiobem. Szczegóły tej opowieści nie są najważniejsze, liczy się jej przesłanie.
Starannie modulowany głos księdza płynął, wprawiając większość wiernych w stan delikatnego uśpienia. Po skończonym kazaniu wszyscy powstali, aby odmówić modlitwę. Trudno byłoby znaleźć miejsce bardziej bezpieczne, uświęcone tradycją i w pewnym znaczeniu swojskie. W świątyni z pewnością nie powinno wydarzyć się nic niestosownego – o czymś złym nawet nie wspominając. Ludzie czuli się spokojni, pewni siebie. Niektórzy z nich przyglądali się uroczystości, sycąc wzrok odświętnymi strojami wiernych, inni znajdowali przyjemność w rozpoznawaniu znajomych twarzy i przypominaniu sobie odległych powiązań rodzinnych. Myśli wiernych dryfowały ku sprawom przyziemnym, dobrze znanym każdemu człowiekowi. Po prawej stronie ołtarza umieszczono duży ekran z białego płótna, na którym rzutnik wyświetlał słowa popularnej pieśni religijnej Barka:
Pan kiedyś stanął nad brzegiem
Szukał ludzi gotowych pójść za nim
By łowić serca słów bożych prawdą
Siedzący w jednej z pierwszych ławek Dominik Lamberg z wałbrzyskiej policji wytrwale poruszał ustami. Nie śpiewał jednak głośno, ponieważ nie posiadał w ogóle słuchu muzycznego i nie chciał popełniać zbrodni na muzyce. Większość tonów brzmiała dla niego podobnie, a jeśli dostrzegał między nimi różnice to zaledwie na poziomie głośności i barwy, lecz nie położenia danej nuty na pięciolinii.
Natura wyposażyła go za to w inną zdolność – przeczuwał kłopoty, problemy i nieszczęścia. Kiedy miało wydarzyć się coś złego – on pierwszy o tym wiedział. W jakiś dziwny i irracjonalny sposób wyczuwał to swoją intuicją, która była dla niego równocześnie darem i przekleństwem. Przekleństwem, ponieważ czasem policjant zastanawiał się, czy aby nie przyciąga tych ponurych zdarzeń niczym magnes opiłki żelaza.
Nie wiedział oczywiście, co dokładnie ma nastąpić. Gdyby tak było, mógłby temu zapobiec, zmienić bieg zdarzeń, powstrzymać złoczyńców, jak to się dzieje w wielu powieściach i filmach fantastycznych.
Ogarnęło go zakradające się uczucie niepokoju, dziwne wyalienowanie spośród otoczenia, jakby na jego serce padł nagły cień i jakiś głos rzekł: wyczerpałeś szczęśliwe chwile, Lamberg, nadchodzi czas mroku. Czasem przychodziło mu do głowy, że takie słowa mógłby wypowiadać Bóg. Lub ktoś zupełnie inny.
Wzrok policjanta przyciągnął duży obraz ukazujący Jezusa Chrystusa, namalowanego w konwencji typowo hollywoodzkiej – niezwykle przystojnego i stojącego w pozie, jakiej mógłby uczyć się kandydat na amerykańskiego prezydenta. Przyjdźcie do mnie, a ja was pokrzepię – zdawał się mówić wyraz twarzy Mesjasza.
Kiedy jednak po raz wtóry zerknął na obraz, spostrzegł jakąś dziwną zmianę, jak gdyby oblicze Nazarejczyka ogarnął nagły smutek i niepokój. Rozejrzał się dyskretnie, ale nie zauważył, by ktokolwiek inny doznał podobnie osobliwego wrażenia. Pomyślał, że to kwestia wyobraźni. To, co sobie wyobrażamy, jest dla nas realne i stanowi siłę wpływającą na bieg życia, naszego i innych ludzi. Czasem fikcja umysłu potrafi być śmiertelnie niebezpieczna, prowadzi bowiem do czynów, którym nie sposób odmówić mrożącej krew w żyłach realności. Szaleniec przekonany, że rozmawia z demonami, będzie równie – jeśli nie bardziej – groźny od chłodno i racjonalnie kalkulującego swoje postępowanie zbrodniarza. Nóż czy pistolet w ręce obłąkanego włóczęgi może zabijać tak samo jak ten trzymany przez kogoś twardo stąpającego po ziemi i realnie myślącego o życiu. Wyobraźnia tworzy liczne obrazy. Część z nich może być ostrzeżeniami. Trzeba tyko odważyć się je zobaczyć.
Policjant otrząsnął się z zamyślenia. Obok stała jego młoda żona, Monika. Piękna blondynka z włosami uplecionymi w gruby francuski warkocz. Miała na sobie elegancką w swojej skromności błękitną sukienkę. On sam ubrany był w białą koszulę z delikatnym połyskiem, czarne spodnie i wypastowane skórzane buty.
Odnalazł wzrokiem syna. Paweł miał w tym dniu przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Dostrzegł go wreszcie, jak wchodzi do kościoła wraz z innymi dziećmi, w długim szeregu lśniących bielą małych postaci przywodzących na myśl procesję śnieżnych aniołków. Uśmiechnął się do niego, lecz zaraz zrozumiał, że Paweł go nie dostrzega, tak bardzo jest zaaferowany tym wszystkim, co dzieje się wokoło. Podekscytowana siostra katechetka przemykała pośród ustawionych w karne szeregi dzieci, posykując, kładąc palec na ustach i wciskając im małe obrazki. Przypominała trochę dyrygenta pragnącego za wszelką cenę zapanować nad niesforną orkiestrą małych karzełków.
Jak owce prowadzone na rzeź.
Wzdrygnął się gwałtownie. Nie był pewien, czy te słowa wypowiedział ktoś tuż przy jego uchu, czy może stanowiły one kolejny werset pieśni. Usłyszał je dość wyraźnie, jakby wyrwane z kontekstu na tle podniosłej muzyki i tłumionych szeptów. Nadstawił uszu. Ludzie śpiewali, cicho trzaskały migawki aparatów. Musiało mi się przesłyszeć – pomyślał. Zerknął na żonę, lecz ta odpowiedziała jedynie pytającym spojrzeniem.
W ułamku sekundy jego umysł zarejestrował coś, co sprawiło, że uniósł wzrok. W kościele znajdowała się biegnąca wokoło galeria wypełniona obecnie stłoczonymi wiernymi. Coś tam było, przez chwilę. Jakby wyjrzało zza kolumny, po czym natychmiast się schowało.
Zadygotał ze strachu. Skąd te obrazy? – zastanawiał się. Skąd te dziwne myśli i niepokój? Za wszelką cenę próbował zagłuszyć wewnętrzny głos, który mówił do niego, z każdą chwilą głośniej i głośniej, teraz już niemal krzycząc:
Uciekaj! Wyjdź stąd! Weź żonę i dziecko. Uciekajcie!
Ogarnęła go panika. Starał się nad nią zapanować, tłumacząc sobie, że przecież nic złego nie może się stać. Nie w domu bożym i nie w tym dniu, w którym niepodzielnie rządzi radość. Te wszystkie złe myśli pochodziły z chwil, w których spotykał się ze złem – oglądając zdjęcia zmasakrowanych ciał, przesłuchując przestępców, odwiedzając przyprawiające o dreszcz miejsca zbrodni – zapomniane fabryki, mroczne lasy, zamiejskie cmentarze, cieszące się złą sławą opuszczone domy. Nie dało się o tym wszystkim zapomnieć, ale musiał się jakoś uspokoić.
Dyskretnie wyjął telefon z kieszeni i sprawdził godzinę. Do końca uroczystości pozostało jeszcze co najmniej czterdzieści minut. Przy okazji spostrzegł, że aparat nie łączy się z siecią.
Czego się właściwie obawiam? – rozmyślał. Do komendy napływały ostrzeżenia o szczególnych środkach ostrożności, jakie należało zachować podczas zgromadzeń publicznych. Zagrożenia terrorystyczne były realne. Traktowano te wytyczne z należytym, służbowym poważaniem, ale jednocześnie z ledwie zauważalnym przymrużeniem oka. Terroryzm – jasne! W molochach takich jak Warszawa czy Poznań. Dlaczego ktoś miałby podkładać bombę w Wałbrzychu? Ta obawa była niemal absurdalna, a jednak Lamberg, wiedziony jakimś zawodowym zacięciem, zaczął w miarę dyskretnie przyglądać się wypełniającym kościół wiernym.
Nie budzili oni żadnych podejrzeń. Nikt nie miał ze sobą wypchanej torby, plecaka lub teczki. Żaden nie wyglądał na obcokrajowca. Na twarzach przybyłych malowało się w najgorszym przypadku uprzejme znudzenie i lekko niecierpliwe wyczekiwanie na koniec uroczystości. Nie wydawało się, aby ktokolwiek mógł przybyć tu w złych zamiarach, a już na pewno nie obładowany granatami lub obklejony ładunkami wybuchowymi.
Jakaś staruszka dobrotliwie strofowała małą, nieco niesforną, sześcioletnią wnuczkę, pieczołowicie poprawiając jej na głowie wielką kokardę. Dwuletni może maluch wyszedł z trójkołowego wózka i stanął niepewnie na nogach, rozglądając się wokoło z wyrazem nieskończonego zdumienia na buzi, zupełnie jakby znalazł się nagle na powierzchni zupełnie nowej i nieznanej planety. Być może zresztą Ziemia jest właśnie taką planetą dla wszystkich małych dzieci; zupełnie nowym miejscem, tak bardzo różniącym się od tego, z którego przybyły. Lamberg uśmiechnął się, widząc brzdąca. Wtedy też dostrzegł owego dziwnego człowieka. Gdy go zobaczył, nagle stwierdził, że nie może oderwać wzroku od jego sylwetki, ponieważ jest ona w jakiś sposób inna. Nieznajomy wydawał mu się jakby obrysowany niewidzialną linią, wycięty z innego miejsca lub nawet czasu i wklejony tutaj jak gdyby z dziwną starannością, za którą kryło się jakieś nieprawdopodobne oszustwo.
Wrażenie, jakie wywierał na nim ten osobnik, było niemożliwe do porównania z czymkolwiek innym i Lamberg dziwił się, że ludzie zdawali się nie zauważać tej niepokojącej odmienności. Było to zdumienie silne, lecz policjant potrafił ten fakt zaakceptować, podobnie jak wiele innych, podobnych, z którymi spotkał się podczas swojej kariery. Wielokrotnie wyczuwał podejrzanego, bezbłędnie potrafił wytypować sprawcę, nie kierując się przy tym żadnymi racjonalnymi przesłankami. Oczywiście, nigdy o tym z nikim nie rozmawiał, obawiając się posądzenia o szaleństwo. Wierzył jednak, że jest to pewnego rodzaju dar, który otrzymał od Boga.
Postać stała na przedzie ubrana w ciemny płaszcz. Policjant nie widział jej twarzy, lecz od sylwetki mężczyzny biła jakaś dziwna energia; nawet niewielkie ruchy ciała zdradzały sprężystość mięśni i niemal arogancką siłę. Jego ramiona zdawały się szersze niż u przeciętnego mężczyzny, wzrostu również był więcej niż średniego. Pierwszą rzeczą, która wywołała u Lamberga zawodowy niepokój śledczego, był właśnie ten płaszcz. Pod takim płaszczem, absolutnie teoretycznie, dałoby się wnieść ładunek wybuchowy lub ukryć jakąś broń, pistolet czy chociażby długi nóż. W takim tłumie każde tego typu narzędzie mogłoby okazać się skrajnie niebezpieczne.
Zastanawiał się, co robić. Nie miał przy sobie ani odznaki, ani służbowego glocka. Musiał jakoś zareagować. Pozwalając, aby poniosła go fala wyobraźni, Lamberg ujrzał straszliwe konsekwencje wybuchu bomby w wypełnionej po brzegi świątyni. Rozejrzał się wokoło i zrozumiał specyfikę tego pomieszczenia, pełnego tłoczących się wiernych. Małe okna zwiększą mordercze ciśnienie, a liczne ozdoby zmienią się w śmiercionośną masę odłamków. Drewniane ławki i ołtarz z łatwością zajmą się ogniem, a wyjścia ewakuacyjne właściwie w tym budynku nie istnieją. Nic dziwnego, świątynię budowano przecież w czasach, gdy o terrorystach nikt nie słyszał, a w każdym razie na pewno nie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.
Przez moment starał się myśleć jak zamachowiec. Spróbował wczuć się w umysł sprawcy, tak jak robił to zazwyczaj. Łatwiej byłoby zorganizować zamach w kościele niż na pilnie strzeżonym stadionie lub w sali koncertowej, gdzie każdy wchodzący jest skrupulatnie sprawdzany przez ochronę. Symboliczny wydźwięk i wybuch paniki również byłyby bardzo spektakularne, a przecież terrorystom właśnie o to chodzi.
Mówiło się o udaremnionym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego zamachu na Świątynię Opatrzności Bożej. Nawet jego przełożeni nie wiedzieli jednak, ile prawdy jest w tej pogłosce. Terroryści wybierali zwykle spore cele, położone w dużych miastach lub ich sąsiedztwie.
Czy jesteś tego pewien? – zadrwił z niego nagle jakiś wewnętrzny głos. Ten cichy prześmiewca pojawiał się czasem w jego myślach, gdy pracował nad najbardziej makabrycznymi i mrocznymi sprawami, takimi jak morderstwo młodego chłopca, którego ciało ułożono i zdeformowano tak, by przypominało magiczny symbol Ahnenerbe. Organizacji, której nazwa wypowiedziana na głos sprawiała, że nawet jego przełożeni odwracali wzrok i udawali, że o niczym nie wiedzą.
Nie, nie jestem pewien – odparł uczciwie sam sobie Lamberg. Chwilowo nie przychodzą mi do głowy żadne argumenty za tym, by zorganizowanie zamachu w wielkim mieście miało być łatwiejsze niż w mniejszym. Wałbrzych jest na tyle duży, by dało się w nim zachować anonimowość, przybyć i zniknąć niezauważonym.
Lambergowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl. Nie było to coś, o czym chciałoby się myśleć w dniu takim jak ten, pełnym odświętnych strojów, uśmiechów, balonów, tortów i prezentów.
Była to bowiem myśl o autentycznym mroku, przedziwna mieszanina wypowiadanych ukradkiem pogłosek i przerażających faktów, za którymi kryło się niezrozumiałe zło roztaczające swoją władzę w Górach Sowich. Ta okolica w pewien sposób przyciągała wszystko, co budziło dreszcz niepokoju, nawet w trzeźwo myślącym policjancie. Czasem dumał nad wiatrem z gór, który podczas długich, bezsennych nocy uporczywie dobijał się do okien jego domu. Ten zstępujący z gór wicher, zawsze chłodny, miał w sobie coś złowróżbnego. Następnego dnia zwykle okazywało się, że doszło do jakiejś zbrodni lub tragedii. Zupełnie jakby to wiatr przynosił ze sobą coś, co opętywało ludzkie serca.
Tam, w górach, znajdowały się sekrety. Część z nich skryta była w leśnych ostępach, część w starych niemieckich podziemiach, a część w ludzkich sercach i Lamberg, który już co nieco wiedział o tych sprawach, nie potrafił zdecydować, które z nich są mroczniejsze. Tutaj mogło wydarzyć się coś złego, ponieważ, jakkolwiek zabobonnie by to zabrzmiało, nad okolicą ciążyło coś na kształt fatum. Policjanci przyjęci do służby rezygnowali często po przepracowaniu kilku lat. Ci, którzy przetrwali, wiedzieli, że są sprawy, od których lepiej trzymać się z daleka. Wiele z nich przydzielano Lambergowi.
Lśniące bielą szeregi dzieci zaczęły się przegrupowywać. Kapłan wstał z ozdobnego fotela, który zajmował do tej pory. Liczył sobie około trzydziestu lat, był chudy i mocno łysiejący. Miał w sobie coś z typowego pracownika naukowego zapomnianego instytutu socjologii. Sprawiał wrażenie skupionego, nieco zdziwaczałego, zawieszonego w czasie i jakby oderwanego od przemijających spraw życia codziennego.
Wszyscy wierni na chwilę usiedli, lecz mężczyzna z przodu, którego od pewnego czasu obserwował Lamberg, stał nadal prosto jak struna. Policjanta opanowało niezrozumiałe, a jednak graniczące z pewnością przeświadczenie, że rzeczywiście stanie się coś okropnego. Podniósł się lekko z ławki, zdając się na moment na swój wewnętrzny radar i ignorując zaskoczone spojrzenie żony. Mężczyzna w płaszczu pochylił się na chwilę i podniósł coś z podłogi. Policjant z ulgą wypuścił powietrze. W dłoni tajemniczego człowieka pojawił się futerał ze skrzypcami. Był to więc akompaniator, zapewne zamówiony przez jedną z rodzin.
Popadasz w paranoję – pomyślał Lamberg. Ostatnio spotkałeś się z kilkoma naprawdę okrutnymi zbrodniami, zdziwaczałeś, oddając się prywatnym śledztwom do tego stopnia, że twoje małżeństwo przeżyło głęboki kryzys. A teraz widzisz terrorystę w wynajętym muzyku…
Zbyt często szukał podpowiedzi u wróżek, na cmentarzach czy w podejrzanych książkach. Teraz zaczynał ześlizgiwać się w otchłań szaleństwa.
Tymczasem muzyk bez przeszkód pokonał te kilka metrów, jakie dzieliły go od trzech niskich schodków prowadzących na wzniesienie, na którym znajdował się ołtarz. Poruszał się z gracją niczym tancerz. Kiedy odwrócił się wreszcie przodem do zgromadzonych, poły jego płaszcza rozchyliły się. Pod spodem miał coś, co przypominało mundur. Najdziwniejsza była jednak jego twarz. Policjant odniósł wrażenie, że patrzy na coś w rodzaju hologramu, że oblicze mężczyzny jest w pewien sposób nieczytelne. Rysy wydawały się zamazane, zupełnie jakby nałożyły się na siebie twarze dwóch lub nawet kilku osób. Było w nim coś lekko archaicznego, jakby przybył sprzed kilku dziesięcioleci albo nawet z jeszcze dawniejszych czasów, a Lamberg czuł, że lepiej się nad tą kwestią nie zastanawiać.
W kościele zapanowała dziwna cisza, a spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę domniemanego artysty. Powietrze w świątyni zdało się naładowane jakimś rodzajem elektryczności statycznej. Lamberg z niezwykłą dokładnością spostrzegł delikatny dym z kadzielnicy unoszący się w górę poprzez padające z okien snopy światła. Zmysły policjanta uległy wyostrzeniu. Coś było nie w porządku. Zarówno ksiądz, jak i ministranci wyglądali na zdumionych tym nieoczekiwanym wtargnięciem wiernego. Najwyraźniej występ akompaniatora nie był wcale przewidziany w programie tej uroczystości.
Człowiek w płaszczu, spod którego wyzierał czarny mundur, zdawał sycić się chwilą. Spojrzał wyniośle na tłum, a Lamberg, nie wiedzieć czemu, odniósł dziwne wrażenie, że intruz spogląda wprost na niego. Poderwał się z ławki i zaczął się przedzierać bliżej ołtarza. Był już wtedy po części pewien, że nie jest to zwykły muzyk, lecz ktoś mający złe zamiary. Ciągle jednak łudził się, że może to zaledwie ekscentryk, pragnący zakłócić przebieg uroczystości. W takim przypadku wystarczyłoby tego człowieka obezwładnić i wyprowadzić ze świątyni. Potrafił dobrze walczyć wręcz, a w umiejętności zastosowania technik interwencyjnych daleko wyprzedzał swoich kolegów z komisariatu.
W ciągu kilkunastu sekund, podczas których Lamberg usiłował przepchnąć się bliżej ołtarza, przez świątynię przemknął nagły, silny podmuch, który zgasił część zapalonych świec. Światła żyrandoli z nieznanej przyczyny zamrugały, a potem mocno przygasły. Przez kamienne mury i posadzkę przeniknęła jakaś dziwna, wyczuwalna dla wszystkich wibracja, jakby gdzieś w pobliżu uruchomiono potężną, lecz zupełnie cichą maszynę drogową.
Gdy Lamberg zbliżył się do człowieka w płaszczu, ten z gracją otworzył futerał. Jednak zamiast skrzypiec miał w nich karabin maszynowy, który wydobył ruchem tak zręcznym, że wręcz niewidocznym. A więc jednak…
Policjant starał się myśleć szybko i konkretnie. W ułamku sekundy ocenił swoje szanse. Był bez broni, tuż przed szaleńcem, który był gotów zabijać. I pewnie był również gotów zginąć.
Pierwszy huk wystrzału odbił się od ścian świątyni. W kościele wybuchła panika. Część ludzi z krzykiem rzuciła się do ucieczki, tratując się nawzajem. Jedyne wyjście z domu bożego zostało zablokowane przez napierających wiernych. Na domiar złego część rodziców, która znajdowała się na zewnątrz, słysząc huk i krzyki, chciała wedrzeć się do środka, by ratować swoje dzieci. W ten sposób nikt nie mógł ani wyjść, ani wejść do świątyni.
Lamberg nie miał czasu. Tak naprawdę mógł w tym momencie jedynie spróbować przejąć kontrolę nad bronią.
Tymczasem zabójca strzelał raz za razem, przed siebie. Huk wystrzałów był ogłuszający. To nie była broń policyjna, lecz jakiś wojenny automat o dużej szybkostrzelności. Kiedy mężczyzna w płaszczu skierował broń nieco w prawo, Lamberg wykonał swój skok. Zamek karabinu pieczołowicie wykonywał swoją pracę, wyrzucając kolejne łuski i posyłając śmiercionośne pociski w tłum.
Prawie się udało, niemal złapał już za karabin, gdy morderca niedbałym ruchem odepchnął go od siebie, zupełnie bez wysiłku. Lamberg poczuł to jednak tak, jakby potrącił go samochód. Został odrzucony kilka metrów dalej i wpadł między drewniane ławki, a ciała martwych ludzi zamortyzowały jego upadek. Zabójca dysponował niezwykłą, nadnaturalną wręcz siłą fizyczną.
Być może jednak właśnie taki obrót sprawy uratował policjantowi życie. Lamberg leżał nieruchomo, dogłębnie sparaliżowany strachem o żonę i syna. Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby powstrzymać człowieka z bronią. Mógł tylko patrzeć, jak pociski kładą kolejne ciała pokotem, jak rozbryzgi krwi malują oblicza świętych na obrazach czerwienią. Ogarnęło go absolutne przerażenie.
Nagle cisza i krzyk. Ktoś tak samo jak on jeszcze żył i postanowił wykorzystać krótką chwilę, moment, w którym zabójca zmieniał magazynek…
Przez wąską przestrzeń między oparciem a siedzeniem ławki Lamberg dostrzegł, jak młody mężczyzna rzuca się w stronę mordercy, ale w chwilę potem pada skoszony kolejną serią z karabinu. Człowiek w płaszczu tymczasem wybił się na wysokość dobrych pięciu metrów niczym bohater komiksów Marvela i z gracją wylądował na galerii. Lamberg skulił się jeszcze mocniej i znieruchomiał całkowicie, udając nieżywego. Rękoma otulił głowę. Zamachowiec wystrzelił jeszcze dwa magazynki, z zimną krwią celując w konających ludzi, po czym zniknął w cieniu ozdobnego, drewnianego balkonu znajdującego się ponad ołtarzem.
Kilka minut później, pośród dziesiątków innych zabitych, Lamberg odnalazł ciała syna oraz żony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki