Depesze - ebook
Depesze - ebook
Arcydzieło reportażu wojennego napisane przez współtwórcę filmu Czas Apokalipsy. Nikt nie pokazał wojny w Wietnamie (i wojny w ogóle) tak jak on. Michael Herr przez dwa lata (1967–1969) pracował jako korespondent pisma „Esquire”. Towarzyszył żołnierzom na froncie, był świadkiem ich wojennego delirium. Po powrocie napisał Depesze – swoją jedyną, uważaną za majstersztyk, książkę. W literacko olśniewający sposób przedstawił w niej to, co zobaczył w Wietnamie: obłęd, szał zabijania, tłumiony narkotykami strach, roztrzaskaną ludzką psychikę. Tekst – pełen hipnotycznych wizji, poetyckich metafor i żołnierskiego slangu – oddając stan surrealnego upojenia wojną, jest równocześnie jej sugestywnym oskarżeniem. Niektóre z postaci sportretowanych w Depeszach stały się pierwowzorami bohaterów filmu Coppoli Czas Apokalipsy, którego Herr był współscenarzystą.
Reportaż, opublikowany w Stanach Zjednoczonych w 1977 roku, szybko stał się klasykiem gatunku. Po polsku ukazuje się po raz pierwszy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-33-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla nas to było jedno wielkie, kolektywne załamanie nerwowe, bo starcia osiągnęły takie natężenie i temperaturę, że nie było w Wietnamie Amerykanina, którego by w jakiś sposób nie dotknęły. Wietnam był jak ciemny pokój pełen śmiercionośnych przedmiotów, Vietcong czaił się wszędzie, a do tego wszędzie naraz, jak rak z przerzutami. To nieprawda, że przegrywaliśmy tę wojnę przez wiele lat po trochu – przegraliśmy ją bardzo prędko, dosłownie w kilka dni, a potem już było jak z tym gościem z piechociarskiej mitologii, co to umarł, ale był zbyt tępy, żeby się skapnąć i położyć. Spełniły się nasze najstraszniejsze obawy przed „żółtą zarazą”; widzieliśmy, jak w całym kraju umierają tysiącami, ale zupełnie nie robili wrażenia osłabionych, a na pewno nie wyczerpanych, jak już czwartego dnia twierdzili Planiści. Terytorium odzyskiwaliśmy szybko, ogromnym kosztem, w totalnym popłochu i z niemal maksymalną brutalnością. Nasza machina siała spustoszenie. Umiała wszystko; nie umiała się tylko zatrzymać. Jak powiedział pewien amerykański major, który chciał (i zdołał) przejść do historii: „Żeby ocalić Ben Tre, musieliśmy je zniszczyć”. W ten sposób odzyskaliśmy „kontrolę” nad większością kraju, co na dobrą sprawę oznaczało, że okupują go Vietcong i WAL, i tak już zostało do dnia, w którym z Wietnamu zniknął ostatni amerykański żołnierz.
Panowie od Planu wzięli się pod ręce i jednym krokiem przeszli na Drugą Stronę Lustra. Rydwan naszego generała stanął w ogniu, on sam oczadział od dymu i opowiadał niestworzone historie o triumfalnym zwycięstwie, aż wreszcie paru wysoko postawionych pobratymców poprosiło go, żeby się jednak opanował i pozwolił im mówić. Według pewnego brytyjskiego korespondenta, z naszymi Planistami było trochę tak, jak gdyby kapitan Titanica ogłosił: „Nie ma powodów do paniki! To tylko chwilowy postój, musimy nabrać lodu”.
Kiedy czwartego dnia wróciłem do Sajgonu, większość informacji z całego kraju zdążyła się już uleżeć i kiepsko to wszystko wyglądało, nawet po odcedzeniu plotek: mówiło się na przykład, że jacyś „biali”, oczywiście Amerykanie, walczą po stronie VC, albo że WAL przeprowadziło w Hue tysiące egzekucji i że na równinach za miastem jest mnóstwo „płytkich grobów”, zresztą obie pogłoski okazały się prawdą. Korespondentów wojennych Ofensywa Tet przyparła do muru tak jak żołnierzy i Wietnamczyków, czyli bardziej niż w ich najśmielszych snach. Dopiero później zrozumiałem, że nawet jeśli zostanie we mnie coś z dziecka, to prawdziwą młodość wycisnęły ze mnie te trzy dni, kiedy przejechałem sto kilometrów dzielące Can Tho od Sajgonu. Widziałem, jak kolegom w Sajgonie totalnie odbija; kilku wyjechało, inni całymi dniami leżeli w łóżku, w takiej depresji, że nie mogli się podnieść. U mnie poszło w drugą stronę, byłem nakręcony, podekscytowany, sypiałem po trzy godziny na dobę. Kumpel z „Timesa” powiedział mi, że najbardziej przeszkadzają mu nawet nie same koszmary, tylko odruch, żeby je zaraz po przebudzeniu zapisać i przesłać agencji. Jeden stary wyjadacz, który od lat trzydziestych pisywał z różnych frontów, usłyszał te nasze jęki, że jest tak strasznie, i aż parsknął: „Ha, no nie mogę z was, naprawdę. A coście se, kurwa, wyobrażali?!”. Nam się wtedy wydawało, że już przekroczyliśmy tę granicę, za którą każda wojna robi się podobna do innych; gdybyśmy wtedy wiedzieli, co tam się jeszcze będzie wyrabiać, może poczulibyśmy się lepiej. Po kilku dniach wznowili loty i zabraliśmy się do Hue.
Upchano nas w sześćdziesięciu w ciężarówce GMC, osiem takich jechało w konwoju z Phu Bai, wioząc ponad trzystu świeżaków, którzy mieli zastąpić ofiary pierwszych walk na południe od Rzeki Perfumowej. Od paru dni było ciemno, szalała burza i trasa zamieniła się w błotniste koryto. W ciężarówkach panował cholerny ziąb, droga była upstrzona liśćmi zdmuchniętymi albo przez wicher, albo przez naszą artylerię, bo cały ten odcinek jeszcze całkiem niedawno znajdował się pod ciężkim ostrzałem. Wiele domów się zupełnie zawaliło, wszystkie co do jednego były zryte przez pociski. Poboczem szły setki uchodźców, mnóstwo rannych. Dzieciaki śmiały się i pokrzykiwały, starcy tylko patrzyli, z tą ich zgodą na nieszczęście, która tylu Amerykanów wprawiała w zakłopotanie i którą tak często brali za obojętność. Ale szli też młodsi, mężczyźni i kobiety, którzy spoglądali na nas z wyraźną pogardą, odciągając wiwatujące dzieci od ciężarówek.
A my siedzieliśmy wewnątrz, podtrzymując się nawzajem na duchu, szczerząc się do zawieruchy i niewygód. Dzieliliśmy się tym pierwszym strachem, zadowoleni, że nie jedziemy w szpicy ani na tyłach. Wiele poprzednich konwojów zawrócono, bo tamci ciągle trafiali nam ciężarówki. Domy, które tak wolno mijaliśmy, mogły być idealną osłoną dla snajperów, a jeden pocisk z granatnika B-40 załatwiłby nas wszystkich, jakeśmy tam siedzieli. Chłopaki pogwizdywały, każdy co innego, było trochę jak w szatni przed meczem, w którym nikt nie chce grać. No, prawie nikt. Był jeden czarnoskóry marine z Filadelfii, na którego mówili Filczur, w swoim mieście był szefem gangu i po sześciu miesiącach w dżungli nie mógł się doczekać ulicznej bitki, miał dla tamtych parę sztuczek. (W Hue okazał się niesamowicie przydatny. Sam widziałem, jak wystrzelał z trzydziestki ze sto pocisków w wyłom w murze, śmiejąc się: „Chcesz dać czadu, daj pierw poniuchać”; chyba jako jedyny z Kompanii D jeszcze ani razu nie oberwał). Był też korespondent piechoty morskiej, sierżant Dale Dye, który za pasek hełmu zatknął sobie długi, żółty kwiatek – trudno było taki cel przegapić. A ten sobie siedział, wywracał oczami i mówił: „Oj tak, tak, nieźle się tu nasadzili, będzie gorąco, oj będzie!”. Cały czas się błogo uśmiechał; ten sam uśmiech widziałem tydzień później, kiedy kula snajpera rozorała mur pięć centymetrów nad jego głową – tylko piechociarz mógłby się z czegoś takiego ucieszyć.
Cała reszta w ciężarówce miała dzikie miny nawiedzonych amerykańskich pionierów, które mówiły jasno: tak, powinieneś być właśnie tu, gdzie będą najcięższe walki, gdzie będzie ci brakować połowy najpotrzebniejszych rzeczy i gdzie cholernie piździ, nawet jak na Wietnam. Na hełmach i kamizelkach mieli powypisywane operacje, w których brali udział, imiona dziewczyn, wojenne ksywki (USTRASZONY, MAŁPA MICKY’EGO, MŚCICIEL V, LEKKI SPUST), fantazje (URODZONY HULIGAN, URODZONY ZABÓJCA, URODZONY BY PRZEGRAĆ, URODZONY BY UMRZEĆ) i aktualności (PIEKŁO JEST DO DUPY, CZAS MI SPRZYJA, TYLKO TY I JA, BOŻE – PRAWDA?). Któryś zawołał, „Hej, gościu! Szukasz tematu? No to pisz: jestem na wzgórzu 881, to w maju było, idę se grzbietem jak gwiazda filmowa i nagle jakiś żółtek mi wyskakuje przed nosem, i mnie dźga tym swoim kałachem, ale ja mam taki luz, że koleś normalnie wytrzeszcza gały, władowałem w niego cały magazynek, to mi nawet nie zdążył podziękować. Jeden–zero, kurwa”. I tak ze dwadzieścia kilometrów, aż przez kotłującą się przed nami czerń dojrzeliśmy za rzeką dym z cytadeli Hue.
Most, który wcześniej spinał brzegi kanału między wioską An Cuu i południową częścią Hue, był zwalony, wysadził go zeszłej nocy Vietcong, a tereny po drugiej stronie rzeki uważano za niezabezpieczone, więc nocować trzeba było w wiosce. Była kompletnie wyludniona, rozgościliśmy się w pustych chałupach, kładąc pałatki na potłuczonym szkle i odłamkach cegieł. O zmroku, kiedy leżeliśmy sobie na brzegu kanału, wcinając kolację, nadleciały dwa śmigłowce szturmowe piechoty morskiej i zaczęły nas ostrzeliwać, nad kanałem furknęły smugacze, więc trzeba było szukać kryjówki, w sumie bardziej zaskoczenie niż cokolwiek innego. „No ekstra, pojeby jedne! Udało wam się, kurwa, przyszpilić wroga!”, rzucił któryś z chłopaków i rozstawił sobie M60 na wypadek, gdyby wrócili. „Nie będą nam tu robić takich numerów”, powiedział. Wyszły patrole, rozstawiono wartowników, a my poszliśmy do chałup spać. I jakoś tak się stało, że nawet nas tej nocy nie ostrzelali z moździerzy.
Rano sforsowaliśmy kanał jeepem i zaczęło się wchodzenie na teren, obok pierwszych z setek ciał cywili, jakie mieliśmy zobaczyć w ciągu tych paru tygodni: był tam starzec wygięty w łuk nad swoim słomkowym kapeluszem i dziewczynka, którą pocisk trafił, kiedy jechała na rowerku, a teraz leżała z jedną ręką wyciągniętą naprzód, jakby z wyrzutem. Byli tam już tydzień, a my po raz pierwszy dziękowaliśmy Bogu, że jest tak zimno.
Wzdłuż południowego brzegu Rzeki Perfumowej rozciąga się urokliwy park, a za nim już jest Le Loi, najsympatyczniejsza aleja w Hue. Ludzie opowiadają, jak przychodzili do tego parku się opalać, patrzeć na płynące rzeką sampany, albo na dziewczęta, które jeździły rowerami w górę Le Loi, obok urzędniczych willi i budynków uczelni, zaprojektowanych przez francuskich architektów. Z willi często nie zostało nic prócz ruin, duża część kampusu była nie do odbudowania. Na środku ulicy leżały szkielety wysadzonych karetek Misji Niemieckiej, ściany francuskiego klubu Cercle Sportif świeciły dziurami od kul i odłamków. Zieleń wezbrała od deszczu i pośród białej, gęstej mgły rozprzestrzeniła się na wszystkie strony. W samym parku cztery grube, zielone ciała leżały w kręgu wokół wysokiej, zdobionej klatki, w której kuliła się z zimna nieduża małpka. Jeden z korespondentów, który przyjechał z nami, przestąpił przez trupy, żeby dać jej owoców. (Parę dni później znów byłem w tym samym miejscu. Ani po ciałach, ani po małpce nie było śladu. Tylu tam wtedy było uchodźców i tak mało jedzenia, ktoś ją musiał zjeść). Marines z 2. Batalionu 5. Pułku zabezpieczyli prawie cały środek południowego brzegu i teraz szli półkolem na zachód, podtrzymując walkę i udrażniając jeden z głównych kanałów. Czekaliśmy na decyzję, czy mają wejść do samej cytadeli, ale i tak wszyscy wiedzieli, jak będzie. Siedzieliśmy tam, starając się objąć rozumem tę całą grozę, patrząc na słupy dymu po drugiej stronie rzeki; raz na jakiś czas snajperzy na murach ostrzelali z karabinów nasze barki desantowe. Siedzący obok marine mówił, że to cholerna szkoda, ci wszyscy biedni ludzie, te odpicowane domy i w ogóle, nawet stację Shella tutaj mieli! Patrzył na czarne kłęby napalmu i gruzowiska pod murem. – Chyba się Cesarskie Miasto sfajczyło – powiedział.
*