Depresja miliardera. Historia Ryszarda Krauzego, jednego z najbogatszych Polaków - ebook
Depresja miliardera. Historia Ryszarda Krauzego, jednego z najbogatszych Polaków - ebook
Długą drogę przebył Ryszard Krauze przez trzydzieści lat swojej kariery w biznesie – wspina się na sam szczyt i potem spektakularnie spada. Zwykły chłopak z niewielkiego mieszkania na ulicy Warszawskiej w Gdyni trafia na czołówki list najbogatszych Polaków. W szczytowym momencie nazwisko Krauzego pojawia się na światowej liście miliarderów z majątkiem szacowanym na 1,3 miliarda dolarów. O fortunie świadczy prywatny odrzutowiec za, bagatela, 12 milionów dolarów. Wówczas na kilkunastominutową audiencję u niego trzeba czekać miesiącami i do ostatniej chwili nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie do skutku. Choć sam stroni od blichtru, jest bywalcem salonów i przyjacielem najważniejszych polityków zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. W czasie prosperity plotkuje się, że od miliardera zależy obsada ministerialnych stołków. Dzięki wielkim datkom ma świetne notowania wśród kościelnych hierarchów, którzy na lata zapamiętują jego hojną rękę.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-200-1 |
Rozmiar pliku: | 783 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy kilka miesięcy temu spotykamy się w stylowej salce konferencyjnej na ósmym piętrze biurowca przy ulicy Podolskiej w Gdyni, Ryszard Krauze nieźle wygląda. W sportowej granatowej marynarce z butonierką i w dżinsach pewnym gestem zaprasza na skórzane fotele. Bije od niego spokój. Nie pali już cygar, jak kiedyś opisywano w prasowych reportażach, ale cieńsze cygaretki, którymi zaciąga się jak papierosami. Przyzwyczajeń nie zmienia, bo w ten sam sposób przed laty palił cygara.
– Znajomi bali się o pana, wskazując, że jest pan w strasznym stanie psychicznym – mówię.
– Był pan kiedyś zaatakowany przez całe państwo? – pyta Krauze. – Przecież na mnie polowały wszystkie służby. Na mój stan wpływ miało kilka czynników: niepowodzenie w biznesie oraz ten atak. Każdego by to powaliło. Później jeszcze doszła historia związana z atakiem nożownika na mojego syna. Ale wódki nie piłem, za to grałem w tenisa. To mnie podniosło. Zrobiłem reset i zauważyłem inne priorytety. Taka chwila była mi w życiu potrzebna. Ten reset.
Długą drogę przebył Ryszard Krauze przez 30 lat swojej kariery w biznesie – wspina się na sam szczyt i potem spektakularnie spada. Jego znajomi z dzieciństwa i liceum do dziś się zastanawiają, w jaki sposób ich kolega Rysiek dochodzi do miliardów.
Zwykły chłopak z niewielkiego mieszkania na ulicy Warszawskiej w Gdyni trafia na czołówki list najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” i ekonomicznego miesięcznika „Forbes”. Bywa nawet na drugim miejscu w tych rankingach. W szczytowym momencie nazwisko Krauzego pojawia się na światowej liście miliarderów z majątkiem szacowanym na 1,3 mld dolarów. O jego fortunie świadczy wypożyczony prywatny odrzutowiec za, bagatela, 12 mln dolarów, którym lata. Wówczas na kilkunastominutową audiencję u niego trzeba czekać miesiącami i do ostatniej chwili nie wiadomo, czy spotkanie w ogóle dojdzie do skutku. Choć sam stroni od blichtru, jest bywalcem salonów i przyjacielem najważniejszych polityków zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. Zręcznie porusza się w światku tych układów, a gdy zmienia się nurt, sprawnie weń wpływa i znowu jest na górze. W czasie prosperity plotkuje się, że od miliardera zależy obsada ministerialnych stołków. Później faktycznie służby nagrywają rozmowy biznesmena na temat obsady stanowisk. Dzięki wielkim datkom i darowiznom ma świetne notowania wśród kościelnych hierarchów, którzy na lata zapamiętują jego hojną rękę.
Politycy i współpracownicy go lubią, bo Krauze daje zarobić – nigdy nie skąpi grosza, a gdy ktoś dostanie się do zarządów jego spółek, nie może narzekać – czekają go milionowe apanaże. Podobnie zacierają ręce ludzie i firmy, które z nim podpisują kontrakty. Wiele osób na plecach byłego prezesa Prokomu buduje prywatne fortuny. Krauze dla najbliższych współpracowników to miły facet. W przeciwieństwie do Zygmunta Solorza, który poluje jak rekin, czy Jana Kulczyka owianego nutką tajemnicy. Krauze to polski brat łata, który w kulisach ekskluzywnego turnieju tenisowego lubi przekąsić zwykłego mielonego.
Gdynianin skutecznie kreuje wizerunek boga biznesu w raczkującym polskim kapitalizmie, choć jak wskazują jego znajomi, wiele w tym manipulacyjnych zabiegów. Setki pomniejszych biznesmenów i polityków zabiegają o znajomość z „Grubym Ryśkiem”. Otarcie się o niego jest poczytywane za osobisty sukces. Podczas imprez organizowanych przez pracowników Krauzego celebra jest tak wielka, że zaczyna się o nim mówić „Cesarz”. Określenie chętnie podchwytują brukowce.
W cieniu jego biznesów przewijają się oficerowie i agenci komunistycznych służb specjalnych. Kontrakty z państwem zapewniają wzrosty kontrolowanych przez niego spółek. Biznesmen do pewnego momentu świetnie odnajduje się w początkowym okresie polskiego kapitalizmu, ale gdy przyjęty przez niego styl robienia interesów przestaje działać, Krauze stopniowo wypada z gry.
Powszechnie znany jest jego osobisty czar, który Krauze skrzętnie wykorzystuje podczas bezpośrednich rozmów. Jest pewny siebie, tłumaczy, że osobę negatywnie do niego nastawioną może skokietować i przeciągnąć na swoją stronę. Trzeba przyznać, że wiele jest w tych opiniach racji. Nawet gdy nie chce ujawniać szczegółów biznesu, robi to z szelmowską klasą. Humorystycznie zasłania się wiekiem i sklerozą...
Z Ryszardem Krauzem umawiam się ponad pół roku. Kolejne terminy są przekładane, a osoby pośredniczące tłumaczą, że prezes jest bardzo zajęty, ale na pewno się spotka, choć od wielu lat odmawia rozmów dziennikarzom. Biznesmen oczekuje pytań przed wywiadem. Otrzymuje kilkadziesiąt istotnych kwestii, które chcę poruszyć w czasie rozmowy. Rozmawiamy raz, krótko. Obietnice długiej rozmowy spełzły na niczym.
To jego styl. Kiedy w latach prosperity umawia się z kontrahentami i pracownikami, trzeba na niego godzinami czekać. Do anegdot przechodzą historie, gdy Krzysztof Materna oczekuje w Marriotcie na spotkanie z Krauzem, a on w tym czasie leci do Gdyni i wraca. Potem zdziwiony pyta, czemu ten tak długo siedzi.
Wielu zaciera ręce, gdy Krauzemu powinie się noga i z hukiem spada z tronu – ma w końcu za swoje, że tak kazał im czekać godzinami na siebie, ileż to czasu spędzili na sofkach w korytarzu, mając nadzieję na łaskawe spotkanie z prezesem. Tak po polsku cieszą się, kiedy rezygnuje z prywatnego odrzutowca i sprzedaje kolekcję obrazów, a media obiegają informacje, że spółka miliardera tonie w długach i de facto jest on bankrutem.
Gdy Krauze przepada w biznesie, odwracają się od niego politycy i wasale ze służb specjalnych, którzy jeszcze niedawno zarabiali krocie w jego spółkach. Z tonącego okrętu uciekają jak szczury. Krauze wypada z rankingów bogactwa i od razu robi się wokół niego pustka. Nagle zostaje sam.
– Taka kolej rzeczy. W pewnym momencie zostają tylko sprawdzeni przyjaciele, których każdy ma niewielu – kwituje były już prezes Prokomu.
Kim jest gdyński biznesmen? Jak dochodzi do fortuny i dlaczego spada w dół? To historia, którą opowiadają ludzie, przez których życie przewinął się Ryszard Krauze.Żeby zrozumieć, jak to się stało, że chłopak z Gdyni, który wychowuje się w socjalistycznej Polsce, osiąga w Polsce kapitalistycznej tak spektakularny sukces finansowy, warto prześledzić losy rodziny Ryszarda Krauzego.
Rodzina szefa Prokomu zajmuje się interesami od początku XX wieku i naturalne jest, że on będzie chciał iść tą samą drogą, a nie pracować u kogoś na etacie.
– Interesy mamy we krwi – przyznaje mi matka Ryszarda, Irena Krauze.
Jest rok 1938. Dziadkowie Ryszarda Krauzego zajmują 120-metrowe czteropokojowe mieszkanie przy ul. Władysława IV w Gdyni. Po drugiej stronie ulicy mieszkają ich rodzice. W miejscu, gdzie dziś stoi gmach ZUS-u, budują dom. Dobrze im się powodzi. Na bruku przed domem parkuje czarny chevrolet, na który z zazdrością patrzą sąsiedzi. Na rok przed wybuchem II wojny w całym woj. pomorskim jeżdżą tylko 2124 auta osobowe.
Babcia Krauzego, Bronisława, prowadzi dwa sklepy w centrum Gdyni: jeden na parterze domu pradziadków przy ul. Władysława IV, a drugi, dzierżawiony – na Starowiejskiej. Handluje tkaninami, które dowożą Żydzi z Łodzi. Interes kwitnie, bo Gdynia to najszybciej rozwijające się miasto międzywojennej Polski. W ciągu zaledwie 13 lat z miasteczka liczącego 12 tysięcy mieszkańców aglomeracja rośnie do 127 tysięcy tuż przed wybuchem wojny.
Stanisław, jej mąż, jest jubilerem. Powikłania po niezaleczonej grypie kończą się gruźlicą. Choruje na nią całe życie. Musi leżeć i leczyć się w sanatoriach. Dużo czyta i pasjonuje się historią. Wychowanie dzieci i utrzymanie domu spada na barki Bronisławy, która po swoich rodzicach ma smykałkę do interesów.
Wspomina Irena Krauze: – Jeszcze na początku poprzedniego wieku dziadek wyjechał handlować do Rosji. Potem musiał uciekać przed rewolucją do Polski, bo był kapitalistą. Życie uratowało mu zdjęcie w typowej skórzanej leninówce. Za sprzedany majątek kupił tytoń, który miał służyć na start w Polsce, ale wszystko przepadło na granicy. Do Warszawy dojechał jako biedny człowiek.
Na początku lat 20. spakował walizki, zabrał żonę z dziećmi i wyruszył do Gdyni, gdy ta zaczyna się budować. Do nowego miasta ściągało wiele niespokojnych dusz. Jeszcze w 1921 r. tamtejszy dworzec kolejowy jest prostą drewnianą budką, w której najwyżej można schronić się przed deszczem, a do placu Kaszubskiego prowadzi wiejska droga. Miasto błyskawicznie się rozwija. Już dwa lata później trwają uroczystości poświęcenia portu z udziałem prezydenta Stanisława Wojciechowskiego i cumuje tam pierwszy statek handlowy SS „Kentucky”.
– Ojciec zaraz po przyjeździe zaczyna robić interesy – dodaje Irena Krauze. – Po kilku latach udało się odłożyć trochę gotówki. Dziadek kupił grunsztyk przy Władysława IV. Były plany na wysoki dom. Zdążył zbudować parter i sklepy. Mama odziedziczyła talent kupiecki po rodzicach i już sama prowadziła dwa swoje sklepy. Nigdy nie pracowała jako pracownik najemny.
Tuż przed wybuchem II wojny rodzina wyprowadza się z dużego mieszkania przy Władysława IV. W sierpniu 1939 roku wojsko rekwiruje czarnego chevroleta rodziców Ireny.
– Idzie wojna – mówił Stanisław. – Jak Niemcy wejdą do Polski, to w pierwszej kolejności pozabijają wszystkich z centrum. Wyprowadzamy się do spokojniejszej dzielnicy Gdyni, na Działki Leśne.
W ten sposób dziadkowie Ryszarda zajmują 70-metrowe mieszkanie na Olsztyńskiej. To niedaleko od centrum, ale już nie reprezentacyjna Świętojańska czy Władysława IV.
Wybucha wojna. Gdynia pada szybko. Choć jeszcze broni się Oksywie, to w połowie września żołnierze Wehrmachtu i gdańskiej policji paradują po Świętojańskiej. Z urzędów bagnetami zrywają polskiego orła. Rodzinie rekwirują dwa sklepy. Bronisławie udaje się szczęśliwie zabrać i schować tekstylia sprowadzone z Łodzi.
Niemcy wysiedlają Polaków z centrum. Gdynia zmienia nazwę na Gotenhafen i zostaje wcielona do III Rzeszy. Staje się bazą Kriegsmarine. Tak jak przewidywał Stanisław, zaczynają się łapanki i wywózka Polaków. Specjalne komanda SS mordują w Piaśnicy kilkanaście tysięcy mieszkańców Gdyni i Pomorza. W masowych mogiłach spoczywają nauczyciele, urzędnicy, księża, inteligencja i kupcy.
– Podejrzewam, że gdyby nie decyzja taty, skończylibyśmy w Piaśnicy – mówi Irena Krauze. – A tak Niemcy tylko kazali nam się przenieść na strych. Nie było już takich luksusów, na suficie świecił grzyb, ale żyliśmy.
Bronisława dorabia dorywczymi pracami. Mimo że ryzykuje wywózką do obozu w Stutthofie, dzięki tkaninom uchowanym przed Niemcami udaje jej się co jakiś czas kupić u chłopa na wsi kilka kilogramów wieprzowiny. Stanisław ciągle choruje. Bronisława musi wyżywić dwie córki. Irena Krauze wspomina, że w czasie wojny było ciężko, ale rodzina nie głodowała. Część okupacji dwie siostry spędzają u rodziny pod Iławą. Gdy po wysiedleniach Polaków sytuacja w Gdyni się uspokaja, Irena i jej siostra wracają na strych przy ul. Olsztyńskiej.
Po wojnie parcela przy Władysława IV przepada. Komunistyczne władze w zamian za dom dają kawalerkę w bloku na Witominie. Bronisława rusza z zakładem jubilersko-zegarmistrzowskim na ul. Abrahama. Zatrudnia pracownika, który zajmuje się produkcją biżuterii.
Bronisława, choć to nielegalne, handluje złotymi obrączkami. W PRL-u straszy stalinowski komunizm. W tym czasie Irena Krauze kończy Liceum Handlu Zagranicznego. Ma niezłe oceny, szczególnie przykłada się do języka angielskiego.
Wspomina: – Chciałam iść na medycynę, ale tam nie miałam żadnych szans z uwagi na pochodzenie. Trzeba było mieć rodowód robotniczy. Za pochodzenie przydzielano dodatkowe punkty. Nie dość, że nie miałam odpowiednich rodziców, to jeszcze byłam córką kapitalisty. Po szkole był nakaz pracy. Z moim mętnym pochodzeniem mogłam dostać nakaz pracy na poczcie lub do spółdzielni. Na szczęście jednym z moich wykładowców był dyrektor Hartwiga. Po maturze zaproponował mi pracę.
Zatrudnienie w Przedsiębiorstwie Spedycji Międzynarodowej C. Hartwig stanowi przepustkę do kariery. Firma kieruje Irenę na zaoczne studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Dziewczyna pracuje w tygodniu, a uczy się w weekendy. Już wtedy zna na tyle angielski, że nie ma problemu z czytaniem gazet i dokumentów w tym języku. Firma również dokształca swoich pracowników. Irena uczy się niemieckiego i rosyjskiego. W ciągu kilku lat biegle mówi w trzech językach. Dostaje za to połowę dodatkowej pensji i ma możliwość awansu na kierownika.
Wtedy też poznaje Jerzego Krauzego. Obydwoje śpiewają w chórze zakładowym. Jerzy Krauze pochodzi z typowej kaszubskiej rodziny. Mieszka na Oksywiu. Z niemiecka brzmiące nazwisko jest popularne na Kaszubach. Wielu Krauzów mieszka w okolicach Tuchomia i Chwaszczyna.
Irena i Jerzy pobierają się w kościele Jezuitów, a skromne wesele wyprawiają w domu przy Olsztyńskiej. Tam też zajmują jeden z pokoi mieszkania rodziców.Gdy Irena Krauze jest w ciąży, do ich mieszkania wpadają esbecy – interes jubilerski z obrączkami się rozkręca, ale informacje o nielegalnym handlu złotem docierają też do milicji. Wówczas obowiązuje ustawa dewizowa, która zabrania handlu złotem i dewizami.
Irena Krauze: – Ktoś musiał podkablować mamę z tym złotem. Każdy, kto wszedł do kamienicy, musiał zostać zatrzymany. Nie mógł wyjść. Esbecy robili szczegółową rewizję. Wszystko wyrzucili z szafy. Byłam w zaawansowanej ciąży i tajniacy trochę mniej na mnie zwracali uwagę. Mama ukradkiem wręczyła mi zawiniątko w serwetce. Było tam kilkadziesiąt obrączek. Mimo że to przeszukanie zrobiło na mnie okropne wrażenie, nie straciłam panowania nad sobą. Pomyślałam, że jak wrzucę obrączki do muszli, to już ich nie odzyskamy. Otworzyłam więc w małym pokoiku okno i spuściłam zawiniątko do ogrodu. Tego złota bezpieka szukała dwa dni. Nic nie znaleźli, bo ogrodu nie przeszukali.
Wiosną 1956 r. na świat przychodzi Ryszard, pierwszy syn Ireny i Jerzego. Jeszcze przez sześć lat młodzi gnieżdżą się w dwupokojowym mieszkaniu rodziców przy ul. Olsztyńskiej.
Młody Krauze chodzi do stoczniowego przedszkola w blokach kolejowych na ul. Śląskiej. Do dziś wśród jego znajomych krąży anegdota o tym, że matka musi go zaprowadzać godzinę przed innymi dziećmi.
Potwierdza to Irena Krauze: – Chciał być przed wszystkimi dziećmi, żeby od rana zorganizować zabawki. Później mógł je rozdzielać kolegom. Od dziecka był organizatorem. Miał swoją filozofię, która pewnie później została mu przy dogadywaniu się z politykami wszelkiej maści: bawił się z dziećmi bogatszych i biedniejszych rodziców. Mówił, że ze wszystkimi trzeba dobrze żyć. Więc jak na rowerkach jeździli po podwórku, to w jego bandzie były zarówno te dzieci obsmarkane, jak i te z dobrych domów.
Jego znajomy zwraca uwagę, że ta historia sprzed lat pokazuje, jakim świetnym manipulatorem jest Krauze i jak potrafi wykorzystać ludzkie potrzeby oraz żądze, by kierować innymi osobami.
Po zajęciach kilkuletni Ryszard musi sam zostawać w przedszkolu, bo matka odbiera go późnym popołudniem. Uwielbiają go sprzątaczki, którym opowiada ostatnio oglądane filmy.
Irena od najmłodszych lat inwestuje w wykształcenie Ryszarda. Jako czteroletni chłopczyk chodzi on na lekcje angielskiego do sióstr urszulanek. Ma niezły słuch i obcy język szybko wpada mu w ucho.
– Dziś jest to normalne, że dziecko w tym wieku w przedszkolu uczy się angielskiego – mówi matka Ryszarda. – Ale w latach 60. był to duży wyjątek. Rysio od dziecka miał talent do języków. Gdy urszulanki przeniosły się do Orłowa, to przełożona interweniowała, że szkoda marnować taki talent i powinien nadal się uczyć. Dowoziłam go więc do zakonnic.
Kolega z dzieciństwa, a dziś znany adwokat, tak wspomina tamte czasy: – Było trochę łobuzowania, a rozrywki sami sobie zapewnialiśmy. Rysiek przyjeżdżał do Sopotu, bo tu miał rodzinę. Jak trzeba było podkraść stolarzowi trochę desek na budowę skoczni, to nie było problemu. Wszyscy szliśmy na szaber.
Do podstawówki Krauze musi przejść przez górkę i lasek. Z Olsztyńskiej w linii prostej to niespełna kilometr. W podstawówce rodzice zarażają Ryszarda pasją do sportu. Dziesięciolatek zaczyna od lekcji pływania. Jest wysoki i silny. W kilka lat uczy się nieźle pływać. Weekendy rodzina Krauzów spędza na kajakach na Kaszubach.Na początku lat 60. ojciec Ireny załatwia spółdzielcze mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy przy ul. Warszawskiej. To kilkaset metrów dalej od Olsztyńskiej.
Czteropiętrowe bloki ciągną się w typowo gdyńskim stylu. Co kilka minut mknie Warszawską czerwony trolejbus na radzieckiej licencji. Łączy centrum miasta z robotniczymi Chylonią i Grabówkiem. To właśnie elektryczny dźwięk sunącego trolejbusa, który brzmi między kamienicami na Warszawskiej, najlepiej oddaje klimat tej ulicy. Na parterach poukładanych jak klocki budynków mieszczą się od lat sklepiki i zakłady usługowe: fryzjer, krawiec, szewc. Nie ma tam placów zabaw. Dzieci biegają po betonowych podwórkach zamkniętych na tyłach kamienic. Murki, garaże, trzepak i wierzba to szczyt rozrywki. Przez kilkadziesiąt lat Warszawska niewiele się zmienia. Miasto niespecjalnie tam inwestuje, bo tej ulicy nie widzi przeciętny turysta – do tej części Gdyni dociera rzadko. Dziś ulica wygląda podobnie jak w latach 60. i 70.
Dwupokojowe nowe mieszkanie Krauzów jest duże jak na standardy budowlane lat 60. Działek Leśnych. Zwykle w tych czteropiętrowych blokach lokale mają po 38 mkw. To jest plombą dobudowaną do już stojącego budynku. Krauzowie mają szczęście – dostali całe 56 mkw.
Żyją jak wiele rodzin w PRL-u. Obydwoje pracują. Irena Krauze kontynuuje pracę w PSM C. Hartwig, a jej mąż Jerzy pracuje jako technik w stoczni Marynarki Wojennej.
Leon Makowski do dziś mieszka w tej kamienicy, tuż obok pierwszego mieszkania rodziny Krauze na ul. Warszawskiej. Znają się od lat. Udzielał korepetycji z matematyki córce pani Ireny. I mówi o niej z dużą sympatią:
– Pani Irena to przykład silnej emancypantki. I to w czasach komuny. Pracowała w branży całkowicie zdominowanej przez mężczyzn i udało jej się jeszcze nimi kierować. Z racji swojego charakteru od lat ma przydomek „Królowa Matka”.
Są dwie teorie co do historii przezwiska pani Ireny: jedna, że wymyślił je właśnie Leon Makowski, a druga, że wieloletni przyjaciel rodziny Krauze – ksiądz prałat Henryk Jankowski.
Mimo wieku pani Irena przez długi czas utrzymuje świetną formę – jeszcze kilka lat wcześniej biegała z rakietą tenisową po gdyńskim korcie. Kilkanaście miesięcy temu musiała jednak trochę przystopować – uległa wypadkowi w domu towarowym i po złamaniu biodra ma kłopoty z chodzeniem.
Dodaje Leon Makowski: – Pani Irena to taka osobowość, co bez narzędzi przejdzie przez mur. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Bez takiej grupy ludzi nie byłoby postępu i rozwoju. Właśnie taką filozofię przez całe życie prezentuje matka Ryszarda. Jej mąż Jerzy to człowiek z innej bajki. On ma dystans do życia. Można powiedzieć, że żyje z rezerwą do wszystkiego. Widzi inne priorytety. Co innego dla niego jest ważne. To kwestia pewnej filozofii życiowej. Ryszard odziedziczył charakter zdecydowanie po matce.
Dzięki świetnej znajomości języków i wstąpieniu do PZPR kariera Ireny Krauze w PSM C. Hartwig nabiera tempa. Na początku lat 70. matka Ryszarda obejmuje stanowisko kierownika działu koordynacji i ekonomii przewozów kontenerowych. Jest jednym z pionierów transportu kontenerowego w Polsce. W opiniach pracowniczych kolejni dyrektorzy C. Hartwig wychwalają jej wiedzę. Dzięki pracy w C. Hartwig Irena może studiować. To o tyle ważne, że w tym czasie jest naznaczona stygmatem córki wroga proletariatu i bez protekcji przełożonych w ogóle nie mogłaby zacząć nauki. Potem broni też doktorat na wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Gdańskiego. Pisze o gospodarce w przyszłej Unii Europejskiej.
Dziś Irena Krauze wstydzi się partyjnego epizodu, ale bez wstąpienia do PZPR jej sukces w ogóle nie byłby możliwy. W PRL-u wiele karier może się rozwijać tylko dzięki lekkiej dozie koniunkturalizmu. Irena Krauze podkreśla, że nigdy nie udziela się w partii.
– Przełożeni naciskali mnie, żebym zapisała się do partii, ale i tak co niedzielę chodziłam do kościoła i tłumaczyłam im, że z tego nie zrezygnuję – tłumaczy mi. – Dyrektor argumentował, że jak wstąpię do partii, to realnie będę mogła coś zrobić w spedycji, a to mnie najbardziej interesowało.
I opowiada, że od dziecka ojciec uświadamiał ją historycznie i politycznie: jako 13-latka otrzymała przedwojenną książkę Ferdynanda Ossendowskiego Lenin, w której opisano zbrodnie bolszewików.
O pani Irenie jeszcze nieraz wspomnę w niniejszej książce, bo stanowi ważną postać w życiu Ryszarda Krauzego. Przez lata jest pierwszym doradcą biznesowym syna. Zasiada w radach nadzorczych jego spółek i pomaga w kierowaniu fundacją, która powstanie w 2001 r. To ona zaszczepia mu biznesową żyłkę.Mija niecały rok od masakry robotników przy drewnianych schodach stacji Gdynia-Stocznia. Jest rok 1971 – mroczne czasy komuny.
Po skończeniu podstawówki Ryszard Krauze startuje do pobliskiego II Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni. To jedna z lepszych szkół średnich. Ryszard uczy się w klasie ogólnej.
Z domu ma spacerkiem 15 minut do szarego budynku szkoły górującego nad ulicą Wolności. Krauze wyróżnia się wśród uczniów nie tylko wzrostem. Jako jeden z niewielu ma dżinsowy komplet – spodnie i katanę. Dla większości nastolatków nieosiągalne. Przed inauguracją stroju w szkole Irena pyta nauczycieli, czy syn może chodzić w dżinsie na lekcje.
Uczniowie i pedagodzy wiedzieli, że dzięki pracy matki Ryszard nie ma problemów z wyjazdami za granicę. Tych wojaży wiele osób mu zazdrości. Rodzina Krauzów jest też zamożniejsza od innych.
Wychowawczyni z liceum Elżbieta Konieczna mieszka w bloku na gdańskiej Żabiance. Starsza pani przyjmuje mnie w swoim 40-metrowym mieszkaniu na parterze. Jest na emeryturze. Częstuje ciastkami i herbatą. Wspomina zdjęcie nastoletniego Krauzego, który w przebraniu klauna śmieje się wśród kolegów. Jeszcze pod koniec lat 90. Konieczna ma kilkanaście zdjęć Ryszarda Krauzego pochodzących z jego lat szkolnych. Wtedy zjawia się u niej młody człowiek, który twierdzi, że jest dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego” i przygotowuje artykuł o biznesmenie. Zabiera wszystkie fotki – artykuł nigdy się nie ukazuje, a wychowawczyni fotografii nie odzyskuje. Konieczna do tej pory nie wie, kim był człowiek, który zabrał jej zdjęcia.
– Jak widziałam Ryszarda w telewizji z prezydentem Kwaśniewskim, to już tego mojego Ryśka ze szkoły nie przypominał – mówi.
– A jaki był w szkole? – pytam.
– Był modelowym uczniem, ale nie lizusem. Na pewno wpływ na to miało wychowanie i kulturalna rodzina.
Jego kolega z klasy i wieloletni przyjaciel, a potem dyrektor finansowy w Prokomie Andrzej Pietraszko: – Kiedyś była taka moda w ogólniaku, że wzajemnie przycinaliśmy sobie włosy. Ryszard obiecał, że przytnie mnie na Roda Stewarta. Efekt może nie był porażający, ale pozostańmy przy stwierdzeniu, że był to Rod Stewart.
Wspomina Gabriela Martyńska, nauczycielka matematyki w liceum w latach 1970–2012: – Ryszard był spokojnym i kulturalnym chłopcem. Zwykle z dwoma kolegami Krzysztofem i Karolem siadali w pierwszych ławkach. Wyróżniał się dużą wiedzą matematyczną i kulturą osobistą. Cieszyłam się, że potem dostał się na politechnikę, bo był tam wysoki poziom i spory przesiew podczas egzaminów. Zwykle śledzę losy wychowanków i często spotykaliśmy się z absolwentami, jednak z tą klasą było trochę inaczej – większość w latach 80. wyjechała z Polski. Kontakt był utrudniony.
Nauczyciele nie przypominają sobie, by widzieli go z papierosem.
W II LO Ryszard poznaje o rok młodszą koleżankę – Kalinę Kamieńską. Zaczynają się spotykać. Już po studiach Kalina zostanie jego żoną.
– Byłem akurat dwie klasy niżej. Wszyscy wiedzieli, że Ryszard świetnie gra w koszykówkę – mówi absolwent II LO, a dziś prokurator okręgowy w Gdańsku Dariusz Różycki. – Pewnie z uwagi na jego sportowe sukcesy podkochiwało się w nim trochę dziewczyn.
Te słowa potwierdza Pietraszko: – Choć nie było rankingów powodzenia, to można powiedzieć, że był numerem jeden. A poza tym nikt inny nie grał w narodowej drużynie koszykówki.
Koleżanka z klasy i przyjaciółka przyszłej żony Kaliny Kamieńskiej: – Z tym podkochiwaniem się w Ryszardzie to bym nie przesadzała. To Ryszard starał się o względy Kaliny. W końcu mu się udało. W szkole był trochę wycofany, na imprezy nie chodził. Tylko nauka i koszykówka.
– Ryszard jest ostatnią osobą, którą bym podejrzewała, że zrobi biznesową karierę. Biznes kojarzy mi się z bezwzględnością i arogancją, a on wiecznie się uśmiechał i był bardzo miły. Robił wrażenie, jakby cały czas się uczył. Zawsze był przygotowany. Byłam przekonana, że to będzie inżynier – technokrata z polotem. Coś genialnego wymyśli. Żadne inne nazwisko z tej klasy się nie wybiło – dodaje Elżbieta Konieczna.
Krauze zjawia się jeszcze raz w swoim liceum w latach 90. Wtedy przychodzi jako biznesmen. Chce w szkole zakładać sieć komputerową, ale nic z tego nie wychodzi.
Koleżanka z gdyńskiego liceum: – Gdy w latach 90. na dobre wystrzeliła kariera Ryśka, wiele osób się zastanawiało, jak to możliwe, że zwykły chłopak z Warszawskiej doszedł do wielkich pieniędzy i robi interesy z najważniejszymi osobami w Polsce. Jasnej odpowiedzi nikt nie potrafił udzielić.
Dyrektor Gdańskiego Klubu Biznesu i koleżanka z liceum Dorota Sobieniecka dodaje: – Co istotne, mimo późniejszej sławy i bogactwa nie zapomniał o znajomych z liceum. Do dziś ma właśnie z tamtych lat przyjaciół, z którymi spotyka się na kortach.
W 2011 r. odbył się wielki zjazd absolwentów II LO w Gdyni Arenie. Na 80-lecie szkoły wynajęto halę sportową, bo inaczej by się nie pomieścili. Jednak najbardziej znanego absolwenta, który wtedy przeżywa kłopoty w biznesie, nie ma. Na zjazd przyjeżdża jedynie jego żona Kalina.