- W empik go
Desperacja - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Desperacja - ebook
Pewnego dnia odkrywasz, że twoja największa miłość odeszła. Spakowała szczoteczkę, ubrania, książki. Budzisz się i widzisz puste mieszkanie. Po kilku latach zakrapianych alkoholem, kobietami na jedną noc i nieustanną niepewnością, postanowiłaś dowiedzieć się: co się, do cholery, stało z Alicją?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-962-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chwila I
Jestem zmęczona.
Zmęczona nie tym, że spałam niecałe cztery godziny. Nie kwaśnym posmakiem, który pozostał na nabrzmiałym języku po dwóch — albo trzech? — butelkach Fresco i jednym kieliszku mojito. Nawet nie sam seks mnie zmęczył, bo trwał jakieś żałosne dwie godziny.
Jej widok mnie zmęczył.
Włosy rozrzucone na poduszce nie kusząco, a raczej niechlujnie. Kołdrę skopała na koniec łóżka, więc widzę ją całą. Śpi rozkraczona, w pełnej okazałości, tak, jakby wczoraj zaoferowała mi cokolwiek interesującego. Jedna noga zgięta w kolanie, druga wisi poza łóżko, głowa odwrócona do mnie tyłem; za to gładko wygolone — po co, no po co? — krocze gapi się prosto na mnie. Biust młody, ale już jakby pusty, nudny, pospolity. Jest piękna. Ma piękną twarz. Ciało też ma piękne, jej pospolity biust jest piękny i wygolone — no po co? — łono też jest piękne. Ale nudne, bo cała noc była nudna. Choć to, co przed nocą, było obiecujące.
Każdy piątkowy wieczór spędzam w Lex, jednym z wielu barów w moim mieście dedykowanych osobom LGBT, jednak jedynym typowo lesbijskim. Chociaż nie wyklucza towarzystwa panów, jakoś tak się przyjęło, że do Lex chodzą tylko kobiety. I dobrze. Geje mają dużo „swoich” barów, „swoich” aplikacji na smartfony, „swoich” portali internetowych. Nie, żebym miała z nimi problem; po prostu łatwiej szukać towarzystwa, gdy w zasięgu wzroku są tylko kobiety.
W każdy piątkowy wieczór siedzę przy barze, samotnie popijając mojito, z nadzieją, że do domu nie wrócę sama. Przeważnie się udaje. Piję do momentu znalezienia odpowiedniej partnerki, ale nigdy więcej niż cztery. Cztery drinki, nie partnerki. Nie lubię być nawalona. Więc jeśli po czwartym drinku dalej siedzę sama, po prostu wracam do domu i włączam jakiś durnowaty sitcom, jeden z tych, które podpowiadają ci, kiedy masz się zaśmiać.
Nieprawda. Nie kończę, nie wychodzę po czterech. Ale zawsze sobie obiecuję, że tym razem tak będzie.
Jednak dziś to ona cuchnie kacem. Nie ja. Wypiła dużo więcej ode mnie. Cuchnie kacem i brakiem prysznica, a jej gapiące się na mnie krocze cuchnie beznadzieją.
W ten piątek — dziś jest sobota, więc we wczorajszy — byłam wyjątkowo trzeźwa. Po pierwszej szklance uśmiechnęła się do mnie Gładka Pusia, na imię Natalia, lat 21, biseksualna, farbowane na pseudo-ombre blond włosy, czarna sukienka do kolan, piękny uśmiech. Nim mnie urzekła. Mówiła bardzo dużo, a ja popijałam mojito, przytakując i wpatrując się w równiutkie, nieco pożółkłe od kofeiny lub nikotyny, lub jednego i drugiego, zęby, w ten uśmiech pełen dziewczęcego wdzięku, radości. Choć miała do powiedzenia naprawdę wiele, w międzyczasie zdążyła wydoić kilka przeróżnych drinków, przy każdym nowym prosząc o mocniejszy. A im bardziej pijana, tym więcej słów. Spodobała mi się jej energia. I to, że tak samo, jak ja, szukała tylko przygodnego seksu.
Choć po wyjściu z Lex z trudnością utrzymywała równowagę, po drodze zahaczyła o monopolowy i kupiła kilka butelek różowego Fresco. Ani to dobre, ani niedobre. Ot, wino musujące. Wypite już w moim mieszkaniu, jej całkowicie zawróciło w głowie, a mi dodało animuszu. Pod koniec drugiej — lub trzeciej, kto by to liczył? — butelki, pomogłam jej w rozrzucaniu bielizny po podłodze; sama nie potrafiła już rozpiąć stanika, roześmiana od ucha do ucha. Przyznała, że zdecydowanie częściej sypia z mężczyznami — w zasadzie z kobietą miała tylko dwa stosunki; tak to raczej pocałunki po pijaku. Objęłam za punkt honoru pokazać jej, jak piękny jest seks kobiecy.
Plusem Gładkiej Pusi jest to, że podczas pieszczot nic nie drażni języka. Za to samej zainteresowanej pozwala czuć o wiele więcej. I rzeczywiście, Gładka doszła po kilku zaledwie minutach moich starań. Gdy dotykałam ją przez bieliznę w windzie bloku, była już wilgotna. Kiedy wsunęłam pierwszy palec w jej oparte o drzwi mojej kawalerki ciało, była całkowicie gotowa. Gdy piłyśmy wino wpół rozebrane na podłodze, praktycznie błagała wzrokiem, bym wreszcie skończyła to, co zaczęłam. I choć w lesbijowni była tak rozgadana, to w trakcie seksu uroczo cicha. Gdy większość moich kochanek jęczała lub wzywała wszelkich bogów, ona wzdychała, dyszała, uśmiechała się. Sukienkę zostawiła pod drzwiami, bielizna wylądowała na podłodze; lizałam ją już na łóżku, rozkraczoną jak teraz, gdy śpi. Gdy zassałam ustami jej łechtaczkę, wypchnęła biodra z tak oczywistym zdumieniem, jakby nie miała pojęcia, że jej ciało potrafi _takie rzeczy_.
Po pierwszym spełnieniu zdyszana, mokra, zaróżowiona, pozwoliła mi przerzucić się na brzuch. Stała się całkowicie uległa, lekka i wiotka jak lalka. Twarz wbiła w poduszkę, biodra odrzuciła nieco do góry, podkreślając krągłe, miękkie pośladki; uda rozsunęła tak, bym widziała całą jej wilgoć. Pozwoliła złapać się za włosy i pociągnąć do siebie, gdy w nią wchodziłam; z każdym kolejnym pchnięciem prosząc w końcu o więcej i więcej. Jej poprzednie kochanki nie używały strap-ona, ich palce nie miały wibracji.
Po drugim spełnieniu padła na poduszki, powtarzając, że było niesamowicie — mile połechtała moje ego; nie uważam się za wyjątkowo dobrą w łóżku. Raczej przeciętną, co najwyżej poprawną. Tak czy inaczej, byłam już nieźle wstawiona i cholernie podniecona; miałam wrażenie, że moja łechtaczka za chwilę eksploduje. Całując dochodzącą do siebie Gładką za uchem, przyciągnęłam jej dłoń do swojego ciała, wyraźnie domagając się jakiegokolwiek działania. Nie była zbyt delikatna; od razu wsunęła we mnie dwa palce i, hacząc paznokciami od środka, zaczęła ruszać ręką tak szybko, jakby próbowała mnie rozerwać. Drugą złapała wiszącą nad jej twarzą pierś i ścisnęła jak pluszaka. Jak gdyby pierwszy raz dotykała kobiety. Miętosiła na zmianę jeden i drugi cycek, monotonnie próbując zadowolić mnie palcami; w efekcie sprawiła tylko sporo bólu. Kiedy po kilku minutach próśb, by była nieco delikatniejsza, zrozumiałam, że nie ma zamiaru zmienić taktyki i prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia, do czego służy łechtaczka, wydałam z siebie kilka dźwięków imitujących orgazm i pozwoliłam jej zasnąć.
Jestem zmęczona brakiem zaspokojenia.
Tym, że Gładka potrafiła wziąć, ale nie umiała dać. Tym, że jej poprzedniczka nie chciała kochać się przy zapalonym świetle i nie zdjęła nawet koszulki. Tym, że jeszcze wcześniejsza nalegała na kolejne spotkanie, tym razem w trójkącie z jej chłopakiem, o którym zapomniała mi wspomnieć. Tym, że choć niemal każdej soboty zalewam pościel sokami innej kobiety, wciąż czuję nudę. I że każdego poranka patrzę z obrzydzeniem na te skacowane, roznegliżowane, czasami podrapane ciała. Że w moim mieszkaniu, zamiast pachnieć seksem, wali trawionym alkoholem i jednostronnym orgazmem.
Jestem zmęczona smrodem desperacji.Chwila II
Obudziła się.
Dłonią przetarła wciąż zamknięte oczy, rozmyła resztki tandetnego makijażu na powiekach i przy nosie, jakby dotychczas wyglądała za mało odpychająco. Jedno ramię wyciągnęła do tyłu, wyciągnęła drugie, łącząc łopatki. Blady biust wypchnęła do przodu, zaprezentowała niewielkie, ale cudownie brązowe otoczki maleńkich jak guziki, sterczących z zimna sutków. Płaski brzuch zapadł się lekko, zwisający z niego srebrny kolczyk delikatnie zakołysał. Przeciągnęła się mocno i długo jak kotka w rui, wydając przy tym niski pomruk. Otworzyła jedną powiekę, zamknęła. Otworzyła dwie, zamrugała, zamknęła oczy, porażona słońcem. Zsunęła kolana, jakby orientując się wreszcie, że Jej Wysokość Gładkość od kilku godzin wpatruje się we mnie swoim małym, miękkim okiem.
— Wo… wody… — wydukała głosem zachrypniętym, skacowanym, zbolałym. Znów uchyliła powieki, tym razem delikatniej, ostrożniej, przygotowana na tępy ból światła. Wyciągnęła rękę z dłonią o starannie wypielęgnowanych, ewentualnie doklejonych, paznokciach w kolorze wiśni. Jakby w barze była. „Wody”, zażąda, i wodę po sekundzie dostanie, tak myśli? Nie dostanie, bo nie przyniosłam. Niech się męczy, jak ja się męczyłam całą noc — niespełniona.
Podciągnęła się na poduszkach, jej blade piersi zafalowały delikatnie; do góry, na dół, jeszcze raz do góry i na dół. Usiadła, nagie plecy oparłszy o wezgłowie łóżka; zmarszczyła czoło, czując jego drewniany chłód. Na łydki, następnie uda, biodra i w końcu brzuch naciągnęła kołdrę wymiętą, jak wymięte pozostało wspomnienie naszego pseudoseksu. Jej seksu.
— Masz wodę? — zapytała już trochę trzeźwiej i spojrzała na mnie w końcu, ale w taki sposób, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Naciągnęła kołdrę pod samą szyję gestem zawstydzonym, gestem kobiety, która zdała sobie sprawę z tego, że znowu spuściła hamulce i przespała się z pierwszym lepszym nieznajomym; gestem, którego nie cierpię.
Nie mogę patrzeć na jej wstyd.
Idę więc do kuchni. Mam nadzieję, że nie będzie chciała zjeść śniadania. Nie chcę oglądać jej uciekającego przy każdym gryzie spojrzenia, sztucznego uśmiechu, skrępowania tym, że słyszę każde jej przełknięcie, mlaśnięcie, ruch zębów, których wczoraj nie umyła. Otwieram lodówkę i udaję, że wyciągam wodę. Nie mam wody, bo jej nie pijam. Na śniadanie zresztą też mam niewiele; na górnej półce siatka ze zmiękłymi pomidorami, niżej świeży jarmuż, owocowy koktajl domowej roboty, który stoi w butelce od kilku dni. Na dolnej półce resztka wczorajszego obiadu; kuskus wymemłany z pastą marchewkową, a w misce obok sama pasta, na kanapki. Co z tego, skoro w piekarni nie byłam od dwóch dni. Przecież nie dam jej jarmużu na śniadanie.
Z szafki wyjmuję ciemnobrązową szklankę z duralexu, przemywam ją pod kranem, sama nie wiedząc po co. Nalewam wodę. Masz, kurwa, Kranówiankę. Wracam do Gładkiej.
Bez słowa łapie szklankę i wypija kranówę duszkiem; jeden wielki łyk za drugim. Gdyby miała jabłko Adama, skakałoby jak szalone. Trochę wody ucieka jej kącikiem ust, ścieka po brodzie, skapuje na pościel, zostawia mokrą plamę wielkości jednogroszówki. Oddaje mi szklankę, usta przeciera wierzchem wypielęgnowanej dłoni i rozpoczyna gorączkową gonitwę wzrokiem za częściami swojej odzieży. Koronkowy, czarny stanik na podłodze przy łóżku. Majtki, pewnie kupione w komplecie, pół metra dalej. Sukienka, pognieciona, leży pod drzwiami. Nic nie zmieniło się od wczoraj.
Marszczy czoło delikatnie, jak gdyby analizując, ile czasu spędzę oglądając ją nagą, gdy będzie zbierać ciuchy; no bo przecież to nie ja, tylko moja sąsiadka, spędziła kilka minut z językiem między jej nogami. Przy pierwszej Wstydliwej uważałam to za zabawne i urocze. Dziś wiem, że to żałosny wynik zabraniania kobietom ich seksualności. Wmawiania nam, że seks jest dla mężczyzn. Zdobywanie jest dla mężczyzn. Kobieta jest tylko chodzącym układem rozrodczym, zbiorem jajeczek; pojęcia takie jak _przyjemność _czy _orgazm_ zna tylko z tandetnych pism dla kur domowych, do których znudzone żony wysyłają przepisy na pasztety, sałatki i inne serniki. Gardzę pruderyjnością.
Nie mogę na to patrzeć.
Podaję jej koronkowe figi, a ona wsuwa je pod kołdrę ze wzrokiem wbitym w pościel, sugerując, że nie ma zamiaru pamiętać, jak przy zsuwaniu ich z jej gładkich, mocnych ud, przejeżdżałam po nich ustami. Podaję stanik, ona szybkim ruchem zapina go na plecach. I nawet w bieliźnie nie wstaje po sukienkę. Wciąż pozostaje pod kołdrą. Ocipieję.
Zbieram z podłogi sukienkę, rzucam jej na pościel. Wychyla się po nią, przy czym nie zapomina, żeby pościel kurczowo trzymać tuż pod brodą — sytuacja zaczyna się robić komiczna. I tak jak jej twarz była piękna wczorajszego wieczoru, była piękna nocą, gdy odrzucała ją w przedłużającej się ekstazie i nawet dziś, gdy spała, była piękna, teraz jest żadna. Żadne są jej zwrócone wciąż gdzieś obok mnie jasne oczy, żadne są zaokrąglone policzki z żadnymi dołeczkami pośrodku. Żadne są wąskie usta z resztkami ciemnej szminki w kącikach. Żadne jest jej pożegnanie, gdy już po kilku minutach od zakrycia krągłości sukienką i znalezieniu w kuchni torebki, stoi w drzwiach mojego mieszkania; wciąż unikając mnie wzrokiem, klepie niezdarnie po ramieniu jakby żegnała irytującego wujka, który po raz kolejny nawalił się na imprezie rodzinnej i cały wieczór smyrał ją stopą po łydce, pod stołem, co by żona nie widziała.
Wyszła. Zamknęłam drzwi.
Pozostałam ja i wątły zapach, smród, odór jej tanich perfum, kaca i nagiej kobiety, która obok drugiej nagiej kobiety, śpiącej, zaspokajała się samą dłonią, tą samą, którą wcześniej pieściła niedoszłą — choć ona doszła — kochankę.
Panna Gładka, kolejny punkt na liście moich nocy kończących się masturbacją, choć strap-on lśni od soków.Chwila III
Głowa pęka mi od hałasu, gwaru, wrzasków, pisków. Choć mieszkanie, lokum moje, mój niby-dom wynajmowany w obskurnej kamienicy porośniętej mchem jest tak ciche, cichy, to jednak drze mi się tą ciszą wprost do mózgu. Siedzi kłębek nicości na ramieniu i chichra się, skacze przez czaszkę na drugie ramię, liże za uchem lubieżnym gestem starego, obrzydliwego dziada. Cisza owija dookoła mnie swoje lepkie łapska i wciąga, wciąga głęboko do swojego wnętrza cuchnącego zgniłym mięsem, wyłożonego pleśnią, papierosowym popiołem i flegmą. Przewierca mózg, piszczy, wrzeszczy; cisza, moja najdroższa przyjaciółka, mój największy wróg, najwierniejsza kochanka.
Dość.
Trzeba wyjechać daleko od kamienicy, mchu; tam, gdzie plecy nie będą bolały nieustannie od półleżenia przez kilka godzin w łóżku z przerwą tylko na siku. Tam, gdzie dłonie przestaną drżeć, gdy zdobędę się na wysiłek trzeźwości. Gdzie sterta naczyń nie będzie na mnie czekać, a pomidory zapadać się w lodówce. Trzeba się spakować, ale zabrać niewiele, bo przecież wszystko jest spowite samotnością i będzie zarażać, trzeba znaleźć walizkę nieużywaną od lat, trzeba zamknąć mieszkanie, kawalerkę, na klucz i pójść, pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu byle jakiego, ale zadbać o bilet i nie brać zielonego kamienia. Nie trzeba dać znać szefowi w pracy, bo przecież szukam jej — _szukałam_ — miesiącami, jeszcze mam oszczędności, wystarczy na podróż i parę tygodni życia. Ale w kuchni, na blacie także wynajętym, bo mieszkanie, kawalerka była umeblowana, stoi butelka z resztką wczorajszego Fresco. Na jedną lampkę wystarczy. Jeszcze tylko kieliszeczek i można wyjechać, pakować się, walizkę znaleźć, pójść, pojechać na dworzec, wyjechać. Tylko jeden, więcej wina musującego nie ma.
Trochę się rozlewa, kiedy drżącą z pijaństwa i złości dłonią napełniam brudny kieliszek mój albo Gładkiej, ale nie szkodzi, blat lepi się nie tylko od wczoraj, lepi się od tygodnia. Wino jest ciepłe, cierpko-kwaśne, rozgazowane, smakuje brudną kobietą, ale przyjemnie rozwiewa chłód ciszy. Piję do dna, bo niewiele jest do wypicia. Zerkam na drugą butelkę, jednak nie ma w niej ani kropelki. Marzę o zimnym piwie w kolorze bursztynu z pianką na dwa palce, lanym prosto z beczki, bez soku, bez słomki — rurki, rurki jest poprawnie — podanym w kuflu przekazywanym codziennie dziesiątkom desperatek. Nie ma piwa. Ani butelkowego, ani puszkowego, beczki tym bardziej. Napiję się tam, gdzie wyjadę.
Nie muszę szukać walizki, bo przecież leży nieużywana tam, gdzie zawsze — w białym komandorze przy drzwiach wejściowych, na górnej półce, w towarzystwie starych albumów ukrytych w pudełkach po butach, po prawej stronie. Kijem od miotły zrzucam ją na podłogę; stłumiony huk wbija mi się w mózg, ale rozwiewa ciszę, chociaż na tę sekundę. Cienka warstwa kurzu unosi się w powietrze. Oto ona: plastikowa, czarna przepustka do ucieczki od niczego.
Zabieram ze sobą całą bieliznę; tę samą parę spodni mogę nosić tydzień, jeśli ich nie poplamię, ale przecież majtki zmieniać trzeba. Nie upadłam jeszcze tak nisko. A do każdej pary stringów, fig, bokserek i okresówek mam odpowiedni stanik — kupuję tylko komplety. Lubię bieliznę. Koronkową, półprzezroczystą, odkrywającą, zakrywającą, wyzywającą, pruderyjną, czerwoną, czarną, białą. Kocham bieliznę.
Dwie pary spodni — czarne, bo do wszystkiego pasują i bordowe, bo mój tyłek układa się w nich o wiele lepiej, niż w rzeczywistości wygląda. Skórzaną, rozkloszowaną spódnicę przed kolano, trzy sukienki, kilka lnianych koszuli, parę topów. T-shirtów nie noszę. Są _żadne._ Marynarkę też wezmę, dobrze się w niej czuję — jak kobieta sukcesu, jak wszystko, czym nie jestem. Pasuje do bordowych spodni.
Tampony, bo niedługo będzie na nie czas, lokówkę, ładowarkę do smartfona, którego nie używam od miesięcy inaczej niż w formie zegarka i kalendarza, lakier do włosów, książkę na drogę, kosmetyczkę z pierdołami do makijażu. Maluję się tylko do Lex i na zakupy, bo nigdzie indziej nie wychodzę, ale tam, gdzie pojadę, pewnie też będzie jakieś Lex. I sklepy też będą.
I piersiówkę zabieram. Pustą, ale nie szkodzi.
* * *
Zadzwoniłam po taksówkę. Piesza droga na dworzec zajęłaby mi około piętnastu minut, ale siąpi deszczem, a ja jestem zmęczona. Męczy mnie to, że wciąż czuję gdzieś daleko w ustach delikatny smak jej ciała, choć przepłukałam je tym jednym kieliszkiem wina i umyłam zęby. Jednak pozostał. Słodko-kwaśny, cudowny i ohydny naraz smak kobiety. Ulubiony, znienawidzony.
Kierowca poza _dzień dobry_, _już otwieram bagażnik_ i _dokąd jedziemy?_, nie mówi nic. Bardzo dobrze. Nie wygląda źle; niewiele starszy ode mnie, czysty, pachnący dezodorantem, nawet przystojny. Ale dziś nie mam ochoty na pogaduchy o pogodzie i o tym, jakich to wielkich walizek kobiety nie zabierają nawet na jednodniowe wyjazdy. Siadam na tylnym siedzeniu od strony pasażera, bo nie lubię jeździć z przodu. Choć wgapiam się w okno ostentacyjnie, kątem oka widzę, jak zerka na mnie w lusterku wstecznym; duże oczy osadzone dziwnie głęboko w niepospolitej twarzy, zerka tak, jakby widział mój upadek. Ze współczuciem. Zamykam oczy; nie chcę widzieć, jak mnie żałuje.
Ulice są puste, jak przystało na sobotę w południe, więc jedziemy szybko. Od jazdy robi mi się niedobrze, wino cofa się do gardła i drażni przełyk; otwieram oczy, nie chcę zwymiotować. I bez tego widać, że mam kaca. Kierowca patrzy na drogę. Dobrze. Mogę spokojnie patrzeć przez okno. Co jakiś czas tylko mijamy wychodzące ze sklepów, obładowane firmowymi torbami kobiety młodsze i starsze, piękne i mniej urodziwe; schowanych pod czarnymi parasolami starszych panów o twarzach szarych, pomarszczonych wachlarzem doświadczeń.
Pan Zerkający zatrzymuje się przed zakrętem, pozwalając wyjechać przed nas czarnemu SUV-owi. SUV włączył się do ruchu, jedziemy za nim. Przez jego tylną szybę widzę dwie dziecięce główki; wyobrażam sobie, że jadą z rodzicami do kina na nową bajkę, jedną z tych naładowanych żartami dla dorosłych, których dzieciaki nie rozumieją, a dzięki którym ich opiekunowie nie umierają z nudy. Mama pójdzie po bilety, tata w tym czasie zabierze szczęśliwców do kinowego baru, pozwalając wybrać sobie zestaw. Myślę, że to chłopiec i dziewczynka. Chłopiec zamówi duży popcorn — tata podpowie sprzedawcy, że ma być mały — i dużą colę — tata powie, że ma być bez cukru i również mała. Dziewczynka rozdziawi malutkie, niewinne jeszcze usteczka przed plastikową ścianą pełną kolorowych żelek, z każdej weźmie po dwie, bo lubi wszystko, co parzyste. Ja też, dziewczynko, ja też.
Główki znikają z pola widzenia, gdy SUV zjeżdża na parking jednego z marketów. No cóż, może już wracają z kina — teraz pora na zakupy, żeby niedzielny obiad był jak najbardziej wykwintny. Pod powiekami czuję znajome pieczenie, uczucie, które powraca zawsze, gdy myślę o dzieciach. Ucisk w gardle, kołatanie serca, ból w dole żołądka, poczucie winy. Smutek albo złość, żal, nie o stratę, a o Stratę, Stratę Alicji, o moją głupotę, o to, że dostałam to, czego wcale nie chciałam przez podjęcie decyzji, której chciałam. Złość na siebie. Na to, że nie byłam szczera, uznałam, że co mi szkodzi, przecież nie może być tak źle, każda kobieta daje sobie radę, nawet piętnastolatki dają sobie radę, więc dlaczego ja bym nie miała? Moja mama dała sobie radę, a lekko nie miała. Mój ojciec dał sobie radę, a specjalnie zainteresowany nie był. Smutek, że nie dałam. Że nie byłam w stanie spełnić Jej marzenia, jednego z największych. Że moja miłość okazała się niewystarczająco duża. Albo za duża. Nie, za mała. W stosunku do zazdrości. I egoizmu. Chociaż to to samo, zazdrość i egoizm, jedno bierze się z drugiego, zazdrość z egoizmu, a egoizm z zazdrości, egoistyczne gesty biorą się z zazdrości, a zazdrosne z egoizmu.
Jestem idiotką.
Zamykam oczy. Wdech, wydech. W kieszeni ściskam piersiówkę, którą przed przyjazdem taksówkarza napełniłam dwusetką cytrynówki kupioną w monopolce znajdującej się pod moim mieszkaniem, kawalerką. Ona dodaje mi sił. Biorę się w garść. Gdy otwieram oczy, taksówkarz manewruje na dworcowym parkingu, szukając wolnego miejsca. Długo nie musi szukać. To przecież sobota, jeszcze nie ma trzynastej. Ludzie odpoczywają w domu po tygodniu ciężkiej pracy, przygotowują obiad, bawią się z dziećmi. Z dziećmi. Kurwa, wdech, wydech.
Tak, grają w planszówki, układają puzzle. Kiedy sama byłam jeszcze mała, mała rozmiarem i wiekiem jednocyfrowym, a nie charakterem, bo nim jestem mniejsza teraz, niż kiedy byłam mała rozmiarem, to uwielbiałam grać z rodzicami w Grzybobranie. Oni pewnie nie lubili, już pewnie słuchać nie mogli, kiedy o kolejną partyjkę prosiłam weekendami, ale grali. Bo z dziećmi się gra, kiedy proszą. Spędza się godziny na przestawianiu klocków i udawaniu, że źle ci idzie, że nie rozumiesz, żeby dać dzieciakowi radochę, że wygrywa. Albo na prawdziwym nierozumieniu, bo to, co dla ośmiolatka jest logiczne, nas często przerasta. A to, co logiczne jest dla nas, jak to, że obiad będzie, kiedy ziemniaki dojdą, dla nich jest idiotyczne. Ziemniaki nie chodzą, więc jak mogą dojść. I gdzie by niby miały?
Bez sensu, dorośli są bez sensu, matczyne teksty są bez sensu. I ojcowskie, one są najgorsze. Mówisz, że idzie wiosna, a on ci na to: _srały muchy — będzie wiosna, będzie trawa lepiej rosła_. No kurwa, co? Muchy ciągle srają. Albo podchodzisz do takiego jako świeżo upieczona nastolatka i zanim zdążysz otworzyć usta, już słyszysz: _idź do matki, ona ma portfel_. Dzięki, tato. _Ale masz burdel w pokoju, nic tylko nasrać na środku! Daj to chiński sprzedawca jaj! Bozia rączek nie dała? Dlaczego? Dlaczego?! BO JA TAK POWIEDZIAŁEM! Co mnie obchodzi, że Zuzka dostała pałę? Ty nie jesteś jak inni, jak ona zacznie ćpać, to ty też? Zuzka dostała piątkę, a ty tylko tróję?! Wyjmij tę łyżeczkę z kubka, bo sobie oko wydłubiesz. Nie siadaj na schodach, wilka dostaniesz. Ja sobie żyły dla was wypruwam, a wy się tak odwdzięczacie…_
Wszystko to znamy.
U nas weekendy zawsze były takie same. _Wstawaj no z tego łóżka, bo odleżyn dostaniesz_, potem walka o to, żeby umyć zęby z rana, zupa mleczna albo pozbawiona smaku owsianka na śniadanie, telewizja, Grzybobranie, _idź no, polataj na dwór, to kolorów dostaniesz, a nie tylko przed tym telewizorem siedzisz, oczy ci wysiądą, tylko się nie pobrudź za bardzo!_ Sprzątanie domu, a więc mojego pokoju, _tylko nasrać na środku_, walka o to, kto myje naczynia po obiedzie, a na obiad zawsze schabowy, ziemniaki, mizeria, czasami ćwikła. I, od czasu do czasu, czernina. Kurwa, kto to wymyślił?
A do kogo wróciła Gładka? Co teraz robi? Jak zabija wspomnienia minionej nocy? Czy spiera z ubrań mój zapach? Bierze prysznic, by pozbyć się niewidzialnych śladów, które pozostawiłam językiem na jej ciele? A może ogląda telewizję, popija kawę i ma to zwyczajnie w dupie?
* * *
Dworzec, w stosunku do ilości zaparkowanych pod nim samochodów, jest zaskakująco zaludniony. Ale to w końcu dworzec. Ludzie wysiadają z pociągów. Dojeżdżają taksówką jak ja, lub autobusem, tramwajem, pekaesem. Wyskakują ze ściany, z peronu 9 i ¾. A może z niego nie da się wyskoczyć, tylko wejść się da? Jak oni stamtąd wychodzili? Pokazali to kiedyś w filmach, opisała J.K. w książkach? Nie pamiętam, nie wiem. Jakoś wyjść muszą, więc pewnie wyskakują z powrotem. Dziwne, że żaden mugol nigdy tego nie zauważył.
Nareszcie koniec ciszy. Tu jest dobrze. Gwarno. Zamiast cuchnąć żałosnym seksem i alkoholem, pachnie kawą ze Starbucks, z podpisanych kubków z hipsterskimi latte-sratte, na mleku sojowym, _czy-macie-wegański-syrop-karmelowy-nie-a-to-szkoda-to-tylko-na-sojowym-nazywam-się-albert_, olejem z McDonald’s i mieszanką przeróżnych ludzkich zapachów; od drogich perfum, przez tanie, aż do potu. I trochę deszczem. I płynem czyszczącym z maszyny myjącej podłogę, która nieustannie kręci się po holu, prowadzona przez wąsatego pana po pięćdziesiątce.
Pana Józka, wygląda na Józka. Myśli pewnie o kłótni z żoną, która trwa od zeszłego wieczora, albo dopiero go czeka, gdy wróci do domu, bo znowu zapomniał wymienić ten pieprzony kran pod zlewem i dalej woda cieknie. Jakby nie mogła go sama wymienić, tylko uszczelkę trzeba podkręcić, albo założyć nową, wielkie mi mecyje, halo, żyjemy w czasach feminizmu. Ale nie, po co, lepiej się drzeć na Józka. Od uszczelki, jak zawsze, dojdzie do jego zarobków, _ani naprawić kranu nie umiesz, ani zarobić dobrze, skąd ja mam wziąć na hydraulika?_ A skąd ja mam, babo głupia, wziąć pieniądze z mycia podłogi na dworcu? Może sama byś w końcu poszła do pracy, skoro dzieci odchowane? Ależ nie, nie pójdziesz, bo umiesz tylko zupę ugotować, chociaż i to nie najlepiej, i mordę strzępić.
Na sześć dostępnych kas, trzy są czynne: numer dwa, cztery i pięć. W dwójce sprzedawane są bilety na krótkie przejazdy, w obrębie naszego województwa — odpada. Czwórka i piątka to bilety na pociągi dalekobieżne. W jednej i drugiej kolejka na około dziesięć osób. Idę do czwórki, bo tak, jak wymyślona dziewczynka z kina, wymyślona, a jednak prawdziwa, lubię to, co parzyste.
Kolejka rusza się dość sprawnie; o dziwo szybciej niż ta do kasy numer pięć. Według prawa Murphy’ego, kolejka, którą wybierasz, porusza się najwolniej. Mam nadzieję, że i kolejne z tych praw — _kiedy dochodzisz do kasy, następuje zmiana personelu_ — również się dzisiaj nie sprawdzi.
Pani stojąca przede mną i non-stop beblająca przez telefon większy od jej policzka, beblająca także w trakcie kupowania biletu (do Wrocławia, klasa pierwsza Intercity, kup jeszcze pół kilo łopatki, miejsce przy oknie), odchodzi od kasy. Drugie prawo także się nie spełniło. Urocza, młodziutka brunetka zaprasza mnie do okienka.
— Pociąg dokąd przyjedzie najszybciej? — wypalam, ominąwszy _dzień dobry_, idiotka bez ogłady, zamiast, o boże, zamiast jak człowiek przywitać się, zapytać jak się pani miewa, zwłaszcza że pani ładniutka, o tak, przepiękna jest, za piękna dla mnie.
— Chwileczkę proszę, już sprawdzam.
Głos ma ponętny, niski, wspaniały; i gdyby nie ta _chwileczka_, zdrobnienie, które jak _pieniążki_, _złotóweczka_ i im podobne okropieństwa całkowicie wyprowadza mnie z równowagi, gdyby nie ona, to już myślałabym nie o biletach, a o tym, kiedy brunetka kończy pracę. Ustanawiam zatem nowe prawo Murphy’ego: jeżeli kobieta jest piękna, a jej głos dociera tam, gdzie żaden głos wcześniej nie był, wysuszy ci pochwę okropnymi zdrobnieniami.
— Najbliższy pociąg to TLK, kierunek Gdańsk Główny, planowy odjazd godzina trzynasta piętnaście, opóźniony dwadzieścia minut, następny…
— Poproszę bilet — przerywam i już, już szukam portfela. Wchodzenie w słowo, kolejny symbol idiotki bez ogłady, mającej czelność czepiać się _chwileczek_, _pieniążków_ i _złotóweczek…_
— Do Gdańska, tak?
— Tak.
— Normalny?
— Normalny.
— Czterdzieści siedem złotych i…
Ślicznotka z okienka odczytuje cenę z ekranu monitora. Nie mogę oderwać wzroku od jej poruszających się ust podkreślonych błyszczykiem. Wydają się takie pełne, miękkie, mięsiste. Przykładam kartę płatniczą do terminala, płacę zbliżeniowo, wciąż wpatrując się w nią jak sroka w gnat. Wygląda na młodą, tak ze dwadzieścia dwa lata, choć może być też niezwykle zadbaną trzydziestką. Nie wiem, ile lat trzeba mieć, żeby pracować dla PKP. Gdybym była pociągowym rekruterem, zatrudniłabym ją, choćby miała i szesnaście, tak śliczną ma twarz. Pal licho tę _chwileczkę_, ta dziewczyna jest zabójcza. Za piękna jest dla mnie, tak, za piękna. Za wysokie progi. Nie, żeby Gładka była brzydka, nie, żeby jej poprzedniczki były brzydkie. Ale ona… Spoglądam na dłoń podającą bilet; dłoń z obrączką na palcu serdecznym. To było oczywiste. Tak piękne kobiety nie mogą być samotne.
Przyciskając bilet do piersi, kieruję się w stronę peronu czwartego zgodnie z zaleceniami brunetki. Po drodze wyobrażam sobie jej męża. Trzydzieści-parę lat, typ korporacyjny; wąski, dwudniowy zarost dookoła prostokątnej szczęki, wąs również dwudniowy. Jak wygląda dwudniowy zarost? Widać go w ogóle, czy to taki, jak u kobiet na nogach? Może chodziło mi o więcej-dniowy? Kilkudniowy, o. Tak, kilkudniowy zarost na szczęce i wąs kilkudniowy.
Włosy ciemne, niemal czarne, wygolone po bokach na kilka milimetrów, góra postawiona, choć nie w stylu lalusia — niby niechlujnie, a jednak z klasą. Brwi ciemne, gęste, mocne; duży nos, ostro zarysowana linia policzków, oczy jasnobrązowe. Perfumy — Hugo Boss, obojętnie jaki. Bokserki tylko od Calvina Kleina, Levisy, do nich zawsze biała koszula z granatowymi mankietami i kołnierzykiem. Zapracowany, ale mający dość czasu, by co jakiś czas przynosić jej ulubione kwiaty — bukiet białych i różowych róż. Dobry kochanek; czuły, choć wiedzący, kiedy szarpnąć za włosy. Tyłek okrąglutki, klatka piersiowa z delikatnym, ciemnym zarostem, umięśniony brzuch, szeroki w barkach i wąski w talii.
Idealny, jak i ona jest idealna, choć to tylko panienka z okienka.
Pewnie mieszkają jeszcze na czterdziestu metrach kwadratowych, ale nowoczesnych; na osiedlu z oszkloną portiernią i dracenami przy drzwiach. Planują pierwsze dziecko, dziewczynkę, córeczkę tatusia. Wyślą ją na balet i dodatkowy angielski, zapewnią opiekunkę o najlepszych referencjach. Ale najpierw kredyt na dom, będą pierwszymi właścicielami, zaprojektują go wspólnie, choć łazienka i sypialnia będą przede wszystkim jej dziełem.
Gdy nadjeżdża mój pociąg, pod powiekami czuję wilgoć. To nie łzy żalu, złości, frustracji ani zazdrości. Płaczę, bo zachwyca mnie jej szczęście, życie, które sobie dla niej wymyśliłam, życie, które miałam prowadzić z moją, już nie moją, Alicją. Alicją idealną jak on, jak mąż panienki z okienka, moją Alicją. Nie moją.
Pociąg hamuje. Jakieś grube, stare babsko próbuje wcisnąć się przede mnie, co by tylko zająć miejsce; nieważne, że ma wykupioną miejscówkę. Przepuszczam ją, bo starym, grubym babom wypada ustąpić pierwszeństwa, ale po drodze i tak trąca mnie walizką w łydkę. Pizda. Stawia bagaż na peronie, próbuje przecisnąć się do środka przez wysiadających pasażerów. Odpuszcza, czeka, aż wszyscy wysiądą, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Już wiem, z kim będę siedzieć w przedziale. Jestem na nią skazana.
Gdy pociąg pustoszeje, babsztyl wdrapuje się na schody; najpierw jedna stopa, za pomocą uchwytu przy drzwiach podciąga się do góry, sapie. Druga stopa; wielkie jak drzwi obrotowe dupsko faluje za nią w za ciasnych dżinsach. Dotarła do środka. Sapie. Obraca się i patrzy na mnie wyczekująco.
— Poda mi ten bagaż czy nie poda
Niewiarygodne. Podnoszę walizkę babsztyla, waży chyba ze sto kilo; wyręcza mnie jakiś mężczyzna. Baba przewraca oczami, łaskawie odbiera walizę, człapie w swoją stronę. Mam miejsce dwunaste, na szczęście przy oknie. Mam nadzieję, że jednak nie ona jest moim przeznaczeniem. Idę powoli za tą falującą kupą przetrawionego żarcia. Babsko, jak dobrze, mija drzwi przedziału oznaczonego numerami 12—19. Pustego przedziału. Nigdy w życiu nie miałam tyle szczęścia, co dziś.
Wchodzę do środka, zasuwam za sobą drzwi, następnie bordowe zasłony. Przedział wygląda całkiem nieźle; ma nawet długie, wąskie lustra nad fotelami. To rzadkie w TLK. Kiedyś często jeździłam z Alicją bez celu. To moja pierwsza podróż pociągiem, od kiedy jej nie ma. Pierwsza podróż pociągiem od czterech lat.
Nie mam siły wrzucać walizki na miejsce dedykowane bagażom, znajdujące się nad lustrami. Nie, żebym nie potrafiła jej unieść; raczej dałabym radę wrzucić do góry. Po prostu nie mam siły. Siadam na twardym miejscu numer dwanaście, wyciągam piersiówkę.
Nie wiem po cholerę jadę do Gdańska.Chwila IV
Lubię pociągi. Panuje w nich — gdy masz szczęście i nie podróżujesz z dwuletnim dzieckiem — ten rodzaj ciszy, która uspokaja, zamiast przytłaczać. Jednostajny stukot, tupot jakby, działa na mnie kojąco. Czuję się miękko, błogo, ciało jak po morfinie wlewa się w siedzisko, ja staję się siedziskiem, ono staje się mną. Wpatruję się w mijane drzewa, żółte tafle rzepaku okalające pola i białe, ogromne wiatraki elektrowni, choć tak naprawdę jakby ich nie widzę. I ten szum, szum pracującej ciężkiej maszyny, spoconej, zmęczonej dźwiganym ciężarem pasażerów, szybkim seksem uprawianym w trzęsących się, cuchnącym moczem prowizorycznych toaletach, łzami wylewanymi przez tych, którzy wracają z pogrzebów, śmiechem dzieci, modłami zakonnic, błaganiami gapowiczów, żeby może jednak mandat był niższy.
Stację temu do mojego przedziału wszedł starszy mężczyzna, zajął miejsce naprzeciwko mnie. No i koniec mojego szczęścia, przynajmniej teoretycznie, bo nie odzywa się, rozmyśla nad krzyżówkami. Jakby mnie nie widział, jakby mnie nie było, idealnie. Pytam, czy nie będzie mu przeszkadzać, gdy napełniam piersiówkę (przecież mam jeszcze dwie dwusetki, przezorna zawsze zabezpieczona, a cytrynówka wchodzi jak nigdy), on spogląda zaskoczony — może rzeczywiście nie zauważył mojej obecności, co nieco dziwne. Dzieli nas jakieś pół metra przestrzeni, o ile w ogóle, a u wejścia wciąż stoi moja walizka. Wzrusza w końcu ramionami, z pogardą albo z obojętnością i wraca do swojego świata nierozwiązanych haseł, pionów, poziomów.
Więc piję dalej, z łyka na łyczek tafle rzepaku stają się coraz bardziej żółte i płaskie, a ja coraz miększa. Od wódki pali mnie w gardle, ale tak przyjemnie. Wypiłam dopiero jedną dwusetkę, a już czuję w głowie ten szum obojętności, wiem, że moje oczy stają się przeszklone, pijane, ja staję się pijana. Spoglądam na dziadka i śmieszy mnie jego skupienie, to, jak ogryza końcówkę od długopisu, rozwiązując zapewne jakiś ogromny problem wszechświata, śmieszą mnie jego okulary grube jak denka od butelek, jego zakola mnie śmieszą i głęboka rysa na czole mnie śmieszy. Poczuł, że się w niego wpatruję i spojrzał na mnie; nasze oczy się spotkały i teraz widzę kolor jego tęczówek, są tak wyjątkowo błękitne, tak jasnoniebieskie, tak piękne, jak oczy… jak oczy mojej Alicji.
Przestań, kurwa jego mać, to nie twoja Alicja, Alicji nie ma, nie ma od lat i nigdy już nie będzie, nie wróci, nie chce cię, nigdy nie chciała, w dupie ma cię twoja Alicja nie twoja, gdy myśli o tobie to mówi, że pies ją jebał, choć nigdy o tobie nie myśli, ja też mam nie myśleć, nie wspominać, nie pamiętać, nie kojarzyć, nie kochać, nie chcieć, nie nienawidzić, wypchnąć, wyrzucić, razem z cytrynówką wyrzygać.
Dźwiga mnie z nerwów; wypycham policzki, gdy czuję, jak wódka wraca do przełyku, gdy wita się z podniebieniem i językiem. Przecież nic dzisiaj nie jadłam, więc dlaczego te mdłości, czemu zawsze, gdy o niej myślę, jak gówniara jakaś, nastolatka? Przełykam tę obrzydliwą, pikantną maź, zakrywam usta i kaszlę; czuję na sobie obrzydzony wzrok dziadka, wzrok potępieńczy, pewnie myśli sobie, że jestem pijaczką, menelówą, że biletu nawet nie mam, że jestem żałosna, ohydna. A może mu mnie żal i lituje się nade mną — nie wiem sama co gorsze, chyba litość, nie lituj się nade mną starcze, przestań się na mnie kurwa gapić, jakbyś liczył na loda, nie mam nic przeciwko MILF-om, a raczej DILF-om, ale nie jarają mnie fiuty, naprawdę.
Policzki wypychają się jeszcze raz i jeszcze bardziej, więc wstaję chwiejnie, ale nie wiem, jak mogę się chwiać od jednej zaledwie lampki wina i dwusetki. Chcę wybiec do tej żenującej pekapeowskiej toalety, potykam się o walizkę, wpadam na drzwi i rozsuwam z impetem, jeszcze tylko parę kroków do korytarza. Wytrzymaj, kurwa żesz czyjaś mać, wytrzymaj i nie rzygaj na podłogę, nie rób sobie wstydu, damą bądź, a nie pijaczką, choć dla dziadka już nią jesteś, tak, czuję jego wzrok.
Kibel otwarty, śmierdzi szczynami tak, że nawet drzwi nie zamykam, tylko padam na tę mokrą, ohydną podłogę i witam się z tronem piekącą żółcią. Krztusi mnie, żołądek skacze wraz z kołami na szynach, tron wiruje i nie wiem nawet, czy trafiłam do kibla, czy obrzygałam sobie buty. To już? Nie już, wraca, chwytam się toalety i czuję, że jest mokra, obsikana, dotykam czyjegoś moczu i wyrzucam nową falę; dzisiejszą, wczorajszą, mojito, Fresco, cytrynówkę, soki Gładkiej, jej ślinę i moją ślinę, wszystko zmielone w jedną całość — ta całość to ja, to zobrazowanie mnie. Jestem przetrawiona, wczorajsza, wyrzygana do pociągowego kibla.
* * *
Budzę się.
Dziadka już nie ma.
Nikogo nie ma.
Przełykam ślinę, gardło wciąż piecze. Język spuchnięty, szorstki. W ustach sucho, śmierdząco, kwaśno, jak w dupie. Nie pamiętam, o czym śniłam. W głowie pustka. Za oknem szaro, zaczyna robić się ciemno; wcześnie, jak na sierpień. Wstydzę się.
Wstaję do prowizorycznego lustra i widzę w nim nie-siebie. Twarz obwisła, zapadnięte policzki. Schudłam. Dawno się nie ważyłam, ale to pewne. Wyostrzyły mi się kości policzkowe. Dotykam swojej twarzy; policzek delikatnie wgłębia się pod palcami, cera jest szorstka, szara, jakby pokryta popiołem. Pod oczami dolina łez głęboka, długa, żółto-fioletowa. Usta popękane z bruzdami dookoła, wyschnięte jak jesienna gałąź. Włosy w nieładzie, jakby nieczesane od tygodnia, choć moje farbowane na rudy loki zawsze tak wyglądają, pseudoartystyczny bałagan na głowie, udaję, że tak ma być, a tak naprawdę nie chce mi się nad nimi zapanować, żyją własnym życiem. Ale odrost mi się zrobił, już na co najmniej trzy centymetry, a nad tym panowałam zawsze. Mam dwadzieścia osiem lat. Wyglądam na trzydzieści pięć. Twarz palacza, choć nie palę. No dobrze, palę. Ale okazyjnie.
Jestem… niezadbana.
Zrobię makijaż, zakryję zmęczenie, zatuszuję kaca.
Ten okropny smak wymiocin. Chciałabym umyć zęby, ale jak w pociągu, gdzie, przecież nie wypłuczę ust wodą z kibla; nawet gdyby w ogóle była w nim woda. Gumy do żucia. Miałam gdzieś. W kurtce. Biorę dwie; pieką w podniebienie, mocno mentolowe, aż się chłodno robi.
Spoglądam na buty, przypomniawszy sobie, że chyba poplamiłam je, wymiotując — nie, jednak nie, jednak trafiłam do toalety albo na podłogę, ale omijając stopy. To dobrze, bardzo dobrze, bo tanie nie były, choć nie tak drogie, jak Valentino czerwone, kobiety w czerwonych Valentino nie jeżdżą pociągami, tym bardziej nie drugą klasą w TLK.
Jestem cholernie głodna, gumy do żucia przypomniały o tym, że nie jadłam nic od wczoraj. Zjem w Gdańsku na dworcu, pamiętam, że jest tam KFC, to chociaż frytki kupię. Nie jadam mięsa, od kiedy poznałam Alicję, bo ona nie jadła. Powtarzała tę swoją pokojową, hipisowską gadkę o tym, że wszyscy są równi; geje, lesbijki, transwestyci, psy, świnie, jastrzębie, pająki, politycy nawet. Ciągnęła mnie stale na swoje prozwierzęce pikiety, ale nie rajcowało mnie to tak samo, jak parady równości. Nie, żeby parady mnie rajcowały. Ani jedno, ani drugie. Ale nie miałam problemu z tym, żeby odstawić mięso; to było ważne dla niej, a ona była ważna dla mnie.
Za dwie godziny będziemy w Gdańsku. Wciąż nie wiem, co będę miała tam niby robić, zwłaszcza o dwudziestej. Poza śniadanio-obiado-kolacją. Pewnie wypiję kilka drinków w barze na Starym Mieście i wrócę do domu. Co ja sobie myślałam? Nikogo tu nie mam, nikogo nie znam. Nieprawda. Znam Magdę. Wciąż mam jej numer, zadzwonię, może dalej będzie aktualny, może ma wolny wieczór, może nawet noc. Z Magdą zawsze było dobrze. Gdy widziałam ją ostatni raz, o bogowie, cztery lata temu, to naprawdę było tak dawno, na pewno zmieniła numer; gdy ją widziałam, jako jedyna nie żałowała mnie po Alicji, nie litowała się, jako jedyna wiedziała, że ból trzeba wykorzystać. Pojadę do Magdy. Zadzwonię.
I już wiem, że o niczym innym aż do Gdańska myśleć nie będę, jak o jej piegowatych plecach z wystającymi łopatkami, maleńkich piersiach, całych mieszczących się w dłoni; idealnym Wzgórzu Wenery zawsze wygolonym w sposób, który irytująco nazywała Pasem Startowym. Chuda, chudziutka, zdaje się tak delikatna, zrywając z niej ubranie, boisz się, że cała się pokruszy, a przy tym pełna ognia, namiętna… i zawsze zainteresowana.
Poznanie jej było spełnieniem jednej z moich fantazji. Wracałam znad morza, wracałam po tym, co się stało. A raczej uciekałam, uciekałam od tego, co się stało. Głupio i spontanicznie — jak teraz. Gdy weszłam do przedziału, Magda już w nim była; wypełniła pomieszczenie zapachem cukierkowych perfum, drobna, dziewczęca, w lekkiej sukience i trampkach Converse, wyglądała jak nastolatka. Otwarta, przekonująca, wyciągnęła ze mnie wszystko, opowiedziałam o tym, co się wydarzyło i wielu innych rzeczach, hipnotyzowała mnie, oczarowała. Szybko mnie uwiodła. Słuchając mojego smutku, po prostu zasunęła zasłony na drzwiach i, jak gdybym nie siedziała zaryczana, zasmarkana, odpięła sukienkę.
Zamykam oczy, wsłuchuję się w stukot pociągu, oczami wyobraźni widzę jej dłonie. Jak gdyby była tutaj, teraz. Przypominam sobie, że odwróciła się do mnie tyłem, ukazując te cudowne, piegowate plecy, odsłonięte przez zamek sukienki. Że zebrała z nich włosy, podniosła do góry, spięła w kitkę. Że odpięła biustonosz i wyjęła go przez sukienkę, położyła na siedzeniu naprzeciw mnie. Kiedy obróciła się z powrotem, w jej oczach widziałam zaproszenie. Zaskoczona, nie zrobiłam nic. Zamilkłam tylko w pół zdania i siedziałam jak głupia, jak dziewica, z oczami opuchniętymi od płaczu. Zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę dopiero wówczas, gdy usiadła mi na udach, poczułam ciepło i wilgoć bijącą od jej bielizny i język rozsuwający moje usta.
Czuję na sobie jej ciało; lekkie, pachnące słodyczą, gorące. Bezwiednie wsuwam dłoń pod swoje spodnie, pod majtki, napieram na łechtaczkę. Moja dłoń to jej dłoń, widzę, jak zrzuca z siebie materiał odsłaniając ramiona, brzuch, piersi. Jak unosi się, chwyta mnie za kark i przyciąga do twardego sutka, jak faluje na mnie biodrami, gdy ssę, liżę, przygryzam jej pierś. Czuję, jak odpycha mnie od siebie, rozbiera gwałtownie, jakby bała się, że zmienię zdanie albo ona je zmieni; jak każe mi wstać, opiera o drzwi, klęka i wpija ustami we mnie mokrą, wrzącą, błagającą o więcej.
Masuję samą siebie coraz szybciej, zapominając o tym, że w każdej chwili ktoś, konduktor, pasażer, ktokolwiek może wejść — tak, jak nie pamiętałyśmy o tym tamtego dnia. Rozcieram po sobie swoją własną wilgoć, wspominając, jak przygryzłam usta do krwi, gdy do języka dodała dwa palce, wtargnęła we mnie nagle, bez skrępowania. Magda nie krępowała się nikogo i niczego. Nauczyła mnie braku zobowiązań, tego, że seks może być tylko seksem i nie wymaga miłości, pokazała mi, że uwielbiam seks. I przede wszystkim — miała najzwinniejszy język ze wszystkich moich kochanek, a przy tym ceniła sobie miejsca publiczne.
Spędziłam z nią wówczas tydzień, w motelu. Ja — uciekająca po Tym, jadąca donikąd, ona — jadąca do rodziny. Więc pojechałam z nią. I potem tam zamieszkałam, ale nie z nią. Po prostu. Bo nie miałam lepszego pomysłu. A ona i tak tam przecież nie mieszkała. Bez sensu.
Kochałyśmy się wszędzie; pieściłam ją w kinie, ona mnie na parkiecie w tandetnej dyskotece. Była pełna życia, kobiecości, pozbawiona hamulców. Gdy zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi, jej dłoń, schowana pod stołem w pubie, nie opuszczała moich stringów. Popijajała przy tym drinka i śmiała się z żartów przyjaciół. Im więcej pytań mi zadawali, im częściej miałam coś powiedzieć, tym mocniej masowała, tym szybciej wsuwała we mnie palce. Brała to, czego potrzebowała, niezależnie od sytuacji. Przez ten tydzień nie pamiętałam o niczym poza tym, by obudzić ją mocnym wtargnięciem włączonego motylka. Kurwa, jak mi jej brakowało, gdy zamieszkałam sama. W każdym razie, przez pierwszy tydzień.
Wsuwam w swoją wilgoć jeden palec, pod powiekami widzę, jak powoli dochodziłam, gdy przygryzła mnie lekko, wciąż klęcząc na pociągowej podłodze. Jak drżałam, trzęsłam się, gdy zagłębiła się we mnie językiem, zacisnęła palce na moich biodrach, a ja dłonie na jej włosach. Drugą dłonią rozpinam spodnie, potrzebuję więcej swobody, potrzebuję wibracji, ale nie wzięłam ich ze sobą. Widzę, czuję, jak Magda wraca ze mną na siedzenie, znów wdrapuje się na mnie, łapie za włosy i odciąga głowę mocne do tyłu; boli. Wpija się w szyję, wgryza, zasysa; kołysze się na mnie szybko, na udach i łonie zostawia ślad swoich soków. Chwytam jej pośladki jedną dłonią, drugą wbijam się w nią; czuję, jak nadchodzi Ta Fala, mocniej zaciskam powieki, mocniej penetruję samą siebie, oczami wyobraźni będąc w niej. Dreszcz przebiega od karku, przez ramiona, plecy, biodra; otacza szyję, biust. Sztywne sutki ocierają się o materiał stanika, fala ściska żołądek, napina się w nim i wybucha, pęka, rozkwita we mnie… wrząca, zimna jednocześnie; jęczę, dyszę, wdycham samotna w pustym przedziale, dochodzę długo, mocno, dochodzę sama, dochodzę z nią.
Wysuwam lśniącą dłoń ze spodni i czuję, jak wilgoć zalewa stringi i uda.
Opieram głowę o zimną szybę i oddycham głęboko, myślami leżąc na udach Magdy.
Zdyszana, zarumieniona, szczęśliwa tym kilkuminutowym, złudnym szczęściem, który daje spełnienie, wyjmuję z kieszeni telefon, odnajduję jej numer.
Serce bije jak szalone, a krocze pulsuje przebytym orgazmem, gdy słyszę pierwsze sygnały połączenia.
Odbierz.
Błagam.
Potrzebuję cię.
Po trzecim sygnale powoli spływa ze mnie podniecenie, przebija się przez nie wstręt do samej siebie, do mokrej dłoni, do mojego zapachu, unoszącego się w przedziale. Poczucie zażenowania, tak typowe po masturbacji. Znika podekscytowanie, poczucie tego złudnego tak szczęścia, chwilowa ekstaza, pojawia się… wstyd? Nie, nie wstydzę się własnego dotyku, w miejscu publicznym w zasadzie też. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie robi sobie dobrze i nigdy o tym chociaż nie pomyślał gdzie indziej, niż we własnym łóżku czy pod prysznicem. Nie, to nie wstyd, raczej… samotność. Tak, zimna, spływająca na mnie samotność, wyciekająca ze mnie samotność i wstręt do siebie za tę samotność, za to, że do niej dopuściłam, że masturbuję się przy wspomnieniach, a nie na myśl o nowo poznanej miłości. Albo przynajmniej nowo poznanej kochance.
Potrzebuję cię.
— Halo?
O rany.
— Halo, Anka? To ty? — tak, to ja, ja, masturbująca się przed chwilą na myśl o tobie i choć już zaczęłam się sobą brzydzić, to gdy tylko cię usłyszałam, znów czuję wilgoć, kurwa, tęskniłam za tobą tak, że nawet sobie nie wyobrażasz, jadę właśnie do ciebie i niczego tak nie potrzebuję, jak ciebie nagiej, jak ciebie wypiętej, jak wejść w ciebie i trzymając za włosy pieprzyć od tyłu tak, jak lubisz najbardziej, jak w końcu kobiety, która nie boi się seksu, nie wstydzi się, nie będzie robić mi wyrzutów i skrywać się pod kołdrą, nawet nie wiesz, ile chcę ci powiedzieć, ile chcę ci dać i zabrać od ciebie…
— Tak. To ja.
— Gdzie jesteś, stało się coś?
— Dalej jesteś sama? — powiedz, że tak, nie rób mi tego, kurwa, pewnie dorosłaś i rzuciłaś w cholerę to wszystko, i jesteś w związku od dwóch lat z jakąś pizdą i jej dajesz wszystko, na pewno tak jest, wszyscy dojrzewają i mają dzieci, tylko ja, idiotka, piję i masturbuję się w pociągu do Gdańska z nadzieją, że wciąż będziesz mnie chciała, i robię z siebie debilkę przed panienką z okienka, i myślę o jej mężu.
— No tak, jestem… Anka, jesteś w pociągu? Słyszę pociąg? Anka, co się dzieje?
— Odbierzesz mnie z dworca? Będę około ósmej, na głównym, tylko teraz jestem ruda, farbowana, ale powinnaś poznać.
Serce bije mi już nie z podniecenia, ale ze strachu; stresuję się jak czternastolatka przed pierwszym pocałunkiem, że mnie wyśmieje, że jest zajęta, że było-minęło, że litowała się nade mną, że jestem dla niej jak Gładka dla mnie — porażką, pomyłką.
— Aniu, zawsze.
Zawsze. Zawsze. Zawsze.
Już wiem, po co jadę do Gdańska.
Jestem zmęczona.
Zmęczona nie tym, że spałam niecałe cztery godziny. Nie kwaśnym posmakiem, który pozostał na nabrzmiałym języku po dwóch — albo trzech? — butelkach Fresco i jednym kieliszku mojito. Nawet nie sam seks mnie zmęczył, bo trwał jakieś żałosne dwie godziny.
Jej widok mnie zmęczył.
Włosy rozrzucone na poduszce nie kusząco, a raczej niechlujnie. Kołdrę skopała na koniec łóżka, więc widzę ją całą. Śpi rozkraczona, w pełnej okazałości, tak, jakby wczoraj zaoferowała mi cokolwiek interesującego. Jedna noga zgięta w kolanie, druga wisi poza łóżko, głowa odwrócona do mnie tyłem; za to gładko wygolone — po co, no po co? — krocze gapi się prosto na mnie. Biust młody, ale już jakby pusty, nudny, pospolity. Jest piękna. Ma piękną twarz. Ciało też ma piękne, jej pospolity biust jest piękny i wygolone — no po co? — łono też jest piękne. Ale nudne, bo cała noc była nudna. Choć to, co przed nocą, było obiecujące.
Każdy piątkowy wieczór spędzam w Lex, jednym z wielu barów w moim mieście dedykowanych osobom LGBT, jednak jedynym typowo lesbijskim. Chociaż nie wyklucza towarzystwa panów, jakoś tak się przyjęło, że do Lex chodzą tylko kobiety. I dobrze. Geje mają dużo „swoich” barów, „swoich” aplikacji na smartfony, „swoich” portali internetowych. Nie, żebym miała z nimi problem; po prostu łatwiej szukać towarzystwa, gdy w zasięgu wzroku są tylko kobiety.
W każdy piątkowy wieczór siedzę przy barze, samotnie popijając mojito, z nadzieją, że do domu nie wrócę sama. Przeważnie się udaje. Piję do momentu znalezienia odpowiedniej partnerki, ale nigdy więcej niż cztery. Cztery drinki, nie partnerki. Nie lubię być nawalona. Więc jeśli po czwartym drinku dalej siedzę sama, po prostu wracam do domu i włączam jakiś durnowaty sitcom, jeden z tych, które podpowiadają ci, kiedy masz się zaśmiać.
Nieprawda. Nie kończę, nie wychodzę po czterech. Ale zawsze sobie obiecuję, że tym razem tak będzie.
Jednak dziś to ona cuchnie kacem. Nie ja. Wypiła dużo więcej ode mnie. Cuchnie kacem i brakiem prysznica, a jej gapiące się na mnie krocze cuchnie beznadzieją.
W ten piątek — dziś jest sobota, więc we wczorajszy — byłam wyjątkowo trzeźwa. Po pierwszej szklance uśmiechnęła się do mnie Gładka Pusia, na imię Natalia, lat 21, biseksualna, farbowane na pseudo-ombre blond włosy, czarna sukienka do kolan, piękny uśmiech. Nim mnie urzekła. Mówiła bardzo dużo, a ja popijałam mojito, przytakując i wpatrując się w równiutkie, nieco pożółkłe od kofeiny lub nikotyny, lub jednego i drugiego, zęby, w ten uśmiech pełen dziewczęcego wdzięku, radości. Choć miała do powiedzenia naprawdę wiele, w międzyczasie zdążyła wydoić kilka przeróżnych drinków, przy każdym nowym prosząc o mocniejszy. A im bardziej pijana, tym więcej słów. Spodobała mi się jej energia. I to, że tak samo, jak ja, szukała tylko przygodnego seksu.
Choć po wyjściu z Lex z trudnością utrzymywała równowagę, po drodze zahaczyła o monopolowy i kupiła kilka butelek różowego Fresco. Ani to dobre, ani niedobre. Ot, wino musujące. Wypite już w moim mieszkaniu, jej całkowicie zawróciło w głowie, a mi dodało animuszu. Pod koniec drugiej — lub trzeciej, kto by to liczył? — butelki, pomogłam jej w rozrzucaniu bielizny po podłodze; sama nie potrafiła już rozpiąć stanika, roześmiana od ucha do ucha. Przyznała, że zdecydowanie częściej sypia z mężczyznami — w zasadzie z kobietą miała tylko dwa stosunki; tak to raczej pocałunki po pijaku. Objęłam za punkt honoru pokazać jej, jak piękny jest seks kobiecy.
Plusem Gładkiej Pusi jest to, że podczas pieszczot nic nie drażni języka. Za to samej zainteresowanej pozwala czuć o wiele więcej. I rzeczywiście, Gładka doszła po kilku zaledwie minutach moich starań. Gdy dotykałam ją przez bieliznę w windzie bloku, była już wilgotna. Kiedy wsunęłam pierwszy palec w jej oparte o drzwi mojej kawalerki ciało, była całkowicie gotowa. Gdy piłyśmy wino wpół rozebrane na podłodze, praktycznie błagała wzrokiem, bym wreszcie skończyła to, co zaczęłam. I choć w lesbijowni była tak rozgadana, to w trakcie seksu uroczo cicha. Gdy większość moich kochanek jęczała lub wzywała wszelkich bogów, ona wzdychała, dyszała, uśmiechała się. Sukienkę zostawiła pod drzwiami, bielizna wylądowała na podłodze; lizałam ją już na łóżku, rozkraczoną jak teraz, gdy śpi. Gdy zassałam ustami jej łechtaczkę, wypchnęła biodra z tak oczywistym zdumieniem, jakby nie miała pojęcia, że jej ciało potrafi _takie rzeczy_.
Po pierwszym spełnieniu zdyszana, mokra, zaróżowiona, pozwoliła mi przerzucić się na brzuch. Stała się całkowicie uległa, lekka i wiotka jak lalka. Twarz wbiła w poduszkę, biodra odrzuciła nieco do góry, podkreślając krągłe, miękkie pośladki; uda rozsunęła tak, bym widziała całą jej wilgoć. Pozwoliła złapać się za włosy i pociągnąć do siebie, gdy w nią wchodziłam; z każdym kolejnym pchnięciem prosząc w końcu o więcej i więcej. Jej poprzednie kochanki nie używały strap-ona, ich palce nie miały wibracji.
Po drugim spełnieniu padła na poduszki, powtarzając, że było niesamowicie — mile połechtała moje ego; nie uważam się za wyjątkowo dobrą w łóżku. Raczej przeciętną, co najwyżej poprawną. Tak czy inaczej, byłam już nieźle wstawiona i cholernie podniecona; miałam wrażenie, że moja łechtaczka za chwilę eksploduje. Całując dochodzącą do siebie Gładką za uchem, przyciągnęłam jej dłoń do swojego ciała, wyraźnie domagając się jakiegokolwiek działania. Nie była zbyt delikatna; od razu wsunęła we mnie dwa palce i, hacząc paznokciami od środka, zaczęła ruszać ręką tak szybko, jakby próbowała mnie rozerwać. Drugą złapała wiszącą nad jej twarzą pierś i ścisnęła jak pluszaka. Jak gdyby pierwszy raz dotykała kobiety. Miętosiła na zmianę jeden i drugi cycek, monotonnie próbując zadowolić mnie palcami; w efekcie sprawiła tylko sporo bólu. Kiedy po kilku minutach próśb, by była nieco delikatniejsza, zrozumiałam, że nie ma zamiaru zmienić taktyki i prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia, do czego służy łechtaczka, wydałam z siebie kilka dźwięków imitujących orgazm i pozwoliłam jej zasnąć.
Jestem zmęczona brakiem zaspokojenia.
Tym, że Gładka potrafiła wziąć, ale nie umiała dać. Tym, że jej poprzedniczka nie chciała kochać się przy zapalonym świetle i nie zdjęła nawet koszulki. Tym, że jeszcze wcześniejsza nalegała na kolejne spotkanie, tym razem w trójkącie z jej chłopakiem, o którym zapomniała mi wspomnieć. Tym, że choć niemal każdej soboty zalewam pościel sokami innej kobiety, wciąż czuję nudę. I że każdego poranka patrzę z obrzydzeniem na te skacowane, roznegliżowane, czasami podrapane ciała. Że w moim mieszkaniu, zamiast pachnieć seksem, wali trawionym alkoholem i jednostronnym orgazmem.
Jestem zmęczona smrodem desperacji.Chwila II
Obudziła się.
Dłonią przetarła wciąż zamknięte oczy, rozmyła resztki tandetnego makijażu na powiekach i przy nosie, jakby dotychczas wyglądała za mało odpychająco. Jedno ramię wyciągnęła do tyłu, wyciągnęła drugie, łącząc łopatki. Blady biust wypchnęła do przodu, zaprezentowała niewielkie, ale cudownie brązowe otoczki maleńkich jak guziki, sterczących z zimna sutków. Płaski brzuch zapadł się lekko, zwisający z niego srebrny kolczyk delikatnie zakołysał. Przeciągnęła się mocno i długo jak kotka w rui, wydając przy tym niski pomruk. Otworzyła jedną powiekę, zamknęła. Otworzyła dwie, zamrugała, zamknęła oczy, porażona słońcem. Zsunęła kolana, jakby orientując się wreszcie, że Jej Wysokość Gładkość od kilku godzin wpatruje się we mnie swoim małym, miękkim okiem.
— Wo… wody… — wydukała głosem zachrypniętym, skacowanym, zbolałym. Znów uchyliła powieki, tym razem delikatniej, ostrożniej, przygotowana na tępy ból światła. Wyciągnęła rękę z dłonią o starannie wypielęgnowanych, ewentualnie doklejonych, paznokciach w kolorze wiśni. Jakby w barze była. „Wody”, zażąda, i wodę po sekundzie dostanie, tak myśli? Nie dostanie, bo nie przyniosłam. Niech się męczy, jak ja się męczyłam całą noc — niespełniona.
Podciągnęła się na poduszkach, jej blade piersi zafalowały delikatnie; do góry, na dół, jeszcze raz do góry i na dół. Usiadła, nagie plecy oparłszy o wezgłowie łóżka; zmarszczyła czoło, czując jego drewniany chłód. Na łydki, następnie uda, biodra i w końcu brzuch naciągnęła kołdrę wymiętą, jak wymięte pozostało wspomnienie naszego pseudoseksu. Jej seksu.
— Masz wodę? — zapytała już trochę trzeźwiej i spojrzała na mnie w końcu, ale w taki sposób, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Naciągnęła kołdrę pod samą szyję gestem zawstydzonym, gestem kobiety, która zdała sobie sprawę z tego, że znowu spuściła hamulce i przespała się z pierwszym lepszym nieznajomym; gestem, którego nie cierpię.
Nie mogę patrzeć na jej wstyd.
Idę więc do kuchni. Mam nadzieję, że nie będzie chciała zjeść śniadania. Nie chcę oglądać jej uciekającego przy każdym gryzie spojrzenia, sztucznego uśmiechu, skrępowania tym, że słyszę każde jej przełknięcie, mlaśnięcie, ruch zębów, których wczoraj nie umyła. Otwieram lodówkę i udaję, że wyciągam wodę. Nie mam wody, bo jej nie pijam. Na śniadanie zresztą też mam niewiele; na górnej półce siatka ze zmiękłymi pomidorami, niżej świeży jarmuż, owocowy koktajl domowej roboty, który stoi w butelce od kilku dni. Na dolnej półce resztka wczorajszego obiadu; kuskus wymemłany z pastą marchewkową, a w misce obok sama pasta, na kanapki. Co z tego, skoro w piekarni nie byłam od dwóch dni. Przecież nie dam jej jarmużu na śniadanie.
Z szafki wyjmuję ciemnobrązową szklankę z duralexu, przemywam ją pod kranem, sama nie wiedząc po co. Nalewam wodę. Masz, kurwa, Kranówiankę. Wracam do Gładkiej.
Bez słowa łapie szklankę i wypija kranówę duszkiem; jeden wielki łyk za drugim. Gdyby miała jabłko Adama, skakałoby jak szalone. Trochę wody ucieka jej kącikiem ust, ścieka po brodzie, skapuje na pościel, zostawia mokrą plamę wielkości jednogroszówki. Oddaje mi szklankę, usta przeciera wierzchem wypielęgnowanej dłoni i rozpoczyna gorączkową gonitwę wzrokiem za częściami swojej odzieży. Koronkowy, czarny stanik na podłodze przy łóżku. Majtki, pewnie kupione w komplecie, pół metra dalej. Sukienka, pognieciona, leży pod drzwiami. Nic nie zmieniło się od wczoraj.
Marszczy czoło delikatnie, jak gdyby analizując, ile czasu spędzę oglądając ją nagą, gdy będzie zbierać ciuchy; no bo przecież to nie ja, tylko moja sąsiadka, spędziła kilka minut z językiem między jej nogami. Przy pierwszej Wstydliwej uważałam to za zabawne i urocze. Dziś wiem, że to żałosny wynik zabraniania kobietom ich seksualności. Wmawiania nam, że seks jest dla mężczyzn. Zdobywanie jest dla mężczyzn. Kobieta jest tylko chodzącym układem rozrodczym, zbiorem jajeczek; pojęcia takie jak _przyjemność _czy _orgazm_ zna tylko z tandetnych pism dla kur domowych, do których znudzone żony wysyłają przepisy na pasztety, sałatki i inne serniki. Gardzę pruderyjnością.
Nie mogę na to patrzeć.
Podaję jej koronkowe figi, a ona wsuwa je pod kołdrę ze wzrokiem wbitym w pościel, sugerując, że nie ma zamiaru pamiętać, jak przy zsuwaniu ich z jej gładkich, mocnych ud, przejeżdżałam po nich ustami. Podaję stanik, ona szybkim ruchem zapina go na plecach. I nawet w bieliźnie nie wstaje po sukienkę. Wciąż pozostaje pod kołdrą. Ocipieję.
Zbieram z podłogi sukienkę, rzucam jej na pościel. Wychyla się po nią, przy czym nie zapomina, żeby pościel kurczowo trzymać tuż pod brodą — sytuacja zaczyna się robić komiczna. I tak jak jej twarz była piękna wczorajszego wieczoru, była piękna nocą, gdy odrzucała ją w przedłużającej się ekstazie i nawet dziś, gdy spała, była piękna, teraz jest żadna. Żadne są jej zwrócone wciąż gdzieś obok mnie jasne oczy, żadne są zaokrąglone policzki z żadnymi dołeczkami pośrodku. Żadne są wąskie usta z resztkami ciemnej szminki w kącikach. Żadne jest jej pożegnanie, gdy już po kilku minutach od zakrycia krągłości sukienką i znalezieniu w kuchni torebki, stoi w drzwiach mojego mieszkania; wciąż unikając mnie wzrokiem, klepie niezdarnie po ramieniu jakby żegnała irytującego wujka, który po raz kolejny nawalił się na imprezie rodzinnej i cały wieczór smyrał ją stopą po łydce, pod stołem, co by żona nie widziała.
Wyszła. Zamknęłam drzwi.
Pozostałam ja i wątły zapach, smród, odór jej tanich perfum, kaca i nagiej kobiety, która obok drugiej nagiej kobiety, śpiącej, zaspokajała się samą dłonią, tą samą, którą wcześniej pieściła niedoszłą — choć ona doszła — kochankę.
Panna Gładka, kolejny punkt na liście moich nocy kończących się masturbacją, choć strap-on lśni od soków.Chwila III
Głowa pęka mi od hałasu, gwaru, wrzasków, pisków. Choć mieszkanie, lokum moje, mój niby-dom wynajmowany w obskurnej kamienicy porośniętej mchem jest tak ciche, cichy, to jednak drze mi się tą ciszą wprost do mózgu. Siedzi kłębek nicości na ramieniu i chichra się, skacze przez czaszkę na drugie ramię, liże za uchem lubieżnym gestem starego, obrzydliwego dziada. Cisza owija dookoła mnie swoje lepkie łapska i wciąga, wciąga głęboko do swojego wnętrza cuchnącego zgniłym mięsem, wyłożonego pleśnią, papierosowym popiołem i flegmą. Przewierca mózg, piszczy, wrzeszczy; cisza, moja najdroższa przyjaciółka, mój największy wróg, najwierniejsza kochanka.
Dość.
Trzeba wyjechać daleko od kamienicy, mchu; tam, gdzie plecy nie będą bolały nieustannie od półleżenia przez kilka godzin w łóżku z przerwą tylko na siku. Tam, gdzie dłonie przestaną drżeć, gdy zdobędę się na wysiłek trzeźwości. Gdzie sterta naczyń nie będzie na mnie czekać, a pomidory zapadać się w lodówce. Trzeba się spakować, ale zabrać niewiele, bo przecież wszystko jest spowite samotnością i będzie zarażać, trzeba znaleźć walizkę nieużywaną od lat, trzeba zamknąć mieszkanie, kawalerkę, na klucz i pójść, pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu byle jakiego, ale zadbać o bilet i nie brać zielonego kamienia. Nie trzeba dać znać szefowi w pracy, bo przecież szukam jej — _szukałam_ — miesiącami, jeszcze mam oszczędności, wystarczy na podróż i parę tygodni życia. Ale w kuchni, na blacie także wynajętym, bo mieszkanie, kawalerka była umeblowana, stoi butelka z resztką wczorajszego Fresco. Na jedną lampkę wystarczy. Jeszcze tylko kieliszeczek i można wyjechać, pakować się, walizkę znaleźć, pójść, pojechać na dworzec, wyjechać. Tylko jeden, więcej wina musującego nie ma.
Trochę się rozlewa, kiedy drżącą z pijaństwa i złości dłonią napełniam brudny kieliszek mój albo Gładkiej, ale nie szkodzi, blat lepi się nie tylko od wczoraj, lepi się od tygodnia. Wino jest ciepłe, cierpko-kwaśne, rozgazowane, smakuje brudną kobietą, ale przyjemnie rozwiewa chłód ciszy. Piję do dna, bo niewiele jest do wypicia. Zerkam na drugą butelkę, jednak nie ma w niej ani kropelki. Marzę o zimnym piwie w kolorze bursztynu z pianką na dwa palce, lanym prosto z beczki, bez soku, bez słomki — rurki, rurki jest poprawnie — podanym w kuflu przekazywanym codziennie dziesiątkom desperatek. Nie ma piwa. Ani butelkowego, ani puszkowego, beczki tym bardziej. Napiję się tam, gdzie wyjadę.
Nie muszę szukać walizki, bo przecież leży nieużywana tam, gdzie zawsze — w białym komandorze przy drzwiach wejściowych, na górnej półce, w towarzystwie starych albumów ukrytych w pudełkach po butach, po prawej stronie. Kijem od miotły zrzucam ją na podłogę; stłumiony huk wbija mi się w mózg, ale rozwiewa ciszę, chociaż na tę sekundę. Cienka warstwa kurzu unosi się w powietrze. Oto ona: plastikowa, czarna przepustka do ucieczki od niczego.
Zabieram ze sobą całą bieliznę; tę samą parę spodni mogę nosić tydzień, jeśli ich nie poplamię, ale przecież majtki zmieniać trzeba. Nie upadłam jeszcze tak nisko. A do każdej pary stringów, fig, bokserek i okresówek mam odpowiedni stanik — kupuję tylko komplety. Lubię bieliznę. Koronkową, półprzezroczystą, odkrywającą, zakrywającą, wyzywającą, pruderyjną, czerwoną, czarną, białą. Kocham bieliznę.
Dwie pary spodni — czarne, bo do wszystkiego pasują i bordowe, bo mój tyłek układa się w nich o wiele lepiej, niż w rzeczywistości wygląda. Skórzaną, rozkloszowaną spódnicę przed kolano, trzy sukienki, kilka lnianych koszuli, parę topów. T-shirtów nie noszę. Są _żadne._ Marynarkę też wezmę, dobrze się w niej czuję — jak kobieta sukcesu, jak wszystko, czym nie jestem. Pasuje do bordowych spodni.
Tampony, bo niedługo będzie na nie czas, lokówkę, ładowarkę do smartfona, którego nie używam od miesięcy inaczej niż w formie zegarka i kalendarza, lakier do włosów, książkę na drogę, kosmetyczkę z pierdołami do makijażu. Maluję się tylko do Lex i na zakupy, bo nigdzie indziej nie wychodzę, ale tam, gdzie pojadę, pewnie też będzie jakieś Lex. I sklepy też będą.
I piersiówkę zabieram. Pustą, ale nie szkodzi.
* * *
Zadzwoniłam po taksówkę. Piesza droga na dworzec zajęłaby mi około piętnastu minut, ale siąpi deszczem, a ja jestem zmęczona. Męczy mnie to, że wciąż czuję gdzieś daleko w ustach delikatny smak jej ciała, choć przepłukałam je tym jednym kieliszkiem wina i umyłam zęby. Jednak pozostał. Słodko-kwaśny, cudowny i ohydny naraz smak kobiety. Ulubiony, znienawidzony.
Kierowca poza _dzień dobry_, _już otwieram bagażnik_ i _dokąd jedziemy?_, nie mówi nic. Bardzo dobrze. Nie wygląda źle; niewiele starszy ode mnie, czysty, pachnący dezodorantem, nawet przystojny. Ale dziś nie mam ochoty na pogaduchy o pogodzie i o tym, jakich to wielkich walizek kobiety nie zabierają nawet na jednodniowe wyjazdy. Siadam na tylnym siedzeniu od strony pasażera, bo nie lubię jeździć z przodu. Choć wgapiam się w okno ostentacyjnie, kątem oka widzę, jak zerka na mnie w lusterku wstecznym; duże oczy osadzone dziwnie głęboko w niepospolitej twarzy, zerka tak, jakby widział mój upadek. Ze współczuciem. Zamykam oczy; nie chcę widzieć, jak mnie żałuje.
Ulice są puste, jak przystało na sobotę w południe, więc jedziemy szybko. Od jazdy robi mi się niedobrze, wino cofa się do gardła i drażni przełyk; otwieram oczy, nie chcę zwymiotować. I bez tego widać, że mam kaca. Kierowca patrzy na drogę. Dobrze. Mogę spokojnie patrzeć przez okno. Co jakiś czas tylko mijamy wychodzące ze sklepów, obładowane firmowymi torbami kobiety młodsze i starsze, piękne i mniej urodziwe; schowanych pod czarnymi parasolami starszych panów o twarzach szarych, pomarszczonych wachlarzem doświadczeń.
Pan Zerkający zatrzymuje się przed zakrętem, pozwalając wyjechać przed nas czarnemu SUV-owi. SUV włączył się do ruchu, jedziemy za nim. Przez jego tylną szybę widzę dwie dziecięce główki; wyobrażam sobie, że jadą z rodzicami do kina na nową bajkę, jedną z tych naładowanych żartami dla dorosłych, których dzieciaki nie rozumieją, a dzięki którym ich opiekunowie nie umierają z nudy. Mama pójdzie po bilety, tata w tym czasie zabierze szczęśliwców do kinowego baru, pozwalając wybrać sobie zestaw. Myślę, że to chłopiec i dziewczynka. Chłopiec zamówi duży popcorn — tata podpowie sprzedawcy, że ma być mały — i dużą colę — tata powie, że ma być bez cukru i również mała. Dziewczynka rozdziawi malutkie, niewinne jeszcze usteczka przed plastikową ścianą pełną kolorowych żelek, z każdej weźmie po dwie, bo lubi wszystko, co parzyste. Ja też, dziewczynko, ja też.
Główki znikają z pola widzenia, gdy SUV zjeżdża na parking jednego z marketów. No cóż, może już wracają z kina — teraz pora na zakupy, żeby niedzielny obiad był jak najbardziej wykwintny. Pod powiekami czuję znajome pieczenie, uczucie, które powraca zawsze, gdy myślę o dzieciach. Ucisk w gardle, kołatanie serca, ból w dole żołądka, poczucie winy. Smutek albo złość, żal, nie o stratę, a o Stratę, Stratę Alicji, o moją głupotę, o to, że dostałam to, czego wcale nie chciałam przez podjęcie decyzji, której chciałam. Złość na siebie. Na to, że nie byłam szczera, uznałam, że co mi szkodzi, przecież nie może być tak źle, każda kobieta daje sobie radę, nawet piętnastolatki dają sobie radę, więc dlaczego ja bym nie miała? Moja mama dała sobie radę, a lekko nie miała. Mój ojciec dał sobie radę, a specjalnie zainteresowany nie był. Smutek, że nie dałam. Że nie byłam w stanie spełnić Jej marzenia, jednego z największych. Że moja miłość okazała się niewystarczająco duża. Albo za duża. Nie, za mała. W stosunku do zazdrości. I egoizmu. Chociaż to to samo, zazdrość i egoizm, jedno bierze się z drugiego, zazdrość z egoizmu, a egoizm z zazdrości, egoistyczne gesty biorą się z zazdrości, a zazdrosne z egoizmu.
Jestem idiotką.
Zamykam oczy. Wdech, wydech. W kieszeni ściskam piersiówkę, którą przed przyjazdem taksówkarza napełniłam dwusetką cytrynówki kupioną w monopolce znajdującej się pod moim mieszkaniem, kawalerką. Ona dodaje mi sił. Biorę się w garść. Gdy otwieram oczy, taksówkarz manewruje na dworcowym parkingu, szukając wolnego miejsca. Długo nie musi szukać. To przecież sobota, jeszcze nie ma trzynastej. Ludzie odpoczywają w domu po tygodniu ciężkiej pracy, przygotowują obiad, bawią się z dziećmi. Z dziećmi. Kurwa, wdech, wydech.
Tak, grają w planszówki, układają puzzle. Kiedy sama byłam jeszcze mała, mała rozmiarem i wiekiem jednocyfrowym, a nie charakterem, bo nim jestem mniejsza teraz, niż kiedy byłam mała rozmiarem, to uwielbiałam grać z rodzicami w Grzybobranie. Oni pewnie nie lubili, już pewnie słuchać nie mogli, kiedy o kolejną partyjkę prosiłam weekendami, ale grali. Bo z dziećmi się gra, kiedy proszą. Spędza się godziny na przestawianiu klocków i udawaniu, że źle ci idzie, że nie rozumiesz, żeby dać dzieciakowi radochę, że wygrywa. Albo na prawdziwym nierozumieniu, bo to, co dla ośmiolatka jest logiczne, nas często przerasta. A to, co logiczne jest dla nas, jak to, że obiad będzie, kiedy ziemniaki dojdą, dla nich jest idiotyczne. Ziemniaki nie chodzą, więc jak mogą dojść. I gdzie by niby miały?
Bez sensu, dorośli są bez sensu, matczyne teksty są bez sensu. I ojcowskie, one są najgorsze. Mówisz, że idzie wiosna, a on ci na to: _srały muchy — będzie wiosna, będzie trawa lepiej rosła_. No kurwa, co? Muchy ciągle srają. Albo podchodzisz do takiego jako świeżo upieczona nastolatka i zanim zdążysz otworzyć usta, już słyszysz: _idź do matki, ona ma portfel_. Dzięki, tato. _Ale masz burdel w pokoju, nic tylko nasrać na środku! Daj to chiński sprzedawca jaj! Bozia rączek nie dała? Dlaczego? Dlaczego?! BO JA TAK POWIEDZIAŁEM! Co mnie obchodzi, że Zuzka dostała pałę? Ty nie jesteś jak inni, jak ona zacznie ćpać, to ty też? Zuzka dostała piątkę, a ty tylko tróję?! Wyjmij tę łyżeczkę z kubka, bo sobie oko wydłubiesz. Nie siadaj na schodach, wilka dostaniesz. Ja sobie żyły dla was wypruwam, a wy się tak odwdzięczacie…_
Wszystko to znamy.
U nas weekendy zawsze były takie same. _Wstawaj no z tego łóżka, bo odleżyn dostaniesz_, potem walka o to, żeby umyć zęby z rana, zupa mleczna albo pozbawiona smaku owsianka na śniadanie, telewizja, Grzybobranie, _idź no, polataj na dwór, to kolorów dostaniesz, a nie tylko przed tym telewizorem siedzisz, oczy ci wysiądą, tylko się nie pobrudź za bardzo!_ Sprzątanie domu, a więc mojego pokoju, _tylko nasrać na środku_, walka o to, kto myje naczynia po obiedzie, a na obiad zawsze schabowy, ziemniaki, mizeria, czasami ćwikła. I, od czasu do czasu, czernina. Kurwa, kto to wymyślił?
A do kogo wróciła Gładka? Co teraz robi? Jak zabija wspomnienia minionej nocy? Czy spiera z ubrań mój zapach? Bierze prysznic, by pozbyć się niewidzialnych śladów, które pozostawiłam językiem na jej ciele? A może ogląda telewizję, popija kawę i ma to zwyczajnie w dupie?
* * *
Dworzec, w stosunku do ilości zaparkowanych pod nim samochodów, jest zaskakująco zaludniony. Ale to w końcu dworzec. Ludzie wysiadają z pociągów. Dojeżdżają taksówką jak ja, lub autobusem, tramwajem, pekaesem. Wyskakują ze ściany, z peronu 9 i ¾. A może z niego nie da się wyskoczyć, tylko wejść się da? Jak oni stamtąd wychodzili? Pokazali to kiedyś w filmach, opisała J.K. w książkach? Nie pamiętam, nie wiem. Jakoś wyjść muszą, więc pewnie wyskakują z powrotem. Dziwne, że żaden mugol nigdy tego nie zauważył.
Nareszcie koniec ciszy. Tu jest dobrze. Gwarno. Zamiast cuchnąć żałosnym seksem i alkoholem, pachnie kawą ze Starbucks, z podpisanych kubków z hipsterskimi latte-sratte, na mleku sojowym, _czy-macie-wegański-syrop-karmelowy-nie-a-to-szkoda-to-tylko-na-sojowym-nazywam-się-albert_, olejem z McDonald’s i mieszanką przeróżnych ludzkich zapachów; od drogich perfum, przez tanie, aż do potu. I trochę deszczem. I płynem czyszczącym z maszyny myjącej podłogę, która nieustannie kręci się po holu, prowadzona przez wąsatego pana po pięćdziesiątce.
Pana Józka, wygląda na Józka. Myśli pewnie o kłótni z żoną, która trwa od zeszłego wieczora, albo dopiero go czeka, gdy wróci do domu, bo znowu zapomniał wymienić ten pieprzony kran pod zlewem i dalej woda cieknie. Jakby nie mogła go sama wymienić, tylko uszczelkę trzeba podkręcić, albo założyć nową, wielkie mi mecyje, halo, żyjemy w czasach feminizmu. Ale nie, po co, lepiej się drzeć na Józka. Od uszczelki, jak zawsze, dojdzie do jego zarobków, _ani naprawić kranu nie umiesz, ani zarobić dobrze, skąd ja mam wziąć na hydraulika?_ A skąd ja mam, babo głupia, wziąć pieniądze z mycia podłogi na dworcu? Może sama byś w końcu poszła do pracy, skoro dzieci odchowane? Ależ nie, nie pójdziesz, bo umiesz tylko zupę ugotować, chociaż i to nie najlepiej, i mordę strzępić.
Na sześć dostępnych kas, trzy są czynne: numer dwa, cztery i pięć. W dwójce sprzedawane są bilety na krótkie przejazdy, w obrębie naszego województwa — odpada. Czwórka i piątka to bilety na pociągi dalekobieżne. W jednej i drugiej kolejka na około dziesięć osób. Idę do czwórki, bo tak, jak wymyślona dziewczynka z kina, wymyślona, a jednak prawdziwa, lubię to, co parzyste.
Kolejka rusza się dość sprawnie; o dziwo szybciej niż ta do kasy numer pięć. Według prawa Murphy’ego, kolejka, którą wybierasz, porusza się najwolniej. Mam nadzieję, że i kolejne z tych praw — _kiedy dochodzisz do kasy, następuje zmiana personelu_ — również się dzisiaj nie sprawdzi.
Pani stojąca przede mną i non-stop beblająca przez telefon większy od jej policzka, beblająca także w trakcie kupowania biletu (do Wrocławia, klasa pierwsza Intercity, kup jeszcze pół kilo łopatki, miejsce przy oknie), odchodzi od kasy. Drugie prawo także się nie spełniło. Urocza, młodziutka brunetka zaprasza mnie do okienka.
— Pociąg dokąd przyjedzie najszybciej? — wypalam, ominąwszy _dzień dobry_, idiotka bez ogłady, zamiast, o boże, zamiast jak człowiek przywitać się, zapytać jak się pani miewa, zwłaszcza że pani ładniutka, o tak, przepiękna jest, za piękna dla mnie.
— Chwileczkę proszę, już sprawdzam.
Głos ma ponętny, niski, wspaniały; i gdyby nie ta _chwileczka_, zdrobnienie, które jak _pieniążki_, _złotóweczka_ i im podobne okropieństwa całkowicie wyprowadza mnie z równowagi, gdyby nie ona, to już myślałabym nie o biletach, a o tym, kiedy brunetka kończy pracę. Ustanawiam zatem nowe prawo Murphy’ego: jeżeli kobieta jest piękna, a jej głos dociera tam, gdzie żaden głos wcześniej nie był, wysuszy ci pochwę okropnymi zdrobnieniami.
— Najbliższy pociąg to TLK, kierunek Gdańsk Główny, planowy odjazd godzina trzynasta piętnaście, opóźniony dwadzieścia minut, następny…
— Poproszę bilet — przerywam i już, już szukam portfela. Wchodzenie w słowo, kolejny symbol idiotki bez ogłady, mającej czelność czepiać się _chwileczek_, _pieniążków_ i _złotóweczek…_
— Do Gdańska, tak?
— Tak.
— Normalny?
— Normalny.
— Czterdzieści siedem złotych i…
Ślicznotka z okienka odczytuje cenę z ekranu monitora. Nie mogę oderwać wzroku od jej poruszających się ust podkreślonych błyszczykiem. Wydają się takie pełne, miękkie, mięsiste. Przykładam kartę płatniczą do terminala, płacę zbliżeniowo, wciąż wpatrując się w nią jak sroka w gnat. Wygląda na młodą, tak ze dwadzieścia dwa lata, choć może być też niezwykle zadbaną trzydziestką. Nie wiem, ile lat trzeba mieć, żeby pracować dla PKP. Gdybym była pociągowym rekruterem, zatrudniłabym ją, choćby miała i szesnaście, tak śliczną ma twarz. Pal licho tę _chwileczkę_, ta dziewczyna jest zabójcza. Za piękna jest dla mnie, tak, za piękna. Za wysokie progi. Nie, żeby Gładka była brzydka, nie, żeby jej poprzedniczki były brzydkie. Ale ona… Spoglądam na dłoń podającą bilet; dłoń z obrączką na palcu serdecznym. To było oczywiste. Tak piękne kobiety nie mogą być samotne.
Przyciskając bilet do piersi, kieruję się w stronę peronu czwartego zgodnie z zaleceniami brunetki. Po drodze wyobrażam sobie jej męża. Trzydzieści-parę lat, typ korporacyjny; wąski, dwudniowy zarost dookoła prostokątnej szczęki, wąs również dwudniowy. Jak wygląda dwudniowy zarost? Widać go w ogóle, czy to taki, jak u kobiet na nogach? Może chodziło mi o więcej-dniowy? Kilkudniowy, o. Tak, kilkudniowy zarost na szczęce i wąs kilkudniowy.
Włosy ciemne, niemal czarne, wygolone po bokach na kilka milimetrów, góra postawiona, choć nie w stylu lalusia — niby niechlujnie, a jednak z klasą. Brwi ciemne, gęste, mocne; duży nos, ostro zarysowana linia policzków, oczy jasnobrązowe. Perfumy — Hugo Boss, obojętnie jaki. Bokserki tylko od Calvina Kleina, Levisy, do nich zawsze biała koszula z granatowymi mankietami i kołnierzykiem. Zapracowany, ale mający dość czasu, by co jakiś czas przynosić jej ulubione kwiaty — bukiet białych i różowych róż. Dobry kochanek; czuły, choć wiedzący, kiedy szarpnąć za włosy. Tyłek okrąglutki, klatka piersiowa z delikatnym, ciemnym zarostem, umięśniony brzuch, szeroki w barkach i wąski w talii.
Idealny, jak i ona jest idealna, choć to tylko panienka z okienka.
Pewnie mieszkają jeszcze na czterdziestu metrach kwadratowych, ale nowoczesnych; na osiedlu z oszkloną portiernią i dracenami przy drzwiach. Planują pierwsze dziecko, dziewczynkę, córeczkę tatusia. Wyślą ją na balet i dodatkowy angielski, zapewnią opiekunkę o najlepszych referencjach. Ale najpierw kredyt na dom, będą pierwszymi właścicielami, zaprojektują go wspólnie, choć łazienka i sypialnia będą przede wszystkim jej dziełem.
Gdy nadjeżdża mój pociąg, pod powiekami czuję wilgoć. To nie łzy żalu, złości, frustracji ani zazdrości. Płaczę, bo zachwyca mnie jej szczęście, życie, które sobie dla niej wymyśliłam, życie, które miałam prowadzić z moją, już nie moją, Alicją. Alicją idealną jak on, jak mąż panienki z okienka, moją Alicją. Nie moją.
Pociąg hamuje. Jakieś grube, stare babsko próbuje wcisnąć się przede mnie, co by tylko zająć miejsce; nieważne, że ma wykupioną miejscówkę. Przepuszczam ją, bo starym, grubym babom wypada ustąpić pierwszeństwa, ale po drodze i tak trąca mnie walizką w łydkę. Pizda. Stawia bagaż na peronie, próbuje przecisnąć się do środka przez wysiadających pasażerów. Odpuszcza, czeka, aż wszyscy wysiądą, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Już wiem, z kim będę siedzieć w przedziale. Jestem na nią skazana.
Gdy pociąg pustoszeje, babsztyl wdrapuje się na schody; najpierw jedna stopa, za pomocą uchwytu przy drzwiach podciąga się do góry, sapie. Druga stopa; wielkie jak drzwi obrotowe dupsko faluje za nią w za ciasnych dżinsach. Dotarła do środka. Sapie. Obraca się i patrzy na mnie wyczekująco.
— Poda mi ten bagaż czy nie poda
Niewiarygodne. Podnoszę walizkę babsztyla, waży chyba ze sto kilo; wyręcza mnie jakiś mężczyzna. Baba przewraca oczami, łaskawie odbiera walizę, człapie w swoją stronę. Mam miejsce dwunaste, na szczęście przy oknie. Mam nadzieję, że jednak nie ona jest moim przeznaczeniem. Idę powoli za tą falującą kupą przetrawionego żarcia. Babsko, jak dobrze, mija drzwi przedziału oznaczonego numerami 12—19. Pustego przedziału. Nigdy w życiu nie miałam tyle szczęścia, co dziś.
Wchodzę do środka, zasuwam za sobą drzwi, następnie bordowe zasłony. Przedział wygląda całkiem nieźle; ma nawet długie, wąskie lustra nad fotelami. To rzadkie w TLK. Kiedyś często jeździłam z Alicją bez celu. To moja pierwsza podróż pociągiem, od kiedy jej nie ma. Pierwsza podróż pociągiem od czterech lat.
Nie mam siły wrzucać walizki na miejsce dedykowane bagażom, znajdujące się nad lustrami. Nie, żebym nie potrafiła jej unieść; raczej dałabym radę wrzucić do góry. Po prostu nie mam siły. Siadam na twardym miejscu numer dwanaście, wyciągam piersiówkę.
Nie wiem po cholerę jadę do Gdańska.Chwila IV
Lubię pociągi. Panuje w nich — gdy masz szczęście i nie podróżujesz z dwuletnim dzieckiem — ten rodzaj ciszy, która uspokaja, zamiast przytłaczać. Jednostajny stukot, tupot jakby, działa na mnie kojąco. Czuję się miękko, błogo, ciało jak po morfinie wlewa się w siedzisko, ja staję się siedziskiem, ono staje się mną. Wpatruję się w mijane drzewa, żółte tafle rzepaku okalające pola i białe, ogromne wiatraki elektrowni, choć tak naprawdę jakby ich nie widzę. I ten szum, szum pracującej ciężkiej maszyny, spoconej, zmęczonej dźwiganym ciężarem pasażerów, szybkim seksem uprawianym w trzęsących się, cuchnącym moczem prowizorycznych toaletach, łzami wylewanymi przez tych, którzy wracają z pogrzebów, śmiechem dzieci, modłami zakonnic, błaganiami gapowiczów, żeby może jednak mandat był niższy.
Stację temu do mojego przedziału wszedł starszy mężczyzna, zajął miejsce naprzeciwko mnie. No i koniec mojego szczęścia, przynajmniej teoretycznie, bo nie odzywa się, rozmyśla nad krzyżówkami. Jakby mnie nie widział, jakby mnie nie było, idealnie. Pytam, czy nie będzie mu przeszkadzać, gdy napełniam piersiówkę (przecież mam jeszcze dwie dwusetki, przezorna zawsze zabezpieczona, a cytrynówka wchodzi jak nigdy), on spogląda zaskoczony — może rzeczywiście nie zauważył mojej obecności, co nieco dziwne. Dzieli nas jakieś pół metra przestrzeni, o ile w ogóle, a u wejścia wciąż stoi moja walizka. Wzrusza w końcu ramionami, z pogardą albo z obojętnością i wraca do swojego świata nierozwiązanych haseł, pionów, poziomów.
Więc piję dalej, z łyka na łyczek tafle rzepaku stają się coraz bardziej żółte i płaskie, a ja coraz miększa. Od wódki pali mnie w gardle, ale tak przyjemnie. Wypiłam dopiero jedną dwusetkę, a już czuję w głowie ten szum obojętności, wiem, że moje oczy stają się przeszklone, pijane, ja staję się pijana. Spoglądam na dziadka i śmieszy mnie jego skupienie, to, jak ogryza końcówkę od długopisu, rozwiązując zapewne jakiś ogromny problem wszechświata, śmieszą mnie jego okulary grube jak denka od butelek, jego zakola mnie śmieszą i głęboka rysa na czole mnie śmieszy. Poczuł, że się w niego wpatruję i spojrzał na mnie; nasze oczy się spotkały i teraz widzę kolor jego tęczówek, są tak wyjątkowo błękitne, tak jasnoniebieskie, tak piękne, jak oczy… jak oczy mojej Alicji.
Przestań, kurwa jego mać, to nie twoja Alicja, Alicji nie ma, nie ma od lat i nigdy już nie będzie, nie wróci, nie chce cię, nigdy nie chciała, w dupie ma cię twoja Alicja nie twoja, gdy myśli o tobie to mówi, że pies ją jebał, choć nigdy o tobie nie myśli, ja też mam nie myśleć, nie wspominać, nie pamiętać, nie kojarzyć, nie kochać, nie chcieć, nie nienawidzić, wypchnąć, wyrzucić, razem z cytrynówką wyrzygać.
Dźwiga mnie z nerwów; wypycham policzki, gdy czuję, jak wódka wraca do przełyku, gdy wita się z podniebieniem i językiem. Przecież nic dzisiaj nie jadłam, więc dlaczego te mdłości, czemu zawsze, gdy o niej myślę, jak gówniara jakaś, nastolatka? Przełykam tę obrzydliwą, pikantną maź, zakrywam usta i kaszlę; czuję na sobie obrzydzony wzrok dziadka, wzrok potępieńczy, pewnie myśli sobie, że jestem pijaczką, menelówą, że biletu nawet nie mam, że jestem żałosna, ohydna. A może mu mnie żal i lituje się nade mną — nie wiem sama co gorsze, chyba litość, nie lituj się nade mną starcze, przestań się na mnie kurwa gapić, jakbyś liczył na loda, nie mam nic przeciwko MILF-om, a raczej DILF-om, ale nie jarają mnie fiuty, naprawdę.
Policzki wypychają się jeszcze raz i jeszcze bardziej, więc wstaję chwiejnie, ale nie wiem, jak mogę się chwiać od jednej zaledwie lampki wina i dwusetki. Chcę wybiec do tej żenującej pekapeowskiej toalety, potykam się o walizkę, wpadam na drzwi i rozsuwam z impetem, jeszcze tylko parę kroków do korytarza. Wytrzymaj, kurwa żesz czyjaś mać, wytrzymaj i nie rzygaj na podłogę, nie rób sobie wstydu, damą bądź, a nie pijaczką, choć dla dziadka już nią jesteś, tak, czuję jego wzrok.
Kibel otwarty, śmierdzi szczynami tak, że nawet drzwi nie zamykam, tylko padam na tę mokrą, ohydną podłogę i witam się z tronem piekącą żółcią. Krztusi mnie, żołądek skacze wraz z kołami na szynach, tron wiruje i nie wiem nawet, czy trafiłam do kibla, czy obrzygałam sobie buty. To już? Nie już, wraca, chwytam się toalety i czuję, że jest mokra, obsikana, dotykam czyjegoś moczu i wyrzucam nową falę; dzisiejszą, wczorajszą, mojito, Fresco, cytrynówkę, soki Gładkiej, jej ślinę i moją ślinę, wszystko zmielone w jedną całość — ta całość to ja, to zobrazowanie mnie. Jestem przetrawiona, wczorajsza, wyrzygana do pociągowego kibla.
* * *
Budzę się.
Dziadka już nie ma.
Nikogo nie ma.
Przełykam ślinę, gardło wciąż piecze. Język spuchnięty, szorstki. W ustach sucho, śmierdząco, kwaśno, jak w dupie. Nie pamiętam, o czym śniłam. W głowie pustka. Za oknem szaro, zaczyna robić się ciemno; wcześnie, jak na sierpień. Wstydzę się.
Wstaję do prowizorycznego lustra i widzę w nim nie-siebie. Twarz obwisła, zapadnięte policzki. Schudłam. Dawno się nie ważyłam, ale to pewne. Wyostrzyły mi się kości policzkowe. Dotykam swojej twarzy; policzek delikatnie wgłębia się pod palcami, cera jest szorstka, szara, jakby pokryta popiołem. Pod oczami dolina łez głęboka, długa, żółto-fioletowa. Usta popękane z bruzdami dookoła, wyschnięte jak jesienna gałąź. Włosy w nieładzie, jakby nieczesane od tygodnia, choć moje farbowane na rudy loki zawsze tak wyglądają, pseudoartystyczny bałagan na głowie, udaję, że tak ma być, a tak naprawdę nie chce mi się nad nimi zapanować, żyją własnym życiem. Ale odrost mi się zrobił, już na co najmniej trzy centymetry, a nad tym panowałam zawsze. Mam dwadzieścia osiem lat. Wyglądam na trzydzieści pięć. Twarz palacza, choć nie palę. No dobrze, palę. Ale okazyjnie.
Jestem… niezadbana.
Zrobię makijaż, zakryję zmęczenie, zatuszuję kaca.
Ten okropny smak wymiocin. Chciałabym umyć zęby, ale jak w pociągu, gdzie, przecież nie wypłuczę ust wodą z kibla; nawet gdyby w ogóle była w nim woda. Gumy do żucia. Miałam gdzieś. W kurtce. Biorę dwie; pieką w podniebienie, mocno mentolowe, aż się chłodno robi.
Spoglądam na buty, przypomniawszy sobie, że chyba poplamiłam je, wymiotując — nie, jednak nie, jednak trafiłam do toalety albo na podłogę, ale omijając stopy. To dobrze, bardzo dobrze, bo tanie nie były, choć nie tak drogie, jak Valentino czerwone, kobiety w czerwonych Valentino nie jeżdżą pociągami, tym bardziej nie drugą klasą w TLK.
Jestem cholernie głodna, gumy do żucia przypomniały o tym, że nie jadłam nic od wczoraj. Zjem w Gdańsku na dworcu, pamiętam, że jest tam KFC, to chociaż frytki kupię. Nie jadam mięsa, od kiedy poznałam Alicję, bo ona nie jadła. Powtarzała tę swoją pokojową, hipisowską gadkę o tym, że wszyscy są równi; geje, lesbijki, transwestyci, psy, świnie, jastrzębie, pająki, politycy nawet. Ciągnęła mnie stale na swoje prozwierzęce pikiety, ale nie rajcowało mnie to tak samo, jak parady równości. Nie, żeby parady mnie rajcowały. Ani jedno, ani drugie. Ale nie miałam problemu z tym, żeby odstawić mięso; to było ważne dla niej, a ona była ważna dla mnie.
Za dwie godziny będziemy w Gdańsku. Wciąż nie wiem, co będę miała tam niby robić, zwłaszcza o dwudziestej. Poza śniadanio-obiado-kolacją. Pewnie wypiję kilka drinków w barze na Starym Mieście i wrócę do domu. Co ja sobie myślałam? Nikogo tu nie mam, nikogo nie znam. Nieprawda. Znam Magdę. Wciąż mam jej numer, zadzwonię, może dalej będzie aktualny, może ma wolny wieczór, może nawet noc. Z Magdą zawsze było dobrze. Gdy widziałam ją ostatni raz, o bogowie, cztery lata temu, to naprawdę było tak dawno, na pewno zmieniła numer; gdy ją widziałam, jako jedyna nie żałowała mnie po Alicji, nie litowała się, jako jedyna wiedziała, że ból trzeba wykorzystać. Pojadę do Magdy. Zadzwonię.
I już wiem, że o niczym innym aż do Gdańska myśleć nie będę, jak o jej piegowatych plecach z wystającymi łopatkami, maleńkich piersiach, całych mieszczących się w dłoni; idealnym Wzgórzu Wenery zawsze wygolonym w sposób, który irytująco nazywała Pasem Startowym. Chuda, chudziutka, zdaje się tak delikatna, zrywając z niej ubranie, boisz się, że cała się pokruszy, a przy tym pełna ognia, namiętna… i zawsze zainteresowana.
Poznanie jej było spełnieniem jednej z moich fantazji. Wracałam znad morza, wracałam po tym, co się stało. A raczej uciekałam, uciekałam od tego, co się stało. Głupio i spontanicznie — jak teraz. Gdy weszłam do przedziału, Magda już w nim była; wypełniła pomieszczenie zapachem cukierkowych perfum, drobna, dziewczęca, w lekkiej sukience i trampkach Converse, wyglądała jak nastolatka. Otwarta, przekonująca, wyciągnęła ze mnie wszystko, opowiedziałam o tym, co się wydarzyło i wielu innych rzeczach, hipnotyzowała mnie, oczarowała. Szybko mnie uwiodła. Słuchając mojego smutku, po prostu zasunęła zasłony na drzwiach i, jak gdybym nie siedziała zaryczana, zasmarkana, odpięła sukienkę.
Zamykam oczy, wsłuchuję się w stukot pociągu, oczami wyobraźni widzę jej dłonie. Jak gdyby była tutaj, teraz. Przypominam sobie, że odwróciła się do mnie tyłem, ukazując te cudowne, piegowate plecy, odsłonięte przez zamek sukienki. Że zebrała z nich włosy, podniosła do góry, spięła w kitkę. Że odpięła biustonosz i wyjęła go przez sukienkę, położyła na siedzeniu naprzeciw mnie. Kiedy obróciła się z powrotem, w jej oczach widziałam zaproszenie. Zaskoczona, nie zrobiłam nic. Zamilkłam tylko w pół zdania i siedziałam jak głupia, jak dziewica, z oczami opuchniętymi od płaczu. Zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę dopiero wówczas, gdy usiadła mi na udach, poczułam ciepło i wilgoć bijącą od jej bielizny i język rozsuwający moje usta.
Czuję na sobie jej ciało; lekkie, pachnące słodyczą, gorące. Bezwiednie wsuwam dłoń pod swoje spodnie, pod majtki, napieram na łechtaczkę. Moja dłoń to jej dłoń, widzę, jak zrzuca z siebie materiał odsłaniając ramiona, brzuch, piersi. Jak unosi się, chwyta mnie za kark i przyciąga do twardego sutka, jak faluje na mnie biodrami, gdy ssę, liżę, przygryzam jej pierś. Czuję, jak odpycha mnie od siebie, rozbiera gwałtownie, jakby bała się, że zmienię zdanie albo ona je zmieni; jak każe mi wstać, opiera o drzwi, klęka i wpija ustami we mnie mokrą, wrzącą, błagającą o więcej.
Masuję samą siebie coraz szybciej, zapominając o tym, że w każdej chwili ktoś, konduktor, pasażer, ktokolwiek może wejść — tak, jak nie pamiętałyśmy o tym tamtego dnia. Rozcieram po sobie swoją własną wilgoć, wspominając, jak przygryzłam usta do krwi, gdy do języka dodała dwa palce, wtargnęła we mnie nagle, bez skrępowania. Magda nie krępowała się nikogo i niczego. Nauczyła mnie braku zobowiązań, tego, że seks może być tylko seksem i nie wymaga miłości, pokazała mi, że uwielbiam seks. I przede wszystkim — miała najzwinniejszy język ze wszystkich moich kochanek, a przy tym ceniła sobie miejsca publiczne.
Spędziłam z nią wówczas tydzień, w motelu. Ja — uciekająca po Tym, jadąca donikąd, ona — jadąca do rodziny. Więc pojechałam z nią. I potem tam zamieszkałam, ale nie z nią. Po prostu. Bo nie miałam lepszego pomysłu. A ona i tak tam przecież nie mieszkała. Bez sensu.
Kochałyśmy się wszędzie; pieściłam ją w kinie, ona mnie na parkiecie w tandetnej dyskotece. Była pełna życia, kobiecości, pozbawiona hamulców. Gdy zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi, jej dłoń, schowana pod stołem w pubie, nie opuszczała moich stringów. Popijajała przy tym drinka i śmiała się z żartów przyjaciół. Im więcej pytań mi zadawali, im częściej miałam coś powiedzieć, tym mocniej masowała, tym szybciej wsuwała we mnie palce. Brała to, czego potrzebowała, niezależnie od sytuacji. Przez ten tydzień nie pamiętałam o niczym poza tym, by obudzić ją mocnym wtargnięciem włączonego motylka. Kurwa, jak mi jej brakowało, gdy zamieszkałam sama. W każdym razie, przez pierwszy tydzień.
Wsuwam w swoją wilgoć jeden palec, pod powiekami widzę, jak powoli dochodziłam, gdy przygryzła mnie lekko, wciąż klęcząc na pociągowej podłodze. Jak drżałam, trzęsłam się, gdy zagłębiła się we mnie językiem, zacisnęła palce na moich biodrach, a ja dłonie na jej włosach. Drugą dłonią rozpinam spodnie, potrzebuję więcej swobody, potrzebuję wibracji, ale nie wzięłam ich ze sobą. Widzę, czuję, jak Magda wraca ze mną na siedzenie, znów wdrapuje się na mnie, łapie za włosy i odciąga głowę mocne do tyłu; boli. Wpija się w szyję, wgryza, zasysa; kołysze się na mnie szybko, na udach i łonie zostawia ślad swoich soków. Chwytam jej pośladki jedną dłonią, drugą wbijam się w nią; czuję, jak nadchodzi Ta Fala, mocniej zaciskam powieki, mocniej penetruję samą siebie, oczami wyobraźni będąc w niej. Dreszcz przebiega od karku, przez ramiona, plecy, biodra; otacza szyję, biust. Sztywne sutki ocierają się o materiał stanika, fala ściska żołądek, napina się w nim i wybucha, pęka, rozkwita we mnie… wrząca, zimna jednocześnie; jęczę, dyszę, wdycham samotna w pustym przedziale, dochodzę długo, mocno, dochodzę sama, dochodzę z nią.
Wysuwam lśniącą dłoń ze spodni i czuję, jak wilgoć zalewa stringi i uda.
Opieram głowę o zimną szybę i oddycham głęboko, myślami leżąc na udach Magdy.
Zdyszana, zarumieniona, szczęśliwa tym kilkuminutowym, złudnym szczęściem, który daje spełnienie, wyjmuję z kieszeni telefon, odnajduję jej numer.
Serce bije jak szalone, a krocze pulsuje przebytym orgazmem, gdy słyszę pierwsze sygnały połączenia.
Odbierz.
Błagam.
Potrzebuję cię.
Po trzecim sygnale powoli spływa ze mnie podniecenie, przebija się przez nie wstręt do samej siebie, do mokrej dłoni, do mojego zapachu, unoszącego się w przedziale. Poczucie zażenowania, tak typowe po masturbacji. Znika podekscytowanie, poczucie tego złudnego tak szczęścia, chwilowa ekstaza, pojawia się… wstyd? Nie, nie wstydzę się własnego dotyku, w miejscu publicznym w zasadzie też. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie robi sobie dobrze i nigdy o tym chociaż nie pomyślał gdzie indziej, niż we własnym łóżku czy pod prysznicem. Nie, to nie wstyd, raczej… samotność. Tak, zimna, spływająca na mnie samotność, wyciekająca ze mnie samotność i wstręt do siebie za tę samotność, za to, że do niej dopuściłam, że masturbuję się przy wspomnieniach, a nie na myśl o nowo poznanej miłości. Albo przynajmniej nowo poznanej kochance.
Potrzebuję cię.
— Halo?
O rany.
— Halo, Anka? To ty? — tak, to ja, ja, masturbująca się przed chwilą na myśl o tobie i choć już zaczęłam się sobą brzydzić, to gdy tylko cię usłyszałam, znów czuję wilgoć, kurwa, tęskniłam za tobą tak, że nawet sobie nie wyobrażasz, jadę właśnie do ciebie i niczego tak nie potrzebuję, jak ciebie nagiej, jak ciebie wypiętej, jak wejść w ciebie i trzymając za włosy pieprzyć od tyłu tak, jak lubisz najbardziej, jak w końcu kobiety, która nie boi się seksu, nie wstydzi się, nie będzie robić mi wyrzutów i skrywać się pod kołdrą, nawet nie wiesz, ile chcę ci powiedzieć, ile chcę ci dać i zabrać od ciebie…
— Tak. To ja.
— Gdzie jesteś, stało się coś?
— Dalej jesteś sama? — powiedz, że tak, nie rób mi tego, kurwa, pewnie dorosłaś i rzuciłaś w cholerę to wszystko, i jesteś w związku od dwóch lat z jakąś pizdą i jej dajesz wszystko, na pewno tak jest, wszyscy dojrzewają i mają dzieci, tylko ja, idiotka, piję i masturbuję się w pociągu do Gdańska z nadzieją, że wciąż będziesz mnie chciała, i robię z siebie debilkę przed panienką z okienka, i myślę o jej mężu.
— No tak, jestem… Anka, jesteś w pociągu? Słyszę pociąg? Anka, co się dzieje?
— Odbierzesz mnie z dworca? Będę około ósmej, na głównym, tylko teraz jestem ruda, farbowana, ale powinnaś poznać.
Serce bije mi już nie z podniecenia, ale ze strachu; stresuję się jak czternastolatka przed pierwszym pocałunkiem, że mnie wyśmieje, że jest zajęta, że było-minęło, że litowała się nade mną, że jestem dla niej jak Gładka dla mnie — porażką, pomyłką.
— Aniu, zawsze.
Zawsze. Zawsze. Zawsze.
Już wiem, po co jadę do Gdańska.
więcej..