- W empik go
Desperatki - ebook
Desperatki - ebook
Wiosna 1863 roku. Nad zbiorową mogiłą spotykają się Izabella – szlachcianka opłakująca syna, Wiesia – złodziejka z Powiśla, która w tej samej powstańczej bitwie straciła brata, oraz Anna – córka profesora, która pogrzebała narzeczonego. Motywowane rozpaczą i chęcią zemsty trzy desperatki zawiązują mroczne przymierze i przeprowadzają zamach. Przebiega on jednak inaczej, niż to sobie zaplanowały.
Ze ścigających stają się ściganymi, a ich droga wiedzie przez powstańcze obozy i austriackie więzienia. Aby ratować własną skórę, będą gotowe popłynąć aż za ocean.
Jak zakończy się wędrówka Izy, Anny i Wiesi?
To niezwykła historia zdesperowanych kobiet, zmuszonych do ucieczki na koniec świata. Być może będzie tam na nie czekać szczęście, które pojawi się w najmniej spodziewanej postaci…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-33-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZABORÓW, MAJ 1863 ROKU
Na polanie wiosna eksplodowała kwiatami, bzyczeniem owadów i szmerem liści poruszanych łagodnym wiaterkiem. Słońce migotało w gałęziach drzew okalających łąkę murem prastarej puszczy. Zbiorowa mogiła wyglądała w tym sielskim i spokojnym miejscu niczym ledwie zabliźniona rana. Ciemny, wilgotny kopiec z dopiero co ubitej ziemi, piętrzący się na jakieś dwa łokcie, zdawał się zupełnie tu nie pasować. Niczym złe piętno, ponury symbol ludzkiego okrucieństwa w morzu kipiącego życia.
Przed mogiłą stało jakieś pół setki ludzi, w większości kobiety w różnym wieku, od młodych panienek po staruszki. Stał też ksiądz, który ze spuszczoną głową modlił się, a może tylko udawał. Chyba nie potrafił znaleźć słów, bo jakże miał pocieszyć ten tłum płaczących wdów i matek, który go otaczał? Zwykłe mowy pogrzebowe tu nie wystarczyły, natomiast wzniosłe słowa o powinności, bohaterstwie i poświęceniu były niepolityczne i mogły ściągnąć na głową duchownego spore kłopoty. W tłumie mógł być wszak jakiś szpicel, który powtórzy komu trzeba słowa księdza i tylko patrzeć, jak w drzwi plebanii zapukają żandarmi. Ksiądz zatem mamrotał pod nosem modlitwę, i to po łacinie, by nie prowokować głośnych, chóralnych modłów i śpiewów. Pocił się, na jego czole skrzyły się krople potu.
Izabella Antecka przyglądała się wszystkim wokół, wodziła spojrzeniem od kwiatów na łące po twarze żałobników, byle tylko nie patrzeć na grób i krzyż zbity z dwóch młodych brzóz. Bała się, że kiedy spojrzy na mogiłę, serce jej pęknie. Myśli jednak ciągle wracały. Myśli i obrazy, natarczywe, bolesne. Nie chciała dręczyć się tym, że tam, kilka stóp pod ziemią leży jej synek, Janeczek. Jej jedyne dziecko, nadzieja na przyszłość, światło jej życia. Leży tam, zimny i martwy, razem z kilkudziesięcioma młodzieńcami takimi jak on, jeszcze przed dwoma tygodniami pełnymi życia, wesołymi i śmiałymi. Wszystko stało przed nimi otworem, każdemu zdawało się, że jest niepokonany i razem zdołają zmusić cara, by dał spokój Polsce, by pozwolił im żyć i cieszyć się młodością. I car im pokazał, co robi z niepokornymi. Teraz leżeli razem, zimni i martwi, jeden na drugim, wrzuceni pośpiesznie do głębokiego dołu i zakopani, by do ciał nie dobrały się zwierzęta.
– Powstańce szli tamtym wycinkiem leśnym, o, któren tu się kończy – gadał wąsaty staruszek, wodząc ręką i wskazując drżącym palcem las. Iza skupiła się na jego gadaniu, by znów nie pogrążyć się w rozpaczy. – Kozacy nadjechali i nasi dali ognia, Kozaki pospadali z koni, kilku ubitych zaległo w trawie bez ruchu. Powstańce wyszli najprzód na łąkę, a wtenczas okazało się, że to był jeno podjazd, bo z lasu wypadła cała sotnia kozacka i jeszcze szwadron huzarów. Z tamtej zaś olszynki wymaszerowała ruska piechota. Ooo pani, ich było kilka setek albo i tysiąc. Nasi w potrzask wpadli, bo z tyłu mieli jeno bagna. Musieli albo przebić się przez piechurów i w las pierzchać, albo bić się na polanie. I podzielili się na połowę. Jedna runęła z kosami na piechurów i wbiła się w nich, jak nóż w masło. Drudzy stawili czoła kawalierzystom moskiewskim na tyj polanie. Ci piersi przebili się w większości chiba, wyrżnęli sobie ujście w las, gęsto ruskie trupy za sobą zostawiając. Ci, co zostali na polanie natomiast, ech, nie mieli tyli szczęścia. Ich dowódca...
– Major Remiszewski – rzuciła piegowata dziewczyna, na oko dwudziestoletnia, o wyglądzie zadziornej dziewuchy z miasta. – On nimi dowodził, wiem to z pewnego źródła.
– Ta, tak mówią – przytaknął dziadek. – Z szablą w jednem ręku i rewolwierem w drugim, bił się jak stary wilk. Ubił Ruskich od groma, w tym dowódcę moskiewskich huzarów trafił kulą prosto w łeb i pół czaszki mu odstrzelił. Kozacy jednak podziurawili majora spisami. Siedemnaście ran żeśma przed pogrzebem na ciele jego naliczyli. Bili się powstańce dzielnie chyba ze trzy godziny i wielu Moskali usiekli i ustrzelili, ale wrogów było po wielokroć więcej i zgnietli ich samą swoją masą. W końcu niedobitki, ze czterdziestu powstańców, broń złożyli, o parol prosząc. Same młode chłopaki, mówię wam, same młode...
– Ale zabili ich i tak? – spytała smukła dziewczyna o bladej cerze i minie suchotniczki stojącej nad grobem.
– Nie, chyba tego nie planowali. Oni wszyscy byli poranieni, więc my przyjechali wozami ze wsi, by zawieźć ich tam, gdzie Moskale ich pozwolą opatrzyć. Dziewięć wozów załadowali my chłopakami. Dzielnie się trzymali, nie płakali, nawet żartowali sobie, jak to młodzi. Opowiadali, co będą robić, kiedy ich Ruskie ześlą na Syberię. Martwili się, czy będą tam dziewczyny jakoweś do wyobracania, czy ino niedźwiedzice. – Dziadek pokiwał głową. – Nie zdążyli my jednak z polany tej wyjechać, kiedy Ruskie wrócili. Kozaki byli już pijane. Zatrzymali wozy, chłopów pogonili nahajkami. Ja tam byłem i w łeb dostałem, musiał ja uciekać do lasu, a oni prali mnie po plecach. Jeszcze mnie boli, choć przeca za młodu ojce nas lali tęgimi kijami i człowiek przywykł do bicia. Potem zabrali się Ruskie za chłopaków. Do naga ich rozebrali, ograbili ze wszystkiego, a potem kolejno ubili. Dźgali spisami, prali nahajkami, końmi deptali i szablami siekali. Kiedy my wrócili, cała polana była we krwi i pełna trupów posiekanych, postrzelanych, zmiażdżonych kopytami. Kozaki zabrali nam konie i wozy, zostawili nieboszczyków...
„Janeczek tam był, podał list do mnie jednemu z chłopów, którzy próbowali zabrać go wozem z pola bitwy” – pomyślała Iza, czując, że łzy znów zbierają się jej w oczach. Myślała, że więcej ich wypłakać nie zdoła, że wszystkie już wylała. Dotarła na to miejsce właśnie dlatego, że ów włościanin list jej dostarczył, razem z wieściami o tym, co stało się z jeńcami, w tym z jej synem. Od tamtego dnia wylała chyba morze łez.
– Kto dowodził Kozakami, kto kazał im to zrobić? – spytała jednak głosem zimnym, opanowanym, zdawałoby się zupełnie bez emocji.
– Ruskimi komanderiował jeden taki jenerał, brzuchaty, z siwymi, grubymi wąsami. Łysawy, o groźnym spojrzeniu i jasnych oczach – odparł dziadek.
– Dowiemy się, kto zacz – wycedziła piegowata, zaciskając pięści. – Już ja go znajdę i posmakuje on mojego majchra.
W ręku dziewczyny błysnął nóż. Iza uśmiechnęła się zimno. Panienka była drobna jak pchła i nie sprawiała wrażenia takiej, co poradziłaby sobie z generałem, nawet gdyby ten spał. Nie zdążyła się jednak odezwać, bo tłum zaszemrał i poruszył się niespokojnie. Na polnej drodze prowadzącej do wsi pojawili się konni. Już z daleka dało się poznać, że to Kozacy. Uzbrojeni byli w spisy, czyli długie lance, a na głowach nosili charakterystyczne papachy. Pchła warknęła i napięła się cała, jakby zamierzała ruszyć na nich ze swoim nożykiem. Szczupła suchotniczka łagodnym gestem położyła jej dłoń na ramieniu.
– Nie wolno się gromadzić! – huknął z daleka podoficer dowodzący patrolem. – Do domu, baby! Paszli won!
Ksiądz wyszedł nadjeżdżającym naprzeciw i uniósł w dłoni krzyżyk. Chyba chciał powiedzieć, że trwają tu tylko żałobne modły, ale Kozak nie był w nastroju do pertraktacji i natarł na duchownego koniem, a przejeżdżając obok, świsnął go nahajką przez plecy. Dońcy zarechotali zgodnie i sięgnęli po swoje bicze, które każdy miał zatknięte za pas. Iza, pchnięta impulsem, objęła dwie stojące obok dziewczyny, czyli pchłę i suchotniczkę, po czym pociągnęła je w bok.
– Wiejemy – wydała komendę.
Była od obu dwa razy starsza i zdecydowanie silniejsza, nie zdołały jej się zatem przeciwstawić, chcąc nie chcąc przebiegły razem kawałek. Iza kierowała się na pobliską kępę drzew, na razie liczyło się, by pierzchnąć z tłumu i nie oberwać. Jedne kobiety uciekały, inne płakały lub zawodziły, załamując ręce, któraś rzuciła się na mogiłę i zaległa na niej krzyżem. Ksiądz padł na kolana, niezdarnie zasłaniając się przed ciosami. Rozgrywały się sceny iście dantejskie, lament, tętent koni, przekleństwa i płacz, wszystko zmieszało się w jeden harmider. Kozacy świetnie się z pewnością bawili, bo śmiali się na całego, bijąc kogo popadnie. Mogli to tym razem robić zupełnie bezkarnie, baby i starcy oczywiście nie byli w stanie się nawet bronić, nie mówiąc o odpowiedzi na przemoc.
Do czasu. Jeden z Kozaków dostrzegł trzy kobiety szybko przemykające w kierunku zagajnika i postanowił sobie z nimi poigrać. Dopadł je, kiedy już niemal dotarły do kępy. Najechał od tyłu, roztrącił koniem. Iza wylądowała w trawie uderzona w plecy, przeturlała się, boleśnie ryjąc łokciami po ziemi, ale uniknęła kopyt. Jej suknia, zgodnie z modą w kolorze żałoby narodowej, nie była już po tym wyczynie doskonale czarna.
– Pies cię jebał, skurwisynu! – wypaliła pchła i jak to pchła skoczyła na śmiejącego się Kozaka.
Uczepiła się jego nogi i szarpnęła do siebie, chcąc wysadzić go z siodła. Była jednak zbyt lekka, poza tym Doniec za dobrze radził sobie na wierzchowcu, by pozwolić się zrzucić byle panience. Dziewczyna zatem, chyba nie mogąc sięgnąć po swój nożyk, po prostu wbiła zęby w jego łydkę. Kozak wrzasnął z bólu, po czym zamachnął się nahajką. Uderzył jej rękojeścią prosto w głowę piegowatej panienki, która poleciała z rozrzuconymi rękoma w krzaki.
– Skatina! – ryknął jeździec ze złością.
Iza wiedziała, że nie ma sensu błagać o litość, te bydlaki rozumiały tylko język siły. Kiedy czuli przewagę, zmieniali się w potwory i nic dla nich nie znaczyło, czy biją kobiety, czy mordują poranionych, bezbronnych chłopców. Rozsądek podpowiadał, że powinna uciekać w las i nie oglądać się za siebie. Zamiast tego doskoczyła do leżącej w trawie, po czym przerzuciła ją przez plecy niczym wór z ziemniakami. Poczuła szarpnięcie.
– Tutaj, w krzaki! – syknęła suchotniczka i pociągnęła ją w chaszcze.
Kozak, który podczas ich ewakuacji klął i śmiał się na zmianę, nie spostrzegł nawet, gdzie znikają. One tymczasem na ugiętych kolanach przedzierały się przez gęste zarośla, aż w końcu padły na ziemię. Parę chwil nasłuchiwały w nerwach, dysząc ze zmęczenia i przerażenia. Awantura na polanie jednak ucichła, nielegalne zgromadzenie zostało rozpędzone, na szczęście nie padł ani jeden wystrzał, skończyło się na biciu i gonieniu bab, okładanych po tyłkach nahajkami.
Iza potrzebowała więcej czasu od smukłej, poważnej panny, by odzyskać oddech. Kiedy w końcu to się udało, jej towarzyszka już cuciła pchłę – z torebki u pasa wyciągnęła małą fiolkę, zębami wyszarpnęła z niej korek, a naczynko podsunęła nieprzytomnej pod nos.
– Sole trzeźwiące – wyjaśniła Izie. – Wzięłam na wypadek, jakby mnie osłabiło od wzniosłych przeżyć. Okazało się jednak, że już się wypłakałam i wyrozpaczałam. Teraz czuję jedynie złość i wcale nie chce mi się mdleć.
Pchła poruszyła głową, szarpnęła się i otworzyła oczy. Ostry zapach amoniaku trudno było znieść nawet nieprzytomnej. Syknęła i złapała się za głowę.
– Spokojnie, siostro, nic złego chyba ci nie zrobił. Masz tylko guza, do wesela się zagoi. Na szczęście skóra nie jest rozcięta – powiedziała suchotniczka swoim spokojnym, wręcz kojącym głosem. – Jestem Anna Turkułło, córka profesora Turkułły z dawnej Akademii Medyko-Chirurgicznej, a obecnie ze Szkoły Głównej.
– A ja jestem Wiesia Keller – odparła pchła. – Córka pewnego łazęgi i moczymordy z Powiśla, który zostawił mnie i mamę lata temu, niech gnida zgnije w błocie pochowany.
Uścisnęły sobie ręce i dopiero wtedy spojrzały na Izę.
– Izabella Antecka z Komorowa, mój ociec był ziemianinem pod Warszawą, ale to chyba nieistotne – powiedziała. – Musimy się przedostać pod kościół w Zaborowie. Czeka tam na mnie powóz. Zabiorę was do miasta, jeśli chcecie.
– Będzie mi bardzo miło. – Anna wykonała coś w rodzaju ukłonu, na ile to było możliwe na klęczkach i w krzakach.
– Szanowna pani wyciągnęła nas z kabały. Jestem wielce zobowiązana – dodała Wiesia, prawdopodobnie wspinając się na szczyt swoich dyplomatycznych umiejętności.
Iza przeszła na czworaka przez chaszcze i wyjrzała na polanę. Machnęła do dziewcząt ponaglająco.
– Ruszajmy się, zanim Kozakom przyjdzie do głowy, by znów tu wrócić – zarządziła i ruszyła, nie oglądając się za siebie.
* * *
Kocz należący do Izy okazał się wiekowym pojazdem o trzeszczących ze starości resorach, do tego zaprzężonym w dwie chabety. Ku zaskoczeniu dziewcząt, dostojna i poważna dama, która im pomogła i zaoferowała podwiezienie, nie korzystała nawet z usług fiakra. Sama wlazła na kozioł woźnicy i chwyciła za lejce. Wcześniej sprawdziła koniom kopyta i poklepała oba po grzbietach. Pilnował ich syn kościelnego, który zgodnie z jej życzeniem wcześniej zwierzęta napoił, pojazd był zatem gotowy do drogi. Iza powoziła nim z lekkością i bez wysiłku, widać było, że ma wprawę. Dziewczęta zrozumiały, że to żadna damulka, przyzwyczajona do tego, by jej usługiwano. To musiał być typ nowoczesnej, silnej kobiety, która radziła sobie ze wszystkim sama i nie bała się pracy czy wysiłku. Obie czuły przed nią coraz większy respekt, nawet Wiesia, choć nie należała do tych, co okazują szacunek komukolwiek.
Przez pierwszych kilka wiorst wszystkie trzy milczały, pogrążone we własnych myślach. Pchła co i rusz dotykała bolącego boku głowy i się krzywiła. Mamrotała szeptem przekleństwa i rzucała klątwy na całe moskiewskie plemię. Anna z kolei siedziała z głową odwróconą w bok i patrzyła na powoli się przesuwający mazowiecki krajobraz, ubogie wsie, pola i łąki. Minę miała jednak zaciętą i w najmniejszym stopniu nie była skupiona na podziwianiu okolicy. Poniżenie, jakiego dopiero co doświadczyły, coraz bardziej rozpalało w niej gniew. Siedziała jednak sztywno i oddawała się wizjom wywarcia pomsty na coraz bardziej znienawidzonym wrogu.
– Tam poległ mój syn, Janek – odezwała się niespodziewanie Iza, ale nie odwróciła się do dziewcząt. Siedziała na koźle zwrócona do kierunku jazdy i patrzyła prosto przed siebie. Ręce z lejcami trzymała sztywno, cała sprawiała wrażenie sztywnej, z całą pewnością nosiła gorset mocno zasznurowany.
Dziewczęta spojrzały na siebie, ale żadna się nie odezwała. Annę wychowanie zmuszało do powściągliwości, Wiesia poczuła, że dopytywanie się byłoby w tym wypadku niestosowne. Iza po chwili milczenia sama podjęła myśl:
– Zapewniał, że do powstania nie pójdzie, przysięgał mi nawet, że nie w głowie mu podobne awantury. Wszyscy jego koledzy byli co do tego zgodni, otwarta walka zbrojna z caratem jest pozbawiona sensu i doprowadzi jedynie do tragedii. Na spotkaniach studentów jednogłośnie głosowali przeciw buntowi. I wtedy Wielopolski zarządził brankę do wojska. Wszyscy, łącznie z Jankiem, znaleźli się na listach, mieli w nocy zostać aresztowani i doprowadzeni siłą do garnizonów. Wiecie same, z czym łączy się pobór... Służba w carskiej armii trwa piętnaście lat, oczywiście gdzieś na drugim końcu imperium. To tak jakby przepadli dla świata, jakby zabrano im młodość, szansę na założenie rodziny i zesłano ich na poniewierkę i zgubę. Wyjścia nasi chłopcy nie mieli, tak czy inaczej życie się dla nich skończyło. Wolałabym, by Janek uciekł do domu, ukryłoby się go na jakiś czas, może kiedyś car ogłosiłby amnestię. Ale Janek zwiał z kolegami do lasu. Ech, a całe gospodarstwo na niego czekało. Nie mam innych dzieci, a mój mąż... Opuścił mnie kilka lat temu, uciekł z jedną taką tancerką z teatrzyku ogródkowego. Mniejsza z tym draniem, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Moim życiem stał się syn i tyle. Po studiach Janek miał przejąć domostwo i zająć się naszymi tartakami i hodowlą koni. Liczyłam na to, że wróci z żoną, że za kilka lat będę szczęśliwą babcią, która zajmuje się wnukami i pomaga młodym w domu.
Zamilkła na parę chwil, Anna w tym czasie tylko westchnęła w ramach komentarza i pokiwała głową.
– I co mi zostało z tych wszystkich planów i marzeń? Starzeję się powoli, mam czterdzieści cztery lata, niedługo zacznę się kurczyć i marszczyć, ani się obejrzę, a stanę się małą, zgiętą wpół staruszką. Jak długo dam radę prowadzić gospodarkę, nawet wysługując się najemcami i plenipotentami? Zresztą po co mam to robić, dla kogo harować, zarabiać pieniądze, prowadzić dom, dbać o to wszystko? Komu zostawię majątek? – Pokręciła głową i zacięła konie, które posłusznie przyspieszyły. – Cały wysiłek na darmo, krew w piach. Wszystko straciło sens. Na nic całe moje życie...
– Czas ponoć potrafi zaleczyć rany – powiedziała Anna. – Niech pani poczeka, wszystko się być może ułoży. Ech, sama nie wierzę w to, co mówię. Takiej rany nie da się zaleczyć. Sama zresztą mam podobnie głęboką.
Poruszyła się na siedzeniu, jakby zbierała siły. W końcu przełknęła ślinę i też zaczęła się zwierzać:
– Piotrek był moim narzeczonym. Zrobił pracę doktorską na Akademii Medyko-Chirurgicznej, zresztą pod kierunkiem mojego ojca. Był jego najlepszym studentem, został też natychmiast adiunktem. Papa mówił, że Piotrek to wielka nadzieja polskiej chirurgii, ogromny talent, do tego niezwykła pasja i nieprzeciętne umiejętności analityczne. Bardzo szybko zostałby profesorem, kto wie jak doniosłe prace naukowe by stworzył, ile żywotów uratował swoimi operacjami. – Zamilkła na chwilę i potarła łzawiące oczy. Wiesia podała jej chusteczkę, mocno wymiętą i nie pierwszej świeżości, ale Anna pokręciła głową. – To od pyłków, trochę mnie od nich drapie w gardle i piecze w oczy. Nic takiego, zaraz przejdzie.
– Zakochałaś się w uczniu swojego ojca?
– Od razu, kiedy tylko pierwszy raz przyszedł do nas na obiad i zostaliśmy sobie przedstawieni. Przyniósł mi bukiecik konwalii, to było w maju, dwa lata temu. Byliśmy sobie pisani, pokochaliśmy się od pierwszej chwili. Piotrek mówił, że nigdy wcześniej nie poznał dziewczyny, z którą miał tyle wspólnych tematów. Wiecie, kobiety nie mogą studiować, nie przyjęliby mnie na akademię, ale to nie przeszkadzało, by ojciec od dziecka dzielił się ze mną wiedzą. Przestudiowałam wszystkie naukowe książki z naszej biblioteki, także te po niemiecku, francusku i angielsku. Papa zabierał mnie na uczelnię, uczestniczyłam w sekcjach, słuchałam wykładów i służyłam za pielęgniarkę w czasie niektórych zabiegów. Piotrek twierdzi... twierdził, że wiedzę medyczną mam większą niż wielu jego kolegów z dyplomami. Wiem, że bylibyśmy świetnym małżeństwem, miałby we mnie oparcie, pomagałabym mu, mógłby dzielić się ze mną przemyśleniami. Kochał mnie, bardzo mnie kochał... Zginął, bo był porządnym człowiekiem, nikomu nie odmawiał pomocy czy rady. Poszedł do oddziału, bo błagali go o wsparcie, brakowało im polowego medyka. Ech, tak niepotrzebna śmierć, tak przedwczesna...
Pociągnęła nosem, a Wiesia jednak wcisnęła jej chusteczkę w rękę.
– Teraz rodzice chcą mnie wysłać do ciotki, do Krakowa. Bym tam ochłonęła i o wszystkim zapomniała – rzekła i w końcu się wysmarkała. – Ale mnie żyć się już nie chce. Już dawno łyknęłabym arszenik, gdyby nie złość. Jestem wściekła i tylko to utrzymuje mnie przy życiu. Może po mnie nie widać, ale wydaje mi się, że zaraz wylecę w powietrze z nienawiści.
Zamilkła, dalej smarkając w chusteczkę. Jechały parę minut w milczeniu, ale czuły, że Wiesia zbiera się w sobie, czekały, aż przemówi.
– Mój miał na imię Jędrek, nie był jednak moim narzeczonym, a bratem – oznajmiła w końcu pchła. – Po tym, jak ojciec w pijanym widzie zakatował naszą mamę na śmierć, Jędrek zabrał mnie i razem uciekliśmy z domu. Zamieszkaliśmy w czynszowej kamienicy, w kawalierskim mieszkanku, takiej małej klitce na poddaszu. Wiecie, pełno myszy, dach przecieka, w zimie zimno jak w kostnicy, latem duszno jak w suszarni prochu. Mieszkaliśmy we dwoje, brat opiekował się mną, karmił, strzegł przed złem. Właściwie zachowywał się niczym matka, którą straciliśmy, i jak ojciec, któregośmy tak naprawdę nigdy nie mieli. Parali my się kradzieżami po targowiskach, szkoliła ja się na kieszonkowca, zwyczajnie. Ech, kurwa mać... Nie dlatego kradli, że my złe, ale jak inaczej mieliśmy utrzymać się przy życiu? Z głodu nie poumierać?
– Nikt cię nie osądza, nie musisz się tłumaczyć – rzuciła Iza przez ramię. – Skąd się wziął złodziej w powstańczej partii?
– Jaśnie państwo myślą, że my, biedota, są gorsze i nie mamy krztyny przyzwoitości. Jędrek od lat działał w tajnych, robotniczych „dziesiątkach”, był nawet dziesiętnikiem. Ideowiec, tak się mówi na jemu podobnych. Branka do wojska mu nie groziła, chyba żeby żandarmi złapali go na ulicy. Poszedł jednak, bo jego kompani z fabryki szli. Zawsze chciał być jednym z nich, ale nie miał fachu w ręku i do stalowni nie chcieli go przyjąć. To poszedł z robotnikami do bitki. Opowiadał mi, jak to będzie fajno, że stanie się w końcu kimś, że w nowej Polsce znajdzie się miejsce dla takich jak my i nie będziemy musieli więcej się parać kradzieżami. Od początku wiedziałam, że to bajdurzenie, ale on naprawdę w to wierzył. Wsławić się miał w boju i wrócić z wojny jako panisko. I masz ci los, teraz leży w zimnym grobie. Tyle z marzeń, z bajań o powinności, braterstwie i takich tam bzdurach. Skąd mu się to wzięło? Chyba zawsze był marzycielem i pragnął przyjaźni, docenienia, by przyjęli go do kompanii. I jest razem ze swoimi przyjaciółmi, we wspólnej mogile. Ma teraz... To swoje poważanie i mir. Tyle że ja zostałam sama na świecie, nie mam nawet, by czynsz kamienicznikowi opłacić. Jak nic przyjdzie mi się kurwić, ciałem kupczyć, bo inaczej skończę na bruku... Pierwej jednak muszę brata pomścić. Może i dureń, zabić się dał jak ostatni cymbał, ale kochałam go, był całą moją rodziną i ten, kto go sprzątnął, da za to gardło, psi syn. Znajdę tego grubego jenerała, popytam tu i tam, potem zajdę go od tyłu i wpasuję mu majchra w nerki. Zdechnie i już. Tak będzie, tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż! – Przeżegnała się zamaszyście, a potem splunęła w bok.
Iza milczała, zbierała myśli, a właściwie próbowała je uporządkować. Zbliżały się do dużej wsi, w której rozpoznała Babice. Do miasta był jeszcze kawałek, czuła, że zanim do niego dojadą, musi podjąć decyzję. Musi zdecydować o tym, co dalej.
– Nasi bliscy nie polegli w bitwie, nie zginęli z bronią w ręku – powiedziała powoli, starannie dobierając słowa. – Zostali bestialsko zamordowani. Zakatowani, kiedy byli bezbronni i poranieni. Nie możemy dopuścić, by winni tej zbrodni uniknęli kary. Zamach na generała, Wiesiu, to nie taka prosta sprawa. Możesz podczas próby tylko głupio i niepotrzebnie zginąć. Trzeba to zrobić z głową, na pewno nie w pojedynkę.
– Co pani proponuje? – spytała rzeczowo Anna.
– Połączymy siły. Chcę im zapłacić za to, co zrobili. Nic innego mi już nie zostało, tylko dwie drogi: zemsta albo śmierć z rozpaczy. Wybieram to pierwsze... Jeśli chcecie do mnie dołączyć, to zapraszam. Szczególnie ty, Wiesiu. Skoro nie masz gdzie się podziać, możesz zatrzymać się u mnie. Co do ciebie, Anno, może jednak skorzystaj z pomocy rodziny i wyjedź stąd jak najdalej?
Anna przecząco pokręciła głową.
– Moje życie skończyło się wraz ze śmiercią Piotra. Nie mam po co dłużej żyć i nie chcę żyć, nie bez niego. Wszystko się zawaliło i nie widzę dla siebie miejsca. – Niespodziewanie zerwała się z siedzenia i chwyciła Izę za rękę. – Chętnie przystąpię do sprzysiężenia. Mogę się przydać. Powiem rodzicom, że wyjeżdżam do ciotki, a tymczasem przystąpię do spisku.
– Spisku? – Iza posmakowała słowo, które dobrze opisywało to, co zaproponowała. – Tak, niech będzie spisek.
– Musimy złożyć przysięgę – wtrąciła Wiesia. – I przypieczętować ją krwią.
Iza poczuła się nieswojo. Czy angażowanie w jej prywatną zemstę dwóch panienek było dobrym pomysłem? Są za młode, życie jeszcze przed nimi. Chyba lepiej zerwać spisek jeszcze przed zawiązaniem i odwieźć panny do domów. Z czasem zapomną o poległych lub pogodzą się z ich śmiercią i ułożą sobie życie na nowo. Tylko dla niej nie było już przyszłości. Pozostała wyłącznie zemsta.
– Pieśń ma była już w grobie, już chłodna. Krew poczuła, spod ziemi wygląda. I jak upiór powstaje krwi głodna. I krwi żąda, krwi żąda, krwi żąda – grobowym głosem wyrecytowała Anna.
Iza zesztywniała na zydlu. Ciarki przebiegły jej po plecach. Te słowa były tak trafne, jakby poeta zajrzał jej do głowy, do duszy, do serca. Właśnie to czuła, to, o czym przed laty pisał Mickiewicz.
– Zemsta, zemsta na wroga – wtrąciła w recytację głosem drżącym ze wzruszenia i gniewu. – Z Bogiem albo mimo Boga.
– I pieśń mówi: ja pójdę wieczorem. Naprzód braci rodaków gryźć muszę. Komu tylko zapuszczę kły w duszę, ten jak ja musi zostać upiorem. – Anna przemawiała coraz głośniej, z coraz większą pasją.
Wyjechały właśnie z Babic, wóz podskakiwał na nierównościach drogi, ale tego nie czuły.
– Zemsta, zemsta na wroga – wyrecytowały obie jednym głosem. – Z Bogiem albo mimo Boga.
Wiesia patrzyła na nie wytrzeszczonymi oczami. Oczywiście nie znała poematu, który zresztą przez cenzurę od lat znajdował się w indeksie ksiąg zakazanych. Dziewczyna jednak wyraźnie była poruszona i chwytała każde słowo.
– Potem pójdziem, krew wroga wypijem. Ciało jego rozrąbiem toporem. Ręce, nogi gwoździami przybijem, by nie powstał i nie był upiorem – dokończyła Anna.
– Zemsta, zemsta na wroga! – Tym razem powtórzyły wszystkie trzy, zgodnym chórem. – Z Bogiem albo mimo Boga!
Iza zrozumiała, że już nie pozbędzie się dziewcząt, że właśnie przypieczętowały spisek, ich babskie przymierze. I zrobią to, co sobie obiecały, z Bogiem albo mimo Boga.
* * *
Izabella wprowadziła kocz na podwórko dużego, drewnianego domu, który znajdował się na ulicy Towarowej, na dalekiej Woli. Były to okolice przemysłowo-robociarskie, zasiedlone przez uboższych mieszczan, mieszkających często nad warsztatami lub w oficynach przy fabryczkach i magazynach. Dziewczęta spodziewały się, że pochodząca z prowincji posiadaczka ziemska mieszka w jakimś hotelu lub przyzwoitym pensjonacie, ale okazało się, że zatrzymała się u swoich kuzynek. Były to bliźniaczki, w dodatku stare panny, siwiuteńkie jak gołąbki. Asia i Basia, jak kazały na siebie mówić, miały po sześćdziesiątce i pracowały jako nauczycielki, jedna francuskiego, a druga matematyki. Uczyły w żeńskim gimnazjum, a mieszkały w domu odziedziczonym po ojcu, który prowadził w tych zabudowaniach garbarnię. Fabryczka od lat już nie działała i całe szczęście, bo zapachy, jakie powstawały w czasie obróbki skór, były straszliwe i snuły się po całej okolicy. Wola słynęła ze smrodu swoich licznych garbarni, ale z roku na rok te znikały, wypychane coraz dalej za miasto. Bliźniaczki mimo tego uważały, że fetor wsiąkł w ściany zabudowań gospodarczych już na zawsze i trzymały je zamknięte. Przynajmniej tak oficjalnie utrzymywały. Anna jednak natychmiast spostrzegła ślady kół prowadzące prosto do szop znajdujących się za domem.
Panny Anteckie zaprosiły je na herbatę, a kiedy Iza obwieściła, że Wiesia zostaje na noc i to nie jedną, nie tylko nie zaoponowały, ale wręcz się ucieszyły. Mówiły właściwie jedna przez drugą, że nie odmawiają pomocy potrzebującym, a ich dom stoi otworem dla wszystkich przyjaciół ich drogiej kuzynki. Kiedy wyszły zrobić herbaty i pokroić ciasto, Iza pokrótce opowiedziała nowym przyjaciółkom o bliźniaczkach:
– Te dwie zawsze były trochę na bakier, ekscentryczne i niezależne, wiecznie pod prąd. Starsze ode mnie o dwie dekady, jednak zawsze świetnie się z nimi dogadywałam. Co roku przyjeżdżały do nas na wieś, na całe lato. Zajmowały się mną, chętnie ze mną bawiły i wpajały do głowy przekonanie o tym, że my, kobiety, jesteśmy wyjątkowe i silniejsze, niż się wszystkim wydaje. Zawsze stawiały na swoim, potrafiły być bezczelne i pyskate, kłóciły się ze swoim ojcem i z moim, kpiły z naszego starego guwernera, nie chciały chodzić na msze do kościoła i obie zgodnie twierdziły, że nigdy nie wyjdą za mąż. Uważały, że to forma niewolnictwa, zakuwanie kobiet w kajdany przez zakładanie im obrączek na palce. Kobieta zaobrączkowana zostaje przykuta do męża i domu, nie ma innej życiowej drogi niż rodzenie kolejnych dzieci, zajmowanie się nimi, prowadzenie gospodarstwa, gotowanie, pranie, niańczenie i usługiwanie swemu panu. Twierdziły, że to poniżające i uwłaczające, poza tym współczesne kobiety są w stanie utrzymać się pracą własnych rąk i nie muszą zależeć od mężczyzn, nie muszą być do nich uwiązane.
– Buntowniczki – zauważyła Anna z podziwem.
– Ja tam ich nie rozumiem. – Wiesia wzruszyła ramionami. – Jeśli mnie zapragnąłby jakiś chłopak, co ma łeb na karku i siłę w lędźwiach, chciałby na mnie robić i mną się opiekować, to ja by nie miała nic przeciwko. Co mi po wolności w biedzie i samotności?
Bliźniaczki jednak nie były samotne, miały siebie. Życie toczyły zgodnie ze swoimi przekonaniami. Jako że same chciały na siebie zarabiać, musiały podjąć pracę w edukacji, innego wyboru nie było dla kobiet ze średniej klasy mieszczańskiej. Poza tym działały społecznie, pomagały w sierocińcu i należały do Entuzjastek, nieformalnego stowarzyszenia kobiet zorganizowanych przez Narcyzę Żmichowską, zresztą także nauczycielkę. Iza wiedziała jeszcze o działalności typowo niepodległościowej bliźniaczek, ale na razie nie wprowadzała nowych w te tajemnice.
Pijąc herbatkę, rozmawiały o pogodzie, drożyźnie, zamkniętych teatrach i tłumach wojska, obozujących na warszawskich placach, starannie unikając bolesnego tematu, choć obie gospodynie zdawały sobie sprawę, gdzie Iza poznała dwie dziewczyny. Grzecznościowe pytania i ogólnikowe odpowiedzi na nieistotne zagadnienia, którymi przerzucały się rozmawiające, szybko zaczęły działać na nerwy Wiesi. Takie spędzanie czasu było w dobrym tonie wśród sfer zarówno tych wyższych, jak i drobnomieszczańskich, dziewczyna jednak pochodziła z gminu i nikt nie uczył jej ogłady. Zaczęła się wiercić na krześle, nagle cholernie niewygodnym, w końcu wysiorbała szybko herbatę z filiżanki, parząc sobie język. To ją ostatecznie rozzłościło i wyprowadziło z równowagi.
– To teraz może w końcu pogadamy o tym, jak zabić generała – zarządziła. – Dość czczego bajdurzenia, pora pomówić o pomście. Po tośmy się chyba zebrały, nie?
Anna syknęła i cała zesztywniała, Iza tylko spojrzała na kuzynki. Te jednak nie sprawiały wrażenia oburzonych zachowaniem dziewczyny. Pociągały drobne łyczki, jak przystało na nobliwe damy. Właściwie w swoich czarnych sukniach i z siwymi włosami wyglądały jak dwie typowe dewotki, pogrążone w nabożnych rozmyślaniach i modlitwach.
– O jakiego generała chodzi? – spytała Basia.
– Nie zapytacie nawet dlaczego? – Iza zmarszczyła czoło.
– Domyślamy się, choćby po zmianie, jaka zaszła w tobie, kuzynko. – Asia sięgnęła po imbryczek i napełniła kolejno opróżnione filiżanki. – Przyjechałaś tu dwa dni temu w stanie dramatycznym, pogrążona w rozpaczy i załamana. Oświadczyłaś, że sprzedałaś rodzinną posiadłość w Komorowie, bo nie jesteś w stanie dalej prowadzić gospodarstwa. Chcesz tylko kilka dni gościny, by poczekać na wpłynięcie i podpisanie dokumentów. Słyszałyśmy, jak płaczesz w nocy, jak chodzisz po pokoju, od okna do okna. Schowałyśmy z siostrą wszystkie noże i trutkę na szczury. Przekaz był bowiem jasny: zamykasz doczesne sprawy, bo twoje życie po śmierci syna straciło sens. Doszłyśmy do wniosku, że nie sposób cię powstrzymywać, sama musisz zapanować nad rozpaczą. Kiedy dziś wyjechałaś na poszukiwania grobu, obie spodziewałyśmy się, że możesz już nie wrócić. Wstrząs mógł cię zabić, takie rzeczy się zdarzają.
– Dlaczego nie próbowałyście pomóc, jakoś ją pocieszyć lub powstrzymać? – spytała Anna. – Ludzi w tym stanie nie zostawia się samych.
– Nie jesteśmy siostrami miłosierdzia. – Basia wzruszyła ramionami. – Nie mamy dzieci, ból matki po utracie dziecka możemy jedynie sobie imaginować. Jakże miałybyśmy ją pocieszyć? Zatrzymanie w domu siłą też byłoby bardziej szkodliwe niż pomocne. Rozważałyśmy je jednak, a nawet zabranie kuzyneczki do szpitala dla nerwowo chorych, który prowadzą bonifratrzy na Starym Mieście. Doszłyśmy jednak do wniosku, że Iza jest znacznie silniejsza, niż na to wygląda, i poradzi sobie ze złamanym sercem. Poradziła sobie wszak po zdradzie i ucieczce męża, po śmieci rodziców, da i z tym radę.
Iza słuchała tego nieco zmieszana.
– I patrzcie tylko na naszą kuzyneczkę, wyjechała na grób syna załamana i spłakana, a wróciła silna i zdecydowana – kontynuowała Basia. – Jeszcze nam przywiozła młodą krew, gorące panny, które palą się do czynu, i to zbrojnego. Powiedzcie zatem, jakiego to generała chcecie ubić?
– Najlepiej wszystkich – mruknęła Wiesia. – Ale zaczniemy od tego grubego, który dowodził mordem w Zaborowie.
Asia wstała, wcześniej starannie odstawiwszy filiżankę, po czym wyszła do sąsiedniego pomieszczenie, by wrócić z gazetą w ręku. To był „Kurier Warszawski”, obok „Gazety Warszawskiej” jeden z dwóch dzienników wychodzących w mieście. Oczywiście oba tytuły były kontrolowane przez cenzurę i wypełnione głównie carską propagandą, ale do tego także wiadomościami neutralnymi politycznie i chyba wyłącznie dlatego jeszcze kupowane przez czytelników.