- promocja
Detektyw Arrowood - ebook
Detektyw Arrowood - ebook
Londyn w 1895 roku to miłe miejsce dla bogatych i przedsionek piekła dla biedaków. W brudnych zaułkach kwitnie handel narkotykami i prostytucja. Policja ma pełne ręce roboty, ale z braku środków większość spraw odkłada na półkę. Bogaci w razie potrzeby wynajmują Sherlocka Holmesa, biedni stukają do drzwi Arrowooda. Arrowood czasami za dużo pije i za często zażywa laudanum, ale zna się na ludziach i na kilometr wyczuwa kłamstwo. Holmes to według niego bogaty pozer, bezradny, gdy w sprawie brakuje wyraźnych tropów. Gdy Arrowood przyjmuje zlecenie od panny Cousture, spodziewa się banalnego śledztwa. Znajdzie jej zaginionego brata, zainkasuje honorarium i zapomni o sprawie. Dzieje się inaczej, ta historia ma drugie, a może nawet trzecie dno, a Arrowood nadepnie na odcisk bardzo niebezpiecznym ludziom.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3507-5 |
Rozmiar pliku: | 911 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Londyn Południowy, 1895_
Wiedziałem od razu, jak tylko przyszedłem z samego rana, że szef ma zły dzień. Twarz sina, oczy podkrążone, a włosy, czy raczej ich nędzne resztki egzystujące na poznaczonej bliznami łysej głowie, z jednej strony sterczały zatknięte za uchem, z drugiej leżały gładko przylizane. Nie ma co, wyglądał źle. Zatrzymałem się przy drzwiach na wypadek, gdyby znowu próbował rzucić we mnie czajnikiem. Nawet z tej odległości czuć było jego nieświeży oddech przetrawiony wczorajszym dżinem.
– Sakramencki Sherlock Holmes! – ryknął, waląc pięścią w stół. – Wszyscy naokoło gadają tylko o tym szarlatanie!
– Tak, rozumiem, sir – zgodziłem się potulnie. Uważnie śledziłem gwałtowne ruchy jego rąk, świadomy, że w każdej chwili może chwycić kubek, pióro albo kawałek węgla, żeby we mnie cisnąć.
– Mówię ci, Barnett, gdybyśmy mieli te wszystkie sprawy co on, już dawno byśmy mieszkali w dzielnicy Belgravia, jak wszystkie te tuzy. – Jego twarz tak mu nabrzmiała, jakby miał za chwilę eksplodować. – I każdy z nas by wynajmował na stałe apartament w Savoyu.
Kompletnie wyczerpany opadł na fotel, a ja zauważyłem przyczynę jego wzburzenia. Na stole leżał magazyn _Strand_ otwarty na stronie opisującej jedną z ostatnich przygód doktora Watsona. W obawie, że szef zarzuci mi zainteresowanie opowieścią przyjaciela Sherlocka Holmesa, odwróciłem wzrok i udałem, że wpatruję się w ogień na kominku.
– Może zrobię herbatę – zaproponowałem. – Czy mamy dzisiaj jakieś spotkania?
Kiwnął głową, zamknął oczy i machnąwszy lekceważąco ręką, mruknął:
– Tak, w południe ma się zjawić jakaś kobieta.
– To doskonale, sir.
– Podaj mi, proszę, laudanum, Barnett. – Mocno potarł skronie. – Ale szybko!
Wziąłem z półki dzbanek i skropiłem mu głowę. Odprawił mnie ruchem dłoni, jęcząc i krzywiąc się, jakbym przecinał mu wrzód.
– Jestem chory – narzekał. – Powiedz jej, że jestem niedysponowany. Niech przyjdzie jutro.
– Ależ sir! – zaprotestowałem, zbierając ze stołu puste talerze i porozrzucane gazety. – Od pięciu tygodni nie mieliśmy żadnej sprawy. Muszę zapłacić czynsz za mieszkanie. Jeśli w najbliższym czasie nie zarobię jakichś pieniędzy, to będę musiał zatrudnić się u Sidneya na dorożkach. A sam pan wie, jak bardzo nie lubię koni.
– Jesteś słaby, Barnett – jęknął, zapadając się głębiej w fotelu.
– Posprzątam tu trochę i przyjmiemy ją w południe, sir.
Nie odpowiedział.
Punktualnie o dwunastej rozległo się pukanie do drzwi.
– Jakaś pani do panów – oznajmił jak zwykle boleściwym tonem Albert.
Ciemnym korytarzem przeszedłem do sklepu, na którego tyłach mieściły się pokoje szefa. Przy kontuarze stała młoda kobieta w czepku i obficie fałdowanej spódnicy. Miała zadbaną cerę jak osoba dobrze sytuowana, ale mankiety płaszcza były wytarte, a harmonię twarzy w kształcie serca zakłócał ułamany przedni ząb. Przywitała mnie szybkim nerwowym uśmiechem i ruszyła za mną do salonu.
Zauważyłem, jak szef osłabł, kiedy stanęła w drzwiach. Potem zamrugał, zerwał się z fotela i ukłonił się nisko, ujmując jej wiotką dłoń.
– Madame.
Wskazał najwygodniejszy fotel w pokoju, czysty i blisko okna, żeby w jego świetle widać było jej delikatną urodę. Omiotła szybkim spojrzeniem sterty starych gazet różnej wysokości ciągnące się wzdłuż ścian.
– Czym mogę pani służyć, madame?
– Chodzi o mojego brata, panie Arrowood. – Mówiła z akcentem kontynentalnym. – Thierry zniknął. Albo Terry, jak tutaj niektórzy na niego mówią. Powiedziano mi, że pan może pomóc mi go odnaleźć.
– Czy jest pani Francuzką, madame? – zapytał szef, stając plecami do kominka.
– Tak, jestem Francuzką.
Szef posłał mi znaczące spojrzenie. Widziałem, jak pulsują mu nabrzmiałe skronie. Nie zapowiadało to nic dobrego. Dwa lata wcześniej wsadzili nas do paki w Dieppe, bo miejscowy sędzia uznał, że zadajemy zbyt wiele pytań na temat jego szwagra. Siedem dni o chlebie i wodzie wystarczyło, by szef stracił wszelki podziw dla tego kraju. Co gorsza, klient odmówił zapłaty. Od tej pory szef był uprzedzony do Francuzów.
– Obaj z panem Arrowoodem żywimy wielki szacunek dla pani nacji – pośpieszyłem z zapewnieniem, nim szef zdąży ją zniechęcić.
Zgromił mnie wzrokiem i zapytał:
– Skąd dowiedziała się pani o mnie?
– Skierował mnie do pana mój przyjaciel. Jest pan detektywem, prawda?
– Najlepszym prywatnym detektywem w Londynie – wyrwałem się w nadziei, że drobny komplement trochę poprawi mu humor.
– A ja sądziłam, że najlepszy jest Sherlock Holmes! – Szef zesztywniał, ale nie zauważyła tego i ciągnęła dalej: – Mówią, że to prawdziwy geniusz, najlepszy detektyw na świecie.
– Może więc powinna pani zwrócić się do niego! – rzucił szef.
– Nie stać mnie na Sherlocka Holmesa.
– Czyli jestem drugi?
– Bez obrazy, sir – odparła, wyczuwając napięcie w jego głosie.
– Proszę posłuchać, panienko…
– Cousture. Panna Caroline Cousture.
– Otóż pozory mylą, panno Cousture. Holmes jest sławny, gdyż jego asystent doktor Watson opisuje jego przygody. Jest więc detektywem, który ma własnego kronikarza. A co ze sprawami, o których nic nie wiemy? Z tymi, które nigdy nie zamieniają się w opowieści dla szerokiej publiki? Co z tymi, w których ludzie giną z powodu popełnionych przez niego błędów?
– Jak to… giną? – zaniepokoiła się.
– Czy zna pani sprawę Johna Openshawa?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Zwana także sprawą Pięciu Pestek Pomarańczy?
Nie znała.
– A przypadek młodzieńca posłanego na śmierć przez Wielkiego Detektywa na moście Waterloo? I nie był to bynajmniej żaden wyjątek. Musiała pani słyszeć o Tańczących Sylwetkach? Pisano o tym w gazetach.
– Nie słyszałam, sir.
– A Hilton Cubitt?
– Nie czytam gazet.
– Został zastrzelony, a jego żona też omal nie zginęła. Nie, nie, nie! Holmes jest daleki od doskonałości. Czy pani wie, że posiada prywatny majątek? Podobno odrzuca tyle samo propozycji, ile przyjmuje. Jak pani sądzi, dlaczego? Dlaczego detektyw miałby odrzucać aż tyle spraw? I proszę nie sądzić, że mu zazdroszczę. Bo nie zazdroszczę. Ja mu współczuję. Dlaczego? Ponieważ Holmes jest detektywem dedukującym. Gromadzi drobne wskazówki i je rozdmuchuje, moim zdaniem bardzo często niesłusznie. No… – Szef zaczął machać rękami. – Wreszcie sobie ulżyłem. Oczywiście, że jest sławny, ale obawiam się, że Sherlock Holmes nie rozumie ludzi, nie widzi człowieka. U niego liczą się tylko tropy, na przykład jakieś ślady na ziemi, przypadkowy układ popiołu na stole, jakiś szczególny rodzaj mułu przylepiony do burty statku. A co się dzieje, kiedy nie ma żadnych tropów? A to zdarza się znacznie częściej, niż się pani wydaje, panno Cousture. I właśnie wtedy chodzi o ludzi. O czytanie ludzi. – Wskazał półkę, na której stał niewielki zbiór książek z psychologii umysłu. – A ja, panno Cousture, ja jestem detektywem emocji, nie detektywem dedukcji. Dlaczego? Bo ja widzę ludzi. Zaglądam im w dusze. Innymi słowy, wyczuwam prawdę, potrafię ją wywęszyć.
Mówiąc to, wbijał w nią tak intensywne spojrzenie, że aż się zaczerwieniła i spuściła wzrok.
– Czasem zapach prawdy jest tak silny, że wkręca się we mnie i świdruje jak jakiś robak – ciągnął dalej. – Znam się na ludziach. Znam się na nich tak dobrze, że aż mnie to męczy. I w ten właśnie sposób rozwiązuję powierzone mi sprawy. Może nie publikują mojego zdjęcia w _Daily News_. Nie mam gospodyni ani nie wynajmuję apartamentu na Baker Street. Nie mam także brata na rządowej posadzie. Ale jeżeli zobowiązuję się zająć jakąś sprawą – a nie mogę tego zagwarantować, dopóki nie dowiem się, co pani ma do powiedzenia – jeżeli już zdecyduję się nią zająć, to nie zawiedzie się pani ani na mnie, ani na moim asystencie.
Patrzyłem na niego z zachwytem. Bo kiedy szef wpadał w trans, był nie do powstrzymania. A mówił samą prawdę. Emocje stanowiły jego siłę i zarazem największą słabość. Właśnie dlatego potrzebował mnie nawet bardziej, niż mu się zdawało.
– Przepraszam, sir – wtrąciła panna Cousture. – Nie chciałam pana urazić. Nie znam się na detektywistycznych sprawach, powtarzam tylko to, co się mówi o panu Holmesie. Proszę mi wybaczyć.
Udobruchany kiwnął głową i ponownie zasiadł w fotelu przy kominku.
– A teraz proszę nam o wszystkim opowiedzieć, dokładnie, ze szczegółami. Kim jest pani brat i dlaczego chce go pani odnaleźć?
Złożyła ręce na kolanach i wyprostowała się.
– Pochodzimy z Rouen, ale przed dwoma laty przyjechałam tu do pracy. Jestem fotografką. We Francji nie uznają kobiet w tym zawodzie, więc mój wuj pomógł mi zdobyć tutaj zajęcie, na Great Dover Street. Wuj jest marszandem, a mój brat Thierry pracował w cukierni w Rouen. Ale wpadł tam w pewne kłopoty.
– Kłopoty? – ożywił się szef. – Jakie kłopoty? – Gdy zawahała się, dodał: – Jeśli nie powie mi pani wszystkiego, to nie będę mógł pani pomóc.
– Został oskarżony o to, że okradał sklep – wydusiła w końcu.
– A okradał?
– Hm… Myślę, że tak – wyznała zawstydzona, po czym jej wzrok spotkał się z moim.
Chociaż od ponad piętnastu lat jestem żonaty z jedną z najbardziej rozsądnych kobiet w całej dzielnicy Walworth, to muszę przyznać ze wstydem, że spojrzenie panny Cousture poruszyło we mnie coś, co dawno nie było ruszane. Ta kobieta o migdałowej twarzy z ułamanym zębem była prawdziwą pięknością. Ten dar otrzymała od natury, nie dzięki różnym sztuczkom.
– Proszę kontynuować – zachęcił szef.
– Musiał szybko opuścić Rouen, dołączył do mnie w Londynie i znalazł pracę w restauracji, ale cztery dni temu wrócił do domu przerażony i błagał, żebym pożyczyła mu pieniądze na powrót do Francji. Nie chciał powiedzieć, dlaczego chce wracać. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. – Przerwała, by złapać oddech i przyłożyć do oka róg pożółkłej chusteczki. – Nie mogłam się zgodzić, żeby tam wrócił. Nie chcę, żeby znów miał kłopoty. – Ponownie się zawahała, w jej oku zabłysła łza. – Ale może jeszcze bardziej chciałam, żeby był ze mną w Londynie. Obcy są tu samotni, sir, a samotna kobieta nie może czuć się bezpieczna.
– Proszę się nie śpieszyć, panno Cousture – wspaniałomyślnie oznajmił mój chlebodawca i pochylił się w fotelu, opierając wydatny brzuch na kolanach.
– Wybiegł wściekły – relacjonowała dalej. – I od tego czasu go nie widziałam. Nie stawił się w pracy. – Łzy popłynęły już niehamowanym strumieniem. – Gdzie on może nocować?
– No dobrze, już dobrze, moja droga – pocieszał ją szef. – W tej sytuacji wydaje mi się, że wcale nas pani nie potrzebuje. Zapewne pani brat gdzieś się ukrywa. Odezwie się do pani, kiedy minie zagrożenie.
Zakrywała oczy chusteczką, usiłując się opanować. Wydmuchała nos.
– Oczywiście zapłacę, jeśli o to chodzi – odezwała się w końcu, sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągając kilka gwinei z małej portmonetki. – Proszę bardzo.
– Panno Cousture, niech pani to schowa. Jeżeli pani brat przeraził się aż tak bardzo, to z pewnością od dawna jest już we Francji.
– Nie, sir – zaoponowała, potrząsając głową. – Tego samego dnia, kiedy odmówiłam bratu pożyczki, po powrocie z pracy zauważyłam, że zniknął mój zegar i druga para moich butów, a także sukienka, którą kupiłam poprzedniej zimy. Gospodyni mówi, że był u mnie po południu.
– No właśnie. Sprzedał to wszystko, żeby mieć na bilet.
– Nie, sir. Wszystkie swoje ubrania i dokumenty zostawił w moim pokoju. Jak miałby wjechać do Francji bez paszportu? Coś musiało mu się stać. – Wrzuciła monety do portmonetki i wyjęła banknoty. – Panie Arrowood, bardzo pana proszę. Mam na świecie jego jednego. I poza panem nie mam do kogo się zwrócić o pomoc.
Szef obserwował, jak rozprostowuje dwa banknoty pięciofuntowe. Od dawna nie widziano w tym pokoju banknotów.
– Dlaczego nie pójdzie pani z tym na policję? – zapytał.
– Powiedzą to samo co pan. Błagam pana, panie Arrowood.
– Panno Cousture, mógłbym wziąć od pani pieniądze. Zresztą, jak mniemam, w Londynie jest wielu prywatnych detektywów, którzy by tak postąpili. Ale jedną z zasad, które wyznaję, jest to, że nigdy nie biorę pieniędzy, jeśli nie jestem przekonany, że rzeczywiście mam do czynienia z jakąś sprawą. A już zwłaszcza ich nie biorę od osoby dysponującej ograniczonymi środkami. Nie chciałbym pani urazić, ale jestem pewien, że pieniądze, które pani przyniosła, to albo pani oszczędności, albo oprocentowana pożyczka. Tymczasem, jak przypuszczam, pani brat zaszył się gdzieś z jakąś kobietą. Proszę odczekać kilka dni. Jeżeli nie wróci, proszę odwiedzić nas ponownie.
Jej bladą twarz zabarwił silny rumieniec. Podniosła się i trzymając banknoty w wyciągniętej dłoni, podeszła do kominka.
– Jeśli nie zajmie się pan moją sprawą, to wrzucę te pieniądze do ognia – oznajmiła stanowczym tonem.
– Ależ szanowna pani! Proszę zachować rozsądek – zaoponował szef.
– Pieniądze nic dla mnie nie znaczą. A pan, jak mniemam, wolałby je mieć w portfelu niż w kominku.
Szef jęknął, nie spuszczając wzroku z banknotów. Pochylił się jeszcze bardziej do przodu w swoim fotelu.
– Zrobię to! – krzyknęła z determinacją, zbliżając dłoń z banknotami do ognia.
– Proszę przestać! – krzyknął szef, który był już na granicy wytrzymałości.
– A zatem zajmie się pan moją sprawą?
– Tak, myślę, że tak. – Westchnął z rezygnacją.
– I nie ujawni pan mojego nazwiska?
– Skoro tak sobie pani życzy.
– Nasza stawka wynosi dwadzieścia szylingów dziennie, panno Cousture – wyjaśniłem. – W przypadku osób zaginionych płatne z góry za pięć dni.
Szef przystąpił do nabijania fajki. Chociaż zazwyczaj brakowało mu pieniędzy, zawsze czuł się zakłopotany, kiedy je przyjmował. Uważał, że w ten sposób zbyt ostentacyjnie przyznaje się do tego, że ich potrzebuje. Podczas wypłacania należności odwrócił się do nas tyłem.
– A teraz poprosimy o szczegóły – powiedział, pociągając z fajki. – Wiek, rysopis. Czy posiada pani fotografię brata?
– Brat ma dwadzieścia trzy lata. – Spojrzała na mnie. – Nie jest tak postawny jak pan, gdzieś pośrodku między panem Arrowoodem a panem. Ma jasne włosy, koloru pszenicy, i podłużną bliznę po oparzeniu za uchem. Niestety nie mam zdjęcia, przykro mi. Ale w Londynie nie ma wielu ludzi, którzy mówią z takim akcentem jak my.
– Gdzie brat pracował?
– W restauracji Barrel of Beef.
Serce mi zamarło. Pięciofuntowy banknot, który trzymałem w ręce, przed chwilą jeszcze ciepły, wydał mi się nagle zimny jak szron na szybie. Dłoń szefa z fajką opadła na stół. Patrząc w milczeniu w głąb rozżarzonego kominka, pokręcił głową.
Caroline Cousture zmarszczyła brwi.
– Co się stało, sir?
Wyciągnąłem do niej rękę z pieniędzmi.
– Proszę to zabrać, panno Cousture – powiedziałem. – Nie możemy zająć się tą sprawą.
– Ale dlaczego? Przecież się umówiliśmy.
Spojrzałem na szefa, mając nadzieję, że osobiście udzieli jej wyjaśnień, ale zamiast tego tylko wymruczał coś niewyraźnie, po czym chwycił pogrzebacz i zaczął przerzucać rozżarzone węgle.
Panna Cousture spojrzała na niego, omijając wzrokiem moją dłoń z pieniędzmi, i spytała:
– Czy jest jakaś przeszkoda?
– Mamy pewne porachunki z restauracją Barrel of Beef. – W końcu sam musiałem służyć wyjaśnieniami. – Właścicielem lokalu jest Stanley Cream, o którym zapewne pani słyszała. – Gdy potwierdziła ruchem głowy, ciągnąłem dalej: – Występowaliśmy przeciwko niemu kilka tygodni temu, ale sprawa zakończyła się dla nas niepomyślnie. Pomagał nam niejaki John Spindle, człowiek bardzo poczciwy. Banda Creama zatłukła go na śmierć, a my nie mogliśmy nic zrobić w tej sprawie. Cream przysiągł, że nas zabije, jeśli jeszcze raz wejdziemy mu w drogę. – Panna Cousture milczała, uznałem więc, że warto dodać również i to: – Zapewniam panią, że to jeden z najbardziej niebezpiecznych rzezimieszków w Londynie Południowym.
– A więc się boicie – stwierdziła z goryczą.
Szef, którego twarz niemal zagorzała od długiego patrzenia w palenisko, nagle odwrócił się do niej i zadeklarował stanowczo:
– Panno Cousture, nigdy nie cofam danego słowa. Weźmiemy tę sprawę.
Ugryzłem się w język. Jeżeli brat tej panny był powiązany z restauracją Barrel of Beef, to nic dziwnego, że miał kłopoty. Możliwe nawet, że już nie żyje. Nagle praca dorożkarza wydała mi się najwdzięczniejszym zajęciem w Londynie.
Caroline Cousture wyszła, a szef opadł ciężko na fotel. Głęboko zadumany palił fajkę i wpatrywał się w ogień.ROZDZIAŁ DRUGI
Kończyliśmy właśnie ziemniaki zapiekane z mięsem, które przyniosłem na obiad, kiedy ktoś gwałtownie otworzył drzwi i przed kominkiem stanęła kobieta w średnim wieku z torbą płócienną w jednej ręce i walizką w drugiej. Ubrana była na szaro i czarno. Wyglądała na doświadczoną podróżniczkę. Szefa natychmiast zatkało. Zerwałem się na nogi i ukłoniłem się, wycierając zatłuszczone palce w spodnie.
Kobieta odpowiedziała na mój ukłon skinieniem głowy i spojrzała na szefa. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, on z wyrazem zaskoczenia i wstydu, ona z wyraźnym poczuciem uzasadnionej wyższości. W końcu udało mu się przełknąć ziemniaka i wykrztusił z trudem:
– Ettie? Co ty tu?… Skąd?
– Widzę, że przychodzę w samą porę – odparła, wodząc spojrzeniem po stertach dzbanków, garnków i karafek, patrząc na wysypujący się z kominka popiół, na sterty gazet i książek zajmujące każdy skrawek podłogi. – A więc Isabel nie wróciła? – Gdy szef zacisnął grube wargi i pokręcił głową, Ettie zwróciła się do mnie. – A ty to kto?
– Barnett, madame. Jestem pracownikiem pana Arrowooda.
– Dzień dobry, Barnett.
Na mój uprzejmy uśmiech odpowiedziała lekkim zmarszczeniem brwi. Szef poruszył się nieco swobodniej na fotelu i strzepnął resztki obiadu z wełnianej kamizelki.
– Myślałem, Ettie, że jesteś w Afganistanie.
– Wygląda na to, że w tym mieście można zrobić dla biednych znacznie więcej. Dołączyłam do misji w Bermondsey.
– Jak to? Tutaj? – wykrzyknął szef.
– Zamierzam się u ciebie zatrzymać. Powiedz, gdzie mam spać.
– Spać? – Posłał mi spojrzenie pełne rozpaczy.
– Tak, spać. Przecież na pewno macie tu jakąś służbówkę. – Znów rozejrzała się wokół. – Od dzisiaj jestem służebnicą Pana, bracie. Sądząc po wyglądzie tego miejsca, będzie co robić. Zacznijmy od tego, że te sterty papierów stanowią zagrożenie. – Jej wzrok padł na schody w głębi pokoju. – O, chyba już widzę właściwe miejsce. Sama trafię, nie musisz mnie odprowadzać.
Postawiła bagaże na podłodze i ruszyła po schodach w górę.
Zrobiłem szefowi herbatę, bo siedział jak skamieniały, patrząc tępo w ciemne szare okno, jakby miał zaraz umrzeć. Ułamałem kawałek toffi w kieszeni i dałem mu do ręki, a on łapczywie wepchnął je do ust.
– Szefie, dlaczego powiedział pan wcześniej, że panna Cousture kłamie? – zapytałem.
– Musisz uważniej obserwować ludzi, Barnett – odparł, pracowicie żując toffi. – Powiedziałem coś, na co się zaczerwieniła i spuściła wzrok. Zrobiła to tylko raz, kiedy powiedziałem, że potrafię wejrzeć w ludzką duszę. Że potrafię wyczuć prawdę. Nie zauważyłeś?
– Pan to zrobił rozmyślnie, szefie?
– Nie, nie rozmyślnie, ale to całkiem niezły chwyt. Trzeba gp będzie jeszcze kiedyś zastosować.
– Nie jestem pewien. Pochodzę ze stron, gdzie kłamstwo jest na porządku dziennym.
– Jak wszędzie, Barnett, jak wszędzie.
– Chodzi mi o to, że oni nie będą się czerwienić, kiedy ich pan oskarży.
– Ale ja jej nie oskarżałem. Na tym polega trik. Ja tylko mówiłem o sobie.
Żuł toffi z taką zawziętością, że ślina ciekła mu z ust, które musiał wytrzeć ręką.
– Szefie, to na jaki temat skłamała?
Ostrzegawczo uniósł palec i wykrzywił twarz w dziwnym grymasie, próbując odkleić toffi od dziąsła.
– Tego nie wiem – odpowiedział, kiedy w końcu uporał się z cukierkiem. – Tak czy owak, muszę dzisiaj zostać dłużej, żeby zorientować się, co u licha zamierza tutaj robić moja siostrzyczka. Przykro mi, Barnett, ale sam będziesz musiał odwiedzić Barrel of Beef.
Wcale mnie to nie ucieszyło.
– Może lepiej zaczekajmy, aż będziemy mogli pójść razem? – zaproponowałem.
– Nie wchodź do środka. Zaczekaj na ulicy, dopóki nie wyjdzie stamtąd jakiś pracownik, pomywacz albo kelnerka. Ktoś, kto chętnie zarobi pensa. I spróbuj się czegoś dowiedzieć. Ale nie ryzykuj. A przede wszystkim nie pozwól, żeby zobaczył cię któryś z ludzi Creama. – Gdy tylko pokiwałem głową, dodał: – Mówię poważnie, Barnett. Nie wydaje mi się, żeby tym razem mogło ci to ujść na sucho.
– Nie mam zamiaru zbliżać się do nich – zapewniłem z ciężkim westchnieniem. – Najchętniej w ogóle bym tam nie szedł.
– Po prostu bądź ostrożny. I od razu wracaj, jak tylko się czegoś dowiesz.
Kiedy wychodziłem, podniósł głowę i spojrzał w sufit, wsłuchując się w odgłosy przesuwanych mebli na górze.
Restauracja Barrel of Beef mieściła się w trzypiętrowym budynku na rogu Waterloo Road. Wieczorami odwiedzali ją głównie ludzie młodzi. Przyjeżdżali eleganckimi dorożkami z przeciwnej strony rzeki w poszukiwaniu rozrywki po spektaklu teatralnym czy mitingu politycznym. Na parterze było wejście do jednego z największych pubów w dzielnicy Southwark. Na dwóch kolejnych kondygnacjach znajdowały się dostatnio urządzone sale. Często je wynajmowano na kolacje w letnie wieczory, a kiedy grała muzyka, człowiek miał wrażenie, gdy szedł ulicą wzdłuż otwartych okien, że idzie nabrzeżem ryczącego morza. Na trzecim i czwartym piętrze sale zapełniały stoły do gier. To były najbardziej ekskluzywne pomieszczenia, reprezentacyjna strona Barrel of Beef. Natomiast od tyłu, przy cuchnącej uliczce pełnej żebraków i prostytutek, znajdował się lokal Skirt of Beef, podły szynk, tak ciemny i zadymiony, że już od progu cisnęły się do oczu łzy. W sumie stanowił całość z Barrel of Beef, ale był przeznaczony dla zupełnie innej klienteli.
Tymczasem mieliśmy zimny lipiec przypominający wczesną wiosnę. Przeklinając przejmujący wiatr, udawałem włóczęgę, a tak naprawdę zająłem dogodne miejsce do obserwacji w bramie po przeciwnej stronie ulicy, obok promieniującego ciepłem wózka sprzedawcy gorących ziemniaków. Naciągnąłem czapkę na oczy i owinąłem się starym workiem. Dobrze wiedziałem, co by zrobiły opryszki Creama, gdyby dowiedziały się, że znowu obserwuję ich siedzibę. Czekałem jakiś czas, aż wreszcie goście zaczęli wychodzić i odjeżdżać eleganckimi powozami, a na ulicy zapanowała cisza. Wkrótce wyszła też gromadka pomocników kuchennych i kelnerek w ponurych szaro-burych ubraniach. Wszyscy skierowali się na wschód, do Marshalsea. Potem wyszli czterej kelnerzy, a za nimi dwóch kucharzy. Na koniec zaś jakiś starszy gość, na którego czekałem. Miał na sobie długi postrzępiony płaszcz i za duże buty. Pośpiesznie ruszył ulicą, potykając się, jakby biegł do wychodka. Szedłem za nim ciemnymi uliczkami i nawet się nie starałem, żeby mnie nie zauważył, bo nie było przecież żadnego powodu, by ktokolwiek mógł się nim interesować. Zaczął mżyć deszcz. Wkrótce mężczyzna dotarł do baru White Eagle przy Friar Street, jedynego baru otwartego o tak późnej porze. Czekałem na zewnątrz, dopóki nie wziął kieliszka do ręki. Dopiero wtedy wszedłem do środka i stanąłem przy barze obok niego.
– Co podać? – zapytał gruby barman.
– Porter.
Byłem spragniony i szybko wlałem w siebie pół kufla, natomiast starzec sączył dżin małymi łyczkami, wzdychając przy tym. Miał pomarszczone czerwone dłonie.
– Kłopoty? – zagaiłem.
– Nie mogę już tego pić – mruknął, wskazując głową moje piwo. – Sikam po tym jakąś zgnilizną. Chociaż bardzo bym chciał. Kiedyś lubiłem napić się piwka. Oj, lubiłem.
Nieopodal za szklanym przepierzeniem siedział na wysokim barowym krześle mężczyzna, którego widziałem na ulicy przed Barrel of Beef. Miał na sobie czarny surdut wytarty na łokciach i postrzępiony u dołu, i był łysy jak kolano. Sprzedawał zapałki, ale interes nie szedł mu najlepiej z powodu trapiących go częstych napadów skurczów i tików, które powodowały, że przechodnie odskakiwali na bok z przerażeniem. Teraz mruczał coś do siebie, wpatrując się w szklankę dżinu. Jedną dłonią przytrzymywał nadgarstek drugiej ręki, jakby próbował powstrzymywać niekontrolowane odruchy.
– Taniec świętego Wita – szepnął mi do ucha starzec. – Ludzie mówią, że wlazł mu w członki zły duch i za nic nie chce go opuścić.
Wyraziłem współczucie z powodu niemożności picia piwa, a potem zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak to jest, kiedy człowiek się starzeje. Miał na ten temat sporo do powiedzenia. Postawiłem mu jeszcze jeden dżin, który pił łakomie. Zapytałem, czym się zajmuje.
– Jestem kucharzem – odparł. – Znasz pewnie gospodę Barrel of Beef?
– Jasne, że znam. To elegancka restauracja, sir – odparłem z szacunkiem. – Bardzo elegancka.
Wyprostował się i podniósł dumnie głowę.
– Zgadza się. Znam dobrze pana Creama, właściciela. Ty go znasz? Znam wszystkich, którzy tam rządzą. W zeszłe Boże Narodzenie dał mi w prezencie butelkę brandy. Podszedł do mnie, kiedy wychodziłem, i mówi tak: „Ernest, za to, co zrobiłeś dla mnie przez cały rok”, i daje mi tę butelkę. Tylko dla mnie. Całą butelkę brandy. Taki jest pan Cream. Znasz go?
– Wiem tylko, że jest właścicielem.
– I to była całkiem niezła brandy. Najlepsza, jaką można dostać. Smakowała jak złoto, jak jedwab albo coś takiego.
Siorbał dżin, krzywił się i kręcił głową. Oczy miał żółtawe i załzawione, i tylko kilka czarnych, krzywych i brunatnych zębów.
– Pracuję u niego od jakichś dziesięciu lat. Przez cały ten czas ani razu nie miał powodu, żeby się na mnie skarżyć. Nie, nie, pan Cream traktuje mnie jak należy. Mogę jeść, co tylko chcę z tego, co zostaje w kuchni na koniec dnia. Tylko nie wolno mi niczego zabierać do domu. Stek, nerki, ostrygi, barania zupa. Prawie nic nie wydaję na jedzenie. Pieniądze zostawiam na przyjemności.
Skończył dżin i zaniósł się kaszlem. Zamówiłem mu jeszcze jedną szklankę. Z tyłu za nami jakaś znużona i złachana prostytutka targowała się z dwoma mężczyznami w brązowych fartuchach. Jeden próbował złapać ją za rękę, a ona go odtrąciła. Ernest patrzył na nią przez chwilę ze starczą tęsknotą, po czym odwrócił się do mnie i ciągnął dalej swoją opowieść:
– Nikomu innemu nie dał, tylko mnie. Bo ja tam pracuję najdłużej ze wszystkich. Żeberka wołowe. Filet z dorsza. A jak nie ma, to flaki. Jem jak lord, tak, tak, szanowny panie. To naprawdę dobry układ. Mam pokój przy tej ulicy, wynajmuję. Wiesz, gdzie jest piekarnia Penarvena? Mam pokój nad tą piekarnią.
– Znam jednego chłopaka, który tam pracuje – powiedziałem. – Francuz, ma na imię Thierry. Brat mojej znajomej. Pewnie też go znasz.
– Terry? Jasne, że znam. Ten z cukierni? Już nie pracuje. Będzie tydzień albo coś koło tego, odkąd go nie ma. Odszedł albo go wylali. Ale nie pytaj, bo nie wiem. – Zapalił fajkę i znowu zaczął kasłać.
– Próbuję go jakoś złapać – dodałem, kiedy mu przeszło. – Nie wiesz, gdzie go można znaleźć?
– Zapytaj jego siostrę. Powinna wiedzieć.
– Ale to ona go szuka. – Ściszyłem głos. – Chodzi o to, że jak jej pomogę, to pewnie mi się odwdzięczy. Rozumiesz, co nie?
Zarechotał, a ja poklepałem go po plecach. Nie spodobało mu się to, coś zaświtało mu w głowie i spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Taki zbieg okoliczności, co nie? Że mi to mówisz?
– Szedłem za tobą. Śledziłem cię.
Zorientował się dopiero po chwili, co mam na myśli.
– A, o to ci chodzi? – zachrypiał.
– Właśnie o to. To wiesz, gdzie go można spotkać?
Podrapał się po nieogolonej szyi, wychylił dżin do końca i powiedział:
– Wiesz co? Podają tu niezłe ostrygi.
Przywołałem kelnerkę i zamówiłem miskę ostryg.
– Wiem tylko, że przyjaźnił się z taką dziewczyną, kelnerką, na imię ma Martha. Na to przynajmniej wyglądało, jak człowiek miał oczy otwarte – powiedział. – Czasami wychodzili razem. Zresztą sam ją zapytaj. Ma kręcone rude włosy, łatwo ją poznasz. Taka mała ruda ślicznotka, jeżeli nie masz uprzedzeń do katolików.
– Czy on miał jakieś kłopoty?
Osuszył szklankę do dna i nagle zachwiał się, zatoczył i chwycił krawędzi baru, próbując złapać równowagę.
– Ja się nie wtrącam w to, co tam się dzieje. Łatwo się w coś wpakować, patrząc na to, co się wyrabia w tym przybytku.
Kelnerka przyniosła ostrygi. Spojrzał na nie i zmarszczył się.
– O co chodzi? – zapytałem.
– O to, że wchodzą lepiej, jak mają poślizg – wyjaśnił, pociągając nosem.
Postawiłem mu jeszcze jeden dżin, a kiedy kończył ostrygi, zapytałem ponownie, czy Thierry miał jakieś kłopoty.
– Ja wiem tylko, że Terry zwinął się zaraz po tym, jak się pojawił ten Amerykanin. Taki wielki Amerykanin. Wiem, bo słyszałem, jak krzyczał na pana Creama. A przecież na szefa nikt nie może krzyczeć, absolutnie nikt. I po tym Terry już nie wrócił.
– Dlaczego krzyczał?
– Tego to ja już nie wiem – odparł, wyłuskując ostatnią ostrygę i rzucając muszlę na podłogę. Trzymał się kontuaru i wpatrywał w blat, jakby nie był pewien, czy może bezpiecznie stanąć na ziemi.
– Wiesz może, kto to był ten Amerykanin?
– Nigdy przedtem go nie widziałem.
– Ale na pewno coś słyszałeś.
– Ja tam z nikim nie gadam i ze mną też nikt nie gada. Robię swoje i idę do domu. I taką radę dałbym swoim dzieciom, gdybym je miał. – Roześmiał się i przywołał kelnerkę. – Hej, Jeannie, słyszałaś? Taką dałbym radę swoim dzieciom, gdybym je miał.
– Bardzo śmieszne, Ernest – odparła. – Jaka szkoda, że dziób już ci opadł.
Spochmurniał, a barman i siedzący na drugim końcu baru dorożkarz zarechotali głośno.
– Znam parę osób, które potwierdzą, że mój dziób wciąż dobrze sobie radzi. Dziękuję, przyjacielu – zachrypiał w odpowiedzi.
Ale barmanka już go nie słuchała, tylko rozmawiała z dorożkarzem. Starzec zmierzył ich złym wzrokiem, opróżnił szklankę i poklepał się po kieszeniach. Cienkie przeguby dłoni wystawały mu z rękawów płaszcza jak kije od szczotki.
– No to na mnie już czas.
– A czy możesz się dowiedzieć, gdzie on jest? – zapytałem, kiedy wyszliśmy na ulicę. – Dobrze ci zapłacę.
– Znajdź sobie innego frajera, szanowny panie – wycedził. – Ja nie mam zamiaru skończyć na dnie rzeki z mułem w płucach.
Spojrzał tęsknie w okno, za którym barmanka z dorożkarzem z czegoś się śmiali, po czym odwrócił się i ruszył ciężkim krokiem w dół ulicy.ROZDZIAŁ TRZECI
W pokoju szefa zaszła zmiana. Podłogę zamieciono i umyto do czysta, zniknęły butelki i naczynia, wytrzepano i starannie ułożono narzuty i poduszki. Pozostały tylko sterty gazet pod ścianami. A sam szef, odziany w świeżą koszulę i gładko uczesany, siedział w fotelu i czytał książkę, która zajmowała go już od paru miesięcy. Było to dzieło osławionego pana Darwina „O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt”.
Przed paroma laty pani Barnett wyraziła oburzenie poglądami tego jegomościa, ponieważ, jak twierdziła, sugerował on, jakoby ona i jej siostry były córkami wielkiej małpy, a nie dziełem Stwórcy w Niebiosach. Oczywiście nigdy nie czytała książek pana Darwina, ale niektórzy członkowie jej kongregacji byli zagorzałymi przeciwnikami idei, że Pan Bóg nie stworzył kobiety z żebra mężczyzny, a mężczyzny nie ulepił z gliny. Szef, który w tej kwestii, o ile mi wiadomo, nie doszedł jeszcze do ostatecznych wniosków, czytał bardzo długo i powoli, dając wszystkim do zrozumienia, że czyta ją mimochodem. Sądził, że zawarte są tam jakieś sekrety, które pozwolą mu zgłębić oszustwa i działania podstępne, stanowiące codzienną treść naszej pracy. Trudno mi było jednak przeoczyć kolejną opowieść doktora Watsona, bo leżała otwarta na stoliku podręcznym.
– Od rana czekam na jakieś wieści od ciebie, Barnett – oświadczył szef z pretensją w głosie. – Jestem już dawno po śniadaniu.
– Wróciłem do domu po drugiej w nocy.
– A ona zbudziła mnie bladym świtem, żeby, jak mówiła, porządnie pościelić łóżko – ciągnął dalej z rezygnacją. – Skoro świt! Czego więc się dowiedziałeś?
Zdałem relację ze spotkania, a on kazał mi natychmiast posłać po Neddy’ego. Neddy miał dziesięć albo jedenaście lat. Szef nabrał do niego sympatii, odkąd kilka lat temu rodzina chłopca wprowadziła się do pokoju na rogu ulicy. Ojciec Neddy’ego umarł dawno temu, a matka była biedną praczką. Zarabiała za mało, żeby utrzymać siebie i trójkę dzieci, ledwie starczało jej na czynsz, więc Neddy sprzedawał na ulicy muffinki, żeby wesprzeć matkę i młodsze rodzeństwo. Wkrótce przybiegł. Był zarośnięty i w poszarpanej białej kamizelce, niósł koszyk z towarem na sprzedaż.
– Masz jeszcze jakieś muffinki, synku? – zapytał go szef od progu.
– Tylko dwie, sir – odparł Neddy, odsłaniając serwetkę. – Dwie ostatnie.
Nie mogłem się nadziwić grubej warstwie czarnego brudu za paznokciami Neddy’ego. Pod brązową, o kilka numerów za dużą czapką kłębił się wyraźnie widoczny żywy inwentarz. No cóż, taki już los zaniedbanych dzieci! Szef chrząknął i sięgnął po muffinki.
– A ty już jadłeś, Barnett? – raczej stwierdził, niż zapytał, wgryzając się w pierwszą muffinkę, po czym z pełnymi ustami instruował Neddy’ego, że ma iść wieczorem pod drzwi gospody Barrel of Beef i zaczekać, aż wyjdzie stamtąd kelnerka Martha, iść za nią do jej domu, a potem zapamiętać i przynieść nam jej adres. Kazał chłopcu obiecać, że będzie bardzo ostrożny i z nikim nie wda się w rozmowy.
– Przyniosę, sir – obiecał Neddy z zapałem.
Szef włożył do ust ostatni kawałek muffinki i uśmiechnął się.
– Jasne, że przyniesiesz, synku. Ale zobacz, jaki jesteś usmolony na twarzy. – Krzywiąc twarz, zwrócił się do mnie: – Czy lubisz dzieci z usmoloną twarzą, Barnett?
– Nie jestem usmolony – zaprotestował Neddy.
– Synu, gęba lepi ci się od brudu. Sam zobacz, spójrz w lustro.
Neddy stanął przed lustrem z ponurą miną.
– Wcale nie jestem.
Roześmialiśmy się. Szef przygarnął chłopca do siebie i poklepał po plecach.
– No to uciekaj – powiedział.
– Zapłaci mu pan za te muffinki? – zapytałem.
– Jasne, że zapłacę. – Szef oburzył się tak bardzo, że aż poczerwieniał. Wyciągnął monetę z kieszeni kamizelki i wrzucił chłopcu do koszyka. – Przecież zawsze mu płacę.
Spojrzeliśmy po sobie z Neddym i uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo.
Neddy poszedł, a szef otrzepał kamizelkę z okruchów muffinki.
– Całkiem nieźle wygląda teraz ten pokój, sir – zauważyłem.
– Tak – mruknął niechętnie, rozglądając się wokół z kwaśną miną. – Powiem szczerze, nie spodziewam się dobrego zakończenia tej sprawy. Z obawą myślę o tym, co mogło spotkać Francuza, jeśli wszedł w drogę Creamowi.
– A ja niepokoję się o to, co nam może grozić, jeśli zorientują się, że znowu o nich wypytujemy.
– Dlatego trzeba działać bardzo ostrożnie, Barnett. Żeby się nie zorientowali.
– Czy możemy zwrócić pieniądze pannie Cousture? – zapytałem.
– Przecież dałem jej słowo. No, a teraz muszę się zdrzemnąć. Bądź tu jutro z samego rana. Mamy dużo roboty.
Następnego ranka, zanim pojawiłem się w biurze, Neddy przyniósł adres Marthy. Mieszkała w pensjonacie nieopodal Bermondsey Street. Dotarliśmy tam w ciągu dwudziestu minut. Budynek był zaniedbany. Z drzwi frontowych obłaziła farba, okna dawno niemyte, a z komina walił gęsty czarny dym. Na odgłos dochodzących ze środka krzyków szef skrzywił się z niesmakiem. Należał do mężczyzn, którzy brzydzili się wszelką agresją. Kobieta, która nam otworzyła, bynajmniej nie ucieszyła się na nasz widok.
– Drugie piętro – warknęła, odwróciła się i poszła do kuchni. – Na końcu korytarza.
Martha była rzeczywiście tak śliczna, jak opisał ją stary Ernest. Gdy nam otworzyła, była zaspana i owinięta w dwa stare płaszcze.
– Czy my się znamy? – zapytała.
Szefowi zaparło dech. Martha była bardzo podobna do Isabel, jego żony, tyle że wyższa i młodsza. Miała tak samo długie, brązowe i kręcone włosy oraz zadarty nosek. Jednak jej irlandzki akcent w niczym swą melodią nie przypominał języka z nizin środkowej Anglii, którym posługiwała się Isabel.
– Proszę nam wybaczyć to najście, madame – odpowiedział szef nieco drżącym głosem. – Chcielibyśmy zamienić z panią kilka słów.
Spojrzałem nad jej głową w głąb pokoju. W rogu stały łóżko i stolik z lustrem, na wieszaku wisiały dwie sukienki, a na komodzie leżała równo ułożona sterta gazet.
– Słucham, czego panowie sobie życzą?
– Szukamy Thierry’ego, madame – odparł szef.
– Kogo?
– Pani przyjaciela z Barrel of Beef.
– Nie znam żadnego Thierry’ego.
– Ależ zna pani – powiedział szef najbardziej serdecznie, jak umiał. – Wiem, że to jest pani przyjaciel.
Skrzyżowała ręce na piersiach i po chwili namysłu spytała:
– A do czego jest wam potrzebny?
– Dostaliśmy od jego siostry zlecenie, żeby go odnaleźć – wyjaśnił szef. – Siostra uważa, że Thierry może mieć jakieś kłopoty.
– Nie wydaje mi się, sir.
Chciała zamknąć drzwi, ale zdążyłem zablokować je nogą. Spojrzała na mój but i widząc, że nie damy się odprawić, westchnęła.
– Chcemy tylko dowiedzieć się, gdzie on jest – zapewniłem. – Chcemy mu pomóc, to wszystko.
– Nie wiem, gdzie on jest, sir. Już nie pracuje w Barrel of Beef.
– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
Piętro wyżej trzasnęły drzwi i rozległ się odgłos ciężkich kroków. Ktoś schodził po schodach. Martha szybko schowała głowę do pokoju i zamknęła drzwi. Na schodach pojawił się wysoki mężczyzna z wystającą szczęką. Zanim go rozpoznałem, było już za późno, żeby się odwrócić. Widywałem go pod Barrel of Beef cztery lata temu, kiedy pracowaliśmy nad sprawą Betsy. Nie wiem, czym się zajmował, po prostu cały czas tam się kręcił. Przechodząc obok, spojrzał na nas, ale nie zatrzymał się, tylko zszedł po schodach. Kiedy usłyszeliśmy, że drzwi frontowe zamknęły się za nim, Martha wychyliła się ze swojego pokoju.
– Nie mogę tutaj rozmawiać – wyszeptała. – Tu wszyscy pracują w Barrel of Beef. Spotkajmy się później, kiedy będę wychodzić do pracy. – Przerwała i nasłuchując, spojrzała zielonymi oczami w kierunku schodów. W jednym z sąsiednich pokojów jakiś mężczyzna zaczął sobie podśpiewywać. – Spotkajmy się przed kościołem Świętego Jerzego Męczennika o szóstej – zaproponowała.
Raz jeszcze rzuciła zaniepokojone spojrzenie w górę schodów i zamknęła drzwi. Byłem już na półpiętrze, kiedy zorientowałem się, że szef nie idzie za mną. Wciąż stał przed zamkniętymi drzwiami, wpatrując się w nie w głębokim zamyśleniu, jednak gdy go zawołałem, drgnął i ruszył za mną.
Na ulicy przerwałem milczenie.
– Szefie, czy panna Martha nie przypomina panu…
– Tak, Barnett – przerwał mi. – Przypomina.
Nie odzywał się przez całą drogę powrotną.
Poznałem panią Arrowood niedługo po tym, jak się pobrali. Pani Barnett zawsze zachodziła w głowę, dlaczego tak piękna kobieta wyszła za takiego beznadziejnego kartofla. Chociaż z tego, co widziałem, było im razem dobrze. On jako dziennikarz nieźle zarabiał, pracując w tygodniku _Lloyd’s Weekly._ Prowadzili całkiem szczęśliwy dom. Isabel była miła i troskliwa, często odwiedzali ich ciekawi ludzie. Spotkałem go w sądzie, gdzie zostałem zatrudniony jako młodszy urzędnik. Czasem pomagałem mu zdobywać informacje do artykułów, które pisał, za co on zapraszał mnie do siebie na zupę i kotlet barani. Potem jednak gazeta została sprzedana, a nowy właściciel zatrudnił na miejsce szefa swojego kuzyna, którego szybko powołał do kierowniczego grona.
Pan Arrowood cieszył się już wtedy uznaniem, jako dziennikarz był ceniony za to, że potrafił dogrzebywać się tajemnic i sekretów, których inni woleli nie dotykać. Nie trzeba było długo czekać, żeby pewien znajomy zwrócił się do niego z prośbą o rozwiązanie, za opłatą rzecz jasna, pewnego osobistego problemu związanego z jego żoną i innym mężczyzną.
Tak zaczęła się jego praca detektywistyczna. Jakiś rok później również i ja zostałem wyrzucony z pracy, ponieważ straciłem cierpliwość do jednego z sędziów pokoju, który miał zwyczaj wsadzać do więzienia niedorostków moim zdaniem bardziej potrzebujących pomocnej dłoni niż pobytu w więzieniu razem z dorosłymi przestępcami.
Wywalili mnie na bruk bez pożegnania i bez podziękowania. Kiedy szef dowiedział się o tym, odszukał mnie i po rozmowie z panią Barnett zaproponował pracę w charakterze asystenta przy sprawie, nad którą właśnie pracował. Była to sprawa Betsy, sprawa bigamii, mój chrzest ogniowy. W wyniku tej niefortunnej sprawy dziecko straciło nogę, a niewinny mężczyzna życie. Szef obwiniał siebie za oba te wypadki, zresztą słusznie. Zamknął się w swoim pokoju i nie opuszczał go prawie przez dwa miesiące. Wyszedł dopiero wtedy, gdy skończyły mu się pieniądze. Wzięliśmy znowu jakaś sprawę, ale było oczywiste, że szef pije. Od tego czasu zlecenia pojawiały się nieregularnie i wciąż brakowało pieniędzy. Sprawa Betsy wisiała nad nami jak klątwa, zarazem jednak związała mnie z nim jak z bratem.
Isabel godziła się z nałogiem szefa i jego nieregularną pracą przez trzy lata, aż pewnego dnia po powrocie do domu nie zastał jej ubrań w szafie, a na stole leżał list. Od tego czasu nie miał od niej żadnych wiadomości.
Pisał do jej braci, kuzynów, ciotek, ale nikt nie chciał mu powiedzieć, co się z nią dzieje i gdzie się podziała. Kiedyś zaproponowałem mu, żeby ją odszukał, wykorzystując swoje umiejętności śledcze, ale tylko pokręcił głową.
A po chwili wyznał, zamykając oczy, żeby nie widzieć, jak na niego patrzę, że utrata Isabel jest karą za to, że pozwolił umrzeć temu młodemu mężczyźnie związanemu ze sprawą Betsy, i że musi wytrwać tak długo, jak zechce Pan Bóg czy Pan Diabeł. Szef nie był zbyt religijny, więc zaskoczyło mnie to, co powiedział. W każdym razie bardzo cierpiał z powodu odejścia żony. Zresztą trudno powiedzieć, co dzieje się w głowie porzuconego mężczyzny, który noc w noc przemyśliwuje swoją porażkę. Był jak pocisk w locie. Pocisk z opóźnionym zapłonem.
– Ta kobieta kłamie – stwierdził w końcu.