Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Detektyw Kefirek i pierwszy trup. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 marca 2025
E-book: EPUB,
29,90 zł
Audiobook
29,90 zł
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Detektyw Kefirek i pierwszy trup. Tom 2 - ebook

Teoś Kefirek i jego przyjaciel Dominiczek mają już za sobą jedno śledztwo w niebagatelnej sprawie, zakończone sukcesem. Tymczasem zbliżają się ferie, które wcale nie będą nudne. Ktoś włamuje się do mieszkania Kasandry, wróżki z sąsiedztwa. Potem robi się jeszcze bardziej interesująco, ale i poważniej - zamordowany zostaje właściciel zakładu pogrzebowego. Zapętlające się tropy łączą wróżkę, mafię i... psie kupy.

W trakcie śledztwa chłopcy odkrywają, że znajomość gry w statki bywa pomocna,  a nieistniejący pies może uratować kogoś z potrzasku. I choć niepohamowana ciekawość młodych bohaterów sprawia, że czasem nieświadomie ryzykują nawet życie, efekty ich dochodzenia naprawdę pomogą policji w ujęciu sprawców.

Detektyw Kefirek i pierwszy trup to wciągająca i przezabawna powieść kryminalna, która pokazuje, że początkujący detektywi potrafią uchwycić nić, która doprowadzi ich do kłębka nawet śladami psich kup.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9205-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie­dziela

W skró­cie jest tak: ja chcę zo­stać de­tek­ty­wem, mam trupa, a obok mnie mieszka po­dej­rzany o udział w mor­der­stwie! Obłęd, no nie?

Je­stem wy­brań­cem losu!

Aha, Do­mi­nik – ten „za­wsze grzeczny Do­mi­ni­czek”, pa­mię­ta­cie go? – mnie na­śla­duje, więc trup jest też jego. Ale on chce roz­wią­zać za­gadkę mor­der­stwa trupa, ba­da­jąc psie kupy, dla­tego nie sta­nowi dla mnie żad­nej kon­ku­ren­cji.

Prze­pra­szam, tłu­ma­czę nie­zbyt pre­cy­zyj­nie, to z tej tam – eks­cy­ta­cji! Oczy­wi­ście nie trup zo­stał za­mor­do­wany, tylko czło­wiek, który te­raz jest tru­pem.

I jesz­cze jedno, za­mie­szany w mor­der­stwo uważa, że tylko ja mogę udo­wod­nić jego nie­win­ność. A wszystko dla­tego, że parę razy wdep­ną­łem w psią kupę.

Prze­cież to ja­kiś me­ga­obłęd!

Czy w efek­cie mo­jego śledz­twa po­dej­rzany o udział w mor­der­stwie zo­sta­nie unie­win­niony, tego nie wiem. Cho­ciaż ze względu na bas­seta Olu­sia wo­lał­bym oczy­ścić po­dej­rza­nego z za­rzu­tów, bo je­śli pój­dzie sie­dzieć, to ja będę mu­siał się zaj­mo­wać le­ni­wym Olu­siem, a wcale się do tego nie palę (rym nie­za­mie­rzony). Wy­star­czy, że zaj­muję się Młod­szym. Czyli – jak być może pa­mię­ta­cie – przed­szko­la­kiem Za­cha­ria­szem. Hi, hi, nie mogę się po­wstrzy­mać od śmie­chu, kiedy wy­ma­wiam jego imię. Gdyby je na­pi­sać wiel­kimi li­te­rami i po­sta­wić w pio­nie, by­łoby wyż­sze od sa­mego Za­chara. Młod­szy wolno ro­śnie. Mama mówi, że to chwi­lowy za­stój i nie ma się czym przej­mo­wać, bo tata w jego wieku też był knyp­kiem, a te­raz gra na trą­bie.

– Grać, gra, ale jak na fa­ceta, to da­lej jest knyp­kiem – za­uwa­ży­łem, chyba nie­po­trzeb­nie, bo nie zo­sta­łem po­chwa­lony.

Ro­dzice są prze­wraż­li­wieni na swoim punk­cie i ner­wowo re­agują na kry­tykę. Jed­nak to, czy tata jest knyp­kiem, czy nie, ni­czego do sprawy mor­der­stwa nie wnosi, więc dajmy mu spo­kój.

Pora upo­rząd­ko­wać wie­dzę o spra­wie, któ­rej nada­łem kryp­to­nim „ŚPIJ SPO­KOJ­NIE”. Dla­czego wła­śnie taki? O tym póź­niej.

Z przy­kro­ścią mu­szę stwier­dzić, że wszystko, co naj­cie­kaw­sze, za­częło się od śmier­dzą­cej psiej kupy. Po­tem była przy­czepa, a póź­niej trup.

Jed­nak naj­pierw była nie­dziela. A wła­ści­wie pią­tek. Prze­pra­szam, że tro­chę gma­twam, ale nie mam wprawy w opo­wia­da­niu o so­bie.

Pią­tek jest ważny, bo w pią­tek roz­po­częły się fe­rie zi­mowe. W tym cza­sie za­mie­rza­łem urzą­dzić na stry­chu ga­bi­net de­tek­ty­wi­styczny, a przy­naj­mniej przy­tulne miej­sce, gdzie mógł­bym ukryć się przed Młod­szym i uciec przed ha­ła­sem trąby, na któ­rej ćwi­czy tata. W przy­go­to­wa­niu ga­bi­netu miał mi po­móc Do­mi­nik. On jest bar­dzo do­kładny, więc na­daje się do sprzą­ta­nia jak nikt inny.

Sami wie­cie, że sprzą­ta­nie to nic przy­jem­nego. W so­botę szło jesz­cze jako tako, ale w nie­dzielę już go­rzej. Zro­bi­li­śmy so­bie prze­rwę i po­sta­no­wi­li­śmy po­ła­zić po osie­dlu.

Fe­rie zi­mowe bez śniegu, po­rażka! – po­my­śla­łem. Za­dar­łem głowę, chcąc wy­pa­trzyć choćby parę bia­łych płat­ków.

– Wdep­ną­łeś. – Do­mi­nik za­uwa­żył, że wla­złem w psią kupę.

No obłęd z tymi psami! Na­pa­sku­dziły pod samą bramą Ka­san­dry (czyli pani Krysi. Tej, która jest dy­plo­mo­waną wróżką).

– To nie wina psów, tylko ich wła­ści­cieli. – Do­mi­nik jak zwy­kle od­czy­tał moje my­śli.

– Nie­wiele mi to po­może. Po psiej ku­pie ra­czej trudno po­znać, czyj pies ją zo­sta­wił. Gdyby było ła­two, z miej­sca po­zwał­bym wła­ści­ciela o od­szko­do­wa­nie za znisz­czone buty i stres z po­wodu smrodu. Chyba że… – prze­rwa­łem. Po­mysł z od­szko­do­wa­niem nie był nie­wy­ko­nalny. Gdy­bym dał Młod­szemu brudny but do po­wą­cha­nia, to kto wie. Zna wszyst­kie psy w oko­licy i choćby ze względu na wzrost (i na za­in­te­re­so­wa­nia) po­znaje świat w dzi­waczny spo­sób.

Z za­dumy wy­rwała mnie Ka­san­dra.

– Znowu ma­cie fe­rie – po­wie­działa to ta­kim to­nem, jakby miała do nas pre­ten­sję, że znowu mamy fe­rie.

– Znowu – od­parł na­gle przy­gnę­biony Do­mi­nik.

Jak on to robi, że po­trafi do­sto­so­wać się do na­stroju roz­mówcy? Przed chwilą pro­mie­niał ra­do­ścią, i w mgnie­niu oka prze­sta­wił się na zgnę­bio­nego. Jak ka­me­leon!

Ja tak nie po­tra­fię, więc za­py­ta­łem Ka­san­drę wprost, dla­czego ma zły hu­mor.

– Gdyż nic do­brego mnie nie czeka, młody są­sie­dzie. Ni­gdy nie wróż sa­memu so­bie, to że­la­zna za­sada. Ja ją zła­ma­łam i te­raz wiem, że zo­stanę wplą­tana w cuch­nącą sprawę. Nie­stety nie wiem w jaką, ale cuch­nącą na od­le­głość…

Po­cią­gnęła no­sem, a ja ma­chi­nal­nie zro­bi­łem to samo i aż mnie za­tkało od smrodu. – Co tak śmier­dzi? – spy­tała z wy­raź­nym nie­po­ko­jem.

– Bez pa­niki, to tylko Teoś wdep­nął w cuch­nącą sprawę – wy­ja­śnił za­wsze grzeczny Do­mi­nik.

Ka­san­dra, wi­dząc mój upa­prany but, po­ki­wała głową i oświad­czyła z nutą za­zdro­ści w gło­sie:

– Nie każdy ma szczę­ście wdep­nąć je­dy­nie w psie łajno. – Za­rzu­ciła na ra­mię długi szal w obłędne ciapki i za­pa­trzyła się w pu­ste niebo.

Na­gle obok mnie po­ja­wił się Młod­szy.

– Śmier­dzisz! – po­wie­dział i po­gnał do domu, krzy­cząc na całą ulicę: – Mamo! Teoś wlazł w gówno!

No nie! Ro­dzina to straszna rzecz, ni­gdy nie wia­domo, kiedy przy­nie­sie czło­wie­kowi wstyd. Mnie przy­nio­sła od razu. A to dla­tego, że na ulicy po­ja­wiła się Ka­ro­lina (ta pry­mu­ska z na­szej klasy, co to chce zo­stać pro­ku­ra­torką).

– Śmier­dzący przy­pa­dek – po­wie­działa. Za­darła nos i prze­szła obok.

Po­czer­wie­nia­łem jak pi­wo­nia, nie dla­tego że Ka­ro­linę lu­bię, ale dla­tego że jej nie lu­bię. Nie po­winna dys­po­no­wać wie­dzą, która może mnie ośmie­szyć. O to cho­dzi, ro­zu­mie­cie.

– Każ­demu się zda­rza – po­cie­szył mnie Do­mi­nik.

Kiedy we­szli­śmy do domu, z po­koju do­biegł nas głos mamy. Tłu­ma­czyła Młod­szemu, żeby nie uży­wał brzyd­kich wy­ra­zów.

– Teoś wszedł w kupę! Po­wtórz.

– Teoś wszedł w kupę po­wtórz. Wiel­gachną! – Młod­szy zo­ba­czył mnie i do­padł do buta. – Daj po­wą­chać!

– Wiesz czyja? – spy­ta­łem.

– Wiem, ale nie po­wiem. – Skrzy­żo­wał ręce i od­szedł.

Za­po­mnia­łem, że jest na mnie ob­ra­żony, bo wczo­raj prze­gna­łem go sprzed kom­pu­tera.

Kiedy my­łem po­de­szwę, usły­sza­łem, że dzwoni do swo­jego ko­legi Bar­tu­sia.

– A Teoś wlazł w kupę Ce­brera.

Który to Ce­brer? – prze­mknęło mi przez głowę. Eee, nie­ważne.

Młod­szy i Bar­tuś in­te­re­sują się psami. Mnie to spe­cjal­nie nie zaj­muje. Pies nie ukrywa żad­nej ta­jem­nicy, która by­łaby wy­zwa­niem dla ra­so­wego de­tek­tywa. Co prawda czy­ta­łem Psa Ba­ske­rville’ów, ale Pol­ska to nie An­glia, więc nie ma po­rów­na­nia.

Do ła­zienki zaj­rzała mama. Z pre­ten­sjami. Po­dobno na­ma­wiam Młod­szego do złego (to mama zry­mo­wała), czyli do wą­cha­nia śmier­dzą­cych bu­tów.

– Dla­czego nie za­in­te­re­su­jesz go czymś po­ży­tecz­nym? Na przy­kład… o, tech­niką! Albo choćby piłką nożną. Wy­myśl coś! Książkę mu prze­czy­taj, może być ta, którą do­stał od Mi­ko­łaja.

„Wy­myśl coś”! – nie je­stem niańką, nikt mnie nie uczył opieki nad przed­szko­la­kiem!II

Nie­dzielne po­po­łu­dnie

Młod­szemu od­bi­jało na maksa. Mu­szę o tym wspo­mnieć, choć gdy­bym nie miał ta­kiej szur­nię­tej ro­dziny, pew­nie bym nie mu­siał.

– On chce mieć swo­jego psa!

Po ca­łym dniu z Młod­szym mama (jak po­wie­działa, Pan Bóg ją po­ka­rał wol­nym week­en­dem) krzyk­nęła roz­pacz­li­wie, cho­ciaż tata do­piero co wszedł i na bank był zmę­czony, bo wła­śnie wró­cił z trasy kon­cer­to­wej. W do­datku krzy­czała do trąby, a prze­cież do­brze wie, że za­wsze naj­pierw wcho­dzi trąba, a po­tem tata.

– Wiem. Bę­dziemy się nad tym za­sta­na­wiać. Za­cha­riaszku, Oluś ci nie wy­star­czy? – Tata są­dził, że ła­god­no­ścią ugra coś u Młod­szego, jed­nak prze­ce­nił swoje siły.

– Oluś jest Ka­sardy! Wszy­scy w prze­szkolu mają swo­jego psa!

– Nie­prawda, twój naj­lep­szy ko­lega Bar­tuś nie ma psa.

– Nie ma psa, ale ma dziew­czynę! – Młod­szy ob­jął się rę­kami i po­ma­sze­ro­wał do swo­jego po­koju.

Ro­dzice długo stali w ko­ry­ta­rzu, za­sta­na­wia­jąc się nad ro­zu­mo­wa­niem przed­szko­la­ków na te­mat dziew­czyn i psów. Prze­sta­łem się in­te­re­so­wać psią te­ma­tyką. W końcu to ich zmar­twie­nie.III

Po­nie­dzia­łek

W po­nie­dzia­łek rano otwo­rzy­łem naj­pierw jedno oko, a po­tem dru­gie. Fe­rie! Mogę da­lej spać – ucie­szy­łem się i za­mkną­łem naj­pierw dru­gie oko, a po­tem pierw­sze. Szkoda, że nie ma śniegu – po­my­śla­łem sen­nie. I usły­sza­łem głosy. Nie w gło­wie, prze­cież nie je­stem dy­plo­mo­waną wróżką. Do­bie­gały zza okna od strony po­dwórka Ka­san­dry.

Wyj­rza­łem przez okno (te­raz mam po­kój na pię­trze, par­ter za­jął Młod­szy).

Po­li­cja! Praw­dziwy po­li­cyjny wóz stał na ulicy. A na po­dwórku Ka­san­dry, wśród tłumu są­sia­dów, dziel­ni­cowy spi­sy­wał ze­zna­nia dy­plo­mo­wa­nej wróżki.

Wy­bie­głem z domu jak strzała. Na dwo­rze do­pa­dłem Jaśka. W od­róż­nie­niu od Bar­tu­sia (to jego star­szy brat, pa­mię­ta­cie?), nie gada zbyt wiele, ale tym ra­zem się nie oszczę­dzał. Do­wie­dzia­łem się, że w nocy wła­mano się do Ka­san­dry.

Nie­moż­liwe! – po­my­śla­łem. Co u niej kraść? Zło­dziej się tam nie po­żywi. Naj­cen­niej­szy jest pies Oluś i kilka ze­sta­wów kart ta­rota.

– Ukra­dli Olu­sia?

Ja­siek splu­nął (gra w ko­sza, więc jak każdy spor­to­wiec spluwa na po­cze­ka­niu).

– Prze­szu­kali cały dom, wszystko, bra­cie, wy­wa­lili na pod­łogę, a Oluś spał w bu­dzie. Ka­san­dra miała szczę­ście, że wró­ciła do­piero nad ra­nem z ja­kie­goś Świa­to­wego Zjazdu Cza­row­nic.

Fakt, że tuż pod moim oknem gra­so­wali ra­bu­sie, to­tal­nie mną wstrzą­snął. Pod­sze­dłem jak naj­bli­żej stróża prawa, żeby nie uro­nić ani słowa.

– Znaki szcze­gólne? – spy­tał dziel­ni­cowy.

Po­pa­trzy­łem na dy­plo­mo­waną wróżkę. Zna­ków szcze­gól­nych to ona ma wy­jąt­kowo dużo: dłu­gie i krę­cone rude włosy, na­stro­szone tak, jakby za­wsze sie­działa ty­łem do kie­runku jazdy w od­kry­tym sa­mo­cho­dzie, no i całe mnó­stwo ta­li­zma­nów na szyi. Naj­bar­dziej po­do­bają mi się zęby niedź­wie­dzia. W dzie­ciń­stwie po­ży­czy­łem je bez wie­dzy Ka­san­dry, bo Do­mi­nik chciał się ba­wić w In­dian. Mó­wi­łem mu, że w In­dian ba­wiono się przed erą di­no­zau­rów, ale on nie po­trafi dać za wy­graną… Skoń­czyło się awan­turą. Dy­plo­mo­wana wróżka stwier­dziła chłodno, że wi­dzi mnie w gro­nie kry­mi­na­li­stów. Do­mi­nik się roz­ry­czał, bo wróżka nie umie­ściła go tam ze mną. Je­dyny po­ży­tek z tego był taki, że naja­dłem się cu­kier­ków (Do­mi­nik do­stał je od Ka­san­dry, ale mu za­bra­łem, żeby szyb­ciej zszedł na złą drogę i się nie ma­zał).

– I miała zie­lone koł­paki. – Ja­siek wy­mie­niał znaki szcze­gólne… Ka­san­dry?

No nie, oczy­wi­ście, że nie. Cho­dziło o starą przy­czepę, która od wie­ków stała w ga­rażu i nada­wała się tylko na złom. Ostat­nio le­żały na niej dwa nowe okna da­chowe ku­pione jesz­cze je­sie­nią. Ka­san­dra od lat pla­nuje re­mont pod­da­sza, jed­nak na ra­zie skoń­czyło się na za­ku­pie okien.

– War­tość skra­dzio­nych rze­czy? – do­py­ty­wał się dziel­ni­cowy.

– War­tość? Okna ma pan na ra­chunku, a przy­czepę ku­pił nie­bosz­czyk mąż, więc war­tość sen­ty­men­talna i ma­giczna, gdyż, jak panu wia­domo lub nie, zie­leń jest ko­lo­rem…

Dziel­ni­cowy wes­tchnął.

– W zło­tych pol­skich, pani Kry­siu, w zło­tych pol­skich.

– W zło­tych pol­skich? – Ka­san­dra wznio­sła oczy ku po­nu­remu niebu na znak, że nie zaj­muje się tak przy­ziem­nymi spra­wami. – Pro­szę spy­tać Olu­sia, on jej pil­no­wał. I pro­szę do­pi­sać, że od nie­dzieli prze­śla­duje mnie we­wnętrzne prze­ko­na­nie, iż zo­stanę wplą­tana w ja­kąś cuch­nącą sprawę! – za­żą­dała ka­te­go­rycz­nie.

– A? – Dziel­ni­cowy wy­glą­dał, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie­zbyt in­te­li­gent­nie.

– W śmier­dzącą sprawę. Je­stem świad­kiem, że to prawda. Od nie­dzieli cho­dzi za pa­nią Ka­san­drą śmier­dząca sprawa – wtrą­ci­łem się do roz­mowy.

Po­li­cjant spoj­rzał na mnie nie­przy­jaź­nie i zwró­cił się do Ka­san­dry.

– Ro­zej­rzę się tu i tam – obie­cał – ale ra­dzę wy­re­je­stro­wać przy­czepę, bo z do­świad­cze­nia wiem, że jak nic pój­dzie na złom. A co do okien, to wielka lek­ko­myśl­ność zo­sta­wiać je w nie­za­mknię­tym ga­rażu. Czy są ja­kieś inne straty?

Na szczę­ście były. Zło­dzieje ukra­dli nie tylko przy­czepę i dwa nowe okna, ale i sto zło­tych z to­a­letki.

Cze­ka­łem z nie­cier­pli­wo­ścią na dal­szy ciąg śledz­twa, ale po­li­cjant tylko ener­gicz­nie ski­nął głową, wsiadł do ra­dio­wozu i od­je­chał w stronę ko­mendy.

Też mi śledz­two! Na­wet śla­dów na ziemi nie spraw­dził. Prze­cież przy­czepę można od­na­leźć choćby po ry­sunku bież­nika opon.

Za­dzwo­ni­łem po Do­mi­nika.

– Przy­chodź, mamy sprawę! Okra­dli Ka­san­drę! Zro­bimy od­lew!

– Ka­san­dry?

Obłęd w ciapki. A mama uważa, że Do­mi­nik chwyta wszystko w lot!

Przy­biegł, gdy oglą­da­łem kłódkę na drzwiach ga­rażu. Była tak za­rdze­wiała, że na­wet gdyby Ka­san­dra chciała ją za­mknąć, to nie prze­krę­ci­łaby klu­cza, który zresztą tkwił w dziurce, bo nie można go było wy­jąć.

– Zdjęli od­ci­ski pal­ców? – Do­mi­nik oparł ręce o ko­lana, żeby od­sap­nąć.

– Coś ty, na­wet im to do głowy nie przy­szło.

– Głupi nie są. Okien nie znajdą, sto zło­tych nie­pod­pi­sane, a przy­czepa nic nie­warta – stwier­dził Ja­siek.

Warta, nie­warta, ale sprawa jest – po­my­śla­łem.

Zro­bi­li­śmy zdję­cia drzwi i śla­dów na ziemi. Po­zo­sta­wało jesz­cze przy­go­to­wać od­lew bież­nika. Mie­li­śmy szczę­ście, od ga­rażu aż do bramy biegł wy­raźny ślad ob­cią­żo­nej oknami przy­czepki. Za bramą, na as­fal­to­wej jezdni ślad się ury­wał. Moje biuro de­tek­ty­wi­styczne nie dys­po­no­wało od­po­wied­nimi ma­te­ria­łami, więc mu­sie­li­śmy ku­pić gips do spo­rzą­dze­nia od­lewu. Po­bie­głem do domu po kasę. Pech chciał, że w drzwiach na­tkną­łem się na mamę. Jak zwy­kle spie­szyła się do pracy, a jesz­cze mu­siała od­wieźć Młod­szego do przed­szkola.

– Wiesz co? – Z jej miny wy­wnio­sko­wa­łem, że wpa­dła na ge­nialny po­mysł. – Weź Młod­szego, niech wy­bie­rze smycz. Po­tem od­pro­wadź go do przed­szkola, to po dro­dze. Le­piej żeby on spóź­nił się do przed­szkola, niż ja do pracy.

– Mam ku­pić mu smycz? – Nie mo­głem uwie­rzyć, że ro­dzice zde­cy­do­wali się po­da­ro­wać Młod­szemu psa. Kiedy ja o coś pro­szę, za­wsze znaj­dują tyle prze­szkód, że można by z nich usy­pać Ki­li­man­dżaro, a Młod­szy chce i do­staje.

– I ob­rożę? – spy­ta­łem, żeby nie bie­gać do sklepu dwa razy.

– Nie! – Mama po­ma­chała mi ręką i od­je­chała.

Na po­dwórku zo­stał roz­pro­mie­niony Młod­szy. Wzią­łem go za rękę i do­łą­czy­łem do Do­mi­nika.

Naj­pierw ku­pi­li­śmy gips, po­tem po­szli­śmy do sklepu Pod Le­ni­wym Ko­tem.

– Są psy?! – spy­tał Młod­szy, le­d­wie prze­kro­czy­li­śmy próg.

– Po­pro­szę ob­rożę, dla niego – wska­za­łem Młod­szego.

Zdzi­wie­nie w oczach sprze­dawcy zmu­siło mnie do prze­rwa­nia de­tek­ty­wi­stycz­nego wątku (my­śla­łem o kra­dzieży) i skie­ro­wa­nia uwagi na sprawy ro­dzinne.

– To zna­czy, cho­dzi o smycz – uśmiech­ną­łem się słabo.

– Tak? Dla ja­kiego pie­ska? – spy­tał sprze­dawca.

– Eeee… – Uświa­do­mi­łem so­bie na­raz, że nie wiem. Po­my­śla­łem jed­nak, że pies nie może być duży, je­śli ta­kie chu­chro jak Młod­szy ma go pro­wa­dzać na smy­czy. – Ma­lutki, jak ra­tle­rek albo chihu….

– Nie raj­te­lek! Owcza­rek, wiel­gachny jak miś! Czarny i ku­dłaty! – Młod­szy sta­nął na pal­cach, żeby po­ka­zać jak wiel­gachny ma być pies.

Skle­pi­karz zro­zu­miał, że le­piej nie usta­lać wiel­ko­ści psa. Po­dał smycz pa­su­jącą do ręki Młod­szego. Dłu­gość smy­czy re­gu­lo­wał przy­cisk na uchwy­cie. Młod­szy był wnie­bo­wzięty.

Wy­szli­śmy ze sklepu.

– Nie wy­daje ci się to dziwne? – spy­tał Do­mi­nik.

– Co ta­kiego? Że bas­set Oluś nie szcze­kał? Może znał zło­dzieja albo spał na obu uszach.

– Że ka­zali ci ku­pić smycz bez ob­roży, i w do­datku nie wia­domo dla ja­kiego psa.

Obłęd w ciapki, ten za­wsze szuka dziury w ca­łym!

– Okra­dli moją są­siadkę! Co mi tam pies Młod­szego! Niech się ro­dzice mar­twią, że nie są agre­sywni!

– Aser­tywni.

– Aser­tywni to oni są, ale tylko w sto­sunku do mnie!

– Moim zda­niem ta smycz jest po­dej­rzana. Twoi ro­dzice pla­nują ja­kiś prze­kręt.

– I-tam, ro­dzice nie mają czasu na ta­kie rze­czy. Mama na­wet w week­endy jeź­dzi w te­ren na po­miary dzia­łek albo sie­dzi w biu­rze i ry­suje mapki. A tata trąbi albo my­śli o trą­bie­niu.

Od­pro­wa­dzi­li­śmy za­do­wo­lo­nego Młod­szego do przed­szkola i wró­ci­li­śmy na po­dwórko Ka­san­dry, żeby zro­bić od­lew (bież­nika, nie Ka­san­dry). Ła­two nie było, bo żad­nej prak­tyki nie mamy. Na­wet jak za­sty­gło, to się roz­pa­dało (rymy mnie prze­śla­dują, a to dla­tego, że w przed­szkolu ka­to­wano nas ry­mo­wan­kami).

Wresz­cie się udało. Mie­li­śmy od­lew! Ostroż­nie za­nio­słem go do biura, czyli na strych.

Za­ło­ży­łem w kom­pu­te­rze do­ku­ment o ro­bo­czym ty­tule „Zie­lona przy­czepa”. Spi­sa­łem całą wie­dzę, jaką mie­li­śmy na ten te­mat, a po­tem po­szli­śmy ro­zej­rzeć się po oko­licy.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij