Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Detektyw Kefirek na tropie kościotrupa. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 marca 2025
E-book: EPUB,
29,90 zł
Audiobook
29,90 zł
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Detektyw Kefirek na tropie kościotrupa. Tom 1 - ebook

Teoś Kefirek to nieprzeciętny rozrabiaka, niesamowity gaduła i początkujący detektyw. Przyjaźni się z zawsze grzecznym Dominiczkiem, którego wszystkie mamy dają swoim synom za przykład do naśladowania. Co można zrobić z takim nieznośnym przyjacielem? Trzeba zaprosić go do udziału w przygodzie! A nadarza się świetna okazja: ze szkolnej pracowni biologicznej zaniknął szkielet Tadziczek. Pierwszym tropem jest pozostawiony przez złodzieja list o treści: SIĘ ZNAJDZIE W PIĄTEK. Chłopcy prowadzą dochodzenie, a wcale nie jest to łatwe, gdy rodzice i nauczyciele pilnie obserwują naszych bohaterów, a w drogę wchodzą im młodszy nieznośny brat i starsza zakochana siostra. Odważni detektywi spotkają groźnych przestępców i prawdziwych policjantów, ale czy uda im się odnaleźć Tadziczka?

Kategoria: Dzieci 6-12
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9204-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Po­nie­dzia­łek

Se­rię nie­zro­zu­mia­łych wy­pad­ków, które ro­ze­grały się w na­szej szkole, za­po­cząt­ko­wało znik­nię­cie ko­ścio­trupa z sali bio­lo­gicz­nej.

Wiem, że to tylko ko­ścio­trup, a wy cze­ka­cie na trupa. Prze­cież w książ­kach de­tek­ty­wi­stycz­nych na sa­mym po­czątku po­wi­nien być trup. Prze­czy­ta­łem wszyst­kie książki o de­tek­ty­wach, ja­kie były w szkol­nej bi­blio­tece, i zna­la­złem w nich wiele tru­pów. Tro­chę mnie to zmar­twiło. Za­dzwo­ni­łem do szkoły dla de­tek­ty­wów i spy­ta­łem, czy trup jest za­wsze ko­nieczny. Przy oka­zji po­wie­dzia­łem, że ma­rzę, by zo­stać de­tek­ty­wem. Roz­wią­za­łem na­wet kilka za­ga­dek kry­mi­nal­nych, ale były to tylko zgu­bione klu­cze, skra­dzione róże, za­gi­niony kot. Ża­den trup jesz­cze mi się nie tra­fił, a kot wła­ści­wie sam się zna­lazł. Bo to było tak: sze­dłem prze…

Pani, która ode­brała te­le­fon w szkole dla de­tek­ty­wów i prze­rwała mi w pół słowa.

– Ja­kie masz oceny z che­mii? – spy­tała.

Z pew­no­ścią chciała mnie za­sko­czyć, ale za­po­mniała, że jesz­cze nie mam che­mii, więc nie zbiła mnie z tropu.

Do­brze, że nie spy­tała o ma­te­ma­tykę, bo z ma­te­ma­tyki nie­stety nie mam naj­lep­szych ocen. Ale to dziwny przed­miot, czło­wiek li­czy i li­czy, a po­tem za­wsze wy­cho­dzi błędny wy­nik.

Pani stwier­dziła, że skoro je­stem taki młody, to jesz­cze wszystko przede mną: i che­mia, i szkoła dla de­tek­ty­wów, i trup. Do­dała rów­nież, że nie każdy de­tek­tyw za­czy­nał ka­rierę od trupa. Na wła­snego trupa trzeba so­bie za­pra­co­wać. Na sa­mym po­czątku tra­fiają się drobne sprawy i też na­leży się z tego cie­szyć.

W moim przy­padku na sa­mym po­czątku był ko­ścio­trup, co nie zna­czy, że roz­wi­kła­nie ta­jem­nicy jego za­gi­nię­cia nie przy­spo­rzyło mi kło­po­tów. Póź­niej do­szła do tego jesz­cze zni­ka­jąca kieł­basa, która w nie­zro­zu­miały spo­sób ulat­niała się z na­szej lo­dówki, a wresz­cie wpa­dli­śmy w ta­kie ta­ra­paty, że prze­sta­łem ro­zu­mieć, kto kogo tropi i dla­czego. Do­piero na sa­mym końcu ukła­danka (czyli ciąg wy­da­rzeń zwią­za­nych z ko­ścio­tru­pem i nie tylko) oka­zała się prost­sza, niż my­śla­łem, ale każda za­gadka już po roz­wią­za­niu wy­daje się pro­sta. Go­rzej jest przed. Wtedy za­zwy­czaj nic nie wia­domo, a wszystko, co zgro­ma­dził de­tek­tyw, wy­gląda jak obłęd w ciapki.

Strasz­nie mi się to po­wie­dze­nie po­doba: obłęd w ciapki. Wzięło się stąd, że na­sza szkoła prze­szła re­mont i zo­stała po­ma­lo­wana na we­soło: na po­ma­rań­czowo, czer­wono, zie­lono, nie­bie­sko i ró­żowo. A na­sza są­siadka, pani Ka­san­dra, która tak na­prawdę na­zywa się Kry­styna (i jest dy­plo­mo­waną wróżką!), po­wie­działa, że szkoła wy­gląda jak „obłęd w ciapki”. Moja mama kie­dyś zro­biła so­bie taki obłęd w ciapki na gło­wie, ale nie uprze­dziła taty, więc jej nie po­znał. Traf chciał (Ka­san­dra po­wie­dzia­łaby, że prze­zna­cze­nie chciało), że spo­tkali się aku­rat wtedy, gdy mama wra­cała od fry­zjera. Tata na­wet nie za­trzy­mał sa­mo­chodu, a co gor­sza wje­chał w ka­łużę i ochla­pał mamę. Po tym in­cy­den­cie cała wy­glą­dała jak obłęd w ciapki. Chyba le­piej nie po­wta­rzać, co po­wie­działa ta­cie…

Aha, moi ro­dzice nie mają nic wspól­nego z wy­da­rze­niami w szkole, więc nie­po­trzeb­nie o nich wspo­mnia­łem. W każ­dym ra­zie mam dwoje ro­dzi­ców i kilku są­sia­dów. Po dru­giej stro­nie ulicy mieszka Bar­tek i jego star­szy brat Ja­siek, który cho­dzi do na­szej szkoły, ale nie do mo­jej klasy, tylko do IVc. I to tyle. Na­sza ulica na­zywa się Krótka, a ulicę rów­no­le­głą do niej na­zwano Długą, cho­ciaż obie są tej sa­mej dłu­go­ści. Obłęd, no nie?

Te­raz wrócę do ta­jem­ni­czych wy­da­rzeń w szkole.

W po­nie­dzia­łek na pierw­szej lek­cji miała być ma­te­ma­tyka, więc od rana czu­łem coś nie­przy­jem­nego w żo­łądku. Nie wiem, jak na was działa ma­te­ma­tyka, bo na mnie prze­czysz­cza­jąco. W do­datku drę­czyła mnie za­gadka: gdzie są moje ćwi­cze­nia wła­śnie do ma­te­ma­tyki? I drę­czyło mnie jesz­cze py­ta­nie: czy ma­te­ma­tyk, zwany Zyg­za­kiem, zro­zu­mie, że uczeń nie może od­ro­bić lek­cji, kiedy zginą mu ćwi­cze­nia?

Nie zro­zu­mie – le­dwo zdą­ży­łem so­bie od­po­wie­dzieć, wpa­dłem na Zyg­zaka.

– Dzień do­bry! – po­wie­dzia­łem przy­tom­nie, mimo bólu brzu­cha.

– Apel! – Zyg­zak wska­zał w głąb ko­ry­ta­rza, który pro­wa­dził na salę gim­na­styczną.

Je! Je! Je! – chcia­łem za­śpie­wać ze szczę­ścia, ale w porę ugry­złem się w ję­zyk.

Ja­kiś cud spra­wił (może Ka­san­dra dała mi wspar­cie?), że ma­te­ma­tyka się nie od­bę­dzie, a ja uniknę kło­po­tów.

Po­le­cia­łem na salę gim­na­styczną jak na skrzy­dłach. By­łem tak szczę­śliwy, że usia­dłem w pierw­szym rzę­dzie. A co mi tam, tylko ci, któ­rzy mają coś na su­mie­niu, kryją się za ple­cami in­nych. Ja mia­łem czy­ste su­mie­nie, nie mu­sia­łem zmy­ślać w spra­wie pracy do­mo­wej, więc mo­głem pa­trzeć w oczy wszyst­kim na­uczy­cie­lom świata. Na mo­jej twa­rzy ma­lo­wała się wy­łącz­nie nie­win­ność. Z całą pew­no­ścią!

Gdy­bym wie­dział, że nie­win­ność nie zo­sta­nie do­ce­niona, nie usiadł­bym na wprost dy­rek­tora. No cóż, nie je­stem dy­plo­mo­waną wróżką, tylko po­cząt­ku­ją­cym de­tek­ty­wem, a to w końcu nie to samo.

Usia­dłem obok Do­mi­nika i roz­po­czął się apel.

– W na­szej szkole do­ko­nano kra­dzieży! Zu­chwa­łej kra­dzieży! – grzmiał dy­rek­tor.

Za­raz, za­raz, mimo wszystko po­wi­nie­nem wam przed­sta­wić mo­jego kum­pla Do­mi­nika, po­nie­waż w znacz­nym stop­niu przy­czy­nił się on do roz­wi­kła­nia, a ra­czej za­wi­kła­nia sprawy o kryp­to­ni­mie „NA­RZE­CZONY”, któ­rej cen­tralną po­sta­cią jest ko­ścio­trup, ale o tym póź­niej.

Na­sza współ­praca, moja i Do­mi­nika, trwa od pierw­szej klasy szkoły pod­sta­wo­wej, kiedy to po­sa­dzono nas ra­zem. Od tam­tej pory każdą klasę roz­po­czy­namy od sie­dze­nia w jed­nej ławce, i w każ­dej kla­sie, za­zwy­czaj w po­ło­wie roku, roz­sa­dzają nas do od­le­głych rzę­dów. Po­cząt­kowo nie lu­bi­łem go, bo kiedy do nas przy­cho­dził, mama mó­wiła: „Wi­dzisz, Teo­siu, jaki Do­mi­ni­czek jest grzeczny” i za­raz po­tem smut­niała.

Od tego czasu nie lu­bię grzecz­nych. Po­my­śla­łem so­bie, że albo ja prze­ro­bię Do­mi­nika po swo­jemu, albo mama prze­robi mnie na jego wzór. Po­sta­no­wi­łem moż­li­wie szybko spro­wa­dzić go na złą drogę. Suk­ces w tej dzie­dzi­nie od­nio­słem już w pierw­szej kla­sie, kiedy to na­mó­wi­łem go, żeby prze­kłuł opony w ro­we­rze wujka Tomka.

Nie będę po­wta­rzał, co po­wie­dział wu­jek, bo nie pa­mię­tam. Py­ta­łem mamę, która była świad­kiem tego wy­da­rze­nia. Zbyła mnie jed­nak, su­ge­ru­jąc, że­bym raz w ży­ciu się nie do­py­ty­wał (dla wła­snego do­bra).

A Do­mi­nik jest su­per, cho­ciaż mało mówi, cza­sem czyta w mo­ich my­ślach i ukradł mi po­mysł na ży­cie. Też chce zo­stać de­tek­ty­wem!

Pew­nie cze­ka­cie, aż przejdę do sedna sprawy. Moja mama bar­dzo czę­sto żąda ode mnie cze­goś ta­kiego. Pyta na przy­kład: „Kto wy­bił szybę w ga­rażu?”. Ja jej na to, zresztą zgod­nie z prawdą: „Piłka. Siat­kowa. W czarne pasy. Tro­chę po­gry­ziona przez Olu­sia (Oluś to pies są­siadki Ka­san­dry), ale jesz­cze cał­kiem…”. A mama: „Od razu przejdź do sedna sprawy i po­wiedz, kto rzu­cił piłką w okno!”.

Skąd od razu mogę wie­dzieć, kto rzu­cił piłką, prze­cież naj­pierw na­leży prze­pro­wa­dzić wni­kliwe śledz­two. A in­for­ma­cja o tym, jaka to była piłka, może oka­zać się naj­waż­niej­sza.

A te­raz prze­cho­dzę do sedna.

Dy­rek­tor strasz­nie się prze­jął kra­dzieżą ko­ścio­trupa, przede wszyst­kim dla­tego, że ku­piono go za ja­kieś po­da­ro­wane szkole pie­nią­dze.

– Taki wstyd przed dar­czyń­cami! – po­wta­rzał Do­nat Ma­ria Do­nat. A wła­ści­wie ma­gi­ster Do­nat M. Do­nat (istny obłęd – jak w ogóle można się tak na­zy­wać?). I do­dał, że su­rowo uka­rze każ­dego, kto przy­własz­czył so­bie wy­po­sa­że­nie sali bio­lo­gicz­nej w po­staci cał­kiem no­wego układu kost­nego czło­wieka, po­nie­waż nie tylko za­brał cu­dzą wła­sność, ale z pew­no­ścią wy­ko­rzy­sta ją do nie­cnych ce­lów.

– Żad­nego Hal­lo­ween! Zro­zu­miano?! – za­grzmiał na całą salę. Za­gro­ził, że za­wia­domi ro­dzi­ców, a je­śli to nie od­nie­sie skutku, sprawę prze­każe po­li­cji. – Jak dwa razy dwa! – za­koń­czył sta­now­czo.

Nasz dy­rek­tor ni­gdy nie do­po­wiada my­śli do końca. Mnie to nie prze­szka­dza, ale in­nym tak. Pew­nie dla­tego ma­te­ma­tyk Zyg­zak do­po­wie­dział:

– Jest cztery.

– Jak dwa razy dwa jest cztery! – Pani od pol­skiego ze­brała wszystko do kupy, z pew­no­ścią dla­tego, że za­wsze żąda wy­po­wia­da­nia się peł­nym zda­niem.

Dy­rek­tor tylko mach­nął ręką i kon­ty­nu­ował:

– Mam pod­stawy, by się do­my­ślać, kto do­ko­nał kra­dzieży. Nie chcę ro­bić afery i pla­mić do­brego imie­nia szkoły. Dla­tego zło­dzie­jowi po­wia­dam: „Albo szkie­let się znaj­dzie, albo ja zgniotę cię zło­czyńco jak cy­trynę. Aż zo­sta­nie z cie­bie ko­ścio­trup. Zro­zu­miano?!”.

– Jak dwa razy dwa! – od­po­wie­dzia­łem, bo sie­dzia­łem naj­bli­żej, a Do­nat M. Do­nat pa­trzył wprost na mnie.

Po apelu już na lek­cji hi­sto­rii do klasy wkro­czyła woźna, pani Irenka na­zy­wana Kwia­tusz­kiem.

– Kwia­tuszku, prze­rwę ci na chwilkę – zwró­ciła się do na­szego hi­sto­ryka Marka Gą­ski.

– Prze­ciąg! – ryk­nął Gą­ska i zro­biło się za­mie­sza­nie.

Wszy­scy wie­dzieli, że prze­ciąg (z nie­zro­zu­mia­łych przy­czyn po­wsta­jący wy­łącz­nie w sali od hi­sto­rii) szko­dzi wład­com Pol­ski, któ­rych po­do­bi­zny wi­szą rzę­dem na ścia­nie: od Mieszka I po ostat­niego Po­nia­tow­skiego, czy jak mu tam było. Przy każ­dym nie­roz­waż­nym otwo­rze­niu drzwi ob­razki prze­krzy­wiały się w jedną stronę, a Gą­ska ser­decz­nie tego nie zno­sił. Mo­nar­cho­wie po­winni wi­sieć w pio­nie. Dbali o to dy­żurni, a cza­sami nie dbali, bo ich po­pra­wia­nie zaj­mo­wało jedną trze­cią lek­cji albo i wię­cej, co nie­raz oka­zy­wało się ostat­nią de­ską ra­tunku dla nie­przy­go­to­wa­nych.

– Prze­pra­szam, kwia­tuszki – zwró­ciła się do wład­ców Pol­ski woźna.

Wszy­scy rzu­ci­li­śmy się do po­pra­wia­nia por­tre­tów i do­piero gdy Gą­ska huk­nął: „Spo­kój!”, po­tul­nie wró­ci­li­śmy do ła­wek.

Gą­ska z po­wagą po­pra­wiał ob­raz po ob­ra­zie, a pani Irenka cier­pli­wie cze­kała, aż skoń­czy. Ale końca nie było wi­dać, więc za­częła nie­śmiało:

– Kwia­tuszku, bo za­po­mnę, pan dy­rek­tor wzywa do sie­bie kwia­tuszka Teo­sia Ma­ślankę. – I do­dała nad­spo­dzie­wa­nie su­rowo: – Który to?!

Oprócz mnie in­nego Teo­sia w na­szej kla­sie nie było, ale nie za­mie­rza­łem uła­twiać woź­nej za­da­nia. W końcu moje na­zwi­sko nie jest aż tak trudne do za­pa­mię­ta­nia.

– Teo­sia Śmie­tankę – po­pra­wiła się pani Kwia­tu­szek.

W kla­sie za­pa­dła wy­mowna ci­sza, która gro­ziła wy­bu­chem nie­kon­tro­lo­wa­nego śmie­chu.

– Ke­fi­rek, rusz się – po­wie­dział Gą­ska, nie od­ry­wa­jąc oczu od rów­niut­kiego rzędu por­tre­tów.

Woźna kla­snęła w dło­nie.

– Ke­fir! No wła­śnie, kwia­tuszku, coś z mleka, mia­łam to na końcu ję­zyka. Znam wszyst­kich uczniów, a tego jed­nego mlecz­nego nie mogę za­pa­mię­tać.

Klasa ryk­nęła śmie­chem, jak zwy­kle przy ta­kich oka­zjach. Trudno, by­łem przy­go­to­wany na po­dobną re­ak­cję. W IVa jest uczeń o na­zwi­sku Wy­trzeszcz i ten ma o niebo go­rzej.

Nie­chęt­nie pod­nio­słem się z krze­sła.

Czło­wiek nie­winny nie musi się spie­szyć – uza­sad­ni­łem w my­ślach swoją opie­sza­łość.

Jed­nak wszy­scy wie­dzieli, że dy­rek­tor ma zwy­czaj wzy­wać tylko win­nych, więc przez krótką chwilę by­łem za­nie­po­ko­jony.

Co ja ta­kiego zro­bi­łem? – za­da­łem so­bie py­ta­nie, które po­zo­stało bez od­po­wie­dzi.

W oczach Do­mi­nika zo­ba­czy­łem niemy wy­rzut. Ma pre­ten­sję, że zro­bi­łem coś bez niego. Prze­cież ja nic nie zro­bi­łem!

Na­wet dy­rek­tor może zmie­nić swoje przy­zwy­cza­je­nia – uspo­ko­iłem w du­chu sa­mego sie­bie i już bez obaw po­sze­dłem za Kwia­tusz­kiem.II

Po­nie­działku ciąg dal­szy

Sio­stra Do­mi­nika, Ame­lia, która jest se­kre­tarką w na­szej szkole, uprze­dziła mnie z bły­skiem w oku:

– Je­śli pan dy­rek­tor do­bie­rze ci się do skóry, ucie­kaj przez okno, spe­cjal­nie nie do­mknę­łam. – I otwo­rzyła drzwi ga­bi­netu.

Zo­sta­łem sam w prze­stron­nym ga­bi­ne­cie. Roz­glą­da­łem się bez­tro­sko, gdy na­gle usły­sza­łem za sobą głos Do­nata M.
Do­nata.

– Ty coś wiesz!

– Wiem? – Za­sko­czył mnie. Wie­dzia­łem wiele rze­czy, ale z pew­no­ścią nie do­ty­czyły one dy­rek­tora.

– Po­wiedzmy, że wy­czy­ta­łem to z two­ich oczu. Nie spy­tam za­tem wprost, po­nie­waż na pro­ste py­ta­nie ża­den uczeń ni­gdy mi jesz­cze nie od­po­wie­dział, więc nie spy­tam wprost, czy ukra­dłeś ko­ścio­trupa? Ale… – Dy­rek­tor się za­wa­hał, chyba zgu­bił wą­tek, a nie było aku­rat pana od ma­te­ma­tyki, który po­spie­szyłby z pod­po­wie­dzią.

– Ta­dziczka? – spy­ta­łem.

– Ja­kiego Ta­dziczka? – Do­nat M. Do­nat prze­cze­sał pal­cami gę­stą grzywę i spo­chmur­niał. – Ukra­dłeś i Ta­dziczka? A co to ta­kiego? A ra­czej: kto to taki?

Usiadł na dy­rek­tor­skim krze­śle, aż puf­nęły mięk­kie po­duszki.

– Tego z sali bio­lo­gicz­nej, bo…

Nim zdą­ży­łem od­plą­tać to, co za­plą­ta­łem, ktoś za­pu­kał do drzwi i sta­nęła w nich pani, która uczy nas przy­rody.

– Z nieba mi pani… – Dy­rek­tor swoim zwy­cza­jem nie do­koń­czył zda­nia, by przejść do sedna. – Stra­ciła pani Ta­dziczka? To dla­czego po­wia­do­miono mnie je­dy­nie o kra­dzieży ko­ścio­trupa?

Pani od przy­rody, zwana Bą­bel­kiem, spą­so­wiała jak pi­wo­nia, ner­wowo za­mru­gała po­wie­kami i…

– Je­śli już to ko­ścio­trupka – po­pra­wiła Do­nata M. Do­nata. – O kra­dzieży ko­ścio­trupka, po­nie­waż to nie był zbyt oka­zały mo­del, cho­ciaż pro­si­łam o mo­del w skali je­den do jed­nego. I do­dam dla po­rządku, że w ewi­den­cji wy­po­sa­że­nia sali bio­lo­gicz­nej wid­nieje on jako mo­del ludz­kiego szkie­letu, więc na­zy­wa­nie go ko­ścio­tru­pem jest nie­sto­sowne i my­lące. A fakt, że skła­dał się wpół za po­mocą ku­li­stego po­krę­tła na bio­drze prze­czy lo­gice i fał­szuje rze­czy­wi­stość, gdyż ża­den ludzki szkie­let nie ma po­krę­tła na…

– A Ta­dzi­czek?! Who is he?! – Dy­rek­tor w zde­ner­wo­wa­niu prze­cho­dził cza­sami na an­giel­ski. Na szczę­ście uczył się od nie­dawna i opa­no­wał tylko kilka zdań, więc można było go zro­zu­mieć.

Bą­be­lek zro­biła wiel­kie oczy, które za­mgliły się nie­spo­dzie­wa­nie.

– Nie stra­ci­łam Ta­dziczka… chyba że panu coś do­nie­siono…?

Obłęd w ciapki! Prze­cież gdyby mnie za­py­tali, to po­wie­dział­bym, kim jest Ta­dzi­czek. Ba­łem się jed­nak ode­zwać nie­pro­szony. Kie­dyś w dzie­ciń­stwie ode­zwa­łem się nie­py­tany i mam na­uczkę do dziś.

Wtedy ob­cią­łem grzywkę mo­jej ku­zynce Pau­lince bez jej zgody. Cio­cia pod­rzu­ciła ją do nas na noc. Pau­linka za­jęła moje łóżko, a mnie się to nie spodo­bało. W nocy wy­cią­łem jej całą grzywkę, więc wszy­scy bar­dzo się zde­ner­wo­wali i za­mknęli mnie za karę w po­koju. Nu­dzi­łem się jak mops, a po­nie­waż na biurku le­żały farby, po­ma­lo­wa­łem ściany. Były su­per. Mama za­wo­łała: „Święty Wa­lenty!”, a tata naj­spo­koj­niej w świe­cie orzekł: „To dziecko stra­ciło resztki ro­zumu”. „Je­śli tylko resztki, to nie ma się czym mar­twić” – pod­su­mo­wa­łem też naj­spo­koj­niej w świe­cie. Jed­nak le­piej bym zro­bił, gdy­bym mil­czał. Co było da­lej, nie będę opo­wia­dał, bo szkoda słów.

Po chwili znów ktoś za­pu­kał i w drzwiach sta­nął…
Do­mi­nik.

A ten tu czego? – zdzi­wi­łem się.

– Kim jest Ta­dzi­czek? – Dy­rek­tor znie­nacka za­ata­ko­wał Do­mi­nika.

Do­mi­nik, jak to Do­mi­nik, za­nim od­po­wie­dział, naj­pierw do­kład­nie za­mknął drzwi, bo lubi być do­kładny. Nie­stety, drzwi się nie do­my­kały.

– Ta­dzi­czek to mój na­rze­czony, pa­nie dy­rek­to­rze. – Ubie­gła go pani Bą­be­lek, która wy­glą­dała tak, jakby na­gle do­stała roz­stroju żo­łądka.

Do­nat M. Do­nat się­gnął po szklankę wody, upił łyk i prze­łknął z gło­śnym gul­go­ta­niem.

– Za chwilę zwa­riuję – mruk­nął sam do sie­bie (ale i tak usły­sza­łem), po czym spy­tał: – Ukra­dli pani na­rze­czo­nego? Czy to szkoła, czy dom?!

– Wa­ria­tów – grzecz­nie pod­po­wie­dział Do­mi­nik.

Obłęd w ciapki, no nie?

– To wszystko da się wy­ja­śnić. – Z ca­łym spo­ko­jem roz­po­czął mój grzeczny ko­lega. – Gdy szkie­let kostny czło­wieka po­ja­wił się w sali bio­lo­gicz­nej, zro­bi­li­śmy gło­so­wa­nie…

– Że co? – Dy­rek­tor naj­wy­raź­niej miał kło­poty ze zro­zu­mie­niem, więc po­sta­no­wi­łem się wtrą­cić, bo dłu­gie mil­cze­nie za­częło mi cią­żyć.

– W de­mo­kra­tycz­nym gło­so­wa­niu wy­bra­li­śmy mu imię i urzą­dzi­li­śmy chrzciny. Cho­ciaż ja by­łem prze­ciwny gło­so­wa­niu. Bo z gło­so­wa­niem za­wsze jest tak, że jedni są za, dru­dzy prze­ciw, i ko­niec koń­ców nic nie można usta­lić.

– Urzą­dzi­li­ście chrzciny?… Szkie­le­towi?… – W oczach pani Bą­be­lek wi­dać było osłu­pie­nie, ale i prze­bły­ski zro­zu­mie­nia.

– Nic z tego nie ro­zu­miem, a co z tym Ta­dzicz­kiem? – Do­nat M. Do­nat do­ma­gał się peł­nej in­for­ma­cji.

– I nada­li­ście mu imię mo­jego na­rze­czo­nego Ta­dzi… Ta­de­usza? – drą­żyła te­mat Bą­be­lek.

Gdy­bym wtedy po­wie­dział, że ko­ścio­trup w trak­cie hucz­nej ce­re­mo­nii nada­wa­nia imie­nia po­wstał z mar­twych i o wła­snych si­łach wy­ma­sze­ro­wał z sali bio­lo­gicz­nej, może od­wró­cił­bym uwagę dy­rek­tora od draż­li­wej kwe­stii imie­nia. Nie­stety, ja­koś na to nie wpa­dłem. Na szczę­ście sam Do­nat M. Do­nat zro­zu­miał, że sprawa jest draż­liwa, i pod­su­mo­wał krótko:

– Skoro tak, to zna­czy, że zgi­nął je­dy­nie układ kostny czło­wieka, in­nymi słowy szkie­let. A więc wró­ci­li­śmy do punktu… – prze­rwał i za­my­ślił się.

– Wyj­ścia – pod­po­wie­dział Do­mi­nik.

– A mnie nie za­wiódł mój nos! – Dy­rek­tor wstał i pa­trząc na mnie jak sę­dzia, który wy­daje wy­rok śmierci, rzekł gro­bo­wym gło­sem: – Teo­do­rze, je­stem pe­wien, że to ty od­po­wia­dasz za za­gi­nię­cie wła­sno­ści Szkoły Pod­sta­wo­wej nu­mer dwa imie­nia!… I tak da­lej…

– Ja? – Wło­ży­łem dużo wy­siłku w to, żeby moje zdzi­wie­nie było szczere i prze­ko­nu­jące.

Raz w ży­ciu zdzi­wi­łem się mało prze­ko­nu­jąco. Było to w głę­bo­kim dzie­ciń­stwie, ale do dziś pa­mię­tam. Sta­łem z mamą w ko­lejce na po­czcie. Obok stała pani Ela, zna­joma mamy. Nie zna­łem jej. Ona mnie chyba też nie, bo po­wie­działa: „Jaki grzeczny ten pani sy­nek”. Mama się za­wa­hała, ale po chwili przy­znała, że cza­sami rze­czy­wi­ście by­wam grzeczny, i spoj­rzała na mnie tak, że po­sta­no­wi­łem wy­trzy­mać w ko­lejce na­wet bez pod­ska­ki­wa­nia. Sta­łem, sta­łem, aż w końcu po­my­śla­łem, że je­śli się nie ru­szę, to na pewno umrę. Tak się tym prze­ra­zi­łem, że usia­dłem tam, gdzie sta­łem. My­śla­łem, że sia­dam na pod­ło­dze, ale za mną le­żała torba z za­ku­pami pani Eli i w na­stęp­nej chwili po­czu­łem, że mam mo­kre sie­dze­nie. Pod­nio­słem się po ci­chutku i ukry­łem się za mamą, a gdy pani Ela się­gnęła po torbę, pierw­szy się zdzi­wi­łem, że coś z niej wy­cieka. Nie­stety, zdzi­wi­łem się nie dość prze­ko­nu­jąco. Nie będę opo­wia­dał, co było da­lej. Moim zda­niem, je­śli już kupi się torbę jaj, to trzeba ją za­nieść do domu, a nie na pocztę.

– To na pewno nie on, wła­śnie przy­sze­dłem za­rę­czyć… – Do­mi­nik nie do­koń­czył, bo mu prze­rwa­łem.

– O! Moje ćwi­cze­nia. Zna­la­zły się… – zdzi­wi­łem się na ca­łego.

Dy­rek­tor Do­nat M. Do­nat trzy­mał w dło­niach moje za­gi­nione ćwi­cze­nia do ma­te­ma­tyki.

– Zna­le­ziono je w sali bio­lo­gicz­nej obok od­krę­co­nych śrub po Ta­dzicz… to zna­czy po tym tam szkie­le­to­rze! – Dy­rek­tor nie spusz­czał ze mnie wzroku.

Za­wsze pra­gną­łem zo­stać de­tek­ty­wem i roz­wią­zy­wać trudne za­gadki, ale tej za­gadki w ża­den spo­sób nie dało się wy­tłu­ma­czyć. Jesz­cze w czwar­tek na ma­te­ma­tyce w sali ma­te­ma­tycz­nej mia­łem swoje ćwi­cze­nia, więc mu­siały zgi­nąć póź­niej. Ale póź­niej nie by­łem w sali bio­lo­gicz­nej, bo w czwar­tek nie mamy przy­rody, a w pią­tek zwol­ni­łem się z ostat­niej lek­cji, wła­śnie z przy­rody. Może i je­stem cza­sami roz­tar­gniony, ale pa­mię­tam, że od czwartku no­si­łem ćwi­cze­nia w ple­caku i do­piero w nie­dzielę wie­czo­rem, gdy za­mie­rza­łem od­ro­bić lek­cje, od­kry­łem, że gdzieś mi się za­po­działy.

– Umiem wy­ba­czać nie­mą­dre żarty, więc daję ci czas i po­wta­rzam, że albo szkie­let się znaj­dzie, albo… – do­tarły do mnie słowa dy­rek­tora.

– To nie ja! – za­prze­czy­łem po­spiesz­nie.

Do­mi­nik na­tych­miast mnie po­parł. Stwier­dził, że za­rę­cza o mo­jej nie­win­no­ści, gdyż Teoś, czyli ja, nie zro­biłby nic bez jego, czyli Do­mi­nika, po­mocy. I gdy­bym rze­czy­wi­ście zwę­dził ko­ścio­trupa, to Do­mi­nik brałby w tym udział. A nie brał.

Na to dy­rek­tor od­po­wie­dział, że wpraw­dzie Do­mi­nik jest wia­ry­godny, nie to co ja, jed­nak on, czyli dy­rek­tor, kie­ruje się za­sadą ogra­ni­czo­nego za­ufa­nia.

Ktoś de­li­kat­nie za­pu­kał we fra­mugę. Wszy­scy jak na ko­mendę zwró­ci­li­śmy oczy ku wciąż otwar­tym drzwiom.

– Co tam, Amel­ciu? – spy­tał ma­gi­ster Do­nat.

Dłu­go­włosa sio­stra Do­mi­nika wsu­nęła się do ga­bi­netu. Trzy­mała za ro­żek białą ko­pertę, a minę miała taką, jakby nio­sła bombę.

– Pod­rzu­cili to pod drzwi se­kre­ta­riatu – wy­ja­śniła i po­dała dy­rek­to­rowi ko­pertę, na któ­rej na­le­pione były li­tery wy­cięte z ga­zety. Li­tery róż­niły się ko­lo­rem i wiel­ko­ścią. Zu­peł­nie jak w li­stach wy­sy­ła­nych przez praw­dzi­wych po­ry­wa­czy.

We czwórkę po­chy­li­li­śmy się nad nie­zwy­kłą ko­pertą, to zna­czy ja, Do­mi­nik, pani Bą­be­lek i Do­nat M. Do­nat, bo Amelka trzy­mała się z boku.

– DY­REK­CJA – od­czy­ta­łem krzywy na­pis. I nie cze­ka­jąc, aż dy­rek­cja wyj­dzie ze zdzi­wie­nia, wy­ją­łem z ko­perty kartkę. Na niej rów­nież były przy­kle­jone li­tery.

– SIĘ ZNAJ­DZIE W PIĄ­TEK – tym ra­zem Bą­be­lek od­czy­tała ko­ślawe li­tery.

Wtedy za­dzwo­nił dzwo­nek na prze­rwę.

Przez chwilę mil­cze­li­śmy. Pew­nie wszy­scy po­wta­rzali w my­ślach: „Się znaj­dzie w pią­tek”.

– Co się znaj­dzie? – mruk­nął dy­rek­tor.

– W pią­tek – do­po­wie­działa Bą­be­lek.

– To oczy­wi­ste… – za­czą­łem, ale nie do­koń­czy­łem, bo prze­rwała mi Amelka.

– Pa­nie dy­rek­to­rze, jest pan umó­wiony z bur­mi­strzem za dwa­dzie­ścia mi­nut.

Ta dziew­czyna w ogóle nie ma wy­czu­cia chwili. W ta­kim mo­men­cie za­wra­cać nam głowę ja­kimś bur­mi­strzem!

– To oczy­wi­ste. – Nie da­łem się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wagi. – Do­stał pan od­po­wiedź od po­ry­wa­cza ko­ścio­trupa. I pro­szę za­uwa­żyć, że to nie ja spo­rzą­dzi­łem tę wy­kle­jankę, po­nie­waż przez cały czas by­łem tu z pa­nem. Mam na to kilku świad­ków, więc oskar­że­nia w sto­sunku do mo­jej osoby, mimo nie­zwy­kłego zbiegu oko­licz­no­ści, który spo­wo­do­wał, że ćwi­cze­nia do ma­te­ma­tyki zna­la­zły się w sali bio­lo­gicz­nej, są bez­pod­stawne, a…

– Spie­szę się! – prze­rwał mi Do­nat M. Do­nat.

– Z ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych po­wo­dów Ta­dzicz… ko­ścio­trup zo­stał po­rwany. I z ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych po­wo­dów zło­dziej obie­cuje, że zwróci, a może pod­rzuci, ewen­tu­al­nie ode­śle szkie­le­cik wła­śnie w pią­tek – do­koń­czy­łem.

– To zna­czy, że zło­dziej prosi mnie o czas? – Dy­rek­tor­skie zdzi­wie­nie nie miało gra­nic, może dla­tego było wy­po­wie­dziane peł­nym zda­niem.

– Coś w tym ro­dzaju, choć nie użył słowa „pro­szę” – przy­znała pani Bą­be­lek.

Gdyby tam było „pro­szę”, może Do­nat nie wner­wiłby się tak, jak się wner­wił. O dziwo mniej go zbul­wer­so­wało znik­nię­cie ko­ścio­trupa niż ten bar­dzo rze­czowy list. Stwier­dził, że nie po­zwoli, by ucznio­wie ba­wili się z nim w kotka i myszkę. Na apelu żą­dał zwrotu ko­ścio­trupa, a nie głu­piego li­stu. Ten list tak go roz­zło­ścił, że już nie od­pu­ści i do­bie­rze się do skóry dow­cip­ni­siowi. A co do mnie i Do­mi­nika, to…

– Do piątku, a naj­póź­niej do so­boty, od­naj­dziemy i zło­dzieja, i ko­ścio­trupa. Pro­szę nam za­ufać – Do­mi­nik uprze­dził moje za­miary.

– I oczysz­czę swoje do­bre imię, gdyż nie­słusz­nie zo­sta­łem po­są­dzony o…

– Ke­fi­rek! – Znie­cier­pli­wiony Do­nat miał dość za­mie­sza­nia z ko­ścio­tru­pem. – All ri­ght, daję wam czas do piątku. Je­śli sprawa się nie wy­ja­śni, zro­bię tak, jak po­sta­no­wi­łem. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – Ta kra­dzież nie uj­dzie wam! – do­dał su­rowo, wrzu­ca­jąc nas tym sa­mym do jed­nego worka ze zło­dzie­jem.

Do­mi­nik cały po­czer­wie­niał, pew­nie od razu po­czuł się winny nie­za­wi­nio­nego czynu. Za­wsze tak było. Gdy działo się coś złego i na­uczy­ciele z roz­pędu oskar­żali całą klasę, Do­mi­nik czer­wie­niał i czuł się winny za wszyst­kich.

Ja na­to­miast nie po­czu­wa­łem się do żad­nych win, na­wet tych rze­czy­wi­ście za­wi­nio­nych. Uzu­peł­ni­łem dy­rek­tor­skie zda­nie: „Nie uj­dzie wam to na su­cho!” i za­ją­łem się ukła­da­niem w gło­wie spisu pod­sta­wo­wych py­tań, na które mu­sia­łem zna­leźć od­po­wiedź do piątku.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij