-
W empik go
Detektyw Kefirek na tropie kościotrupa. Tom 1 - ebook
Detektyw Kefirek na tropie kościotrupa. Tom 1 - ebook
Teoś Kefirek to nieprzeciętny rozrabiaka, niesamowity gaduła i początkujący detektyw. Przyjaźni się z zawsze grzecznym Dominiczkiem, którego wszystkie mamy dają swoim synom za przykład do naśladowania. Co można zrobić z takim nieznośnym przyjacielem? Trzeba zaprosić go do udziału w przygodzie! A nadarza się świetna okazja: ze szkolnej pracowni biologicznej zaniknął szkielet Tadziczek. Pierwszym tropem jest pozostawiony przez złodzieja list o treści: SIĘ ZNAJDZIE W PIĄTEK. Chłopcy prowadzą dochodzenie, a wcale nie jest to łatwe, gdy rodzice i nauczyciele pilnie obserwują naszych bohaterów, a w drogę wchodzą im młodszy nieznośny brat i starsza zakochana siostra. Odważni detektywi spotkają groźnych przestępców i prawdziwych policjantów, ale czy uda im się odnaleźć Tadziczka?
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9204-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poniedziałek
Serię niezrozumiałych wypadków, które rozegrały się w naszej szkole, zapoczątkowało zniknięcie kościotrupa z sali biologicznej.
Wiem, że to tylko kościotrup, a wy czekacie na trupa. Przecież w książkach detektywistycznych na samym początku powinien być trup. Przeczytałem wszystkie książki o detektywach, jakie były w szkolnej bibliotece, i znalazłem w nich wiele trupów. Trochę mnie to zmartwiło. Zadzwoniłem do szkoły dla detektywów i spytałem, czy trup jest zawsze konieczny. Przy okazji powiedziałem, że marzę, by zostać detektywem. Rozwiązałem nawet kilka zagadek kryminalnych, ale były to tylko zgubione klucze, skradzione róże, zaginiony kot. Żaden trup jeszcze mi się nie trafił, a kot właściwie sam się znalazł. Bo to było tak: szedłem prze…
Pani, która odebrała telefon w szkole dla detektywów i przerwała mi w pół słowa.
– Jakie masz oceny z chemii? – spytała.
Z pewnością chciała mnie zaskoczyć, ale zapomniała, że jeszcze nie mam chemii, więc nie zbiła mnie z tropu.
Dobrze, że nie spytała o matematykę, bo z matematyki niestety nie mam najlepszych ocen. Ale to dziwny przedmiot, człowiek liczy i liczy, a potem zawsze wychodzi błędny wynik.
Pani stwierdziła, że skoro jestem taki młody, to jeszcze wszystko przede mną: i chemia, i szkoła dla detektywów, i trup. Dodała również, że nie każdy detektyw zaczynał karierę od trupa. Na własnego trupa trzeba sobie zapracować. Na samym początku trafiają się drobne sprawy i też należy się z tego cieszyć.
W moim przypadku na samym początku był kościotrup, co nie znaczy, że rozwikłanie tajemnicy jego zaginięcia nie przysporzyło mi kłopotów. Później doszła do tego jeszcze znikająca kiełbasa, która w niezrozumiały sposób ulatniała się z naszej lodówki, a wreszcie wpadliśmy w takie tarapaty, że przestałem rozumieć, kto kogo tropi i dlaczego. Dopiero na samym końcu układanka (czyli ciąg wydarzeń związanych z kościotrupem i nie tylko) okazała się prostsza, niż myślałem, ale każda zagadka już po rozwiązaniu wydaje się prosta. Gorzej jest przed. Wtedy zazwyczaj nic nie wiadomo, a wszystko, co zgromadził detektyw, wygląda jak obłęd w ciapki.
Strasznie mi się to powiedzenie podoba: obłęd w ciapki. Wzięło się stąd, że nasza szkoła przeszła remont i została pomalowana na wesoło: na pomarańczowo, czerwono, zielono, niebiesko i różowo. A nasza sąsiadka, pani Kasandra, która tak naprawdę nazywa się Krystyna (i jest dyplomowaną wróżką!), powiedziała, że szkoła wygląda jak „obłęd w ciapki”. Moja mama kiedyś zrobiła sobie taki obłęd w ciapki na głowie, ale nie uprzedziła taty, więc jej nie poznał. Traf chciał (Kasandra powiedziałaby, że przeznaczenie chciało), że spotkali się akurat wtedy, gdy mama wracała od fryzjera. Tata nawet nie zatrzymał samochodu, a co gorsza wjechał w kałużę i ochlapał mamę. Po tym incydencie cała wyglądała jak obłęd w ciapki. Chyba lepiej nie powtarzać, co powiedziała tacie…
Aha, moi rodzice nie mają nic wspólnego z wydarzeniami w szkole, więc niepotrzebnie o nich wspomniałem. W każdym razie mam dwoje rodziców i kilku sąsiadów. Po drugiej stronie ulicy mieszka Bartek i jego starszy brat Jasiek, który chodzi do naszej szkoły, ale nie do mojej klasy, tylko do IVc. I to tyle. Nasza ulica nazywa się Krótka, a ulicę równoległą do niej nazwano Długą, chociaż obie są tej samej długości. Obłęd, no nie?
Teraz wrócę do tajemniczych wydarzeń w szkole.
W poniedziałek na pierwszej lekcji miała być matematyka, więc od rana czułem coś nieprzyjemnego w żołądku. Nie wiem, jak na was działa matematyka, bo na mnie przeczyszczająco. W dodatku dręczyła mnie zagadka: gdzie są moje ćwiczenia właśnie do matematyki? I dręczyło mnie jeszcze pytanie: czy matematyk, zwany Zygzakiem, zrozumie, że uczeń nie może odrobić lekcji, kiedy zginą mu ćwiczenia?
Nie zrozumie – ledwo zdążyłem sobie odpowiedzieć, wpadłem na Zygzaka.
– Dzień dobry! – powiedziałem przytomnie, mimo bólu brzucha.
– Apel! – Zygzak wskazał w głąb korytarza, który prowadził na salę gimnastyczną.
Je! Je! Je! – chciałem zaśpiewać ze szczęścia, ale w porę ugryzłem się w język.
Jakiś cud sprawił (może Kasandra dała mi wsparcie?), że matematyka się nie odbędzie, a ja uniknę kłopotów.
Poleciałem na salę gimnastyczną jak na skrzydłach. Byłem tak szczęśliwy, że usiadłem w pierwszym rzędzie. A co mi tam, tylko ci, którzy mają coś na sumieniu, kryją się za plecami innych. Ja miałem czyste sumienie, nie musiałem zmyślać w sprawie pracy domowej, więc mogłem patrzeć w oczy wszystkim nauczycielom świata. Na mojej twarzy malowała się wyłącznie niewinność. Z całą pewnością!
Gdybym wiedział, że niewinność nie zostanie doceniona, nie usiadłbym na wprost dyrektora. No cóż, nie jestem dyplomowaną wróżką, tylko początkującym detektywem, a to w końcu nie to samo.
Usiadłem obok Dominika i rozpoczął się apel.
– W naszej szkole dokonano kradzieży! Zuchwałej kradzieży! – grzmiał dyrektor.
Zaraz, zaraz, mimo wszystko powinienem wam przedstawić mojego kumpla Dominika, ponieważ w znacznym stopniu przyczynił się on do rozwikłania, a raczej zawikłania sprawy o kryptonimie „NARZECZONY”, której centralną postacią jest kościotrup, ale o tym później.
Nasza współpraca, moja i Dominika, trwa od pierwszej klasy szkoły podstawowej, kiedy to posadzono nas razem. Od tamtej pory każdą klasę rozpoczynamy od siedzenia w jednej ławce, i w każdej klasie, zazwyczaj w połowie roku, rozsadzają nas do odległych rzędów. Początkowo nie lubiłem go, bo kiedy do nas przychodził, mama mówiła: „Widzisz, Teosiu, jaki Dominiczek jest grzeczny” i zaraz potem smutniała.
Od tego czasu nie lubię grzecznych. Pomyślałem sobie, że albo ja przerobię Dominika po swojemu, albo mama przerobi mnie na jego wzór. Postanowiłem możliwie szybko sprowadzić go na złą drogę. Sukces w tej dziedzinie odniosłem już w pierwszej klasie, kiedy to namówiłem go, żeby przekłuł opony w rowerze wujka Tomka.
Nie będę powtarzał, co powiedział wujek, bo nie pamiętam. Pytałem mamę, która była świadkiem tego wydarzenia. Zbyła mnie jednak, sugerując, żebym raz w życiu się nie dopytywał (dla własnego dobra).
A Dominik jest super, chociaż mało mówi, czasem czyta w moich myślach i ukradł mi pomysł na życie. Też chce zostać detektywem!
Pewnie czekacie, aż przejdę do sedna sprawy. Moja mama bardzo często żąda ode mnie czegoś takiego. Pyta na przykład: „Kto wybił szybę w garażu?”. Ja jej na to, zresztą zgodnie z prawdą: „Piłka. Siatkowa. W czarne pasy. Trochę pogryziona przez Olusia (Oluś to pies sąsiadki Kasandry), ale jeszcze całkiem…”. A mama: „Od razu przejdź do sedna sprawy i powiedz, kto rzucił piłką w okno!”.
Skąd od razu mogę wiedzieć, kto rzucił piłką, przecież najpierw należy przeprowadzić wnikliwe śledztwo. A informacja o tym, jaka to była piłka, może okazać się najważniejsza.
A teraz przechodzę do sedna.
Dyrektor strasznie się przejął kradzieżą kościotrupa, przede wszystkim dlatego, że kupiono go za jakieś podarowane szkole pieniądze.
– Taki wstyd przed darczyńcami! – powtarzał Donat Maria Donat. A właściwie magister Donat M. Donat (istny obłęd – jak w ogóle można się tak nazywać?). I dodał, że surowo ukarze każdego, kto przywłaszczył sobie wyposażenie sali biologicznej w postaci całkiem nowego układu kostnego człowieka, ponieważ nie tylko zabrał cudzą własność, ale z pewnością wykorzysta ją do niecnych celów.
– Żadnego Halloween! Zrozumiano?! – zagrzmiał na całą salę. Zagroził, że zawiadomi rodziców, a jeśli to nie odniesie skutku, sprawę przekaże policji. – Jak dwa razy dwa! – zakończył stanowczo.
Nasz dyrektor nigdy nie dopowiada myśli do końca. Mnie to nie przeszkadza, ale innym tak. Pewnie dlatego matematyk Zygzak dopowiedział:
– Jest cztery.
– Jak dwa razy dwa jest cztery! – Pani od polskiego zebrała wszystko do kupy, z pewnością dlatego, że zawsze żąda wypowiadania się pełnym zdaniem.
Dyrektor tylko machnął ręką i kontynuował:
– Mam podstawy, by się domyślać, kto dokonał kradzieży. Nie chcę robić afery i plamić dobrego imienia szkoły. Dlatego złodziejowi powiadam: „Albo szkielet się znajdzie, albo ja zgniotę cię złoczyńco jak cytrynę. Aż zostanie z ciebie kościotrup. Zrozumiano?!”.
– Jak dwa razy dwa! – odpowiedziałem, bo siedziałem najbliżej, a Donat M. Donat patrzył wprost na mnie.
Po apelu już na lekcji historii do klasy wkroczyła woźna, pani Irenka nazywana Kwiatuszkiem.
– Kwiatuszku, przerwę ci na chwilkę – zwróciła się do naszego historyka Marka Gąski.
– Przeciąg! – ryknął Gąska i zrobiło się zamieszanie.
Wszyscy wiedzieli, że przeciąg (z niezrozumiałych przyczyn powstający wyłącznie w sali od historii) szkodzi władcom Polski, których podobizny wiszą rzędem na ścianie: od Mieszka I po ostatniego Poniatowskiego, czy jak mu tam było. Przy każdym nierozważnym otworzeniu drzwi obrazki przekrzywiały się w jedną stronę, a Gąska serdecznie tego nie znosił. Monarchowie powinni wisieć w pionie. Dbali o to dyżurni, a czasami nie dbali, bo ich poprawianie zajmowało jedną trzecią lekcji albo i więcej, co nieraz okazywało się ostatnią deską ratunku dla nieprzygotowanych.
– Przepraszam, kwiatuszki – zwróciła się do władców Polski woźna.
Wszyscy rzuciliśmy się do poprawiania portretów i dopiero gdy Gąska huknął: „Spokój!”, potulnie wróciliśmy do ławek.
Gąska z powagą poprawiał obraz po obrazie, a pani Irenka cierpliwie czekała, aż skończy. Ale końca nie było widać, więc zaczęła nieśmiało:
– Kwiatuszku, bo zapomnę, pan dyrektor wzywa do siebie kwiatuszka Teosia Maślankę. – I dodała nadspodziewanie surowo: – Który to?!
Oprócz mnie innego Teosia w naszej klasie nie było, ale nie zamierzałem ułatwiać woźnej zadania. W końcu moje nazwisko nie jest aż tak trudne do zapamiętania.
– Teosia Śmietankę – poprawiła się pani Kwiatuszek.
W klasie zapadła wymowna cisza, która groziła wybuchem niekontrolowanego śmiechu.
– Kefirek, rusz się – powiedział Gąska, nie odrywając oczu od równiutkiego rzędu portretów.
Woźna klasnęła w dłonie.
– Kefir! No właśnie, kwiatuszku, coś z mleka, miałam to na końcu języka. Znam wszystkich uczniów, a tego jednego mlecznego nie mogę zapamiętać.
Klasa ryknęła śmiechem, jak zwykle przy takich okazjach. Trudno, byłem przygotowany na podobną reakcję. W IVa jest uczeń o nazwisku Wytrzeszcz i ten ma o niebo gorzej.
Niechętnie podniosłem się z krzesła.
Człowiek niewinny nie musi się spieszyć – uzasadniłem w myślach swoją opieszałość.
Jednak wszyscy wiedzieli, że dyrektor ma zwyczaj wzywać tylko winnych, więc przez krótką chwilę byłem zaniepokojony.
Co ja takiego zrobiłem? – zadałem sobie pytanie, które pozostało bez odpowiedzi.
W oczach Dominika zobaczyłem niemy wyrzut. Ma pretensję, że zrobiłem coś bez niego. Przecież ja nic nie zrobiłem!
Nawet dyrektor może zmienić swoje przyzwyczajenia – uspokoiłem w duchu samego siebie i już bez obaw poszedłem za Kwiatuszkiem.II
Poniedziałku ciąg dalszy
Siostra Dominika, Amelia, która jest sekretarką w naszej szkole, uprzedziła mnie z błyskiem w oku:
– Jeśli pan dyrektor dobierze ci się do skóry, uciekaj przez okno, specjalnie nie domknęłam. – I otworzyła drzwi gabinetu.
Zostałem sam w przestronnym gabinecie. Rozglądałem się beztrosko, gdy nagle usłyszałem za sobą głos Donata M.
Donata.
– Ty coś wiesz!
– Wiem? – Zaskoczył mnie. Wiedziałem wiele rzeczy, ale z pewnością nie dotyczyły one dyrektora.
– Powiedzmy, że wyczytałem to z twoich oczu. Nie spytam zatem wprost, ponieważ na proste pytanie żaden uczeń nigdy mi jeszcze nie odpowiedział, więc nie spytam wprost, czy ukradłeś kościotrupa? Ale… – Dyrektor się zawahał, chyba zgubił wątek, a nie było akurat pana od matematyki, który pospieszyłby z podpowiedzią.
– Tadziczka? – spytałem.
– Jakiego Tadziczka? – Donat M. Donat przeczesał palcami gęstą grzywę i spochmurniał. – Ukradłeś i Tadziczka? A co to takiego? A raczej: kto to taki?
Usiadł na dyrektorskim krześle, aż pufnęły miękkie poduszki.
– Tego z sali biologicznej, bo…
Nim zdążyłem odplątać to, co zaplątałem, ktoś zapukał do drzwi i stanęła w nich pani, która uczy nas przyrody.
– Z nieba mi pani… – Dyrektor swoim zwyczajem nie dokończył zdania, by przejść do sedna. – Straciła pani Tadziczka? To dlaczego powiadomiono mnie jedynie o kradzieży kościotrupa?
Pani od przyrody, zwana Bąbelkiem, spąsowiała jak piwonia, nerwowo zamrugała powiekami i…
– Jeśli już to kościotrupka – poprawiła Donata M. Donata. – O kradzieży kościotrupka, ponieważ to nie był zbyt okazały model, chociaż prosiłam o model w skali jeden do jednego. I dodam dla porządku, że w ewidencji wyposażenia sali biologicznej widnieje on jako model ludzkiego szkieletu, więc nazywanie go kościotrupem jest niestosowne i mylące. A fakt, że składał się wpół za pomocą kulistego pokrętła na biodrze przeczy logice i fałszuje rzeczywistość, gdyż żaden ludzki szkielet nie ma pokrętła na…
– A Tadziczek?! Who is he?! – Dyrektor w zdenerwowaniu przechodził czasami na angielski. Na szczęście uczył się od niedawna i opanował tylko kilka zdań, więc można było go zrozumieć.
Bąbelek zrobiła wielkie oczy, które zamgliły się niespodziewanie.
– Nie straciłam Tadziczka… chyba że panu coś doniesiono…?
Obłęd w ciapki! Przecież gdyby mnie zapytali, to powiedziałbym, kim jest Tadziczek. Bałem się jednak odezwać nieproszony. Kiedyś w dzieciństwie odezwałem się niepytany i mam nauczkę do dziś.
Wtedy obciąłem grzywkę mojej kuzynce Paulince bez jej zgody. Ciocia podrzuciła ją do nas na noc. Paulinka zajęła moje łóżko, a mnie się to nie spodobało. W nocy wyciąłem jej całą grzywkę, więc wszyscy bardzo się zdenerwowali i zamknęli mnie za karę w pokoju. Nudziłem się jak mops, a ponieważ na biurku leżały farby, pomalowałem ściany. Były super. Mama zawołała: „Święty Walenty!”, a tata najspokojniej w świecie orzekł: „To dziecko straciło resztki rozumu”. „Jeśli tylko resztki, to nie ma się czym martwić” – podsumowałem też najspokojniej w świecie. Jednak lepiej bym zrobił, gdybym milczał. Co było dalej, nie będę opowiadał, bo szkoda słów.
Po chwili znów ktoś zapukał i w drzwiach stanął…
Dominik.
A ten tu czego? – zdziwiłem się.
– Kim jest Tadziczek? – Dyrektor znienacka zaatakował Dominika.
Dominik, jak to Dominik, zanim odpowiedział, najpierw dokładnie zamknął drzwi, bo lubi być dokładny. Niestety, drzwi się nie domykały.
– Tadziczek to mój narzeczony, panie dyrektorze. – Ubiegła go pani Bąbelek, która wyglądała tak, jakby nagle dostała rozstroju żołądka.
Donat M. Donat sięgnął po szklankę wody, upił łyk i przełknął z głośnym gulgotaniem.
– Za chwilę zwariuję – mruknął sam do siebie (ale i tak usłyszałem), po czym spytał: – Ukradli pani narzeczonego? Czy to szkoła, czy dom?!
– Wariatów – grzecznie podpowiedział Dominik.
Obłęd w ciapki, no nie?
– To wszystko da się wyjaśnić. – Z całym spokojem rozpoczął mój grzeczny kolega. – Gdy szkielet kostny człowieka pojawił się w sali biologicznej, zrobiliśmy głosowanie…
– Że co? – Dyrektor najwyraźniej miał kłopoty ze zrozumieniem, więc postanowiłem się wtrącić, bo długie milczenie zaczęło mi ciążyć.
– W demokratycznym głosowaniu wybraliśmy mu imię i urządziliśmy chrzciny. Chociaż ja byłem przeciwny głosowaniu. Bo z głosowaniem zawsze jest tak, że jedni są za, drudzy przeciw, i koniec końców nic nie można ustalić.
– Urządziliście chrzciny?… Szkieletowi?… – W oczach pani Bąbelek widać było osłupienie, ale i przebłyski zrozumienia.
– Nic z tego nie rozumiem, a co z tym Tadziczkiem? – Donat M. Donat domagał się pełnej informacji.
– I nadaliście mu imię mojego narzeczonego Tadzi… Tadeusza? – drążyła temat Bąbelek.
Gdybym wtedy powiedział, że kościotrup w trakcie hucznej ceremonii nadawania imienia powstał z martwych i o własnych siłach wymaszerował z sali biologicznej, może odwróciłbym uwagę dyrektora od drażliwej kwestii imienia. Niestety, jakoś na to nie wpadłem. Na szczęście sam Donat M. Donat zrozumiał, że sprawa jest drażliwa, i podsumował krótko:
– Skoro tak, to znaczy, że zginął jedynie układ kostny człowieka, innymi słowy szkielet. A więc wróciliśmy do punktu… – przerwał i zamyślił się.
– Wyjścia – podpowiedział Dominik.
– A mnie nie zawiódł mój nos! – Dyrektor wstał i patrząc na mnie jak sędzia, który wydaje wyrok śmierci, rzekł grobowym głosem: – Teodorze, jestem pewien, że to ty odpowiadasz za zaginięcie własności Szkoły Podstawowej numer dwa imienia!… I tak dalej…
– Ja? – Włożyłem dużo wysiłku w to, żeby moje zdziwienie było szczere i przekonujące.
Raz w życiu zdziwiłem się mało przekonująco. Było to w głębokim dzieciństwie, ale do dziś pamiętam. Stałem z mamą w kolejce na poczcie. Obok stała pani Ela, znajoma mamy. Nie znałem jej. Ona mnie chyba też nie, bo powiedziała: „Jaki grzeczny ten pani synek”. Mama się zawahała, ale po chwili przyznała, że czasami rzeczywiście bywam grzeczny, i spojrzała na mnie tak, że postanowiłem wytrzymać w kolejce nawet bez podskakiwania. Stałem, stałem, aż w końcu pomyślałem, że jeśli się nie ruszę, to na pewno umrę. Tak się tym przeraziłem, że usiadłem tam, gdzie stałem. Myślałem, że siadam na podłodze, ale za mną leżała torba z zakupami pani Eli i w następnej chwili poczułem, że mam mokre siedzenie. Podniosłem się po cichutku i ukryłem się za mamą, a gdy pani Ela sięgnęła po torbę, pierwszy się zdziwiłem, że coś z niej wycieka. Niestety, zdziwiłem się nie dość przekonująco. Nie będę opowiadał, co było dalej. Moim zdaniem, jeśli już kupi się torbę jaj, to trzeba ją zanieść do domu, a nie na pocztę.
– To na pewno nie on, właśnie przyszedłem zaręczyć… – Dominik nie dokończył, bo mu przerwałem.
– O! Moje ćwiczenia. Znalazły się… – zdziwiłem się na całego.
Dyrektor Donat M. Donat trzymał w dłoniach moje zaginione ćwiczenia do matematyki.
– Znaleziono je w sali biologicznej obok odkręconych śrub po Tadzicz… to znaczy po tym tam szkieletorze! – Dyrektor nie spuszczał ze mnie wzroku.
Zawsze pragnąłem zostać detektywem i rozwiązywać trudne zagadki, ale tej zagadki w żaden sposób nie dało się wytłumaczyć. Jeszcze w czwartek na matematyce w sali matematycznej miałem swoje ćwiczenia, więc musiały zginąć później. Ale później nie byłem w sali biologicznej, bo w czwartek nie mamy przyrody, a w piątek zwolniłem się z ostatniej lekcji, właśnie z przyrody. Może i jestem czasami roztargniony, ale pamiętam, że od czwartku nosiłem ćwiczenia w plecaku i dopiero w niedzielę wieczorem, gdy zamierzałem odrobić lekcje, odkryłem, że gdzieś mi się zapodziały.
– Umiem wybaczać niemądre żarty, więc daję ci czas i powtarzam, że albo szkielet się znajdzie, albo… – dotarły do mnie słowa dyrektora.
– To nie ja! – zaprzeczyłem pospiesznie.
Dominik natychmiast mnie poparł. Stwierdził, że zaręcza o mojej niewinności, gdyż Teoś, czyli ja, nie zrobiłby nic bez jego, czyli Dominika, pomocy. I gdybym rzeczywiście zwędził kościotrupa, to Dominik brałby w tym udział. A nie brał.
Na to dyrektor odpowiedział, że wprawdzie Dominik jest wiarygodny, nie to co ja, jednak on, czyli dyrektor, kieruje się zasadą ograniczonego zaufania.
Ktoś delikatnie zapukał we framugę. Wszyscy jak na komendę zwróciliśmy oczy ku wciąż otwartym drzwiom.
– Co tam, Amelciu? – spytał magister Donat.
Długowłosa siostra Dominika wsunęła się do gabinetu. Trzymała za rożek białą kopertę, a minę miała taką, jakby niosła bombę.
– Podrzucili to pod drzwi sekretariatu – wyjaśniła i podała dyrektorowi kopertę, na której nalepione były litery wycięte z gazety. Litery różniły się kolorem i wielkością. Zupełnie jak w listach wysyłanych przez prawdziwych porywaczy.
We czwórkę pochyliliśmy się nad niezwykłą kopertą, to znaczy ja, Dominik, pani Bąbelek i Donat M. Donat, bo Amelka trzymała się z boku.
– DYREKCJA – odczytałem krzywy napis. I nie czekając, aż dyrekcja wyjdzie ze zdziwienia, wyjąłem z koperty kartkę. Na niej również były przyklejone litery.
– SIĘ ZNAJDZIE W PIĄTEK – tym razem Bąbelek odczytała koślawe litery.
Wtedy zadzwonił dzwonek na przerwę.
Przez chwilę milczeliśmy. Pewnie wszyscy powtarzali w myślach: „Się znajdzie w piątek”.
– Co się znajdzie? – mruknął dyrektor.
– W piątek – dopowiedziała Bąbelek.
– To oczywiste… – zacząłem, ale nie dokończyłem, bo przerwała mi Amelka.
– Panie dyrektorze, jest pan umówiony z burmistrzem za dwadzieścia minut.
Ta dziewczyna w ogóle nie ma wyczucia chwili. W takim momencie zawracać nam głowę jakimś burmistrzem!
– To oczywiste. – Nie dałem się wyprowadzić z równowagi. – Dostał pan odpowiedź od porywacza kościotrupa. I proszę zauważyć, że to nie ja sporządziłem tę wyklejankę, ponieważ przez cały czas byłem tu z panem. Mam na to kilku świadków, więc oskarżenia w stosunku do mojej osoby, mimo niezwykłego zbiegu okoliczności, który spowodował, że ćwiczenia do matematyki znalazły się w sali biologicznej, są bezpodstawne, a…
– Spieszę się! – przerwał mi Donat M. Donat.
– Z jakichś niezrozumiałych powodów Tadzicz… kościotrup został porwany. I z jakichś niezrozumiałych powodów złodziej obiecuje, że zwróci, a może podrzuci, ewentualnie odeśle szkielecik właśnie w piątek – dokończyłem.
– To znaczy, że złodziej prosi mnie o czas? – Dyrektorskie zdziwienie nie miało granic, może dlatego było wypowiedziane pełnym zdaniem.
– Coś w tym rodzaju, choć nie użył słowa „proszę” – przyznała pani Bąbelek.
Gdyby tam było „proszę”, może Donat nie wnerwiłby się tak, jak się wnerwił. O dziwo mniej go zbulwersowało zniknięcie kościotrupa niż ten bardzo rzeczowy list. Stwierdził, że nie pozwoli, by uczniowie bawili się z nim w kotka i myszkę. Na apelu żądał zwrotu kościotrupa, a nie głupiego listu. Ten list tak go rozzłościł, że już nie odpuści i dobierze się do skóry dowcipnisiowi. A co do mnie i Dominika, to…
– Do piątku, a najpóźniej do soboty, odnajdziemy i złodzieja, i kościotrupa. Proszę nam zaufać – Dominik uprzedził moje zamiary.
– I oczyszczę swoje dobre imię, gdyż niesłusznie zostałem posądzony o…
– Kefirek! – Zniecierpliwiony Donat miał dość zamieszania z kościotrupem. – All right, daję wam czas do piątku. Jeśli sprawa się nie wyjaśni, zrobię tak, jak postanowiłem. – Spojrzał na zegarek. – Ta kradzież nie ujdzie wam! – dodał surowo, wrzucając nas tym samym do jednego worka ze złodziejem.
Dominik cały poczerwieniał, pewnie od razu poczuł się winny niezawinionego czynu. Zawsze tak było. Gdy działo się coś złego i nauczyciele z rozpędu oskarżali całą klasę, Dominik czerwieniał i czuł się winny za wszystkich.
Ja natomiast nie poczuwałem się do żadnych win, nawet tych rzeczywiście zawinionych. Uzupełniłem dyrektorskie zdanie: „Nie ujdzie wam to na sucho!” i zająłem się układaniem w głowie spisu podstawowych pytań, na które musiałem znaleźć odpowiedź do piątku.