Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Detektyw Kefirek śledzi śledzia. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 kwietnia 2025
E-book: EPUB,
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Detektyw Kefirek śledzi śledzia. Tom 4 - ebook

Teoś, zwabiony do wujostwa Paciorków kradzieżą ogrodowych mebli, dowiaduje się o innym przestępstwie, ktoś ukradł pomnik Śledzia! Mieszkańcy miasteczka nad Narwią są załamani trzeba go odnaleźć przed Śledziobraniem, czyli Świętem Śledzia. Jedynym z podejrzanych jest niejaki Śledziewski. Od nadmiaru śledzi w tej historii Teosia aż boli głowa. Z pomocą przychodzą mu cioteczna siostra Tamara i jej koleżanka Justyna oraz nieoceniony Dominik, który pojawia się w samą porę

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9207-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SO­BOTA, OSIEM DNI DO ŚLE­DZIO­BRA­NIA

W książ­kach kry­mi­nal­nych pierw­sze zda­nie jest bar­dzo ważne. Po­winno za­ska­ki­wać i przy­ku­wać uwagę. Chciał­bym prze­żyć przy­godę, któ­rej opis za­czy­nałby się tak:

Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk!

Czy to nie piękne zda­nie? Aż nie mogę uwie­rzyć, że to ja je wy­my­śli­łem. W grun­cie rze­czy nie po­wi­nie­nem się dzi­wić. Skoń­czyła się szkoła, za­częły się wa­ka­cje i wresz­cie mogę my­śleć, o czym chcę. Nikt nie na­rzuca mi te­ma­tów i nie wy­tyka, że mó­wię zbyt dużo i nie w porę. Może je­stem ga­da­tliwy, ale już po­sta­no­wi­łem: wy­ga­dam się w wa­ka­cje, a gdy skoń­czy się lato, za­milknę.

– To są twoje plany na przy­szłość? – spy­tała mama z prze­ką­sem.

– Wszyst­kie ko­biety są ta­kie zło­śliwe? – od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem.

Do­rota Ke­fi­rek uznała jed­nak, że to twier­dze­nie.

– Co ty po­wiesz? Które ko­biety są zło­śliwe? Wy­li­czaj. – Przy­parła mnie do muru.

– Na przy­kład Ka­ro­lina! – wy­pa­li­łem bez za­sta­no­wie­nia i za­raz tego po­ża­ło­wa­łem, bo mama przy­cze­piła się do Ka­ro­liny jak rzep do psiego ogona.

– Co ci zro­biła ta twoja Ka­ro­linka? – za­py­tała z głu­pa­wym uśmiesz­kiem.

– Mamo! Ona nie jest moja! – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Aha, ślepa nie je­stem, wi­dzę le­piej niż koń wy­ści­gowy… Rehe-he – za­re­cho­tała pod no­sem.

– Spe­cjal­nie mnie wner­wiasz! – Za­czą­łem się na­prawdę de­ner­wo­wać.

– A ty fu­kasz na mnie od wczo­raj – wy­tknęła mi mama.

– Mie­szasz w mo­ich pla­nach. Wy­sy­łasz na ja­kieś ba­gna i tor­fo­wi­ska, że­bym tam niań­czył ma­lu­chy w to­wa­rzy­stwie star­szej sio­stry. O czym będę z nią roz­ma­wiał?

Mama nie prze­jęła się mo­imi wy­rzu­tami. Po­ło­żyła się na dy­wa­nie, nogi oparła o ka­napę i wes­tchnęła:

– O Boże, jak mi do­brze! Młod­szy wy­je­chał, Teoś wy­je­dzie, Ka­rol Ke­fi­rek trąbi za gra­nicą. A ja leżę i tę­sk­nię.

– Jesz­cze nie wy­je­cha­łem – zwró­ci­łem jej uwagę.

– A tak po­waż­nie, Teo­siu, co ci zro­biła Ka­ro­lina? Wy­ga­daj się, za­nim wy­je­dziesz. – Mama unio­sła nogi i zro­biła świecę. – Mu­szę po­ćwi­czyć! – Stęk­nęła, za­chwiała się i opa­dła no­gami na ka­napę, wzbi­ja­jąc tu­many ku­rzu.

– Nic ta­kiego, cze­pia się… Prze­ję­zy­czy­łem się na po­laku, a ta za­raz na mnie na­pa­dła. Po­wie­działa, że jak jesz­cze raz po­wiem „włan­czać” za­miast „włą­czać”, to sko­czy z wieży ci­śnień…

– By­li­ście w wieży ci­śnień?! Tej prze­żar­tej rdzą?! Czy­ście po­sza­leli?! Ile razy będę mó­wić… – Mama ze­rwała się na równe nogi.

Po­krę­ci­łem prze­cząco głową.

– Czy ty mnie słu­chasz?

– My­śla­łam… Sorry, po to­bie wszyst­kiego można się spo­dzie­wać. No, nie gnie­waj się. – Zmierz­wiła mi włosy. – Sia­dam i słu­cham. Ka­ro­lina na cie­bie na­sko­czyła i…?

– Po­wie­dzia­łem jej, żeby tak czę­sto nie „włan­czała” się do roz­mowy, bo mi prze­rywa. Tłu­ma­czy­łem Przy­dawce, dla­czego wy­my­śli­łem to zda­nie: „Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk”. Ka­ro­lina wci­nała się nie­py­tana, więc zwró­ci­łem jej uwagę. Ale tylko raz, ro­zu­miesz, mamo, je­den raz zro­bi­łem ten głupi błąd. A ona za­częła się wy­mą­drzać. Po­wie­działa, że do roz­mowy można się tylko włą­czać, kom­pu­ter też się włą­cza, i świa­tło, i ko­mórkę, wszę­dzie jest „ą”!

– Do­brze, że Ka­ro­lina cię po­pra­wiła. Za­pa­mię­tasz na całe ży­cie, że się włą­cza przez „ą”.

– Już pa­mię­tam. Przez Ka­ro­linę Przy­dawka ka­zała mi od­mie­niać to „włą­cza­nie” przez osoby. W licz­bie po­je­dyn­czej i mno­giej! – pod­kre­śli­łem. – Cho­ciaż oceny już były wy­sta­wione i nikt nie my­ślał o na­uce. Te­raz wiesz, jaka jest Ka­ro­lina!

–Zdolna? Spo­strze­gaw­cza? – Mama uda­wała nie­zo­rien­to­waną.

– Bez­myślna! Gdyby chciało się jej my­śleć, wie­dzia­łaby, że po wy­sta­wie­niu ocen ni­komu nie chce się my­śleć, więc je­den błąd to nic ta­kiego. Do­mi­nik po­wi­nien się koło niej za­krę­cić, może da­łaby mi spo­kój.

Mama zro­biła ma­ślane oczy.

– No coś ty, Do­mi­ni­czek kręci się koło two­jej Ka­ro­liny? Teo­siu, z tego może wy­nik­nąć ja­kaś tra­ge­dia.

– No nie! – prych­ną­łem i po­sze­dłem do swo­jego po­koju.

A mia­łem jesz­cze tyle do po­wie­dze­nia! Przede wszyst­kim o pierw­szym zda­niu mo­jego kry­mi­nału. Wy­czy­ta­łem, bo czy­tam wię­cej niż Ka­ro­lina, że w daw­nych cza­sach w kost­ni­cach były dzwonki – na wy­pa­dek gdyby ktoś uznany za zmar­łego na­gle się obu­dził. Dzwon­kiem da­wał znać, żeby go wy­pusz­czono. Nie znano wtedy sku­tecz­nych me­tod po­zwa­la­ją­cych stwier­dzić zgon. Na przy­kład trzy­mano piórko przed no­sem tru­po­sza, je­śli się nie po­ru­szyło od od­de­chu, to pa­ko­wano go do kost­nicy.

Mama za­pu­kała i we­tknęła głowę przez uchy­lone drzwi.

– Zmie­ni­ła­bym to zda­nie. Za­miast: „Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk”, da­ła­bym: „Za­dzwo­nił do mnie nie­bosz­czyk”. Mocne, nie?

Po­krę­ci­łem głową.

– Nie masz wy­obraźni. Po­wiedz, jak sztyw­niak z kost­nicy miałby do mnie za­dzwo­nić, gdyby na­wet się ock­nął? Uwa­żasz, że zo­sta­wiają im tam po smart­fo­nie? Poza tym mó­wimy o po­czątku dzie­więt­na­stego wieku. Nie mieli wtedy ko­mó­rek, na­wet naj­prost­szych.

Mama cmok­nęła przez zęby.

– Ra­cja – przy­znała. – Ale w ta­kim ra­zie nie ro­zu­miem: twój tru­posz z dzie­więt­na­stego wieku ock­nie się w kost­nicy i na cie­bie za­dzwoni, że­byś go wy­pu­ścił, a ty prze­nie­siesz się w cza­sie? To chyba two­rzysz science fic­tion, nie kry­mi­nał.

– Obłęd w ciapki. Trudno się z tobą roz­ma­wia. Mó­wi­łem, że chciał­bym opi­sać taką hi­sto­rię, a nie, że jest ona moż­liwa. Po­słu­chaj. Za­łóżmy, że żyję w dzie­więt­na­stym wieku i roz­wią­zuję bar­dzo za­wiłą sprawę, a mój je­dyny świa­dek zo­stał wła­śnie uznany za zmar­łego i od­wie­ziony do kost­nicy. Wy­obraź so­bie: stoję w tej kost­nicy i pa­trzę na zim­nego trupa, i mam w gło­wie pustkę, bo wiem, że stra­ci­łem ostat­nią szansę od­kry­cia prawdy. Za­ła­many, wy­cho­dzę na długi, ciemny ko­ry­tarz. Trzy­mam już rękę na klamce drzwi wyj­ścio­wych. Na­gle roz­lega się dzwo­nek. Wy­obra­żasz so­bie taki zwrot ak­cji?

– No, ja bym ze­mdlała ze stra­chu.

– Tę hi­sto­rię opo­wie­dział­bym tak: „Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk! Dźwięk dzwonka, który roz­darł po­nurą ci­szę kost­nicy, do dziś dźwię­czy mi w uszach. Gdyby nie ten dzwo­nek, ni­gdy bym nie roz­wią­zał sprawy, dzięki któ­rej zy­ska­łem sławę naj­zdol­niej­szego de­tek­tywa dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Eu­ropy…”.

– Oraz za­ro­bi­łem górę pie­nię­dzy i po­ka­zali mnie w te­le­wi­zji – uzu­peł­niła roz­ba­wiona mama. – Pa­kuj się, naj­zdol­niej­szy de­tek­ty­wie Eu­ropy. Nie­zwy­kle za­wi­kłana sprawa już czeka.OSIEM DNI DO ŚLE­DZIO­BRA­NIA, CD.

Nie­stety, nie mogę za­cząć żad­nym efek­tow­nym zda­niem opo­wie­ści o swo­ich naj­now­szych przy­go­dach. Sprawę, którą przy­szło mi pro­wa­dzić, roz­wią­za­łem, ale nie je­stem z sie­bie za­do­wo­lony. Wła­ści­wie roz­strzy­gną­łem jedną ze spraw, bo było ich kilka. Za­cznę od tej, z po­wodu któ­rej szy­ko­wa­łem się do wy­jazdu.

– Teoś! Do­mi­nik dzwoni na moją ko­mórkę! Twoja po­dobno nie od­po­wiada! – Do­biegł mnie z dołu do­no­śny głos mamy.

Zer­k­ną­łem na swój te­le­fon. Roz­ła­do­wany! Zje­cha­łem po po­rę­czy na par­ter i wzią­łem jej smart­fon.

– Hejka, Do­mino! – Ucie­szy­łem się, że za­dzwo­nił.

– Pa­ku­jesz się – do­my­ślił się Do­mi­nik. – Za­zdrosz­czę ci.

– Czego? – zdzi­wi­łem się.

Cza­sami zu­peł­nie go nie ro­zu­miem.

Dwa ty­go­dnie przed koń­cem roku szkol­nego po­le­ciał do Gre­cji i za­miast ska­kać ze szczę­ścia, za­zdro­ści mi wy­jazdu do ro­dziny. Nie dość, że będę miał na gło­wie Młod­szego, to jesz­cze trzy cio­teczne sio­stry: sze­ścio­let­nie bliź­niaczki, Ingę i Igę, i je­de­na­sto­let­nią Ta­marę. Za­ła­mać się można.

– Je­stem w Gre­cji czwarty raz. Nu­dzę się. A ty masz sprawę do roz­wią­za­nia… – smę­cił Do­mi­nik.

– Żar­tu­jesz. To nie jest żadna sprawa. To ja­kaś ko­me­dia z prze­rzut­kami. Obłęd w ciapki. Cała ro­dzina się z niej śmieje… O, na­wet ty! – do­da­łem z pre­ten­sją, bo usły­sza­łem jego ci­chy chi­chot.

– Nie prze­sa­dzaj, by­wają śmiesz­niej­sze kra­dzieże.

– Już wi­dzę, co na­pi­sa­łaby o niej dzien­ni­karka Ka­ro­lina: „Ta kra­dzież roz­ba­wiła całą oko­licę. Dla­czego? Po­nie­waż okra­dziony wziął czynny udział w kra­dzieży!”.

Do­mi­nik od­chrząk­nął.

– Ma­ru­dzisz. A! Ka­ro­lina pro­siła, że­bym ci po­wie­dział, że chcia­łaby za­miesz­czać na swoim blogu re­la­cje z two­jego śledz­twa. Ode­zwij się do niej.

– No nie! Ty ga­dzie pro­mie­ni­sty z zyg­za­kami w po­przek! Po­wie­dzia­łeś Ka­ro­li­nie? Bę­dzie się ze mnie na­bi­jać! – huk­ną­łem.

– Włą­czy re­la­cje do wspo­mnień o to­bie. Włą­czy przez „ą”! – Do­mi­nik się ro­ze­śmiał.

– W wa­ka­cje sta­jesz się nie­po­ważny – skwi­to­wa­łem.

– Mnie też in­for­muj, bo się za­nu­dzę. Nara! – roz­łą­czył się.

Gdy tylko skoń­czy­łem roz­ma­wiać, znowu wtrą­ciła się mama.

– Teoś, pa­kuj się. Ja zro­bię ka­napki na drogę.

Wes­tchną­łem. Nie lu­bię pa­ko­wa­nia. Wy­ją­łem szu­fladę ze skar­pet­kami i slip­kami i prze­sy­pa­łem jej za­war­tość do ple­caka. Mama za­wsze ma­ru­dzi, że biorę nie­po­trzebne rze­czy, a o bie­liź­nie nie pa­mię­tam. Tym ra­zem po­winna być za­do­wo­lona. Po­dob­nie po­stą­pi­łem z T-shir­tami i blu­zami. Wszystko upchną­łem ko­la­nem i za­mkną­łem ple­cak.

Le­d­wie skoń­czy­łem pa­ko­wa­nie, do po­koju wkro­czyła Do­rota Ke­fi­rek. „Spraw­dzę, czy o ni­czym nie za­po­mnia­łeś” – prze­wi­dzia­łem tekst, który usły­szę.

– Spraw­dzę, czy o ni­czym nie za­po­mnia­łeś – po­wie­działa i wy­sy­pała na łóżko za­war­tość ple­caka. – Po co ci kurtka zi­mowa? – zdzi­wiła się i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, odło­żyła ją na bok.

– De­tek­ty­wowi wszystko może się przy­dać, na­wet zi­mowa kurtka w le­cie – za­uwa­ży­łem chłodno.

Mama spoj­rzała na mnie ką­tem oka i da­lej se­gre­go­wała rze­czy. Trudno, niech pa­kuje po swo­jemu. Ja wresz­cie wy­ja­śnię wam, o co cho­dzi z tą ko­miczną kra­dzieżą.

Do­ko­nano jej w samo po­łu­dnie, w piękny upalny dzień. Na oczach prze­chod­niów. Wi­dział ją wu­jek Bog­dan Pa­cio­rek i Za­chary, to zna­czy Młod­szy.

A wła­śnie, Młod­szy! Wy­je­chał przed koń­cem roku szkol­nego. Naj­pierw jed­nak od­wie­dziła nas cio­cia Wiola Pa­cio­rek, sio­stra mo­jej mamy. (Za­sta­na­wiam się, dla­czego obie nie zo­stały przy swoim na­zwi­sku – Met­ter. Ja wy­my­ślę so­bie pseu­do­nim, bo „śled­czy Ke­fi­rek” nie brzmi po­waż­nie). Gdy cio­cia wy­jeż­dżała, za­brała ze sobą Młod­szego. Pa­ciorki miesz­kają w nie­du­żym mie­ście le­żą­cym nad Na­rwią. Tata aku­rat szy­ko­wał się do za­gra­nicz­nego to­ur­née z or­kie­strą, więc ro­dzice się ucie­szyli, że Młod­szy bę­dzie pod opieką do­ro­słych Pa­cior­ków, a nie moją. Cio­cia na­ma­wiała i mnie, bym z nimi po­je­chał, ale nie mia­łem na to naj­mniej­szej ochoty. Wo­la­łem zo­stać sam w domu, niż prze­by­wać na świe­żym po­wie­trzu w to­wa­rzy­stwie naj­młod­szych Pa­ciork… Pa­cior­kó­wien? (chyba tak, bo to same dziew­czyny) i Młod­szego. Ura­to­wała mnie umie­jęt­ność fan­ta­zjo­wa­nia. W mig wy­my­śli­łem wy­mówkę. Po­wie­dzia­łem, że or­ga­ni­zuję po­że­gna­nie na­szej klasy z wy­cho­waw­czy­nią i mu­szę być w szkole do ostat­niego dnia. Za­dzia­łało!

Rok szkolny skoń­czył się wczo­raj. Tego dnia po po­łu­dniu za­dzwo­nił wu­jek Bog­dan. Opo­wie­dział o kra­dzieży, która wy­da­rzyła się w ich mia­steczku, i stwier­dził, że to świetna oka­zja, że­bym jed­nak ich od­wie­dził. Po­mogę mu wy­tro­pić zło­dzieja.

– Jak go do­rwę, to po­wie­szę za szlufki na su­chej ga­łęzi! – za­po­wie­dział.

„Obie­canki ca­canki, a głu­piemu ra­dość” – przy­wo­ła­łem w my­ślach po­wie­dze­nie babci Ja­sia Ga­łuszki. Wu­jek Bog­dan jest wy­jąt­kowo spo­koj­nym czło­wie­kiem, nie skrzyw­dziłby na­wet ro­bota, nie mó­wiąc o ży­wej isto­cie.

– Przy­je­dzie! Ju­trzej­szym wie­czor­nym au­to­bu­sem. Cha, cha! – Mama śmiała się do słu­chawki. Na­wet nie spy­tała, czy się zga­dzam.

– Mam być niańką Młod­szego i bliź­nia­czek? Nie zga­dzam się! – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Ni­kogo nie bę­dziesz niań­czył. Tym zaj­muje się cio­cia i Ta­mara. Ty je­dziesz tam jako po­go­to­wie de­tek­ty­wi­styczne. Nie bę­dziesz się nu­dził, po­szu­kasz śla­dów, które prze­oczyła po­li­cja. No, zgódź się. Do­mi­nik jest w Gre­cji, Jaś na obo­zie spor­to­wym, ja w pracy… Co bę­dziesz ro­bił? Na­wet po­kłó­cić się nie masz z kim, bo Ka­ro­lina wy­je­chała.

– Mamo!

– Za­mil­czysz się na śmierć. Prze­cież nie bę­dziesz ga­dał z psem Olu­siem, on jest za le­niwy, żeby wejść z tobą w dys­kurs.

Wes­tchną­łem w du­chu, a mój mózg od­no­to­wał, że ze słowa „dys­kurs” można wy­kroić wiele in­nych: „dysk”, „kurs”, „ryk”, „syk”, „sus” albo i dwa „susy”. Z moim mó­zgiem jest coś nie tak – cza­sem my­śli o czymś in­nym niż ja…

Dzień póź­niej pa­trzy­łem, jak mama prze­pa­ko­wuje mi ple­cak, i ża­ło­wa­łem, że zgo­dzi­łem się na wy­jazd. Na­wet je­śli wpadnę na trop zło­dzieja, wu­jek i cio­cia nie po­zwolą mi za­jąć się sprawą na po­waż­nie. Stwier­dzą, że to zbyt nie­bez­pieczne, i po za­ba­wie…

– Za­nu­dzę się bez cie­bie! – wes­tchnęła prze­sad­nie gło­śno mama, po czym od­wio­zła mnie na dwo­rzec au­to­bu­sowy.

Po pół­go­dzi­nie sie­dzia­łem w au­to­ka­rze obok chło­paka z czer­wo­nym iro­ke­zem i je­cha­łem na wschód Pol­ski, do miej­sco­wo­ści, z któ­rej po­cho­dzi wu­jek Bog­dan. Ostat­nio by­łem tam trzy lata temu z ro­dzi­cami. Źle to wspo­mi­nam. Po­kłó­ci­łem się z Ta­marą, po­tem skrę­ci­łem nogę, pró­bu­jąc ją po­ko­nać w skoku przez rów i sie­dzia­łem ty­dzień w ogro­dzie z bliź­niacz­kami, które kosz­mar­nie se­ple­niły. W ogóle nie mo­gli­śmy się po­ro­zu­mieć. Ale nie o tym te­raz my­śla­łem. Tak na­prawdę to i ja śmia­łem się z hi­sto­rii, która przy­da­rzyła się wuj­kowi Pa­cior­kowi, ale śmia­łem się w du­chu. Pora, że­bym ją wresz­cie opo­wie­dział.

Wczo­raj wu­jek Bog­dan za­brał Młod­szego ze sobą do pracy (wu­jek jest dy­rek­to­rem miej­sco­wego domu kul­tury), bo cio­cia z cór­kami po­je­chała do Bia­łe­go­stoku po ja­kieś upa­trzone ciu­chy czy coś po­dob­nego. Nie­ważne. Kiedy wu­jek wra­cał z pracy i był już w po­bliżu domu, za­uwa­żył na jed­nej z ulic, Ło­dy­go­wej, pół­cię­ża­rówkę re­nault. Obok sa­mo­chodu uwi­jał się ni­ski, krępy fa­cet, spo­cony z wy­siłku i upału. Usi­ło­wał umie­ścić na skrzyni ba­ga­żo­wej że­liwną ławkę ogro­dową. Na chod­niku stały jesz­cze cztery krze­sła od kom­pletu i ja­kieś dro­bia­zgi typu ogro­dowe kra­snale.

Wu­jek Bog­dan na­leży do tych, któ­rzy rwą się do po­mocy. Kie­dyś po­mógł ta­cie roz­wa­lić ścianę mię­dzy kuch­nią a sa­lo­nem, żeby zro­bić otwartą prze­strzeń. Mama była wtedy na szko­le­niu. Gdy wró­ciła, za­nie­mó­wiła ze zgrozy. Oka­zało się, że to była ściana no­śna, a ta­kich nie wolno bu­rzyć, bo dom się za­wali.

Wu­jek skrę­cił w Ło­dy­gową i za­pro­po­no­wał po­moc spo­co­nemu fa­ce­towi.

– Dzię­kuję. Będę bar­dzo wdzięczny… Po­patrz pan, ja­kie rze­czy lu­dzie wy­rzu­cają. – Męż­czy­zna wska­zał ru­pie­cie już za­ła­do­wane na sa­mo­chód.

Był tam stół, też od kom­pletu, pa­ra­sole ogro­dowe, per­gola, taczka, parę ło­pat i jesz­cze ja­kieś graty.

– Wszystko pra­wie nowe – za­uwa­żył wu­jek. – No, to do ro­boty! I, hop! – Pod­niósł je­den ko­niec cięż­kiej ławki. – Mam taką samą! – sap­nął.

Nie dość, że po­mógł za­ła­do­wać wszyst­kie rze­czy, to jesz­cze sam sta­ran­nie przy­wią­zał me­ble do za­cze­pów w pod­ło­dze.

Na ko­niec spo­cony fa­cet po­dał mu rękę.

– Rzadko spo­tyka się uczyn­nych lu­dzi – po­wie­dział, uśmiech­nął się i po­wo­lutku od­je­chał.

– Tylko ostroż­nie na za­krę­tach, bo kra­snale się po­tłuką! – krzyk­nął za nim wu­jek. Oparł rękę na ra­mie­niu Młod­szego, który cały czas mu to­wa­rzy­szył, i rzekł z za­do­wo­le­niem: – Na­pra­co­wa­li­śmy się, Za­charku. Pora od­po­cząć.

I po­szli do domu znaj­du­ją­cego się na rogu ulic Ło­dy­go­wej i Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków. W domu wu­jek roz­siadł się w fo­telu. Okna w sa­lo­nie były za­sło­nięte, więc w po­miesz­cze­niu pa­no­wał przy­jemny chłód.

– Mo­żemy się umyć, gdy od­pocz­niemy – oznaj­mił po­god­nie Za­cha­remu i za­raz za­snął.

Młod­szy po­szedł do po­koju Ta­mary, na pod­da­sze, włą­czył kom­pu­ter i za­jął się grą.

Mi­nęło pół go­dziny. Cio­cia Wiola i jej dziew­czyny wró­ciły z za­ku­pów i od­grzały obiad.

– Zjemy w ogro­dzie. Bo­guś, zbudź się. Za­nieś zupę. – Cio­cia wrę­czyła ro­ze­spa­nemu wuj­kowi wazę z zupą. Otwo­rzyła mu jesz­cze drzwi na ta­ras i po­bie­gła do kuchni roz­są­dzić spór mię­dzy bliź­niacz­kami a Młod­szym o to, kto nie­sie ta­le­rze, a kto tylko sztućce.

Na­gle brzęk tłu­czo­nej por­ce­lany zje­żył jej włosy na gło­wie. Dwa Pa­ciorki (nie będę na­zy­wał bliź­nia­czek Pa­cior­ków­nami, bo mi się to śmier­dząco ko­ja­rzy), cio­cia, Młod­szy i Ta­mara wbie­gli na ta­ras.

– Je­zus Ma­ria! – jęk­nęła cio­cia Wiola.

Wu­jek Bog­dan stał w ka­łuży zupy, wśród szcząt­ków roz­bi­tej wazy i pa­trzył na pu­ste miej­sce po no­wym kom­ple­cie ogro­do­wym, skła­da­ją­cym się z że­liw­nych krze­seł, ła­wek, stołu, zie­lo­nego pa­ra­sola, gli­nia­nej żaby wiel­ko­ści spa­sio­nego za­jąca i dwóch czer­wo­nych kra­snali.

– Po­mo­głem zło­dzie­jowi ukraść na­sze me­ble… – po­wie­dział pe­łen bez­gra­nicz­nego zdzi­wie­nia.

Pod wie­czór całe mia­steczko mó­wiło tylko o jed­nym. Bog­dan Pa­cio­rek po­mógł zło­dzie­jowi okraść sa­mego sie­bie. I cho­ciaż lu­dzie za­zwy­czaj współ­czują okra­dzio­nym, tym ra­zem nie ha­mo­wali śmie­chu.OSIEM DNI DO ŚLE­DZIO­BRA­NIA, CD.

Na dworcu w Bia­łym­stoku miał cze­kać na mnie wu­jek Bog­dan. Au­to­busy da­le­ko­bieżne nie do­jeż­dżały do miej­sco­wo­ści, w któ­rej miesz­kał.

Wi­doki za oknem nie­spe­cjal­nie mnie in­te­re­so­wały, wró­ci­łem więc do roz­my­ślań o kra­dzieży, w któ­rej uczest­ni­czył mój uczynny wuj. Sprawa była pro­sta jak ulica bez za­krę­tów. Za­nim do­jadę na miej­sce, po­li­cja zła­pie zło­dzieja. Prze­cież wu­jek na pewno za­pa­mię­tał nu­mery re­je­stra­cyjne re­nówki, nie mó­wiąc o jej ko­lo­rze. Na zło­dzieja też zdą­żył się na­pa­trzeć. Po­wi­nien go opi­sać ze szcze­gó­łami. Wu­jek, co prawda, do spo­strze­gaw­czych nie na­leży, ale prze­cież był z nim Młod­szy. Jego uwa­dze nie umknie na­wet mrówka, a do tego ma on wy­ostrzony węch. Do­pro­wa­dzi po­li­cję pod sam dom zło­dzieja.

Po­czu­łem roz­cza­ro­wa­nie. Co ja będę ro­bił? Do­ro­słe Pa­ciorki zwa­biły mnie niby nie­wy­ja­śnioną kra­dzieżą, bo mama ich o to po­pro­siła. Na pewno! – do­my­śli­łem się po­nie­wcza­sie. Bała się, że z nu­dów za­cznę świ­ro­wać przed kom­pu­te­rem albo wpadnę na po­mysł ści­ga­nia prze­stęp­ców po­szu­ki­wa­nych li­stem goń­czym. Nie po­my­ślała jed­nak, że na nad­rzecz­nych łą­kach będę się nu­dził jesz­cze bar­dziej, a znu­dzony de­tek­tyw jest gor­szy od znu­dzo­nego stra­żaka. Taki stra­żak sie­dzi w straż­nicy pe­łen chęci do pracy, czeka na po­żar, a tu nic. W końcu sam wznieca ogień i staje się prze­stępcą.

– Jaki z tego wnio­sek? – za­py­ta­łem sa­mego sie­bie, bo nie mia­łem z kim wy­mie­nić my­śli.

Ten obok, z iro­ke­zem, miał słu­chawki na uszach i nie wy­glą­dał na roz­mow­nego.

– Taki z tego wnio­sek, że znu­dzony de­tek­tyw po­wi­nien po­peł­nić prze­stęp­stwo, żeby mieć sprawę do roz­wią­za­nia – od­po­wie­dzia­łem so­bie. I wal­ną­łem się pię­ścią w czoło. – Głupi je­stem jak Oluś Ka­san­dry! – mruk­ną­łem tro­chę za gło­śno, bo ci, co sie­dzieli przede mną, fa­cio i fa­cia, po­pa­trzyli na sie­bie zna­cząco.

– Wszę­dzie roz­ma­wiają przez te­le­fony! Ni­g­dzie spo­koju! – po­wie­działa zde­gu­sto­wana ko­bieta.

Za­mil­kłem. Le­piej, żeby są­dzili, że roz­ma­wiam przez ko­mórkę niż sam ze sobą.

Gdy wjeż­dża­li­śmy na dwo­rzec, na nie­bie po­ja­wił się księ­życ. Le­d­wie wy­sia­dłem z au­to­karu, sta­ra­no­wał mnie Młod­szy.

– Teo­siu, ko­cha­nie moje! – wrza­snął i za­chi­cho­tał sza­tań­sko.

– Teo­siu, ko­cha­nie moje! – po­wtó­rzył je­den pi­skliwy głos, a po nim drugi. Bliź­niaczki ob­jęły mnie za nogi.

Gdy wi­dzia­łem je ostat­nio, były jed­na­kowe. Te­raz ich jed­na­ko­wość się po­głę­biła.

Miały na so­bie ta­kie same ró­żowe spodenki, ró­żowe bluzki i ró­żowe klapki. Włosy, czarne i krę­cone, ukła­dały się im w iden­tyczne loki.

Inga, Iga – która jest którą?

Po­sta­no­wi­łem roz­strzy­gnąć to przy naj­bliż­szej oka­zji. Umie­jęt­ność roz­róż­nia­nia bliź­niąt przyda się de­tek­ty­wowi.

– Nie rób mi ob­cia­chu! – syk­ną­łem do Młod­szego.

Skąd mu przy­szło do głowy, żeby na­zy­wać mnie „ko­cha­niem”?

– Jak ty wy­glą­dasz? – zdzi­wi­łem się, bo Młod­szy był ubrany tak jak bliź­niaczki: na ró­żowo.

– To jest kom­pro­mis – od­parł z dumą. – Cio­cia Wiola po­wie­działa, że je­stem duży i mogę iść na kom­pro­mis. Wszyst­kie spodnie po­bru­dzi­łem, a w spód­ni­cach nie będę cho­dził.

Zro­zu­mia­łem, że cho­dziło o al­ter­na­tywę. Młod­szy miał do wy­boru spód­nice bliź­nia­czek albo ich spodenki. („Al­ter­na­tywa to wy­bór jed­nego z dwóch, a nie jed­nego z dzie­się­ciu!” – po­wta­rzam za Zyg­za­kiem, moim by­łym ma­te­ma­ty­kiem).

– Teo­siu, ko­cha­nie moje, daj wu­jowi bu­ziaka! – Wu­jek Bog­dan, śred­niego wzro­stu, mi­sio­waty, z czar­nymi krę­co­nymi wło­sami, jak u bliź­nia­czek, i krót­kimi wą­sami, uśmie­chał się pro­mien­nie, a mó­wił nie­wiele ci­szej od Młod­szego, nie zwa­ża­jąc na licz­nych ga­piów.

W tym mo­men­cie zro­zu­mia­łem, dla­czego w dzie­ciń­stwie wrzu­ci­łem mu garść szpi­lek do kie­szeni.

– Wujku, skoń­czy­łem pod­sta­wówkę – przy­po­mnia­łem mu de­li­kat­nie.

Ale on nie zro­zu­miał alu­zji. Cmok­nął mnie w oba po­liczki, uści­skał i po­kle­pał po ple­cach.

– Trzeba cię od­kar­mić! Po­wi­nie­neś przy­tyć i pod­ro­snąć! – stwier­dził, od­su­wa­jąc mnie na dłu­gość ra­mion i przy­glą­da­jąc mi się z tro­ską.

Mia­łem dość tych czu­ło­ści.

– Zła­pali zło­dzieja? – zmie­ni­łem te­mat.

– A gdzie tam. Prze­padł jak ka­mień w wodę – od­parł wu­jek, na­gle przy­ga­szony.

– Nie zła­pali? My­śla­łem, że już po spra­wie. Co ta wa­sza po­li­cja, śpi? Mają ry­so­pis, mają nu­mery re­je­stra­cyjne, na co jesz­cze cze­kają? – zdzi­wi­łem się.

– No wiesz… – Wu­jek nie kwa­pił się z od­po­wie­dzią. Usa­dził bliź­niaczki i Młod­szego w sa­mo­cho­dzie i przy­piął pa­sami do fo­te­li­ków.

– Nie mają? – Nie mo­głem w to uwie­rzyć.

– Mają smród pana zło­dzieja! – wtrą­cił się Młod­szy.

– Pan zło­dziej pusz­czał bąki – do­dała jedna z bliź­nia­czek i się ro­ze­śmiała.

– Iga mówi, że pan zło­dziej pusz­czał bąki! – za­wtó­ro­wał jej Młod­szy.

– Bąki-śmier­dziaszki. – Druga bliź­niaczka też się za­śmiała.

„Tamta Iga, to ta Inga” – wy­de­du­ko­wa­łem.

Wresz­cie ru­szy­li­śmy. Gdy opusz­cza­li­śmy dwo­rzec, było już cał­kiem ciemno. Ma­lu­chy za­snęły pra­wie na­tych­miast, mo­głem więc w spo­koju po­roz­ma­wiać z wuj­kiem o kra­dzieży. Usta­li­łem z roz­cza­ro­wa­niem, cho­ciaż bez za­sko­cze­nia, że wu­jek nie za­pa­mię­tał nu­me­rów re­je­stra­cyj­nych sa­mo­chodu.

– Nie zwró­ci­łem na to uwagi. Po­ma­ga­łem czło­wie­kowi w za­ła­dunku – tłu­ma­czył się.

– I nie roz­po­znał wu­jek swo­ich me­bli?

– A niby czym one się róż­nią od in­nych? – zdzi­wił się. – U nas jest jedno cen­trum han­dlowe. Wszy­scy się tam za­opa­trują. Na wio­snę była prze­cena że­liw­nych kom­ple­tów ogro­do­wych, te­raz pół mia­sta ma iden­tyczne stoły i krze­sła.

– Co jesz­cze zgi­nęło?

– Dro­bia­zgi: pa­ra­sol, gip­sowa żaba i kra­sno­ludki. Tego dnia było jesz­cze kilka po­dob­nych kra­dzieży. Pew­nie to dzieło tego sa­mego opry­cha.

– Nie­sa­mo­wite! Ro­zu­miem, że ktoś krad­nie nowe me­ble, ale po co mu żaba i kra­snale? – za­py­ta­łem zdzi­wiony.

– Dla ozdoby – pod­po­wie­dział wu­jek. – Wiem, że to kicz, ale nie dla każ­dego. Swoją drogą ulżyło mi, że na­szej żaby już nie ma. Była ohydna, ale gęsi ją uwiel­biały.

– Praw­dziwe gęsi? – do­py­ta­łem, żeby się nie po­gu­bić.

– Praw­dzi­wych nie ho­du­jemy, te dwie kę­dzie­rzawe wy­star­czą. – Wu­jek wska­zał za sie­bie, gdzie na fo­te­li­kach spały czarno-ró­żowe bliź­niaczki. – Wiele lu­dziom wy­ba­czam, ale temu zło­dzie­jowi nie da­ruję. To sprawa ho­noru. A wiesz, że to nie pierw­sza kra­dzież w na­szym mie­ście? Do­tąd było spo­koj­nie, aż tu na­gle, gdzieś tak od mie­siąca, za­częły gi­nąć różne drobne rze­czy. Naj­pierw rzeźba bo­ciana, który był ozdobą wi­ta­cza usta­wio­nego przed wjaz­dem do mia­sta. Fi­gurkę wy­rzeź­bił w drew­nie tu­tej­szy ar­ty­sta lu­dowy. Po­tem ktoś ukradł za­byt­kową pompę ręczną sprzed straży po­żar­nej. Straż znaj­duje się obok po­ste­runku po­li­cji. Zro­biła się afera. Przez to wszystko lu­dzie za­częli na­rze­kać na wła­dzę, na bur­mi­strza, cho­ciaż zro­bił dla mia­sta wię­cej niż inni. My­ślę, że to ja­cyś nie­mą­drzy tu­ry­ści upa­trzyli so­bie na­sze mia­sto. Ostat­nio giną na­wet ko­sze na śmieci…

– Nie mó­wiąc o ża­bach i kra­sna­lach – za­koń­czy­łem, są­dzę, że dow­cip­nie.

– Na pewno tu­ry­ści, bo miej­scowi nie kradną! – stwier­dził z prze­ko­na­niem wu­jek Bog­dan.

Zro­zu­mia­łem, że zło­dziej ogro­dowy (tak go na­zwa­łem) też nie był miej­scowy.

– Ale chyba wu­jek za­pa­mię­tał wy­gląd tego go­ścia?

– No… męż­czy­zna, nie­wy­soki, krępy, si­wie­jący, z za­ko­lami.

Dla pew­no­ści wy­ja­śnię: za­kola to nie błot­niki ani chla­pa­cze, to łyse miej­sca po pra­wej i le­wej stro­nie czaszki, tuż nad czo­łem.

– To zna­czy, że miał łyse opony – za­żar­to­wa­łem.

Usta­li­łem jesz­cze, że prze­stępca miał nogi wy­gięte w łuk. Jego sa­mo­chód był do­brze utrzy­many, choć biała ka­ro­se­ria była mocno za­bło­cona.

– Obok re­nówki, na chod­niku, le­żała bura, po­wa­lana zie­mią i trawą derka, je­śli wiesz, co ten wy­raz zna­czy… – Wu­jek po­pa­trzył na mnie py­ta­jąco.

– Wiem, taki koc prze­cież.

– Do okry­wa­nia koni – uzu­peł­nił.

Za­nim do­je­cha­li­śmy do domu Pa­cior­ków, usta­li­łem jesz­cze kilka szcze­gó­łów. Zło­dziej do­stał się do ogrodu od strony Ło­dy­go­wej, boczną furtką, rzadko uży­waną i za­wsze otwartą. Wu­jek z Młod­szym po za­ła­do­wa­niu me­bli na pół­cię­ża­rówkę wró­cili na ulicę Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków i we­szli do domu od frontu, dla­tego nie od razu za­uwa­żyli kra­dzież. Po­li­cja, w licz­bie dwóch funk­cjo­na­riu­szy miej­sco­wego po­ste­runku, ro­zej­rzała się i po­wie­działa: „To nikt od nas”.

Wu­jek ni­czego wię­cej nie za­uwa­żył. Całą uwagę sku­pił na tym, żeby za­ła­do­wać me­ble na sa­mo­chód w okre­ślo­nym po­rządku i ni­czego nie po­obi­jać.

Mia­łem jesz­cze kilka py­tań, ale nie zdą­ży­łem ich za­dać. Wje­cha­li­śmy do ga­rażu. Było już bar­dzo późno, ma­lu­chy spały w naj­lep­sze. Wu­jek za­jął się prze­no­sze­niem ich do łó­żek. Przy­wi­ta­łem się z cio­cią Wiolą, umy­łem się po­spiesz­nie i po­sze­dłem na pod­da­sze do po­koju Ta­mary, który przez naj­bliż­sze dwa ty­go­dnie miał słu­żyć mnie i Młod­szemu. Włą­czy­łem jej kom­pu­ter i wy­wo­ła­łem Do­mi­nika. Opi­sa­łem mu re­la­cję wujka z kra­dzieży.

– Młod­szy ni­czego nie za­uwa­żył? – zdzi­wił się Do­mi­nik.

– Ma­ru­dził coś o smro­dzie. Za­raz go do­py­tam.

Za­chary spał na roz­kła­da­nym fo­telu. Po­trzą­sną­łem go de­li­kat­nie za ra­mię.

– Wi­dzia­łeś zło­dzieja? Za­pa­mię­ta­łeś re­je­stra­cję sa­mo­chodu?

Był tak śpiący, że z tru­dem wy­do­by­łem z niego kilka sen­sow­nych wy­ja­śnień: w znisz­czo­nych kry­tych bu­tach zło­dzieja za­uwa­żył czarne, po­strzę­pione sznu­ro­wa­dła róż­nej dłu­go­ści.

– Ni­czego wię­cej? – Nie mo­głem uwie­rzyć.

– Mam tylko dwa oczy! – ob­ru­szył się Młod­szy. – Gra­łem wtedy na te­le­fo­nie wujka – do­dał ci­szej.

Ma­sa­kra i obłęd w ciapki! To wszystko tłu­ma­czyło. Młod­szy, gdy gra, nie wi­dzi i nie sły­szy ni­czego do­okoła. Wu­jek nie tylko po­mógł zło­dzie­jowi się okraść, lecz także uniesz­ko­dli­wił je­dy­nego spo­strze­gaw­czego świadka, po­zwa­la­jąc mu wbić wzrok w wy­świe­tlacz ko­mórki.

– Mówi się: dwoje oczu – po­pra­wi­łem mi­mo­wol­nie Za­chara.

– I śmier­dział. – Ziew­nął.

– Czym śmier­dział? Znasz ten za­pach? – spy­ta­łem z na­dzieją.

– Nie. Śmier­dział zło­dzie­jem. – Młod­szy od­krę­cił się twa­rzą do ściany i za­snął.

Ja też po­czu­łem zmę­cze­nie. Gdy już za­sy­pia­łem, w uchy­lo­nych drzwiach po­ja­wiła się głowa bez twa­rzy, z wło­sami tak gę­stymi jak sierść owczarka pod­ha­lań­skiego. Cio­cia Wiola ma ta­kie włosy, ale to nie była ona.

– Cześć, brat! Śpisz na moim tap­cza­nie. Nie strasz rano pta­ków, hi, hi – po­wie­działo czu­pi­ra­dło i zni­kło mi sprzed oczu.

Po­ją­łem, że głowa na­le­żała do Ta­mary. Naj­star­sza córka Pa­cior­ków, w od­róż­nie­niu od wujka Bog­dana i bliź­nia­czek, miała pro­ste, krótko ob­cięte, brą­zowe włosy. Nie­zbyt uprzej­mie przy­po­mniała mi, że gdy by­łem u nich ostat­nio, żą­da­łem prze­pę­dze­nia pta­ków spod mo­jego okna. Z per­spek­tywy czasu mu­szę przy­znać, że nie było to mą­dre żą­da­nie, ale te ptaki kon­cer­to­wały już od czwar­tej rano. Prze­cież można osza­leć od ta­kiego śpie­wa­nia! Nie je­stem do tego przy­zwy­cza­jony. U nas ha­ła­sują sa­mo­chody, ale war­kot sil­ni­ków brzmi jak ko­ły­sanka, nie to co „ćwirrr, wirrr, trill!”.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij