-
W empik go
Detektyw Kefirek śledzi śledzia. Tom 4 - ebook
Detektyw Kefirek śledzi śledzia. Tom 4 - ebook
Teoś, zwabiony do wujostwa Paciorków kradzieżą ogrodowych mebli, dowiaduje się o innym przestępstwie, ktoś ukradł pomnik Śledzia! Mieszkańcy miasteczka nad Narwią są załamani trzeba go odnaleźć przed Śledziobraniem, czyli Świętem Śledzia. Jedynym z podejrzanych jest niejaki Śledziewski. Od nadmiaru śledzi w tej historii Teosia aż boli głowa. Z pomocą przychodzą mu cioteczna siostra Tamara i jej koleżanka Justyna oraz nieoceniony Dominik, który pojawia się w samą porę
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9207-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W książkach kryminalnych pierwsze zdanie jest bardzo ważne. Powinno zaskakiwać i przykuwać uwagę. Chciałbym przeżyć przygodę, której opis zaczynałby się tak:
Zadzwonił na mnie nieboszczyk!
Czy to nie piękne zdanie? Aż nie mogę uwierzyć, że to ja je wymyśliłem. W gruncie rzeczy nie powinienem się dziwić. Skończyła się szkoła, zaczęły się wakacje i wreszcie mogę myśleć, o czym chcę. Nikt nie narzuca mi tematów i nie wytyka, że mówię zbyt dużo i nie w porę. Może jestem gadatliwy, ale już postanowiłem: wygadam się w wakacje, a gdy skończy się lato, zamilknę.
– To są twoje plany na przyszłość? – spytała mama z przekąsem.
– Wszystkie kobiety są takie złośliwe? – odpowiedziałem pytaniem.
Dorota Kefirek uznała jednak, że to twierdzenie.
– Co ty powiesz? Które kobiety są złośliwe? Wyliczaj. – Przyparła mnie do muru.
– Na przykład Karolina! – wypaliłem bez zastanowienia i zaraz tego pożałowałem, bo mama przyczepiła się do Karoliny jak rzep do psiego ogona.
– Co ci zrobiła ta twoja Karolinka? – zapytała z głupawym uśmieszkiem.
– Mamo! Ona nie jest moja! – zaprotestowałem.
– Aha, ślepa nie jestem, widzę lepiej niż koń wyścigowy… Rehe-he – zarechotała pod nosem.
– Specjalnie mnie wnerwiasz! – Zacząłem się naprawdę denerwować.
– A ty fukasz na mnie od wczoraj – wytknęła mi mama.
– Mieszasz w moich planach. Wysyłasz na jakieś bagna i torfowiska, żebym tam niańczył maluchy w towarzystwie starszej siostry. O czym będę z nią rozmawiał?
Mama nie przejęła się moimi wyrzutami. Położyła się na dywanie, nogi oparła o kanapę i westchnęła:
– O Boże, jak mi dobrze! Młodszy wyjechał, Teoś wyjedzie, Karol Kefirek trąbi za granicą. A ja leżę i tęsknię.
– Jeszcze nie wyjechałem – zwróciłem jej uwagę.
– A tak poważnie, Teosiu, co ci zrobiła Karolina? Wygadaj się, zanim wyjedziesz. – Mama uniosła nogi i zrobiła świecę. – Muszę poćwiczyć! – Stęknęła, zachwiała się i opadła nogami na kanapę, wzbijając tumany kurzu.
– Nic takiego, czepia się… Przejęzyczyłem się na polaku, a ta zaraz na mnie napadła. Powiedziała, że jak jeszcze raz powiem „włanczać” zamiast „włączać”, to skoczy z wieży ciśnień…
– Byliście w wieży ciśnień?! Tej przeżartej rdzą?! Czyście poszaleli?! Ile razy będę mówić… – Mama zerwała się na równe nogi.
Pokręciłem przecząco głową.
– Czy ty mnie słuchasz?
– Myślałam… Sorry, po tobie wszystkiego można się spodziewać. No, nie gniewaj się. – Zmierzwiła mi włosy. – Siadam i słucham. Karolina na ciebie naskoczyła i…?
– Powiedziałem jej, żeby tak często nie „włanczała” się do rozmowy, bo mi przerywa. Tłumaczyłem Przydawce, dlaczego wymyśliłem to zdanie: „Zadzwonił na mnie nieboszczyk”. Karolina wcinała się niepytana, więc zwróciłem jej uwagę. Ale tylko raz, rozumiesz, mamo, jeden raz zrobiłem ten głupi błąd. A ona zaczęła się wymądrzać. Powiedziała, że do rozmowy można się tylko włączać, komputer też się włącza, i światło, i komórkę, wszędzie jest „ą”!
– Dobrze, że Karolina cię poprawiła. Zapamiętasz na całe życie, że się włącza przez „ą”.
– Już pamiętam. Przez Karolinę Przydawka kazała mi odmieniać to „włączanie” przez osoby. W liczbie pojedynczej i mnogiej! – podkreśliłem. – Chociaż oceny już były wystawione i nikt nie myślał o nauce. Teraz wiesz, jaka jest Karolina!
–Zdolna? Spostrzegawcza? – Mama udawała niezorientowaną.
– Bezmyślna! Gdyby chciało się jej myśleć, wiedziałaby, że po wystawieniu ocen nikomu nie chce się myśleć, więc jeden błąd to nic takiego. Dominik powinien się koło niej zakręcić, może dałaby mi spokój.
Mama zrobiła maślane oczy.
– No coś ty, Dominiczek kręci się koło twojej Karoliny? Teosiu, z tego może wyniknąć jakaś tragedia.
– No nie! – prychnąłem i poszedłem do swojego pokoju.
A miałem jeszcze tyle do powiedzenia! Przede wszystkim o pierwszym zdaniu mojego kryminału. Wyczytałem, bo czytam więcej niż Karolina, że w dawnych czasach w kostnicach były dzwonki – na wypadek gdyby ktoś uznany za zmarłego nagle się obudził. Dzwonkiem dawał znać, żeby go wypuszczono. Nie znano wtedy skutecznych metod pozwalających stwierdzić zgon. Na przykład trzymano piórko przed nosem truposza, jeśli się nie poruszyło od oddechu, to pakowano go do kostnicy.
Mama zapukała i wetknęła głowę przez uchylone drzwi.
– Zmieniłabym to zdanie. Zamiast: „Zadzwonił na mnie nieboszczyk”, dałabym: „Zadzwonił do mnie nieboszczyk”. Mocne, nie?
Pokręciłem głową.
– Nie masz wyobraźni. Powiedz, jak sztywniak z kostnicy miałby do mnie zadzwonić, gdyby nawet się ocknął? Uważasz, że zostawiają im tam po smartfonie? Poza tym mówimy o początku dziewiętnastego wieku. Nie mieli wtedy komórek, nawet najprostszych.
Mama cmoknęła przez zęby.
– Racja – przyznała. – Ale w takim razie nie rozumiem: twój truposz z dziewiętnastego wieku ocknie się w kostnicy i na ciebie zadzwoni, żebyś go wypuścił, a ty przeniesiesz się w czasie? To chyba tworzysz science fiction, nie kryminał.
– Obłęd w ciapki. Trudno się z tobą rozmawia. Mówiłem, że chciałbym opisać taką historię, a nie, że jest ona możliwa. Posłuchaj. Załóżmy, że żyję w dziewiętnastym wieku i rozwiązuję bardzo zawiłą sprawę, a mój jedyny świadek został właśnie uznany za zmarłego i odwieziony do kostnicy. Wyobraź sobie: stoję w tej kostnicy i patrzę na zimnego trupa, i mam w głowie pustkę, bo wiem, że straciłem ostatnią szansę odkrycia prawdy. Załamany, wychodzę na długi, ciemny korytarz. Trzymam już rękę na klamce drzwi wyjściowych. Nagle rozlega się dzwonek. Wyobrażasz sobie taki zwrot akcji?
– No, ja bym zemdlała ze strachu.
– Tę historię opowiedziałbym tak: „Zadzwonił na mnie nieboszczyk! Dźwięk dzwonka, który rozdarł ponurą ciszę kostnicy, do dziś dźwięczy mi w uszach. Gdyby nie ten dzwonek, nigdy bym nie rozwiązał sprawy, dzięki której zyskałem sławę najzdolniejszego detektywa dziewiętnastowiecznej Europy…”.
– Oraz zarobiłem górę pieniędzy i pokazali mnie w telewizji – uzupełniła rozbawiona mama. – Pakuj się, najzdolniejszy detektywie Europy. Niezwykle zawikłana sprawa już czeka.OSIEM DNI DO ŚLEDZIOBRANIA, CD.
Niestety, nie mogę zacząć żadnym efektownym zdaniem opowieści o swoich najnowszych przygodach. Sprawę, którą przyszło mi prowadzić, rozwiązałem, ale nie jestem z siebie zadowolony. Właściwie rozstrzygnąłem jedną ze spraw, bo było ich kilka. Zacznę od tej, z powodu której szykowałem się do wyjazdu.
– Teoś! Dominik dzwoni na moją komórkę! Twoja podobno nie odpowiada! – Dobiegł mnie z dołu donośny głos mamy.
Zerknąłem na swój telefon. Rozładowany! Zjechałem po poręczy na parter i wziąłem jej smartfon.
– Hejka, Domino! – Ucieszyłem się, że zadzwonił.
– Pakujesz się – domyślił się Dominik. – Zazdroszczę ci.
– Czego? – zdziwiłem się.
Czasami zupełnie go nie rozumiem.
Dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego poleciał do Grecji i zamiast skakać ze szczęścia, zazdrości mi wyjazdu do rodziny. Nie dość, że będę miał na głowie Młodszego, to jeszcze trzy cioteczne siostry: sześcioletnie bliźniaczki, Ingę i Igę, i jedenastoletnią Tamarę. Załamać się można.
– Jestem w Grecji czwarty raz. Nudzę się. A ty masz sprawę do rozwiązania… – smęcił Dominik.
– Żartujesz. To nie jest żadna sprawa. To jakaś komedia z przerzutkami. Obłęd w ciapki. Cała rodzina się z niej śmieje… O, nawet ty! – dodałem z pretensją, bo usłyszałem jego cichy chichot.
– Nie przesadzaj, bywają śmieszniejsze kradzieże.
– Już widzę, co napisałaby o niej dziennikarka Karolina: „Ta kradzież rozbawiła całą okolicę. Dlaczego? Ponieważ okradziony wziął czynny udział w kradzieży!”.
Dominik odchrząknął.
– Marudzisz. A! Karolina prosiła, żebym ci powiedział, że chciałaby zamieszczać na swoim blogu relacje z twojego śledztwa. Odezwij się do niej.
– No nie! Ty gadzie promienisty z zygzakami w poprzek! Powiedziałeś Karolinie? Będzie się ze mnie nabijać! – huknąłem.
– Włączy relacje do wspomnień o tobie. Włączy przez „ą”! – Dominik się roześmiał.
– W wakacje stajesz się niepoważny – skwitowałem.
– Mnie też informuj, bo się zanudzę. Nara! – rozłączył się.
Gdy tylko skończyłem rozmawiać, znowu wtrąciła się mama.
– Teoś, pakuj się. Ja zrobię kanapki na drogę.
Westchnąłem. Nie lubię pakowania. Wyjąłem szufladę ze skarpetkami i slipkami i przesypałem jej zawartość do plecaka. Mama zawsze marudzi, że biorę niepotrzebne rzeczy, a o bieliźnie nie pamiętam. Tym razem powinna być zadowolona. Podobnie postąpiłem z T-shirtami i bluzami. Wszystko upchnąłem kolanem i zamknąłem plecak.
Ledwie skończyłem pakowanie, do pokoju wkroczyła Dorota Kefirek. „Sprawdzę, czy o niczym nie zapomniałeś” – przewidziałem tekst, który usłyszę.
– Sprawdzę, czy o niczym nie zapomniałeś – powiedziała i wysypała na łóżko zawartość plecaka. – Po co ci kurtka zimowa? – zdziwiła się i nie czekając na odpowiedź, odłożyła ją na bok.
– Detektywowi wszystko może się przydać, nawet zimowa kurtka w lecie – zauważyłem chłodno.
Mama spojrzała na mnie kątem oka i dalej segregowała rzeczy. Trudno, niech pakuje po swojemu. Ja wreszcie wyjaśnię wam, o co chodzi z tą komiczną kradzieżą.
Dokonano jej w samo południe, w piękny upalny dzień. Na oczach przechodniów. Widział ją wujek Bogdan Paciorek i Zachary, to znaczy Młodszy.
A właśnie, Młodszy! Wyjechał przed końcem roku szkolnego. Najpierw jednak odwiedziła nas ciocia Wiola Paciorek, siostra mojej mamy. (Zastanawiam się, dlaczego obie nie zostały przy swoim nazwisku – Metter. Ja wymyślę sobie pseudonim, bo „śledczy Kefirek” nie brzmi poważnie). Gdy ciocia wyjeżdżała, zabrała ze sobą Młodszego. Paciorki mieszkają w niedużym mieście leżącym nad Narwią. Tata akurat szykował się do zagranicznego tournée z orkiestrą, więc rodzice się ucieszyli, że Młodszy będzie pod opieką dorosłych Paciorków, a nie moją. Ciocia namawiała i mnie, bym z nimi pojechał, ale nie miałem na to najmniejszej ochoty. Wolałem zostać sam w domu, niż przebywać na świeżym powietrzu w towarzystwie najmłodszych Paciork… Paciorkówien? (chyba tak, bo to same dziewczyny) i Młodszego. Uratowała mnie umiejętność fantazjowania. W mig wymyśliłem wymówkę. Powiedziałem, że organizuję pożegnanie naszej klasy z wychowawczynią i muszę być w szkole do ostatniego dnia. Zadziałało!
Rok szkolny skończył się wczoraj. Tego dnia po południu zadzwonił wujek Bogdan. Opowiedział o kradzieży, która wydarzyła się w ich miasteczku, i stwierdził, że to świetna okazja, żebym jednak ich odwiedził. Pomogę mu wytropić złodzieja.
– Jak go dorwę, to powieszę za szlufki na suchej gałęzi! – zapowiedział.
„Obiecanki cacanki, a głupiemu radość” – przywołałem w myślach powiedzenie babci Jasia Gałuszki. Wujek Bogdan jest wyjątkowo spokojnym człowiekiem, nie skrzywdziłby nawet robota, nie mówiąc o żywej istocie.
– Przyjedzie! Jutrzejszym wieczornym autobusem. Cha, cha! – Mama śmiała się do słuchawki. Nawet nie spytała, czy się zgadzam.
– Mam być niańką Młodszego i bliźniaczek? Nie zgadzam się! – zaprotestowałem.
– Nikogo nie będziesz niańczył. Tym zajmuje się ciocia i Tamara. Ty jedziesz tam jako pogotowie detektywistyczne. Nie będziesz się nudził, poszukasz śladów, które przeoczyła policja. No, zgódź się. Dominik jest w Grecji, Jaś na obozie sportowym, ja w pracy… Co będziesz robił? Nawet pokłócić się nie masz z kim, bo Karolina wyjechała.
– Mamo!
– Zamilczysz się na śmierć. Przecież nie będziesz gadał z psem Olusiem, on jest za leniwy, żeby wejść z tobą w dyskurs.
Westchnąłem w duchu, a mój mózg odnotował, że ze słowa „dyskurs” można wykroić wiele innych: „dysk”, „kurs”, „ryk”, „syk”, „sus” albo i dwa „susy”. Z moim mózgiem jest coś nie tak – czasem myśli o czymś innym niż ja…
Dzień później patrzyłem, jak mama przepakowuje mi plecak, i żałowałem, że zgodziłem się na wyjazd. Nawet jeśli wpadnę na trop złodzieja, wujek i ciocia nie pozwolą mi zająć się sprawą na poważnie. Stwierdzą, że to zbyt niebezpieczne, i po zabawie…
– Zanudzę się bez ciebie! – westchnęła przesadnie głośno mama, po czym odwiozła mnie na dworzec autobusowy.
Po półgodzinie siedziałem w autokarze obok chłopaka z czerwonym irokezem i jechałem na wschód Polski, do miejscowości, z której pochodzi wujek Bogdan. Ostatnio byłem tam trzy lata temu z rodzicami. Źle to wspominam. Pokłóciłem się z Tamarą, potem skręciłem nogę, próbując ją pokonać w skoku przez rów i siedziałem tydzień w ogrodzie z bliźniaczkami, które koszmarnie sepleniły. W ogóle nie mogliśmy się porozumieć. Ale nie o tym teraz myślałem. Tak naprawdę to i ja śmiałem się z historii, która przydarzyła się wujkowi Paciorkowi, ale śmiałem się w duchu. Pora, żebym ją wreszcie opowiedział.
Wczoraj wujek Bogdan zabrał Młodszego ze sobą do pracy (wujek jest dyrektorem miejscowego domu kultury), bo ciocia z córkami pojechała do Białegostoku po jakieś upatrzone ciuchy czy coś podobnego. Nieważne. Kiedy wujek wracał z pracy i był już w pobliżu domu, zauważył na jednej z ulic, Łodygowej, półciężarówkę renault. Obok samochodu uwijał się niski, krępy facet, spocony z wysiłku i upału. Usiłował umieścić na skrzyni bagażowej żeliwną ławkę ogrodową. Na chodniku stały jeszcze cztery krzesła od kompletu i jakieś drobiazgi typu ogrodowe krasnale.
Wujek Bogdan należy do tych, którzy rwą się do pomocy. Kiedyś pomógł tacie rozwalić ścianę między kuchnią a salonem, żeby zrobić otwartą przestrzeń. Mama była wtedy na szkoleniu. Gdy wróciła, zaniemówiła ze zgrozy. Okazało się, że to była ściana nośna, a takich nie wolno burzyć, bo dom się zawali.
Wujek skręcił w Łodygową i zaproponował pomoc spoconemu facetowi.
– Dziękuję. Będę bardzo wdzięczny… Popatrz pan, jakie rzeczy ludzie wyrzucają. – Mężczyzna wskazał rupiecie już załadowane na samochód.
Był tam stół, też od kompletu, parasole ogrodowe, pergola, taczka, parę łopat i jeszcze jakieś graty.
– Wszystko prawie nowe – zauważył wujek. – No, to do roboty! I, hop! – Podniósł jeden koniec ciężkiej ławki. – Mam taką samą! – sapnął.
Nie dość, że pomógł załadować wszystkie rzeczy, to jeszcze sam starannie przywiązał meble do zaczepów w podłodze.
Na koniec spocony facet podał mu rękę.
– Rzadko spotyka się uczynnych ludzi – powiedział, uśmiechnął się i powolutku odjechał.
– Tylko ostrożnie na zakrętach, bo krasnale się potłuką! – krzyknął za nim wujek. Oparł rękę na ramieniu Młodszego, który cały czas mu towarzyszył, i rzekł z zadowoleniem: – Napracowaliśmy się, Zacharku. Pora odpocząć.
I poszli do domu znajdującego się na rogu ulic Łodygowej i Zielonych Tataraków. W domu wujek rozsiadł się w fotelu. Okna w salonie były zasłonięte, więc w pomieszczeniu panował przyjemny chłód.
– Możemy się umyć, gdy odpoczniemy – oznajmił pogodnie Zacharemu i zaraz zasnął.
Młodszy poszedł do pokoju Tamary, na poddasze, włączył komputer i zajął się grą.
Minęło pół godziny. Ciocia Wiola i jej dziewczyny wróciły z zakupów i odgrzały obiad.
– Zjemy w ogrodzie. Boguś, zbudź się. Zanieś zupę. – Ciocia wręczyła rozespanemu wujkowi wazę z zupą. Otworzyła mu jeszcze drzwi na taras i pobiegła do kuchni rozsądzić spór między bliźniaczkami a Młodszym o to, kto niesie talerze, a kto tylko sztućce.
Nagle brzęk tłuczonej porcelany zjeżył jej włosy na głowie. Dwa Paciorki (nie będę nazywał bliźniaczek Paciorkównami, bo mi się to śmierdząco kojarzy), ciocia, Młodszy i Tamara wbiegli na taras.
– Jezus Maria! – jęknęła ciocia Wiola.
Wujek Bogdan stał w kałuży zupy, wśród szczątków rozbitej wazy i patrzył na puste miejsce po nowym komplecie ogrodowym, składającym się z żeliwnych krzeseł, ławek, stołu, zielonego parasola, glinianej żaby wielkości spasionego zająca i dwóch czerwonych krasnali.
– Pomogłem złodziejowi ukraść nasze meble… – powiedział pełen bezgranicznego zdziwienia.
Pod wieczór całe miasteczko mówiło tylko o jednym. Bogdan Paciorek pomógł złodziejowi okraść samego siebie. I chociaż ludzie zazwyczaj współczują okradzionym, tym razem nie hamowali śmiechu.OSIEM DNI DO ŚLEDZIOBRANIA, CD.
Na dworcu w Białymstoku miał czekać na mnie wujek Bogdan. Autobusy dalekobieżne nie dojeżdżały do miejscowości, w której mieszkał.
Widoki za oknem niespecjalnie mnie interesowały, wróciłem więc do rozmyślań o kradzieży, w której uczestniczył mój uczynny wuj. Sprawa była prosta jak ulica bez zakrętów. Zanim dojadę na miejsce, policja złapie złodzieja. Przecież wujek na pewno zapamiętał numery rejestracyjne renówki, nie mówiąc o jej kolorze. Na złodzieja też zdążył się napatrzeć. Powinien go opisać ze szczegółami. Wujek, co prawda, do spostrzegawczych nie należy, ale przecież był z nim Młodszy. Jego uwadze nie umknie nawet mrówka, a do tego ma on wyostrzony węch. Doprowadzi policję pod sam dom złodzieja.
Poczułem rozczarowanie. Co ja będę robił? Dorosłe Paciorki zwabiły mnie niby niewyjaśnioną kradzieżą, bo mama ich o to poprosiła. Na pewno! – domyśliłem się poniewczasie. Bała się, że z nudów zacznę świrować przed komputerem albo wpadnę na pomysł ścigania przestępców poszukiwanych listem gończym. Nie pomyślała jednak, że na nadrzecznych łąkach będę się nudził jeszcze bardziej, a znudzony detektyw jest gorszy od znudzonego strażaka. Taki strażak siedzi w strażnicy pełen chęci do pracy, czeka na pożar, a tu nic. W końcu sam wznieca ogień i staje się przestępcą.
– Jaki z tego wniosek? – zapytałem samego siebie, bo nie miałem z kim wymienić myśli.
Ten obok, z irokezem, miał słuchawki na uszach i nie wyglądał na rozmownego.
– Taki z tego wniosek, że znudzony detektyw powinien popełnić przestępstwo, żeby mieć sprawę do rozwiązania – odpowiedziałem sobie. I walnąłem się pięścią w czoło. – Głupi jestem jak Oluś Kasandry! – mruknąłem trochę za głośno, bo ci, co siedzieli przede mną, facio i facia, popatrzyli na siebie znacząco.
– Wszędzie rozmawiają przez telefony! Nigdzie spokoju! – powiedziała zdegustowana kobieta.
Zamilkłem. Lepiej, żeby sądzili, że rozmawiam przez komórkę niż sam ze sobą.
Gdy wjeżdżaliśmy na dworzec, na niebie pojawił się księżyc. Ledwie wysiadłem z autokaru, staranował mnie Młodszy.
– Teosiu, kochanie moje! – wrzasnął i zachichotał szatańsko.
– Teosiu, kochanie moje! – powtórzył jeden piskliwy głos, a po nim drugi. Bliźniaczki objęły mnie za nogi.
Gdy widziałem je ostatnio, były jednakowe. Teraz ich jednakowość się pogłębiła.
Miały na sobie takie same różowe spodenki, różowe bluzki i różowe klapki. Włosy, czarne i kręcone, układały się im w identyczne loki.
Inga, Iga – która jest którą?
Postanowiłem rozstrzygnąć to przy najbliższej okazji. Umiejętność rozróżniania bliźniąt przyda się detektywowi.
– Nie rób mi obciachu! – syknąłem do Młodszego.
Skąd mu przyszło do głowy, żeby nazywać mnie „kochaniem”?
– Jak ty wyglądasz? – zdziwiłem się, bo Młodszy był ubrany tak jak bliźniaczki: na różowo.
– To jest kompromis – odparł z dumą. – Ciocia Wiola powiedziała, że jestem duży i mogę iść na kompromis. Wszystkie spodnie pobrudziłem, a w spódnicach nie będę chodził.
Zrozumiałem, że chodziło o alternatywę. Młodszy miał do wyboru spódnice bliźniaczek albo ich spodenki. („Alternatywa to wybór jednego z dwóch, a nie jednego z dziesięciu!” – powtarzam za Zygzakiem, moim byłym matematykiem).
– Teosiu, kochanie moje, daj wujowi buziaka! – Wujek Bogdan, średniego wzrostu, misiowaty, z czarnymi kręconymi włosami, jak u bliźniaczek, i krótkimi wąsami, uśmiechał się promiennie, a mówił niewiele ciszej od Młodszego, nie zważając na licznych gapiów.
W tym momencie zrozumiałem, dlaczego w dzieciństwie wrzuciłem mu garść szpilek do kieszeni.
– Wujku, skończyłem podstawówkę – przypomniałem mu delikatnie.
Ale on nie zrozumiał aluzji. Cmoknął mnie w oba policzki, uściskał i poklepał po plecach.
– Trzeba cię odkarmić! Powinieneś przytyć i podrosnąć! – stwierdził, odsuwając mnie na długość ramion i przyglądając mi się z troską.
Miałem dość tych czułości.
– Złapali złodzieja? – zmieniłem temat.
– A gdzie tam. Przepadł jak kamień w wodę – odparł wujek, nagle przygaszony.
– Nie złapali? Myślałem, że już po sprawie. Co ta wasza policja, śpi? Mają rysopis, mają numery rejestracyjne, na co jeszcze czekają? – zdziwiłem się.
– No wiesz… – Wujek nie kwapił się z odpowiedzią. Usadził bliźniaczki i Młodszego w samochodzie i przypiął pasami do fotelików.
– Nie mają? – Nie mogłem w to uwierzyć.
– Mają smród pana złodzieja! – wtrącił się Młodszy.
– Pan złodziej puszczał bąki – dodała jedna z bliźniaczek i się roześmiała.
– Iga mówi, że pan złodziej puszczał bąki! – zawtórował jej Młodszy.
– Bąki-śmierdziaszki. – Druga bliźniaczka też się zaśmiała.
„Tamta Iga, to ta Inga” – wydedukowałem.
Wreszcie ruszyliśmy. Gdy opuszczaliśmy dworzec, było już całkiem ciemno. Maluchy zasnęły prawie natychmiast, mogłem więc w spokoju porozmawiać z wujkiem o kradzieży. Ustaliłem z rozczarowaniem, chociaż bez zaskoczenia, że wujek nie zapamiętał numerów rejestracyjnych samochodu.
– Nie zwróciłem na to uwagi. Pomagałem człowiekowi w załadunku – tłumaczył się.
– I nie rozpoznał wujek swoich mebli?
– A niby czym one się różnią od innych? – zdziwił się. – U nas jest jedno centrum handlowe. Wszyscy się tam zaopatrują. Na wiosnę była przecena żeliwnych kompletów ogrodowych, teraz pół miasta ma identyczne stoły i krzesła.
– Co jeszcze zginęło?
– Drobiazgi: parasol, gipsowa żaba i krasnoludki. Tego dnia było jeszcze kilka podobnych kradzieży. Pewnie to dzieło tego samego oprycha.
– Niesamowite! Rozumiem, że ktoś kradnie nowe meble, ale po co mu żaba i krasnale? – zapytałem zdziwiony.
– Dla ozdoby – podpowiedział wujek. – Wiem, że to kicz, ale nie dla każdego. Swoją drogą ulżyło mi, że naszej żaby już nie ma. Była ohydna, ale gęsi ją uwielbiały.
– Prawdziwe gęsi? – dopytałem, żeby się nie pogubić.
– Prawdziwych nie hodujemy, te dwie kędzierzawe wystarczą. – Wujek wskazał za siebie, gdzie na fotelikach spały czarno-różowe bliźniaczki. – Wiele ludziom wybaczam, ale temu złodziejowi nie daruję. To sprawa honoru. A wiesz, że to nie pierwsza kradzież w naszym mieście? Dotąd było spokojnie, aż tu nagle, gdzieś tak od miesiąca, zaczęły ginąć różne drobne rzeczy. Najpierw rzeźba bociana, który był ozdobą witacza ustawionego przed wjazdem do miasta. Figurkę wyrzeźbił w drewnie tutejszy artysta ludowy. Potem ktoś ukradł zabytkową pompę ręczną sprzed straży pożarnej. Straż znajduje się obok posterunku policji. Zrobiła się afera. Przez to wszystko ludzie zaczęli narzekać na władzę, na burmistrza, chociaż zrobił dla miasta więcej niż inni. Myślę, że to jacyś niemądrzy turyści upatrzyli sobie nasze miasto. Ostatnio giną nawet kosze na śmieci…
– Nie mówiąc o żabach i krasnalach – zakończyłem, sądzę, że dowcipnie.
– Na pewno turyści, bo miejscowi nie kradną! – stwierdził z przekonaniem wujek Bogdan.
Zrozumiałem, że złodziej ogrodowy (tak go nazwałem) też nie był miejscowy.
– Ale chyba wujek zapamiętał wygląd tego gościa?
– No… mężczyzna, niewysoki, krępy, siwiejący, z zakolami.
Dla pewności wyjaśnię: zakola to nie błotniki ani chlapacze, to łyse miejsca po prawej i lewej stronie czaszki, tuż nad czołem.
– To znaczy, że miał łyse opony – zażartowałem.
Ustaliłem jeszcze, że przestępca miał nogi wygięte w łuk. Jego samochód był dobrze utrzymany, choć biała karoseria była mocno zabłocona.
– Obok renówki, na chodniku, leżała bura, powalana ziemią i trawą derka, jeśli wiesz, co ten wyraz znaczy… – Wujek popatrzył na mnie pytająco.
– Wiem, taki koc przecież.
– Do okrywania koni – uzupełnił.
Zanim dojechaliśmy do domu Paciorków, ustaliłem jeszcze kilka szczegółów. Złodziej dostał się do ogrodu od strony Łodygowej, boczną furtką, rzadko używaną i zawsze otwartą. Wujek z Młodszym po załadowaniu mebli na półciężarówkę wrócili na ulicę Zielonych Tataraków i weszli do domu od frontu, dlatego nie od razu zauważyli kradzież. Policja, w liczbie dwóch funkcjonariuszy miejscowego posterunku, rozejrzała się i powiedziała: „To nikt od nas”.
Wujek niczego więcej nie zauważył. Całą uwagę skupił na tym, żeby załadować meble na samochód w określonym porządku i niczego nie poobijać.
Miałem jeszcze kilka pytań, ale nie zdążyłem ich zadać. Wjechaliśmy do garażu. Było już bardzo późno, maluchy spały w najlepsze. Wujek zajął się przenoszeniem ich do łóżek. Przywitałem się z ciocią Wiolą, umyłem się pospiesznie i poszedłem na poddasze do pokoju Tamary, który przez najbliższe dwa tygodnie miał służyć mnie i Młodszemu. Włączyłem jej komputer i wywołałem Dominika. Opisałem mu relację wujka z kradzieży.
– Młodszy niczego nie zauważył? – zdziwił się Dominik.
– Marudził coś o smrodzie. Zaraz go dopytam.
Zachary spał na rozkładanym fotelu. Potrząsnąłem go delikatnie za ramię.
– Widziałeś złodzieja? Zapamiętałeś rejestrację samochodu?
Był tak śpiący, że z trudem wydobyłem z niego kilka sensownych wyjaśnień: w zniszczonych krytych butach złodzieja zauważył czarne, postrzępione sznurowadła różnej długości.
– Niczego więcej? – Nie mogłem uwierzyć.
– Mam tylko dwa oczy! – obruszył się Młodszy. – Grałem wtedy na telefonie wujka – dodał ciszej.
Masakra i obłęd w ciapki! To wszystko tłumaczyło. Młodszy, gdy gra, nie widzi i nie słyszy niczego dookoła. Wujek nie tylko pomógł złodziejowi się okraść, lecz także unieszkodliwił jedynego spostrzegawczego świadka, pozwalając mu wbić wzrok w wyświetlacz komórki.
– Mówi się: dwoje oczu – poprawiłem mimowolnie Zachara.
– I śmierdział. – Ziewnął.
– Czym śmierdział? Znasz ten zapach? – spytałem z nadzieją.
– Nie. Śmierdział złodziejem. – Młodszy odkręcił się twarzą do ściany i zasnął.
Ja też poczułem zmęczenie. Gdy już zasypiałem, w uchylonych drzwiach pojawiła się głowa bez twarzy, z włosami tak gęstymi jak sierść owczarka podhalańskiego. Ciocia Wiola ma takie włosy, ale to nie była ona.
– Cześć, brat! Śpisz na moim tapczanie. Nie strasz rano ptaków, hi, hi – powiedziało czupiradło i znikło mi sprzed oczu.
Pojąłem, że głowa należała do Tamary. Najstarsza córka Paciorków, w odróżnieniu od wujka Bogdana i bliźniaczek, miała proste, krótko obcięte, brązowe włosy. Niezbyt uprzejmie przypomniała mi, że gdy byłem u nich ostatnio, żądałem przepędzenia ptaków spod mojego okna. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że nie było to mądre żądanie, ale te ptaki koncertowały już od czwartej rano. Przecież można oszaleć od takiego śpiewania! Nie jestem do tego przyzwyczajony. U nas hałasują samochody, ale warkot silników brzmi jak kołysanka, nie to co „ćwirrr, wirrr, trill!”.