Detox Love Story - ebook
Detox Love Story - ebook
Historia dziewczyny, która potrzebowała detoksu od życia uczuciowego, i chłopaka, który wszystko zepsuł. Niezależna historia z uniwersum LOVE STORY Julii Biel.
Joda ucieka. To znaczy pakuje się i wyjeżdża, bo bardziej niż studiów i niewiernych facetów potrzebuje oddechu i solidnej przerwy. Przyjaciel rodziny poleca ją do pracy w pubie pod Edynburgiem, a dziewczyna postanawia skorzystać z szansy. Chce uwolnić głowę, nabrać dystansu, zafundować sobie porządny detoks – to jej plan maxi. Plan mini to nie zamordować syna właścicielki pubu, Eryka, który choć udaje idealnego robota o nieskazitelnych manierach, najchętniej by ją utopił w kuflu z piwem. Chłopak ma o wszystko pretensje, a docinkom i komentarzom nie ma końca. Czy Joda naprawdę tak bardzo zalazła mu za skórę? A może chodzi o coś zupełnie innego? Czy pobyt w Szkocji sprawi, że Joda pozbędzie się zadry w sercu, czy wręcz przeciwnie, wszystko skończy się katastrofą?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-912-2 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To słowo kołatało się w mojej głowie tak długo chyba po to, żeby zagłuszyć niechciane wspomnienia.
Detoks zrobił niesamowitą karierę. Nagle takie modne stało się fundowanie sobie detoksu od wszystkiego – od smartfonów, Internetu, mediów społecznościowych, kawy, zakupów. Od ludzi.
„Sypiam w lesie, bo to mnie uspokaja”.
„Mój tydzień bez makijażu”.
„Odkryj znaczenie słów i zamilknij na weekend”.
„Jak odetchnąć od technologii”.
„Opowiem wam, jak się zmieniło moje życie po odstawieniu coli”.
Toksyny. Musiałam pozbyć się toksyn – zmartwień, obaw, wspomnień. Toksycznych ludzi.
Zwłaszcza ludzi.
Moja siostra bliźniaczka miała wszystko – od dziesięciu lat cała nasza rodzina skakała wokół niej i robiła, co się dało, żeby jej przypadkiem nie urazić. Bo Wera została skrzywdzona przez los. Jej plecy znaczyły blizny. Kochałam moją siostrę, ale ani trochę jej nie rozumiałam. Była śliczna, mądra i obsesyjnie skupiona na sobie. A teraz jeszcze miała boski tatuaż na całych plecach i faceta jak z okładki książek erotycznych.
Tak. Mam na myśli gołe klaty.
Babcia twierdziła, że wszyscy byliśmy śliczni – banda jej jasnowłosych aniołków. Ale mimo że i Wera, i ja miałyśmy jasne włosy, jej były jakieś takie... bardziej błyszczące. Mimo że obie miałyśmy błękitne oczy, jej były lśniące, a moje matowe. Obie byłyśmy zgrabne, ale to ją Anatom nazywał elfem.
Anatom. Znów bez pytania wdarł się w moje myśli.
Kiedy kilka miesięcy temu po raz pierwszy sobie uświadomiłam, że ludzie bez przerwy porównują mnie z siostrą bliźniaczką, uznałam, że nie chcę być podobna do Weroniki; muszę się od niej odróżnić. Niewiele myśląc, z dnia na dzień ścięłam długie włosy na krótko. Teraz troszkę zdążyły odrosnąć i sięgały mi już do podbródka, ładnie się układając. Uznałam, że taka fryzura podkreśla moją energiczną naturę, i tego postanowiłam się trzymać.
Ja byłam energiczna, bo Wera była spokojna i zamyślona, ja byłam zdecydowana, bo Wera zawsze dzieliła włos na czworo. Zastanawiałam się, jak się wyplątać z historii, że obie miałyśmy po liceum europejskim złożyć papiery na anglistykę, i proszę – ostateczny pretekst na srebrnej tacy podarował mi Anatom. Pieprzony, głupi, debilny, kretyński, cudowny, zabawny Anatom. Tom. Tomek.
Musiałam odetchnąć, bo byłam pewna, że inaczej oszaleję. Nie byłam nikomu potrzebna, miałam konto zasilane przez babcię od urodzenia i mogłam sobie pozwolić na rok przerwy, żeby spróbować ułożyć sobie w głowie co dalej.
Żeby zwolnić. Rzucić na swoje życie potterowe zaklęcia Immobulus i Impedimenta. Spowolnić wyroki boskie i ludzkie.
Kiedy poszłam się wyżalić Rafiemu, który prowadził pub Wypita Tequila i był przyjacielem całej naszej rodziny i każdego z osobna, natychmiast mnie zdiagnozował i zalecił doskonałą kurację – musiałam nabrać dystansu i stać się panią swojego losu. Innymi słowy, doradził, że powinnam na trochę wyjechać i znaleźć pracę, żeby przez ten rok samodzielnie na siebie zarabiać i poczuć, że wszystkie decyzje podejmuję sama. Że mam kontrolę nad własnym życiem. I że jeśli coś mi się nie podoba, mam prawo to coś kopnąć w cosiowy tyłek.
Jak Anatom kopnął mnie.
Jego kopniak wciąż bolał.
Co za niedojrzały dupek, w którym od razu się zakochałam! Wiedziałam, co o nim mówią, ale wcale nie planowałam się zakochać na poważnie! Chciałam coś wreszcie poczuć; poczuć, że komuś na mnie zależy; poczuć, że żyję.
Detoks.
Detoks od dupków i ściemniaczy.
Detoks od playboyów, bad boyów, sunny boyów.
Nie będę słuchała nawet boysbandów.
Kiedy Rafi zaproponował Szkocję, pomyślałam... dlaczego nie? Szkoci nie mają opinii najbardziej urodziwego narodu świata (z góry przepraszam wszystkich megaprzystojnych Szkotów), a skupiona na pracy i na tym, żeby odzyskać równowagę duchową, szybko dojdę do siebie.
Edynburg wprawdzie nie brzmiał jak wioska na końcu świata, w której oczami wyobraźni widziałam już siebie w samotnej latarni morskiej na rocznym zesłaniu, ale podobno przyjaciółka Rafiego mieszkała w dzielnicy Portobello, nadmorskim przedmieściu stolicy Szkocji. Wprawdzie marzenia o latarni morskiej musiałam odłożyć na później, ale zatoka Firth of Forth też brzmiała nieźle. Z jednej strony, od centrum Edynburga dzieliło mnie tylko dwadzieścia minut autobusem i osiem kilometrów, a z drugiej, było to na tyle daleko, że dzielnica stanowiła odrębny świat.
Mikrokosmos, w którym moje problemy staną się mikro.
Miejsce dobre jak każde inne. Rafi twierdził, że zajmie się mną Paula, a e-mail od współwłaścicielki pubu tylko to potwierdził. Pisała, że spadam im z nieba, bo osoba, która została zatrudniona, by latem wspomóc obsługę kelnerską, w ostatniej chwili zrezygnowała i teraz szukają kelnerki. A że zatrudniają wyłącznie ludzi z polecenia, mogę liczyć na szansę.
No proszę, było miejsce na ziemi, gdzie ktoś mnie potrzebował.
Nawet jeśli jedynie latem.
I tylko przejściowo.
Paula zapewniła, że jeśli sprawdzę się w wakacje, być może będę mogła zostać na dłużej, ale oficjalnie oferowała zatrudnienie i zakwaterowanie na lipiec i sierpień. Obiecała, że ktoś z personelu odbierze mnie z lotniska i wkrótce pomoże dopełnić wszelkich formalności. Znajdowanie pracy za pomocą znajomych znajomych miało, jak widać, same plusy. Kobieta wydawała się sympatyczna, chociaż zaznaczyła, że powinnam się nastawić na harówkę w pubie, że robota nie należy do najłatwiejszych ze względu na to, że pracuje się w godzinach popołudniowo-wieczornych, i że towarzystwo jest... różne.
Chyba nie było niczego, czym zdołałaby mnie odstraszyć w tym stanie ducha, w jakim się znajdowałam. Przyleciałabym tu, nawet gdyby powiedziała, że przez najbliższe pół roku będzie codziennie lało, że wszyscy faceci niezależnie od pogody noszą męskie spódnice, że nie zrozumiem szkockiego bełkotu, a wieczna szarość krajobrazu wpędzi mnie w depresję.
Potrzebowałam zmiany, a mój brat Jonasz, ściskając mnie na pożegnanie, wyznał, że zazdrości mi widoków w rodzaju Harry’ego Pottera i Władcy Pierścieni. I że jeśli natknę się na młodsze wydanie Ewana McGregora, mam walić Anatoma i czym prędzej wychodzić za mąż.
Choć miałam siostrę bliźniaczkę, to właśnie z Jonaszem trzymałam się naprawdę blisko. Był młodszy o rok, ale od zawsze zachowywał się jak nasz starszy brat. Od dzieciństwa to on był moim powiernikiem i sprzymierzeńcem. Trzymaliśmy sztamę przed rodzicami, młodszym rodzeństwem (tak, szok w dzisiejszych czasach, było nas pięcioro), znajomymi. On mnie rozumiał.
Mój brat nie miał mi za złe, że spakowałam walizkę i zapięłam suwak, jakbym grubą kreską oddzielała moją dotychczasową egzystencję od przyszłości. Że rozczarowałam rodziców, zarządzając roczną przerwę od życia i studiów, bo i on zaplanował to samo. Tyle że on zostawał w Poznaniu, chociaż zamierzał pracować. Pewnie gdyby nie jego ukochana Ella-Nutella, której szczegółowo zaplanowana przyszłość prowadziła w stronę USA, gdzie mieszkała jej babcia, spakowałby plecak już teraz i wyrwał się ze mną do Aten Północy albo Starego Kopciucha, jak nazywano magiczny Edynburg.
Ale tego nie zrobił.
Wzruszyłam ramionami.
Nie mogłam w tej chwili martwić się tym, że zostawiam ich wszystkich. Nie mogłam żałować, że zostawiam mamę, tatę, siostrę, Jonasza i młodszych braci: Mata i Antka. Że zostawiam Rafiego, który przeszedł w życiu tyle, że umiał słuchać ludzi – zwykle przy polerowaniu szklanek albo mopowaniu podłogi, ale zawsze. Osiągnęłam stan, w którym było mi totalnie wszystko jedno. Czułam, że powinnam zadzwonić do rodziców i w spokoju wytłumaczyć im, co zamierzam, ale najpierw musiałam dojść do porozumienia sama ze sobą.
Okay, wdech – wsiadasz do samolotu, wydech – lądujesz w zupełnie innej rzeczywistości.
Zamykasz oczy, żeby wyrzucić z głowy obrazy idealnych sióstr, zdradliwych erotomanów i trudne decyzje, po czym unosisz powieki, żeby odzyskać jasność spojrzenia.
Magia.
Stanęłam w hali przylotów i spokojnie rozejrzałam się po tłumie osób, które pojawiły się, żeby odebrać kogoś bliskiego. Nie miałam pojęcia, kto ostatecznie po mnie przybędzie, bo nie zapytałam, a teraz zżerały mnie nerwy, a mózg podsuwał obrazy Ewana McGregora i kadry z filmu Braveheart. Siląc się na spokój, szukałam swojego imienia na kartkach trzymanych przez mniej lub bardziej niecierpliwie czekających.
Przesuwając się powoli, zastanawiałam się, w której kieszeni mam adres pubu, w razie gdyby żaden z wojowniczych Szkotów nie przybył mi na ratunek. A może powinnam spodziewać się dziewczyny? Może pojawi się sama Paula, właścicielka?
Jest! „YODA MELLER”. Mimowolnie się uśmiechnęłam, choć z mistrzem Yodą nie miałam nic wspólnego, uniosłam wzrok i zamarłam.
W pierwszej chwili byłam pewna, że dziesięć metrów ode mnie stoi Anatom.
Na kilka sekund wstrzymałam oddech, równocześnie oblewając się potem, ale na szczęście jakieś przytomne synapsy nerwowo-mięśniowe potrząsnęły czym trzeba i zresetowały moje ciało.
Zamrugałam. Uff, to niemożliwe. To na pewno nie był Anatom, który rozkochał mnie w sobie i porzucił. Chłopak, który opuścił kartkę z moim imieniem, miał wprawdzie blond włosy, ale jego oczy były niemal granatowe. Był też na pewno bardziej umięśniony, jakby trenował rugby albo piłkę nożną. Albo układanie na półkach skrzynek z butelkami piwa. Gapił się na mnie wyraźnie zdziwiony moją przerażoną reakcją.
Wyciągnęłam do niego prawą rękę jak świetnie wychowany android i uścisnęłam mu dłoń, krótko i zdecydowanie, po czym schowałam rękę na plecy. Lewa tak mocno trzymała uchwyt walizki, że byłam pewna, iż lada moment eksplodują mi wszystkie kostki.
– Did you have a pleasant flight? – zapytał jak robot jeszcze lepiej wychowany od androida, na pewno zachodząc w głowę, czy przypadkiem nie wycieram dłoni w spodnie (zwłaszcza że właśnie to robiłam).
Czego się spodziewałam? Czy grzeczność na Wyspach nie wymagała, by autochtoni zachowywali się z uprzejmym dystansem wobec nieobliczalnych przyjezdnych?
– Mhm... – mruknęłam, maksymalnie elokwentnie jak na kogoś, kto zamierzał składać papiery na anglistykę!
– Okaaay, I’m Eric. – Biedak. Gdyby mieszkał w Polsce, wyśmiewano by się z jego imienia na równi z Brajanem i Dżesiką. Ponieważ nie ułatwiałam mu niczego, lekko westchnął i wskazał dłonią wyjście. – Shall we?
Kiedy ruszyliśmy do wyjścia z hali przylotów, kierując się do Short Stay Car Park, byłam pewna, że mruknął pod nosem coś w rodzaju „Those fucking Poles”, ale mógł też powiedzieć „I wanna play with dolls” albo „Wish I could kill some trolls”. Mruknięcie, które mogło być najbardziej pogardliwym określeniem, jakie usłyszałam w życiu, skojarzyło mi się jeszcze niespodziewanie z „Chcesz fangę w nos?”. Wspomnienie o przygodach Mikołajka, których namiętnie słuchał mój dziewięcioletni brat Antek w interpretacji Jerzego Stuhra, na chwilę zaszkliło mi oczy.
Musiałam być dzielna.Los może jest ślepy, ale bywa pamiętliwy. Miałem lepsze rzeczy do roboty, niż jeździć po zagubione owieczki, które postanowiły szukać szczęścia akurat tutaj. Rozumiałem, że Paula miała jakiś dług do spłacenia albo rachunek do wyrównania – patrząc na dziewczynę z fochem na fotelu po mojej lewej stronie, nie byłem pewny, która interpretacja jest właściwa – i że nie zdołała odmówić przyjacielowi z młodości, ale dlaczego to wszystko musiało się odbywać moim kosztem? Ponownie?
Ona coś sobie wymyśliła, a ja obrywałem rykoszetem. Dziewczyna obok mnie milczała jak zaklęta i co pewien czas zaciskała powieki, a ja miałem nadzieję, że ruch lewostronny na długo da jej się we znaki. Dobrze jej tak.
Przedstawiłem Pauli szczegółową rozpiskę osobową i zapewniłem, że doskonale damy sobie radę w aktualnym składzie, że nie potrzebujemy wsparcia z łapanki i że kwestie personalne trzeba dobrze przemyśleć, ale uparła się zatrudnić jakąś niedoświadczoną laskę, która wyglądała, jakby uprzejmość to był zaraźliwy wirus, który roznosi się drogą kropelkową.
Zresztą słowo uprzejmość zaczynało się na literę „u” – może po prostu nie dotarła w słowniku aż tak daleko.
– We’ll get to Portobello in twenty minutes – powiedziałem tylko, na co ona nieznacznie skinęła głową i rzuciła po polsku, gapiąc się przez szybę na krajobraz, który nikogo nie pozostawiał obojętnym – to znaczy, nikogo oprócz niej:
– Co za upierdliwy gość.
No proszę, jednak się myliłem. Na literę „u” zaczynały się słowa: i uprzejmy, i upierdliwy.
Szybko porzuciłem więc próbę small talku, bo jak długo można znosić pełne wyższości spojrzenia i chamskie teksty? Nie miałem ochoty, żeby ktoś mnie traktował tak, jakbym był kloszardem, który po raz ósmy z rzędu prosi o drobne na piwo. Mogła przyjechać taksówką, autobusem, tramwajem albo rowerem, miliony ludzi jakoś sobie radzą z dojazdem z lotniska, ale nie, szkocka gościnność to podstawa. Dobrze, że Paula nie zaplanowała, że będzie ją witać zespół dudziarzy w kiltach. Dziewczyna i tak by tego nie doceniła.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy do wschodniej dzielnicy Edynburga – moim skromnym zdaniem, duszy tego miasta, które wybrałem świadomie i przytomnie – jak każdego dnia szeroko się uśmiechnąłem. Byłem ciekaw, czy obrażona na cały świat laska dostrzega to, co ja. Cudowne połączenie współczesnej i dawnej architektury, Water of Leith, rzeka, nad którą codziennie biegałem, poprzemysłowe budynki przy porcie.
Miałem nadzieję, że Yoda nie widzi ponurych portowych budynków, ale że podoba jej się to, na co patrzy. Kochałem to miejsce tak bardzo, jakbym się tu urodził.
Gdy wreszcie dotarliśmy do Portobello, poczułem, jak się uspokajam i relaksuję, i to pomimo niewdzięcznego bachora na siedzeniu obok. Opuściłem szybę, żeby wciągnąć do płuc ożywcze morskie powietrze. Plażowy kurort Edynburga i piękne domy przy promenadzie powinny wynagrodzić jej traumatyczny przejazd przez Leith w moim towarzystwie. Uśmiechnąłem się odruchowo, na co Yoda oderwała wzrok od szerokiej plaży i ze zmarszczonym czołem wbiła wzrok w mój policzek. Jezu, co z nią było nie tak?! Miałem tam bekon ze śniadania czy co? Jeśli bezgłośne wgapianie się w ludzkie twarze to był jej patent na obłaskawianie klientów pubu, to wróżyłem szybki powrót do jej ukochanego Poznania.
– Something wrong? – wykrztusiłem w końcu, bo czułem, że albo się rozbiję, albo ją zmuszę do mówienia.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie byłem przyzwyczajony do tak zdawkowych reakcji. Nie wyglądało na to, że ją onieśmielałem – zachowywała się z dystansem, wręcz wrogo i naprawdę chamsko. Miałem nadzieję, że kiedy wyląduję z nią na pierwszej zmianie, nie uduszę jej w ciągu pierwszej godziny.
A ja z całą pewnością miałem więcej powodów, żeby jej się pozbyć, niż ona, żeby mnie zamordować. Ale o tym akurat nie mogła wiedzieć.
Zaparkowałem naprzeciwko ściany budynków, przy plaży, w miejscach zarezerwowanych dla grub a beer – swoją drogą byłem ciekaw, kiedy Yoda załapie znaczenie nazwy – i wysiadłem, żeby odetchnąć i uspokoić tętno.
Popatrzyłem na nazwę lokalu, która była tu, odkąd pamiętałem. grub to „żarcie”, a graficznie przekreślone U za pomocą litery A tworzyło grab, czyli „chwycić, wziąć”. grab a beer – miałem nadzieję, że Yoda załapie dowcip, bo był nieprzetłumaczalny i niewytłumaczalny.
Wciągając do płuc ożywcze powietrze, usiłowałem się uspokoić. Puls, tętno, ciśnienie, zimna krew. Dasz radę, Eryku, to tylko arogancka dziewczynka, której nie uda się wyprowadzić cię z równowagi, chociaż bardzo się stara. Nie macie zostać przyjaciółmi na śmierć i życie i gówno cię powinno obchodzić, jakie ma o tobie zdanie. Nie zna cię i jak widać, nie zamierza poznać.
Poza tym w Edynburgu roiło się od dziewczyn z Polski, ona naprawdę niczym się nie wyróżniała. No, może z wyjątkiem pozy obrażonej na cały świat kapryśnej królewny, którą zły król zmusił do zapieprzania w pubie i mieszania się z plebsem.
Wyjąłem jej walizkę z bagażnika i pomimo protestów zaniosłem na drugą stronę ulicy. Otworzyłem drzwi kluczem. O tej porze pub był jeszcze zamknięty dla klientów, więc Paula zamierzała od razu omówić formalności z Yodą. Obejrzałem się za siebie, uświadamiając sobie, że dziewczyna wciąż stoi przy samochodzie. Rozglądała się po okolicy, już nie marszcząc czoła i jakby z większym spokojem. Widziałem, jak chłonie plażę i morze, ludzi, budynki, wczesnopołudniowy ruch; jak unosi wzrok na szyld pubu i z uśmieszkiem zrozumienia przenosi go wyżej na kolejne dwa piętra mieszkalne.
I wreszcie, jakby uznała, że to miejsce godne jest tego, by przestąpiła jego próg, odwraca głowę w lewo i przygotowuje się do przejścia do mnie. Jeszcze zanim spojrzała w lewo, wiedziałem, co się stanie. Puściłem walizkę i z krzykiem rzuciłem się do niej. To musiał być silny zastrzyk adrenaliny, bo sam nie wiem, jak zdołałem w dwóch krokach przebiec i rzucić się na nią, przewracając ją na chodnik. Pisk hamulców, szczekanie psa, czyjś wrzask nieopodal na chodniku.
Byłem szybki jak Edward ze Zmierzchu.
Szeroko otwarte oczy Yody w ułamku sekundy zaszkliły się łzami.
– Wariatko! – powiedziałem po polsku, odruchowo mocno ją przytulając. Ulga, że osoba, którą miałem dostarczyć całą i zdrową, nie została rozjechana jak truskawka, była przeogromna. – Najpierw trzeba spojrzeć w prawo. W prawo!
Była chamska i bardzo nieprzyjemna, ale to nie znaczy, że życzyłem jej śmierci akurat pod kołami samochodu. (Miałem bujną wyobraźnię). Poza tym rozjechana na truskawkowe smoothie dziewczyna to nie byłby najlepszy PR dla naszego pubu. Czułem, jak Yoda dygocze, a jej ramiona drżą wstrząsane szlochem. Oparła czoło o moje ramię.
Wtedy dopadł do nas kierowca, żeby sprawdzić, czy oboje jesteśmy cali.
– It’s all good, I got it – zapewniłem, pomagając Yodzie wstać.
Dochodziła do siebie, przepraszając faceta w średnim wieku, że niemal przyprawiła go o zawał. Mnie zresztą też.
Kiedy mężczyzna dał się przekonać, że nikogo nie uszkodził i że to na pewno nie była jego wina, trzymając się za serce i kręcąc głową, powlókł się do auta.
– Upierdliwi goście czasem się przydają, no nie? – zapytałem, uśmiechając się szeroko, żeby ją trochę rozbroić i uciszyć puls. Edward ze Zmierzchu nie miał lekko.
Znów gapiła się na moje policzki, tym razem obydwa. Na zmianę. Może to był jej sposób na unikanie kontaktu wzrokowego?
– Masz dołeczki w policzkach – wyjąkała wreszcie, a jej dłoń zadrżała, jakby chciała dotknąć mojej twarzy.
Wow, jeśli to było pierwsze, co przyszło jej do głowy, po tym jak właśnie niemal została rozjechana na miazgę, to znaczy, że była w szoku.
– I mówisz po polsku – dodała.
– Pewnie, że mówię po polsku – powiedziałem, jakby to była oczywista oczywistość. W końcu się odsunąłem, wstałem i wyciągnąłem do niej rękę. – Pozwól, że raz jeszcze się przedstawię. Mam na imię Eryk.
– To było podłe. Poza tym w Polsce to głupawe imię – wyznała z rozbrajającą szczerością – jak... Eugeniusz.
Z trudem uniosła się na łokciu. Czy mogłaby się już podnieść? Nie musieliśmy robić z siebie widowiska.
– Eugeniusz??? – Uniosłem brwi. No bez jaj. Ona zdecydowanie nie miała w planach zdobycia mojej sympatii. – Wyobraź sobie, że tutaj pasuje – rzuciłem, mając ochotę pokazać jej język. Wciąż nie cofałem wyciągniętej dłoni. – Odezwała się dziewczyna, która tak bardzo uwielbia własne imię, że woli, żeby ją nazywać jak zielonego stworka metrowego wzrostu.
– A ty sobie wyobraź, że mistrz Yoda był wygimnastykowany i zręczny. – Przyjęła moją dłoń i uścisnęła ją mocno, po czym pozwoliła mi się podnieść z ziemi.
– No to nie bardzo do ciebie pasuje – rzuciłem, choć gdybym się na nią nie wściekał, musiałbym obiektywnie przyznać, że jak na truskawkę była seksowna.
Ale nie musiała o tym wiedzieć. Czułem, że z tą dziewczyną będą kłopoty. Miałem jedynie nadzieję, że nie będę potem o tym śpiewać jak Taylor Swift.
– Byłoby miło, gdybyś tym razem nie wytarła ręki o spodnie – dodałem z westchnieniem.
– Chyba jednak muszę – powiedziała, zbijając mnie z tropu. – Krwawisz.
Dopiero teraz zauważyłem, że nieźle poharatałem skórę na lewym przedramieniu.
– Cholera, ratowanie chamskich dziewczyn w T-shircie to słaby pomysł – mruknąłem, nawet nie próbując się uśmiechnąć. Dopiero teraz poczułem lekkie pieczenie. – Chodź, ekipa pubu na pewno nie może się doczekać, żeby cię poznać.
Pociągnąłem ją za sobą, nakazując najpierw spojrzeć w prawo, następnie w lewo i znów w prawo.
– I tak proszę odtąd robić codziennie, zrozumiano?
Grzecznie ujęła moją dłoń i dała się przeprowadzić pod drzwi pubu.
– Zrozumiano – pisnęła.
– Witaj w Grub a Beer.
Gdybym wiedział, co ta młoda za chwilę tu odstawi, wepchnąłbym ją pod kolejne auto.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------