Dewolucja Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez sasquatche nieopodal góry Rainier - ebook
Dewolucja Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez sasquatche nieopodal góry Rainier - ebook
Jeżeli wydarzenia opisane w odnalezionym dzienniku są prawdziwe, musimy zaakceptować niemożliwe – stworzenie znane jako sasquatch, Wielka Stopa, żyje wśród nas i jest bestią o straszliwej sile i gwałtowności
Mieszkańcy Greenloop, odizolowanej od świata osady high-tech w górach w stanie Waszyngton, prowadzą ekologiczny i nowoczesny tryb życia do czasu, gdy zostają odcięci od świata po wybuchu wulkanu Mount Rainier. Tracą dostęp do internetu, nie działają telefony komórkowe i sieć elektryczna. Katastrofa naturalna zmusza ich do podjęcia walki o przetrwanie w surowych warunkach.
Wkrótce po erupcji odkrywają, że w rozległych lasach otaczających ich osadę nie są sami. Nagłe i przerażające spotkanie z mitycznymi istotami, znanymi jako sasquatche, ujawnia, że te stworzenia są znacznie bardziej niebezpieczne niż głoszą legendy…
„Opowieść Maxa Brooksa o masakrze dokonanej przez małpopodobne stwory to jeden z najlepszych horrorów, jakie kiedykolwiek czytałem. Sugestywna wizja niemal zaciera granicę między prawdą a literacką fikcją”.
Blake Crouch,
autor Mrocznej materii
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-426-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
najszpetniejsze zwierzę,
do człowieka podobna!
Marek Tulliusz Cyceron (przeł. Erazm Rykaczewski)
WSTĘP
WIELKA STOPA NISZCZY MIASTO. Tak brzmiał tytuł artykułu, który dostałem niedługo po erupcji góry Rainier. Sądziłem, że to spam, jakim człowiek jest atakowany po intensywnym surfowaniu po internecie. Kończyłem wtedy chyba setny ekspercki tekst dotyczący góry Rainier, analizujący każdy aspekt katastrofy, którą można było przewidzieć, a więc i jej zapobiec. Podobnie jak reszta kraju potrzebowałem prawdy, nie sensacji. Ważne było, aby prasowe doniesienia trzymały się faktów, ponieważ mimo wielu ludzkich porażek: politycznej, gospodarczej, logistycznej, do śmierci większości ludzi w Rainier doprowadziła psychologia, a dokładniej rzecz biorąc, napędzana przesadą histeria. Ale hasło pojawiło się znowu i widniało wyraźnie na ekranie laptopa: WIELKA STOPA NISZCZY MIASTO.
„Daj sobie spokój” — próbowałem się przekonać. „Świat nie zmienia się z dnia na dzień. Weź głęboki wdech, wyluzuj i żyj dalej”.
I prawie bym to zrobił. Gdyby nie te dwa słowa.
Wielka Stopa.
Artykuł, opublikowany na mało znanej, kryptozoologicznej stronie internetowej, informował, że choć cały kraj skupia się na gniewie góry Rainier, to kilka kilometrów dalej, w odciętej od świata, luksusowej i supertechnicznej, ekologicznej wiosce Greenloop odbyła się rzeźnia o mniejszym zasięgu, ale nie mniej krwawa. Autor artykułu, Frank McCray, twierdził, że erupcja wulkanu nie tylko odcięła Greenloop od możliwości uzyskania ratunku, ale także wydała ją na pastwę zgrai wygłodniałych, małpokształtnych bestii, które uciekały przed tą samą katastrofą.
Szczegóły oblężenia zostały opisane w dzienniku mieszkanki Greenloop, Kate Holland — siostry Franka McCraya.
„Nie znaleziono jej ciała” — napisał do mnie McCray w następnym e-mailu. „Jeśli jednak uda się panu opublikować ten pamiętnik, może przeczyta go ktoś, kto ją widział”.
Zapytałem, dlaczego wybrał mnie.
„Śledziłem pańskie artykuły o górze Rainier i wiem, że nie poda pan żadnej informacji, dopóki jej pan nie zweryfikuje”.
Zapytałem więc, dlaczego, jego zdaniem, miałbym się zainteresować Wielką Stopą.
„Ponieważ czytałem Pański artykuł w «Fangorii»”.
Wielu ludzi wie, jak należy szukać w internecie, ale to, że McCrayowi udało się wyszperać liczącą kilka dziesięcioleci listę Najlepszych klasycznych filmów o Wielkiej Stopie, jaką sporządziłem dla ikonicznego pisma poświęconego horrorowi, było godne szacunku. Opowiedziałem w „Fangorii” o „dorastaniu w trakcie gorączki wokół Wielkiej Stopy” i rzuciłem czytelnikom wyzwanie, aby obejrzeli te stare filmy „oczami sześciolatka, którego wzrok nieustannie przeskakuje między przerażającymi scenami na ekranie a ciemnymi, szeleszczącymi drzewami za oknem”.
Czytanie tego kawałka musiało przekonać McCraya, że jakaś część mnie nie była do końca gotowa zapomnieć o dziecięcej obsesji. Musiał się też dowiedzieć, że sceptycyzm każe mi zawsze dokładnie sprawdzać temat. Co też zrobiłem. Zanim ponownie się odezwałem do McCraya, ustaliłem, że wioska o nazwie Greenloop faktycznie istnieje i sporo się o niej pisze. Prasa wałkowała zarówno powstanie społeczności, jak i osobę jej założyciela: Tony’ego Duranta. Żona Tony’ego, Yvette, do dnia erupcji prowadziła w tamtejszym tak zwanym Wspólnym Domu internetowe kursy jogi i medytacji. Wszystko skończyło się w jeden dzień.
Nie było w tym nic niezwykłego, ucierpiało wiele miasteczek leżących w pasie zalanym przez płynące z góry Rainier wrzące błoto, wystarczył jednak rzut oka na oficjalną mapę FEMA, aby stwierdzić, że Greenloop nie doznało szwanku z tego powodu. Poza tym inne zniszczone miejsca, na przykład Orting czy Puyallup, w końcu odnowiły swój cyfrowy ślad, a wioska Greenloop pozostała czarną dziurą. Nie było stamtąd doniesień prasowych ani amatorskich filmów. Niczego. Nawet Google Earth, zawsze staranna w aktualizacji zdjęć satelitarnych, nieustannie wyświetlała stare zdjęcie Greenloop i okolicy — sprzed erupcji. Choć było to wszystko osobliwe, to do utrzymywania kontaktu z McCrayem skłonił mnie fakt, że jedyną wzmianką o Greenloop po katastrofie, jaką umiałem znaleźć, był raport miejscowej policji, w którym stwierdzano, że „oficjalne śledztwo trwa”.
„Co pan wie?”, zapytałem po kilku dniach ciszy w eterze. Przysłał mi wtedy link do AirDrop z albumem zdjęć zrobionych przez starszą ranger Josephine Schell, z którą miałem później okazję długo rozmawiać. Dowodziła ona pierwszym zespołem poszukiwawczo-ratunkowym, jaki dotarł do zwęglonych resztek miejsca, którym kiedyś było Greenloop. Na pełnym zwłok pobojowisku odkryła dziennik Kate Holland (z domu McCray) i zanim go jej zabrano, sfotografowała każdą stronę.
Z początku mimo wszystko podejrzewałem, że McCray mnie wkręca. Mam dość lat, żeby pamiętać sławetne Dzienniki Hitlera. Kiedy jednak skończyłem czytać ostatnią stronę, uwierzyłem. W dalszym ciągu wierzę w tę historię. Może powodem jest prostota, z jaką opisała wydarzenia, frustrująca każdego „eksperta” ignorancja dotycząca wszystkiego, co związane z sasquatchem i czyniąca relację Schell stuprocentowo wiarygodną? Może nieracjonalne pragnienie uwolnienia się od cienia przerażonego chłopca, którym kiedyś byłem? Dlatego opublikowałem opowieść Kate — wraz z kilkoma dodatkowymi tekstami i wywiadami ukazującymi tło sprawy, które (mam nadzieję) dostarczą kontekstu czytelnikom niezaznajomionym z narracją wokół sasquatcha.
Zbierając informacje, nieustannie zadawałem sobie pytanie, ile zaprezentować. Przecież tematem zajmowały się dziesiątki naukowców i setki myśliwych, zarejestrowano tysiące kontaktów. Przebicie się przez wszystko zajęłoby lata, ale ta opowieść nie może tyle trwać. W związku z tym postanowiłem przedstawić wywiady tylko z dwiema osobami powiązanymi ze sprawą bezpośrednio i osobiście oraz odnieść się jedynie do pozycji Sasquatch — Przewodnik Steve’a Morgana. Koledzy miłośnicy Wielkiej Stopy bez dwóch zdań pamiętają Przewodnik Morgana jako najpełniejsze i aktualne kompendium tematu, łączące doniesienia historyczne z najnowszymi relacjami naocznych świadków i analizami naukowymi takich specjalistów jak dr Jeff Meldrum, Ian Redmond, Robert Morgan (niespokrewniony) i zmarły dr Grover Krantz.
Być może niektórzy czytelnicy zakwestionują moją decyzję o pominięciu szczegółów geograficznych, które pomogłyby zlokalizować Greenloop. Zrobiłem to, by zniechęcić turystów i szabrowników do zadeptania tego, co w dalszym ciągu pozostaje miejscem zbrodni. Pomijając jednak te szczegóły oraz konieczne poprawki ortograficzne i gramatyczne, pamiętnik Kate Holland jest oddany wiernie. Żałuję tylko, że nie mogłem przeprowadzić wywiadu z psychoterapeutką Kate (która namówiła ją do pisania dziennika), bo obowiązuje ją tajemnica lekarska. Milczenie terapeutki wydaje mi się jednak cichym przyzwoleniem. W końcu dlaczego miałaby zachowywać tajemnicę dotyczącą pacjentki, która jej zdaniem nie żyje?
Gdy powstawał ten tekst, Kate od trzynastu miesięcy była uznawana za zaginioną. Jeżeli nic się nie zmieni, w chwili publikacji niniejszej książki okres ten może wynosić kilka lat.
Nie mam niepodważalnych dowodów weryfikujących opowieść, którą zamierzacie właśnie przeczytać. Może zostałem wkręcony przez Franka McCraya, może obaj zostaliśmy wyprowadzeni w pole przez Josephine Schell. Osądź, czytelniku, sam, czy poniższe strony wydają się wystarczająco logiczne i czy — tak samo jak w moim przypadku — budzą w tobie od nowa przerażenie, dawno pogrzebane pod warstwami czasu minionego dzieciństwa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 1
…idźcie w głąb lasu stracić z oczu widok i pamięć zbrodni, w których grzęzną wasi współcześni…
Jan Jakub Rousseau
(przeł. Henryk Elzenberg)
WPIS DO DZIENNIKA NR 1
22 września
Jesteśmy na miejscu! Dwa dni jazdy, jedna noc w Medford, ale w końcu dotarliśmy. Jest idealnie. Domy naprawdę są ustawione w okrąg. No dobrze, nie do końca, ale kazałaś mi nie przerywać, nie redagować i nie cofać się. Dlatego namówiłaś mnie na pióro i papier. Bez klawisza „backspace”. „Po prostu pisz dalej”. W porządku. Niech będzie. Jesteśmy na miejscu.
Szkoda, że nie ma tu Franka. Nie mogę się już doczekać, naszej rozmowy. Zadzwonię do niego wieczorem. Na pewno znowu będzie przepraszać, że utknął na konferencji w Guangzhou, a ja mu znowu powiem, że to nieważne. Już i tak tyle dla nas zrobił! Przygotował dom, nakręcił filmy na FaceTime. Ma rację: nie oddają w pełni urody tego miejsca. Zwłaszcza pieszej trasy. Szkoda, że nie było go tu podczas mojej dzisiejszej pierwszej wędrówki. Coś magicznego…
Dan nie poszedł. Nic dziwnego. Został, żeby się rozpakowywać. Zawsze twierdzi, że chce pomóc. Ja mu na to, że chcę — muszę — rozprostować nogi. Dwa dni w samochodzie! Najgorsza jazda w życiu! Nie powinnam była cały czas słuchać wiadomości. Wiem: „Ograniczaj sobie dostęp do wiedzy o aktualnych wydarzeniach, poznawaj fakty, ale podchodź do nich bez szaleństwa”. Masz rację, nie powinnam była. Znowu Wenezuela, kolejne oddziały. Uciekinierzy. Na Karaibach wywrócił się następny statek. Lista robi się coraz dłuższa. No cóż, sezon huraganów. Na szczęście to było radio. Gdybym nie prowadziła, prawdopodobnie próbowałabym obejrzeć wszystko w telefonie.
Wiem. Wiem.
Powinniśmy byli pojechać wzdłuż wybrzeża, jak po ślubie z Danem. Trzeba było się uprzeć, ale Dan uznał, że międzystanowa „Piątka” będzie szybsza.
Rany.
Ta przemysłowa hodowla to paskudztwo. Tysiące biednych krów, stłoczonych w palącym słońcu. Smród. Wiesz, że jestem wrażliwa na zapachy. Gdy dotarliśmy na miejsce, miałam wrażenie, jakbym w dalszym ciągu czuła ten fetor w ubraniu, we włosach, w głębi nosa. Musiałam się przejść, zaczerpnąć świeżego powietrza, rozluźnić mięśnie karku.
Zostawiłam Dana, żeby robił, co tam sobie zaplanował, i ruszyłam w górę, oznakowanym szlakiem zaczynającym się za naszym domem. Jest naprawdę łatwy — wznosi się równomiernie i wcale nie stromo, mniej więcej co sto metrów wbudowane są tarasowe drewniane stopnie. Ponieważ przebiega tuż obok domu sąsiadującego z naszym, zobaczyłam ją. Staruszkę. Przepraszam — starszą panią. Miała zdecydowanie siwe włosy. Krótkie. Chyba. Trudno powiedzieć, bo była w kuchni. Stała przy zlewie. Podniosła głowę i dostrzegła mnie. Uśmiechnęła się i pomachała. Też się uśmiechnęłam i odmachałam, ale się nie zatrzymałam. To niegrzeczne? Pomyślałam sobie po prostu, że tak samo jak na rozpakowywanie, będzie czas na poznawanie ludzi. No, może tak nie pomyślałam. Chyba w ogóle nie myślałam. Chciałam tylko iść dalej. Czułam się nieco winna, ale nie trwało to długo.
To, co ujrzałam…
No dobrze, przypominam ci, że twoim zdaniem szkic okolicy mógłby pomóc skanalizować moją potrzebę porządkowania otoczenia. Zgoda, to dobry pomysł i jeżeli szkic wyjdzie nieźle, prześlę ci skan. Nie ma jednak mowy, aby jakikolwiek rysunek, nawet zdjęcie, mogły uchwycić to, co ujrzałam w czasie tej pierwszej wędrówki.
Kolory. Wszystko w L.A. jest szare i brązowe. Szare, zamglone niebo, które zawsze raniło mi oczy. Brązowe wzgórza pokryte wyschniętą trawą, od której kichałam i zaczynała mnie boleć głowa. Tutaj jest naprawdę zielono, jak na Wschodzie. Nie. Bardziej. W tylu odcieniach… Frank mówił, że była susza, i chyba widziałam wzdłuż autostrady trochę pożółkłej trawy, ale tutaj wszystko wygląda jak tęcza zieleni — od jasnozłotej po granatową. Krzewy… drzewa…
Te drzewa!
Pamiętam, jak po raz pierwszy poszłam na spacer kanionem Temescal w L.A. Tamte niskie, poskręcane dęby z małymi, spiczastymi liśćmi i cienkimi jak pistoletowe pociski żołędziami wyglądały wrogo. Brzmi to może dramatycznie, ale takie odniosłam wtedy wrażenie. Jakby były złe, że muszą spędzać życie w gorącej, twardej, pylącej, martwej glinie.
Tutejsze drzewa są szczęśliwe. Tak, powiedziałam to. Dlaczego nie miałyby być, w tej żyznej, miękkiej, nasączanej deszczami ziemi? Niektóre mają jasną, cętkowaną korę i złote, opadające liście. Przemieszane z wysokimi, potężnymi sosnami. Jedne ze srebrnymi od spodu igłami, inne z bardziej płaskimi, miększymi, które delikatnie muskały mnie po twarzy, gdy przechodziłam. Napawające spokojem wieże, wzbijające się wysoko w niebo, wyższe niż cokolwiek w L.A., w tym wychudzone rozkołysane palmy — od patrzenia na które boli kark.
Ileż to razy rozmawiałyśmy o podskórnym węźle zaczynającym się tuż pod moim prawym uchem i biegnącym aż pod ramię? Zniknął. Nieważne, jak skręcałam szyję, nic nie bolało. A niczego nie brałam. Choć zamierzałam. Zostawiłam nawet na kontuarze w kuchni dwie tabletki aleve, by mieć je pod ręką, gdy wrócę ze spaceru. Nie były potrzebne. Wszystko działało, jak należy. Szyja i ramię. Pełen relaks.
Stałam tam może dziesięć minut, patrząc na przeświecające przez liście słońce, obserwując jaskrawe, mgliste promienie. Migoczące. Wyciągnęłam dłoń, aby złapać jeden z nich — mały krążek ciepła wielkości ćwierćdolarówki, rozładowujący moje napięcie. Osadzający mnie mocno na ziemi.
Pamiętasz swoje słowa o osobowościach obsesyjno-kompulsyjnych? Że życie we współczesnych czasach jest niezwykle trudne? Nie tutaj, nie teraz. Czułam każdą mijającą sekundę. Zamknięte oczy. Głębokie, oczyszczające oddechy. Pachnące, wilgotne, chłodne powietrze. Żywe. Naturalne.
Tak różne od pełnego przeszczepów L.A. z trawnikami, palmami i ludźmi żyjącymi z ukradzionej komuś wody. To ma być pustynia, a nie rozprzestrzeniający się na wszystkie strony ogród próżności. Może dlatego każdy czuje się tam okropnie. Wszyscy wiedzą, że mieszkają wewnątrz iluzji.
Ja nie. Już nie.
Pamiętam, że przez głowę przeszło mi: „Lepiej być nie może”. Ale nie miałam racji. Otworzyłam oczy i kilka kroków dalej zobaczyłam duży, szmaragdowy krzak. Nie zauważyłam go przedtem. Pełen owoców! Wyglądały jak jeżyny, ale sprawdziłam dla pewności w internecie. (à propos świetny odbiór wi-fi, nawet tak daleko od domu!) Owoce nie tylko były prawdziwe, ale stanowiły niezwykle szczęśliwe znalezisko! Frank wspomniał o zniszczeniu plonu leśnych owoców przez letnią suszę, a tu rósł ten krzak, tuż przede mną. Czekał na mnie. Pamiętasz, jak mówiłaś, żebym była bardziej otwarta na okazje, starała się dostrzegać znaki?
Nieważne, że owoce były nieco cierpkie. Dodawało im to tylko charakteru. Smak sprawił, że przypomniał mi się krzew rosnący za naszym domem w Columbii1. Niecierpliwie wyczekiwałam sierpnia, gdy owoce dojrzeją, i już w lipcu podkradałam purpurowiejące kulki. Wspomnienia nadpłynęły gwałtowną falą — mijające pory roku, tata czytający Jeżyny dla Sal i ja, wybuchająca śmiechem, gdy Sal wpada na niedźwiedzia. Zaczął mnie szczypać nos, a kąciki oczu zrobiły się mokre. Prawdopodobnie straciłabym głowę, ale uratował mnie — dosłownie — ptaszek.
Tak naprawdę to dwa. Dwa kolibry trzepoczące wokół wysokich, purpurowych, dzikich kwiatów, wypełniających sobą plamę słońca jak z filmu Disneya. Jeden z kolibrów zatrzymał się przy kwiecie, po chwili podleciał drugi i stała się rzecz niesamowita: drugi ptaszek zaczął dawać pierwszemu drobne całuski, falując przy tym w tę i z powrotem miedziano-pomarańczowymi piórkami i rozdziawiając różowo-czerwone gardziołko.
W porządku, wiem, że jest ci już prawdopodobnie niedobrze od porównań. Przepraszam. Nie mogę jednak przestać myśleć o tych papugach. Pamiętasz je? Te, o których rozmawiałyśmy? To dzikie stado? Pamiętasz, jak spędziłyśmy całą sesję, rozmawiając o tym, jak ich skrzeki doprowadzają mnie do szału? Przepraszam, że nie dostrzegłam wtedy związku, na jaki próbowałaś mnie naprowadzić.
Biedactwa. Brzmiały, jakby były przerażone i wściekłe. A jak miały się czuć, skoro jakiś okropny człowiek wypuścił je w środowisku, w którym nie potrafiły żyć, bo nie były do tego przystosowane? A ich dzieci? Wyklute z tkwiącym w genach nieszczęściem. Z każdą komórką ciała tęskniącą za środowiskiem, w którym nie miały szansy się znaleźć. Tamto miejsce nie było dla nich! Nie było tak naprawdę dla nikogo! Trudno dostrzec zło, dopóki nie ma się porównania z dobrem. Z tym miejscem tutaj, z wysokimi, zdrowymi drzewami i szczęśliwymi ptaszkami, wymieniającymi się całuskami. Wszystko, co tu się znajduje, należy do tego miejsca.
Ja też do niego należę.
Z programu radiowego American Public Media Marketplace — zapis rozmowy Kaia Ryssdala z założycielem Greenloop, Tonym Durantem
RYSSDAL: Dlaczego ktoś, zwłaszcza ktoś nawykły do życia miejskiego albo podmiejskiego, miałby zechcieć odizolować się w dziczy na końcu świata?
TONY: Nie jesteśmy wcale odizolowani. W tygodniu rozmawiam z ludźmi z całego świata, a w weekendy zazwyczaj jesteśmy z żoną w Seattle.
RYSSDAL: Ale czas, jaki musicie spędzać, jadąc do Seattle…
TONY: To nic w porównaniu z tym, co ludzie tracą, tkwiąc codziennie w samochodach. Wystarczy pomyśleć, ile godzin spędza się w drodze do pracy i z pracy, albo ignorując, albo wręcz żywiąc urazę do otaczającego miasta. Mieszkając na wsi, doceniamy czas spędzany w mieście, ponieważ pobyt w nim nie jest przymusowy, lecz dobrowolny, to przyjemność, a nie uciążliwy obowiązek. Rewolucyjny styl życia w Greenloop pozwala nam korzystać z najlepszych aspektów zarówno tego, co miejskie, jak i tego, co wiejskie.
RYSSDAL: Porozmawiajmy przez chwilę o tym „rewolucyjnym stylu życia”. Kiedyś określił pan Greenloop mianem nowego Levittown.
TONY: Bo nim jest. Levittown było prototypem dobrobytu. Mieliśmy wtedy mnóstwo młodych żołnierzy, którzy wrócili z frontu drugiej wojny światowej, właśnie się ożenili, chcieli zakładać rodziny, byli głodni własnego domu, lecz nie posiadali środków, aby to osiągnąć. Równocześnie nastąpiła rewolucja w przemyśle — z oszczędną produkcją, lepszą logistyką, prefabrykatami… efekty wojny, ale z ogromnym potencjałem na czasy pokoju. Levittowie jako pierwsi dostrzegli ten potencjał i zaprzęgli go do stworzenia pierwszej amerykańskiej „zaplanowanej społeczności”. Zbudowali ją tak szybko i tanio, że stała się modelem dla współczesnych przedmieść.
RYSSDAL: Twierdzi pan, że model się przeżył.
TONY: Nie jestem jedyny. Cały kraj przyznał to już w latach sześćdziesiątych, gdy uświadomiliśmy sobie, że nasz standard życia nas zabija. Po co postęp, jeżeli nie da się jeść dobrego i zdrowego jedzenia, oddychać powietrzem ani mieszkać na wsi, ponieważ tereny zalewa ocean? Od pół wieku wiemy, że potrzebne jest zrównoważone rozwiązanie. Tylko jakie? Cofnąć zegar? Mieszkać w jaskiniach? Tego chcieli wcześni ekolodzy, a przynajmniej takie robili wrażenie. Pamięta pan ikoniczną scenę w Niewygodnej prawdzie, w której Al Gore pokazał wagę ze sztabami złota na jednej szali, a Matką Ziemią na drugiej? Co to za wybór?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Kate McCray dorastała w mieście Columbia w stanie Maryland.