Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Diabeł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabeł - ebook

Przez ćwierć wieku armia była jedyną rodziną Maksa. Kiedy opuścił jej szeregi, stracił sens życia. Wyjazd na pogrzeb ojca traktuje jako szansę na ostateczne rozliczenie się z przeszłością. Maks wraca do rodzinnego miasta i trafia w sam środek wojny między przyjacielem ojca a lokalnym gangsterem. Wkrótce okazuje się, że wyjazd z miasta wcale nie jest tak prosty, jak mu się wydawało a Maks będzie musiał opowiedzieć się po którejś ze stron konfliktu. Wspierany jedynie przez przyjaciółkę i byłą dowódczynię oraz psa weterana, Maks stanie do walki, której wynik zdaje się z góry przesądzony. Jest jednak coś, czego bezwzględni bandyci nie wiedzą. Ksywa operacyjna Maksa nie przez przypadek brzmiała DIABEŁ. W małym śląskim miasteczku rozpętuje się wojna. Dla jednych piekło na ziemi... Dla Maksa prawdziwy dom... Już wkrótce do kin trafi film na podstawie książki!

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396887627
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Takiego Diabła chciałbym mieć za przyjaciela. Świetna, wartka sensacja.

Robert Małecki

Wciągająca od pierwszych stron, wartka akcja powoduje, że nie można się oderwać! A poza tym chciałabym mieć taką przyjaciółkę jak... Suka!

Magdalena Witkiewicz

House Media Company
przedstawia film „Diabeł”

Występują
Eryk Lubos, Krzysztof Stroiński,
Paulina Gałązka, Aleksandra Popławska,
Aleksandra Konieczna, Karol Bernacki,
Piotr Trojan, O.S.T.R., Marek Dyjak
oraz: Niki, Kira i Alina

Scenografia Jacek Mocny
Kostiumy Katarzyna Baran
Charakteryzacja Agnieszka Jońca
Casting Joanna Ślesicka
Dźwięk Zbigniew Waraksa, Maciej Pawłowski
Montaż Piotr Kmiecik
Muzyka Łukasz Targosz
Kierownictwo produkcji Beata Lejbik
Zdjęcia Michał Pukowiec, PSC
Scenariusz Robert Ziębiński

Producent kreatywny Robert Ziębiński
Producent Grzegorz Olkowski
Koproducent JB ASI
Reżyseria Błażej Jankowiak
Dystrybucja Monolith Films

W dniu, gdy zmarł, zdarzyło się coś,

urósł duch o metr i usunął się w bok,

ktoś zajął jego miejsce, śmiało krzyknął w głos

(Jam gwiazda czerni, jam gwiazda czerni).

„Blackstar”, David Bowie (tłum. Filip Łobodziński)

Na samotność bowiem skazują człowieka nie wrogowie,

lecz przyjaciele.

Milan Kundera, „Żart” (tłum. Emilia Witwicka)

I tak przecież służysz komuś.

Słuchaj mnie, zawsze służysz komuś,

Czy to będzie diabeł, czy to będzie Bóg,

I tak przecież służysz komuś.

„Gotta Serve Somebody”, Bob Dylan (tłum. Filip Łobodziński)Spis treści

Prolog

Część pierwsza Mężczyzna z lasu

I

II

III

IV

V

VI

VII

KIEDYŚ Czerwiec 1992

Część druga Mężczyzna z kościoła

I

II

KIEDYŚ 12 września 1992 roku

III

IV

KIEDYŚ Sierpień 1993 roku

V

VI

VII

VIII

IX

KIEDYŚ Luty 1994 roku

X

XI

KIEDYŚ Maj 1995 roku

Część trzecia Kobieta z miasta

I

II

III

KIEDYŚ Wrzesień 1996 roku

IV

V

VI

KIEDYŚ Lipiec 1997 roku

VII

VIII

IX

X

XI

KIEDYŚ Listopad 1997 roku

Część czwarta Mężczyzna z Armii

I

II

III

IV

V

KIEDYŚ Maj 2020 roku

VI

VII

VIII

IX

X

XI

Część piąta Kobiety z piekła

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

Podziękowania

DZIEWCZYNA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIIIProlog

Katarzyna Baran miała trzydzieści siedem lat, męża, syna i wykupione wczasy all-inclusive w Chorwacji. Planowali wylecieć tuż po długim weekendzie. Dwa tygodnie na plaży. Jeszcze przed sezonem, więc bez tłumów i rodziców niepotrafiących upilnować wrzeszczących dzieciaków. Była dumna, że udało się jej wychować synka, Julka, na spokojnego, miłego chłopca. Miał co prawda dopiero osiem lat i bunt okresu dojrzewania oraz cały cyrk z tym związany jeszcze przed sobą, ale Kasia była spokojna. Wynikało to też z faktu, że nie wychowywała Julka sama. Karol, jej mąż, nie tylko był miłością jej życia, ale także miała w nim idealne wsparcie w przedzieraniu się przez wychowawcze trudy. Czasami kiedy siedziała na piwie z koleżankami i słuchała ich opowieści o tym, jak to spadła na nie całość obowiązków wychowawczych, jak mężowie i partnerzy wynajdują preteksty, byle tylko wyrwać się z domu i uciec od dzieci, milcząco kiwała głową, myśląc: „Jestem szczęściarą”.

Dlatego na początku stycznia poprosiła szefa o zmianę przydziału. Miała już swoje lata, napracowała się jako przykrywka, wycierała najgorsze bruki i udawała naprawdę złych ludzi. Teraz chciała odpocząć. Usiąść za biurkiem, wypełniać druki, rozliczać inne agentki CBŚ z działań, ale przede wszystkim chciała być bezpieczna. Nie dla siebie. Dla Julka i Karola. Dla ich uśmiechów, dla przypalonych naleśników, które zrobili jej na śniadanie w ubiegłe urodziny. Dla kostek czekolady, które Julek w magiczny sposób gubił w ich łóżku, a które potem nocą rozpuszczały się w jej włosach. Proste przyjemności. Nigdy nie sądziła, że będzie chciała takiego życia. Ona, Żelazna Kaśka, jak wołali na nią koledzy. Żelazna, bo nie do zdarcia. Żelazna. Ci, którzy ją poznali, mówili, że nigdy nie sądzili, iż pod tak delikatną powłoką czai się taka siła. Ładna, filigranowa blondynka i baba nie do zdarcia.

W 2013 roku, rozpracowując jednego z warszawskich biznesmenów, który – by prowadzić swoje interesy – mocno zasilał konta kilku polityków, musiała czekać na przybycie kawalerii ponad pół godziny, bo chłopcy pomylili adres. Albo zostali celowo wprowadzeni w błąd. To było przedmiotem dochodzenia wewnętrznego, ale nigdy nikomu nic nie udowodniono. Kasia swoje wiedziała. I wiedziała, że gdyby nie była Żelazną Kaśką, pewnie skończyłaby z kulą w głowie. Nikt nie znalazłby jej ciała, bo trafiłoby do wylewki pod fundament jednego z biurowców. Ale ona nie pękła. Nie rozpłakała się, kiedy była bita i przesłuchiwana. Nie wysypała się. Nie sprzedała kolegów i akcji. W końcu spóźnieni atecy wbiegli do biura. Pana X zatrzymano, a ją, zakrwawioną, przetransportowano do szpitala... Nie rozpłakała się. Nie pękła. Jedyne, co w niej pękło, to trzy żebra i kość w przedramieniu. Ale kości się zrastają.

Podczas przymusowego urlopu, na który ją wysłano, zaszła w ciążę. Nieplanowaną. A może jednak? Czasami myślała o tym... O tym, na ile jej głowa doszła do porozumienia z ciałem i postanowiła zrobić jej psikusa. Nie chcesz dzieci? Ale my chcemy, a tobie nic do tego. Więc mimo tabletek zaszła. Karol zapytał ją, czy chce usunąć, ale ona nie chciała, choć nigdy nie myślała o sobie jako o matce. Nie miała traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa. Przeciwnie. Pochodziła z dobrego domu. Wychowana w cieplarnianych warunkach. Zero przemocy. Zero bólu. Mimo to dziecko nie było czymś, do czego dążyła. Ale ono dążyło do niej. Dwa miesiące po porodzie wróciła do pracy.

Początkowo szef nie chciał przydzielać jej zadań. Musiała odbyć z nim trudną rozmowę. Bo przecież jest kobietą, matką, następnym razem coś się może jej stać... Zadała mu jedno proste pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć: czy ma w swoich szeregach przykrywkowca z cipką. Nie miał. Oczywiście, że nie miał. Nie miał na ulicach ani jednej kobiety. A kobiety potrafią wydobywać informacje, które są niedostępne dla facetów. Wszystko dzięki cipce. Nigdy nie używała jej w pracy. Nigdy nie rozebrała się przed celem. Jednak obietnica tego, co może dać celowi zawartość jej majtek, działała niejednokrotnie o wiele lepiej niż hektolitry wódki wypite przez infiltrującego obiekt mężczyznę.

Wróciła do operacyjnego i zadań specjalnych, ale dostawała same proste fuchy. A to rozpracowanie pana od kwiaciarni, który kręcił vatowskie karuzele, a to księgowego, który zapędził się w kreatywność. Nic, co wymagałoby sięgnięcia po broń. Nic, co generowałoby zagrożenie większe niż przechodzenie przez ulicę na zielonym świetle.

Robota, którą wykonywała teraz, osiem lat później, też miała być taka. Tarnowskie Góry. Miasteczko na Śląsku. Niecałe sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Burmistrz. Kilku biznesmenów. Pośród nich jeden, który wyglądał na polskiego Claude’a Bauduine’a. Claude był przekręciarzem unijnym. Francuzem, który odkrył, że można handlować uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla. Unia Europejska próbowała walczyć z nadmierną emisją CO2, a szemrani biznesmeni odkryli, że firmy produkujące mniejszą jego ilość mogły odsprzedawać swoje rezerwy firmom, które produkowały go więcej... We wszystko zaszyty był podatek VAT, który nigdy nie trafiał do kasy państwa... Ot, kreatywna księgowość i żonglowanie ustawami. Bauduine dostał trzy lata, ale mafia CO2 działała jeszcze lata po tym, jak wyszedł z paki. I wydawało się, że w Tarnowskich Górach też miała się świetnie.

Kasia nauczyła się więc kilku słów po śląsku, zwiedziła Zabytkową Kopalnię Srebra, a potem zatrudniła się u biznesmena jako asystentka w jednej z jego firm. Uśmiechała się, była miła, a nocami kopiowała dokumenty. Jeden z nich dotyczył sporego kawałka ziemi pod miastem. Po dwóch tygodniach pracy postanowiła się tam przejechać. Siedząc w firmowej skodzie kodiaq, pierwszy raz pomyślała, że ma dość. Tęskniła za chłopakami. Tęskniła za domem. W Tarnowskich Górach śmierdziało. Był środek zimy i pół miasta paliło w piecach oponami albo trupami. Chciała do domu.

Zaparkowała w lesie. Od celu dzieliło ją jakieś osiemset metrów. Założyła kurtkę, czapkę. Wyjęła z bagażnika kamizelkę z kamerą. Strzeżonego kamera strzeże – pomyślała. A potem wbiegła w noc.

Teraz, niespełna godzinę później, Katarzyna Baran krzyczała, choć doskonale wiedziała, że nikt jej nie usłyszy. Łzy ciekły jej po policzkach. Próbowała się bronić, ale nie miała siły. Było ich trzech. Jeden stał za jej plecami. On zaciągnął na szyi Kasi pętlę z elastycznego sznura. Czarnego. Mocnego. Nie do rozerwania. Dwóch pozostałych stało i przyglądało się, jak Kasia się dusi. Mówili coś do siebie, ale ona już niczego nie słyszała. W ostatnich sekundach życia myślała o Julku. O czekoladzie na poduszce i o tym, że bała się przyznać sama przed sobą, że marzy o drugim dziecku. A potem zapadła ciemność.

– Poszczała się, szefie – powiedział mężczyzna, który dusił agentkę CBŚ.

– Nie sądzę, żeby robiło jej to różnicę.

Szef pochylił się nad trupem. Znał sprzęt, którego używała. Służby.

– Kurwa – zaklął pod nosem. – Sobaka.

– Co?

– Pies, kurwa, suka, policja – wyjaśnił szef. – Wywieźcie ją za miasto i powieście na gałęzi. Niech wygląda na wyhuśtanie.

Mężczyźni nie odpowiedzieli, tylko podnieśli ciało Kasi i ruszyli do jej samochodu. Szef oddalał się powoli, trzymając w dłoni telefon. Musiał zadzwonić dalej.

– Kurwa – zaklął drugi raz, wybierając szybko numer.

W lesie rozległ się dźwięk dzwonka.

– Da? – usłyszał w słuchawce.Część pierwsza
Mężczyzna z lasu

I

W lesie spadł pierwszy w tym roku śnieg. Młoda sarna niepewnie zbliżała się do paśnika stojącego na brzegu polany. Idąca za nią dorosła samica na widok siana przyspieszyła, co dodało odwagi młodemu koźlęciu. Zwierzęta wyszły z lasu i otaczającej ich mgły wprost na polanę. Rozejrzały się dookoła, jakby próbowały odkryć, czy gdzieś obok nie czai się niebezpieczeństwo, a potem rzuciły się biegiem do paśnika. Chwilę później z tego samego leśnego przesmyku wyłoniły się łebki innych saren. Było ich sześć. Gdy zobaczyły, że ich koleżanki jedzą, nie chciały dłużej czekać. Biegły, zostawiając wyraźne ślady na świeżym śniegu.

Ich niespiesznie przeżuwane śniadanie przerwał donośny krzyk sójki. Sarny uniosły łby i z niepokojem zastrzygły uszami. Sójka krzyknęła drugi raz. Sarny nie zdążyły zrobić kroku, gdy nagle tuż obok nich znikąd wyłonił się rudy pies i wbiegł między nie, radośnie szczekając. Przerażone jeleniowate rzuciły się biegiem w stronę przesmyku, z którego przyszły, pies zaś, zamiast je gonić, skakał w miejscu po śniegu, szczekając w ich stronę, zupełnie jakby chciał powiedzieć im: hej, dokąd idziecie, przecież mieliśmy się bawić. Ale sarny go nie słuchały. Kilka sekund temu las wypełniały odgłosy przeżuwania. Teraz wypełniała go cisza przerywana urywanymi, radosnymi szczeknięciami.

Kilka metrów za psem coś upadło. Odwrócił łeb. Skoncentrował wzrok na miejscu, z którego dobiegł dźwięk. Jego mózg szybko połączył dźwięk z odgłosem, jaki wydaje lądujący na ziemi patyk. Pies przestał szczekać. Rzucił się tam, skąd doszedł dźwięk. Chwilę później biegł z kawałkiem sosnowej gałęzi w pysku. Ruszył w stronę, z której przybiegł. Kilka metrów dalej wyłoniła się postać biegnącego mężczyzny.

Miał na sobie ciepłą zieloną kurtkę. Spod czarnej czapki wystawały strąki rudych włosów. Na pociętej zmarszczkami twarzy jaśniał uśmiech. Nie zwalniając tempa biegu, mężczyzna pochylił się i podniósł z ziemi kolejny badyl. Rzucił go w stronę psa, ten zaś zostawił trofeum i pobiegł za następnym.

– Nie strasz saren – wysapał mężczyzna do psa. – Bo któraś cię kopnie...

Zwierzę jednak go nie słuchało. Biegło przed siebie, podrzucając w pysku badyl.

Tuż za polaną, na której spotkali sarny, majaczył sklep czy raczej buda, która na bezludziu udawała sklep. Lata temu zapewne był to centralny punkt życia między jeziorami i w środku lasu. Teraz to rozpadająca się rudera, w której miejscowi rybacy zaopatrywali się w papierosy, piwo i przyprawy do grilla.

Zbliżając się do sklepu, mężczyzna zwolnił bieg. Pod zielonkawym metalowym parasolem, który kiedyś zapewne służył za stolik, przy którym turyści mogli zjeść smażoną rybę, stało trzech mężczyzn. Mimo śniegu, mimo przejmującego zimna dzielnie dzierżyli w dłoniach butelki z piwem. Z daleka w rzednącej mgle wyglądali jak trzy makbetowskie wiedźmy w kufajkach i grubych czapkach.

Mężczyzna minął porzucone wędki i sprzęt do wiercenia przerębli leżący pod płotem otaczającym sklep. Kiwnął głową piwoszom i ruszył w stronę schodów prowadzących do drzwi rybaczówki. Pies usiadł obok metalowego parasola, ignorując pijące towarzystwo. Gdy jego pan zniknął, zaskomlał cicho, a potem zamarł, wpatrując się w drzwi.

Wnętrze sklepu wypełniał specyficzny zapach, w którym aromaty lata, wędzonych ryb, grilla i słońca mieszały się ze stęchlizną, zwietrzałym piwem i potem. Mężczyzna nachylił się przy stojaku, który pamiętał lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku i pośród rozrzuconych przypraw szukał tych, których potrzebował. Skończyły mu się sól, pieprz. Pod rękę napatoczyła mu się przyprawa do pieczonego kurczaka. Wziął trzy. Kilka bułek. Paczkę papierosów. I kawę. Byle jaką, byle fusiastą. Zresztą w rybaczówce nie było wyboru. Jeden rodzaj piwa. Jeden rodzaj kawy. Tylko papierosów były trzy gatunki. Mocne, lighty i superlighty. Podał sprzedawczyni swoje zakupy. Kobieta równie dobrze mogła mieć pięćdziesiąt, jak i osiemdziesiąt lat. W półmroku, który panował w sklepie, widział tylko zarys jej twarzy i trzęsące się dłonie.

– Dwadzieścia dwa złote – rzuciła beznamiętnie.

Sięgnął do kieszeni kurtki. Wygrzebał z niej pomięte pięćdziesiąt złotych i rozłożył na ladzie. Kiedy kobieta wydawała resztę, on wrzucał zakupy do plecaka. Schował pieniądze do kieszeni, kiwnął głową i wyszedł.

Gdy tylko otworzył drzwi, pies rzucił się na niego, radośnie merdając ogonem. Mężczyzna założył plecak na ramię, pogłaskał psa po głowie i ruszył truchtem w stronę dróżki, którą przybiegli. Gdy mijali piwoszy, jeden z nich spojrzał w ich stronę.

– Sąsiad uważa na pieska – rzucił.

Mężczyzna zatrzymał się. Odwrócił.

– Lisy się pojawiły. Kury kradną. Wszyscy wnyki zakładają. Niech pan jej pilnuje, bo ładna i szkoda byłoby.

Pokiwał głową w podziękowaniu. Było coś pocieszającego w tym, że sąsiedzi martwili się o jego psa. Choć on nie miał pojęcia, że są jego sąsiadami. Wprowadził się tu ponad rok temu. Wybrał to miejsce, bo na całym Pojezierzu tu przyjeżdżało najmniej turystów. I nie było zasięgu komórkowego. Wracał z psem, biegnąc po własnych śladach. Nie było to trudne, bo reszta mieszkańców żyła po drugiej stronie lasu. Mieszkali tu sami, nie licząc saren, kilku wilków i ptaków.

Suka biegła przodem, co kilkaset metrów zbaczając z drogi, żeby wskoczyć w świeży śnieg. To były jej rozrywki i nie miał zamiaru jej w nich przeszkadzać. Biegł powoli, oddychając miarowo. Nie myślał o niczym i bardzo mu ten stan odpowiadał. Minęli polanę, gdzie spotkali sarny. Tuż za nią skręcili w las. Ubiegłego lata odwiedziła go para studentów. On i ona. Może dwadzieścia dwa lata. Przeszli od lasu niemal pod jego posesję. Tam rozłożyli koc i zaczęli się kochać. Nie miał nic przeciwko miłości, młodzieży i seksowi. Ale nie lubił gości. Więc kiedy para opadła z sił, zwinęła koc i ruszyła w stronę jeziora, on pojechał na wysypisko śmieci w mieście. Przez kilka godzin szukał na nim najbardziej zniszczonych i źle wyglądających pluszaków. Kiedy zebrał piętnaście porzuconych rozprutych misiów, wrócił do domu. A potem wziął gwoździe i poprzybijał je na okolicznych drzewach. W przybitych do drzew w lesie pluszakach było coś demonicznego i groźnego. Znajdujące je dzieciaki spieprzały dalej, niż widziały. Ta sztuczka działała pod każdą szerokością geograficzną. Gdyby trafili się mniej strachliwi, mógłby postawić w lesie jakieś figurki. Ale misie wystarczyły. Mijając pierwszego, uświadomił sobie, że jego wycieczka na wysypisko była ostatnim razem, gdy odpalał silnik w samochodzie. Powinien się nim przejechać. Sprawdzić, czy działa. Wszystko musi działać. Stara zasada. Wszystko musi działać.

Szczeknięcie psa.

Spojrzał przed siebie.

Suka stała jakieś siedem metrów przed nim. Merdała ogonem. Nie zwalniając kroku, mężczyzna schylił się po patyk. Rzucił. Pies pobiegł. Złapał w pysk badyl i powarkując wesoło, ruszył w stronę płotu, na którym wisiała krzywo zaczepiona tablica z napisem: „Maksymilian Achtelik. Renowacja łodzi”.

II

Trafił tu przez przypadek. Jeździli z Suką bez celu, próbując znaleźć dla siebie miejsce, które będzie do nich mówić, a w którym nikt nie będzie mówić do nich. Maksymilian, lub Maks, jak zwracała się do niego dawno temu matka, nie miał pojęcia o renowacji łodzi, ale podobał mu się spokój i otulająca to miejsce cisza. W poprzedniej pracy nauczył się jednego – aby dobrze wykonywać swoją robotę, najlepiej jest stać się jednością z otoczeniem. A tu tak się poczuł.

Na początku spali z Suką w samochodzie, myli się w jeziorze, a jedli to, co udawało się usmażyć na ognisku. Potem w rybaczówce pojawiło się ogłoszenie: poszukiwany ochroniarz do zakładu renowacji łodzi. Nie miał komórki, a w okolicy nie było automatów. Zaparkował więc przed wjazdem do zakładu i czekał. Oczywiście mógł sobie wszystko usprawnić, mógł zadzwonić ze sklepu, mógł poprosić któregoś z klientów, ale to wiązało się z koniecznością odezwania się do kogoś, a Maks poza Suką nie chciał z nikim rozmawiać. Więc koczowali przed wjazdem. I tak nie mieli nic innego do roboty. Była połowa jesieni. Noce jeszcze ciepłe. Kilka razy nocą wybrali się na rekonesans po zakładzie. Ktoś opuścił go w pośpiechu. Na jednej z łodzi wciąż leżały narzędzia. Drzwi do domu były uchylone. W środku nie było co kraść, chyba że było się miłośnikiem starych zniszczonych narzędzi, przepalonego tostera i kasetowego „jamnika”, który pamiętał lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Materac, kilka pozwijanych śpiworów i prąd. Prąd wciąż był, więc albo ktoś płacił rachunki, albo zakład opuszczono raptem kilka tygodni temu.

W końcu pod zakład podjechał nowy ford explorer. Wysiadła z niego kobieta w garsonce, około czterdziestki. Ładna, zgrabna. Podeszła do okna w jego jeepie. Zastukała. Maks otworzył, a ona zapytała, dlaczego parkuje przed jej posesją. Kobieta miała na imię Iwona. Okazało się, że zakład renowacji prowadził jej ojciec, który pewnego dnia dostał wylewu. Nie umarł tylko dzięki temu, że miał życiowe nawyki. Jednym z nich było wypijanie codziennie jednego piwa w rybaczówce. Kiedy nie zjawił się o czternastej, jego koledzy poszli do zakładu. Dzięki nim trafił do szpitala. Miał jednak sparaliżowaną prawą rękę i musiał pożegnać się z pracą. Jak powiedziała Iwona: „Całe dorosłe życie próbowałam wybić mu z głowy siedzenie w lesie, aż w końcu wybiło mu to zdrowie”.

Zatrudniła Maksa na próbę, bo podobał się jej jego upór. Szybko okazało się, że ojciec Iwony miał kilku stałych klientów, którzy nie mieli gdzie oddawać swoich łodzi do naprawy. I tak Maks zdobył kolejną życiową sprawność. Kiedy po miesiącu Iwona przyjechała zobaczyć, jak wygląda warsztat, Maks wręczył jej zwitek banknotów. Nie było tego dużo, raptem niecałe dwa tysiące, ale Iwona wiedziała, że gdyby Maks chciał, nigdy nie zobaczyłaby tych pieniędzy. Kolejny miesiąc później powiedziała mu, że ojciec chce go poznać. Pojechali jej explorerem. Starzec miał na imię Kazimierz. Po wylewie mówił niewyraźnie, ale oczy miał trzeźwe i przenikliwe. Zdrową ręką pomacał mięśnie Maksa. Pokiwał z aprobatą głową, a potem poprosił córkę, by zostawiła ich samych. Wtedy Maks usłyszał historię ziemi, na której pracował. Wtedy też pierwszy raz od lat powiedział komuś, czym zajmował się w poprzednim życiu. Gdy wychodzili, Kazimierz poprosił córkę, żeby od teraz na płocie widniał napis: „Maks Achtelik. Renowacja łodzi”. Maks kątem oka zauważył, że starzec, walcząc z niedowładem ręki, próbuje ją podnieść. Wiedział, co chciał zrobić. Kiwnął Kazimierzowi głową na pożegnanie.

Od tamtej pory minął ponad rok. Starzec czasami prosił córkę, by przywiozła do niego Maksa, a wtedy obaj zamykali się w pokoju i Maks opowiadał Kazimierzowi o swoim poprzednim życiu. Suka układała się u nóg swojego pana i ostentacyjnie ziewając, zasypiała. Ona nie lubiła tych historii. Maks czasami myślał, że rozumiała zbyt wiele. I dotykały one tych części jej psiej jaźni, o których próbowała zapomnieć. Bo Suka dla Maksa nie była psem. On był jej człowiekiem, a ona jego bratnią duszą.

III

Suka wbiegła na teren zakładu, porzucając patyk tuż obok miski z wodą. Mróz, który nadszedł nocą, skuł wszystko grubą warstwą lodu, więc pies lizał go, próbując dobić się do choćby kropli cieczy.

– Czekaj – powiedział Maks, rzucając plecak na schodki prowadzące do drzwi. – Gdybyś wbiła patyk, miałabyś lody.

Podniósł miskę, odwrócił i z całej siły uderzył nią o ziemię. Bryła lodu wyskoczyła z żelastwa. Pies rzucił się na nią, rozgryzając ją powoli.

– Mówiłem, czekaj – powtórzył Maks.

Kazimierz podciągnął do zakładu wodę, więc odkąd tu mieszkali, nie musieli żyć w spartańskich warunkach, skazani na łaskę i niełaskę natury. Maks napełnił miskę i postawił ją na schodach. Suka piła łapczywie, a kiedy skończyła, usiadła obok Maksa, który odpoczywał na schodach, paląc papierosa. Przed nim rozciągało się ich królestwo. Trzy łodzie wyciągnięte na brzeg. Jedna ułożona na kozłach. Po prawej stronie za chatą rozwiesił sprzęt do ćwiczeń, który zmontował ze starych lin i gum. Beczka z wodą. Na środku posesji dumnie prężyło się palenisko. Ich kuchnia, nocna lampka i ośrodek rozrywki. Nad paleniskiem wisiał gar, na jego dnie były resztki potrawki, którą Maks gotował dwa dni temu. Zgasił papierosa i podszedł do gara. Ogień wygasł dopiero nad ranem, więc mimo mrozu jedzenie nie zamieniło się jeszcze w lodową breję. Zabełtał w garze łyżką.

– Się podgrzeje i będzie – powiedział do psa, który w najlepsze zajmował się ignorowaniem swojego pana.

Odłożył łyżkę do gara i ruszył w stronę sprzętu do ćwiczeń. Odkąd tu zamieszkali, niemal każdy ich dzień był taki sam. Poranny bieg, ćwiczenia, śniadanie, praca, rąbanie drewna na opał, czytanie i sen. Przed snem siadali na brzegu jeziora, wpatrując się w spokojną taflę wody. Jego telewizja. Czasami Suka wbiegała do wody i próbowała łowić ryby, ale jeszcze nigdy nie udało się jej żadnej złapać. Jej problem polegał na tym, że podchodziła do tego ze zbyt dużym psim entuzjazmem i rozchlapując dookoła siebie wodę, dawała mieszkańcom jeziora znać, że wyszła na łowy. Maks śmiał się z niej, ale obserwując zawziętość psa, uznał, że latem, jeśli nadal będą tu mieszkać, wybuduje jej pomost, by mogła bezszelestnie podkradać się do najbliższej ławicy płoci i karasi.

Temperatura nigdy nie stanowiła dla niego przeszkody. Nauczył się ćwiczyć w upale i na mrozie. Zdarzało się, że lądował w miejscach, gdzie temperatura potrafiła szaleć od upału po ekstremalne mrozy w ciągu jednej doby. Zrzucił więc ciuchy, w których biegał, i w podkoszulku zaczął serię ćwiczeń.

Godzinę później podszedł do przygotowanej łodzi. Na początku wydawało mu się, że naprawianie łodzi to banał, dopiero kiedy pierwszy raz uszkodził poliestrowo-szklany laminat, zrozumiał, że wcale nie jest to tak proste, jak mu się wydawało. Nie miał internetu, więc uczył się wszystkiego na czuja, czasami tylko zasięgając języka u Kazimierza.

Przejechał dłonią po dnie łodzi. Prosta zabawka spinningisty. Przez chwilę nawet miał zamiar nad nią popracować, ale mróz zbyt mocno chwycił i Maks bał się, że przy usuwaniu starej farby coś uszkodzi. Odwrócił więc łódź dnem do dołu, a sam wpakował się do jej środka. Ułożył się wygodnie i leżąc, przyglądał się powoli przesuwającym się po niebie chmurom. Po chwili dołączyła do niego Suka, która przyniosła w pysku kawałek starej liny.

– Rozumiem, że naładowałaś baterie. Ale weź, połóż się na chwilę. Sznurek nie ucieknie.

Suka wypuściła linę z pyska i jakby rozumiejąc swojego pana, ułożyła głowę na jego kolanach.

– O widzisz. I tak jest dobrze. Wiesz, co jest najlepsze? Nie wiesz, to ci powiem. Najlepsze jest to, że nie mam pojęcia, jaki dziś jest dzień tygodnia.

Jego wyznanie nie zrobiło na Suce wrażenia.

– Tak, wiem, w nosie to masz – dodał i zaczął drapać psa za uszami i po karku. Suka rozluźniła mięśnie, które jeszcze chwilę temu były gotowe do zabawy, i merdając lekko ogonem, umościła się jeszcze wygodniej na kolanach pana.

Zimno zmusiło ich do wstania. Mimo że ubiegłoroczna zima była lekka, a oni mieszkali w środku lasu, Maks na wszelki wypadek nazbierał sporo drewna. Nie lubił być zaskakiwany. Podniósł się z łodzi i ruszył w stronę pieńka, w którym tkwiła wbita siekiera. W domku był mały piec, w którym Maks palił tylko wtedy, gdy temperatura stawała się nieznośna dla psa, ale potrzebowali drewna do podgrzania zupy i przygotowania jak co wieczór kolacji. Wybrał kilka sporych kloców i rozłupał je kilkoma silnymi uderzeniami. Kiedy skończył, uniósł ostrze siekiery i przesunął po nim palcami. Tępe. Będzie musiał w końcu ją naostrzyć. Reszta dnia minęła im na przeciąganiu liny, układaniu drewna w palenisku i wsłuchiwaniu się w odgłosy zimowego lasu.

IV

Palenisko obłożone było sporej wielkości cegłami. Oczywiście gdyby zerwał się gigantyczny wiatr, to ogień i tak dotarłby do lasu, wzniecając pożar, ale ktokolwiek wybudował to palenisko, dołożył wszelkich starań, by w normalnych warunkach kontrolować rozprzestrzenianie się żywiołu. Gdy tu zamieszkali, Maks przyciągnął z lasu pień, z którego zrobił siedzisko, a kiedy nudziło mu się wpatrywanie w ogień w przygarbionej pozycji, przesuwał go lekko i kładł się blisko ognia. Razem z Suką zjedli resztki odgrzanej potrawki, po czym Maks zdjął znad ognia gar, a na jego miejscu powiesił kratę do pieczenia mięsa. Do pełni szczęścia brakowało im tylko mięsa.

– Idź – powiedział do psa. – Tylko uważaj. Pozakładali wnyki.

Suka spojrzała na niego poważnym psim wzorkiem, a potem pisnęła i wbiegła w mrok lasu. Jakieś trzy, cztery kilometry od nich była ferma drobiu. Raz w tygodniu Suka zapędzała się tam po kurę, którą jedli wspólnie prosto z ognia. Ten złodziejski proceder trwał, odkąd się tu wprowadzili, ale widocznie albo pewnego dnia Suka udusiła o jedną kurę za dużo, albo przetarła szlaki dla konkurencji. Tak czy siak – musiał uważać. Nie wyobrażał sobie życia bez niej, a ona, choć potrafiła omijać najdziwniejsze pułapki, jakie zastawia człowiek, nie była nieomylna. Sklął się w myślach, przypominając sobie stado saren, które minęli rano. Ale przechowywanie mięsa z tak wielkiego zwierzęcia jak sarna wymaga specjalnego sposobu. Nie był na to gotowy. A marnować jedzenia nie lubił. Jeśli stworzenie oddaje życie za to, byś ty mógł przeżyć, wymaga szacunku. Zabijanie dla zabijania nie miało dla niego sensu.

Spojrzał w stronę przesmyku między drzewami, w którym zniknęła Suka, a potem ruszył w stronę domku. Zanim ona wróci, przygotuje nóż do patroszenia, przyprawy i weźmie z domu książkę. Czytanie stało się jego ulubioną rozrywką. Czytał wszystko, co wpadało mu w ręce. Latem zbierał z okolicznych plaż porzucone przez turystów powieści. Były to głównie kryminały i horrory. Tak ponownie zetknął się ze Stephenem Kingiem, którego pamiętał jeszcze z dzieciństwa. Poznał Harlana Cobena i Michaela Connelly’ego. Do tego kilka książek polskich autorów, których nazwisk nie pamiętał. Parę pozycji zostawił tu Kazimierz, a on sam ze swojej wycieczki na wysypisko śmieci po zabawki przytaszczył także wielki kosz książek wyrzuconych po likwidacji jakiejś szkolnej biblioteki. Wśród nich była niemal sama klasyka, dzięki czemu nadrabiał braki w edukacji. Od Sofoklesa, przez Verne’a, po Gombrowicza. Nie żeby miał kompleksy czy uważał się za głupiego. Nic z tych rzeczy. Maks zawsze wychodził z założenia, że ludzie muszą znać się na swojej pracy. W jego przypadku literatura nigdy nie była potrzebna. Teraz, na emeryturze, mógł robić to, co nigdy nie było mu potrzebne. Jak choćby czytanie.

Książką, którą teraz czytał, były „Wielkie nadzieje” Charlesa Dickensa. Pamiętał ze szkoły „Opowieść wigilijną” i na tym kończyła się jego znajomość twórczości tego autora. A ponieważ nigdy nie lubił oglądania filmów, nie miał pojęcia o „Oliverach Twistach”, „Davidach Copperfieldach” i innych. Wygrzebując kolejne stare książki, których nigdy nie czytał, uśmiechał się do siebie, że dzięki nim staje się młodszy. Nadrabiał zaległości, odświeżając swój prawie czterdziestopięcioletni mózg.

Ogień dawał coraz więcej światła. Nasłuchując powrotu psa, Maks otworzył powieść na zaznaczonej stronie. Młody Pip dokarmia zbiega. Maks zatopił się w lekturze, nie zauważając drobinek śniegu wirujących na delikatnym wietrze. Tafla jeziora i las dookoła stały się jedną wielką czarną dziurą, którą rozświetlały płatki śniegu i ognisko Maksa.

Kiedy Suka wyłoniła się z mroku, kura, którą trzymała w pysku, jeszcze żyła. Pies podbiegł do swojego pana i wypuścił zdobycz. Maks odłożył książkę z dala od ognia. Jakiś czas temu czytając „Purpurowe miejsce zgonu” MacDonalda, zapomniał się i ogień strawił puentę powieści. I teraz już pewnie nigdy nie dowie się, kto zabił wredną milionerkę.

– Chodź – powiedział do psa. – Trzeba ją oprawić.

Suka podskoczyła z radości. Oprawianie kury równało się zjadaniu takich smakołyków jak surowa wątróbka. Maks podniósł upolowanego ptaka. Zwierzę wciąż oddychało. Spojrzał na kurę i jednym sprawnym ruchem dłoni skręcił jej kark.

V

Godzinę później kawałki mięsa obtoczone w przyprawach skwierczały nad ogniem. W plecaku, który przyniósł z chaty i położył obok siebie, znajdowały się kupione rano bułki. Teraz zostało czekanie, aż kolacja będzie gotowa. Maks sięgnął po książkę.

– Trochę przeczytałem, gdy cię nie było, ale nic się nie wydarzyło. Pip zaniósł żarło typowi. Tyle – powiedział do psa, który z zaciekawieniem przekręcił głowę i wpatrywał się w Maksa. Ten zaczął czytać.

Mieli swoje rytuały wypracowane przez czas, który wspólnie spędzili. Jednym z nich było poranne bieganie, drugim – wieczorne czytanie na głos. Pewnie gdyby ktoś ich zobaczył, pomyślałby, że Maks oszalał, ale mieli to szczęście, że wieczorami nikt ich nie odwiedzał. A nawet jeśli, to Maks miał to serdecznie w dupie. Suki nie musiał pytać o zdanie. Czytał więc psu, a skapujący z mięsa tłuszcz nadawał rytm opowieści.

Kiedy dotarł do kolejnej rozmowy z panną Havisham, po lewej stronie Maksa rozległ się dźwięk. Był na tyle cichy, że ktoś inny uznałby go za odgłos lasu albo kompletnie zignorował, ale nie Maks.

W ułamku sekundy jego przygarbione ciało nabrało sprężystości. Wyprostował się. Płynnym ruchem sięgnął do plecaka. Siatka z bułkami upadła na ziemię, a w dłoni Maksa pojawił czarny glock 17. Maks przeładował. Nabój w lufie. Odsunął się od ognia, tak, by jego ciało zniknęło w mroku. Pies stał przed nim. Nie wydawał z siebie dźwięku. Nie musiał. Jego całe ciało było napięte i gotowe do ataku. Czekał tylko na komendę.

– Couche... – wyszeptał Maks.

Suka trwała w bojowym bezruchu.

– Nie strzelaj, to ja – Z ciemności dobiegł ich głos kobiety.

Maks opuścił broń. Z powrotem się przygarbił. Razem z Suką wrócili do blasku ognia. Nie schował jednak glocka do plecaka, a położył go tak, aby osoba, która nadciągała z mroku, widziała broń.

– Wyszłaś z wprawy – powiedział Maks.

– Skąd ten pomysł? – spytała kobieta, nachylając się nad nim.

Maks uśmiechnął się.

Łabędź.

Tak nazywali ją w jednostce. Łabędzica. Jedyna kobieta dowódca. Była policyjna analityczka, która trafiła do armii, gdzie w końcu zrobiono dobry użytek z jej talentów. W Iraku mówili o nich, że są najlepiej zorganizowanym oddziałem. Amerykanie snuli się za Łabędziem, próbując przeciągnąć ją na swoją stronę. Nie byłoby to pewnie trudne, znała język, była na kontrakcie, mogła wybierać. I wybrała. Służbę Rzeczypospolitej, dzięki której dorobiła się blizny na twarzy i wielu zmarszczek. Kiedyś Maks uważał, że blizna i zmarszczki dodają Paulinie, bo tak miała na imię, uroku. Ale to było dawno temu. I mylił się. To nie urok, a znak hardości, której lepiej nie wchodzić w drogę.

– Myślisz, że nie zauważyłam tych twoich pułapek? Jeśli tak, to znaczy, że od tej samotności już ci kompletnie odbiło – zaśmiała się. – Mogę? – zapytała, wskazując na siedzisko.

– Jasne.

Łabędź.

Wystarczyło, by pojawiła się tu na chwilę, a bagaż wspomnień wjeżdżał razem z nią.

Jej blizna.

Był wtedy obok.

W wojsku można się dorobić trzech rodzajów blizn. Od noża, kuli albo ognia.

Pieprzone humvee wjechało na minę. Ci, którzy przeżyli, smażyli się na wolnym ogniu w zabudowanym pojeździe. Paulina pierwsza usłyszała krzyk. Pobiegła. Maks i Strażak za nią. Pieprzone humvee. Jebane KFC. Chłopcy rumienieli jak kurczaki na głębokim oleju. Wyciągnęła jednego. A potem stało się coś, czego nigdy nie potrafili zrozumieć. Coś ze środka humvee wystrzeliło Paulinie prosto w twarz. Reszta chłopaków była bez szans. Łabędzia z zakrwawioną i poparzoną twarzą zawieźli do medyka. Chłopak, którego ratowała, zmarł, zanim Strażak zdołał donieść go do ich samochodu.

– Tęskniłam – rzuciła niespodziewanie Paulina.

– Jasne.

– Oszalałeś czy miałeś wylew i pamiętasz tylko jedno słowo? – spytała, uśmiechając się.

Maks milczał, a Łabędź podniosła leżącą na ziemi powieść.

– Dickens... Kto by pomyślał – powiedziała, kartkując książkę. Nagle spomiędzy stron wysunął się pożółkły kartonik. Podniosła go. Odwróciła. Patrzyła na zdjęcie swojego oddziału. – Ty chyba też tęsknisz – dodała, wkładając fotografię między kartki.

– Nie pomyl stron... Wiesz... To zakładka.

– Jasne – odparła, wybuchając śmiechem.

– Co chcesz? – zapytał bez ogródek.

Nie musiał pytać, jak go znalazła. Był pewny, że Łabędź wiedziała, gdzie się ukrył, na długo przed tym, zanim Kazimierz i jego córka dali mu pracę i dach nad głową. Ona zawsze wiedziała. I nigdy nikomu o tym nie mówiła.

– Kolacja? – spytała, wskazując na kurę.

– No, żarło. Nie ma talerzy, samoobsługa – odpowiedział, podając jej domowej roboty długi widelec.

– I git – sięgnęła po nogę.

Suka przyglądała się, jak Paulina niezdarnie próbuje ugryźć gorące mięso. W jej psim słowniku nie było określenia „amatorka”, ale gdyby było, dokładnie to znaczyłoby jej warknięcie. Amatorka, która zjada moją porcję.

– Dwie sprawy – powiedziała Paulina, gryząc mięso.

– Nie wracamy – przerwał jej Maks.

Łabędź go zignorowała. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni krótkiej wojskowej kurtki i wyciągnęła z niej kopertę. Zważyła ją w dłoni, a potem rzuciła mu do stóp.

– Masz.

– Co to?

– Kapusta. Armia ci płaci, ty nie odbierasz. Nie wiesz, ile się musiałam nalatać, żeby to ogarnąć.

– Ale po co? My... – Maks zawiesił głos. Podniósł dłoń, w której trzymał kurę, pokazując Łabędziowi przestrzeń dookoła. – Tu wszystko mamy.

– Tia... – skwitowała z szyderstwem w głosie. – Widzę. Diabeł, kurwa, ty mieszkasz w jakiejś jebanej ruderze.

– I dobrze nam tu, prawda, maleńka?

Suka zadowolona, że w końcu ktoś zwrócił się do niej, zamerdała ogonem.

– Do jednostki przyszedł kwit.

Maks nie zareagował, a Łabędź nie kontynuowała. Gdyby Maks miał dzieci, kwit mógł znaczyć, że jego była właśnie upomina się o alimenty u dowództwa. Ale Maks nie miał dzieci. A przynajmniej o żadnym nie wiedział. Więc jedynym kwitem, jaki mógł przyjść do jednostki, było...

– Twój...

– Kiedy pogrzeb? – przerwał jej kolejny raz.

Stracił apetyt. Rzucił Suce swój kawałek mięsa. Pies pochłaniał kurczaka łapczywie, jakby się bał, że jej człowiek może się rozmyślić, Maks zaś bezmyślnie grzebał kawałkiem badyla w ognisku.

– Jutro. O czternastej. Kościół...

– Wiem, który.

– Jasne, że wiesz.

Pamiętał kościół na wzgórzu. Mimo że ich dom rodzinny znajdował się w centrum, ojciec z matką zawsze jeździli na mszę do Rept. Tam był chrzczony. Tam był... Przed oczyma stanęły mu niemieckie nazwiska na nagrobkach. I krzyż.

I część cmentarza, gdzie chowano dzieci.

– Maks?...

– No... – odparł zamyślony.

– Chcesz, żebym z tobą...

Pokręcił energicznie głową.

– Tak pytam. Zawsze to raźniej.

– Dzięki.

– Maks...

– No...

– Nic specjalnego, ale brakuje nam operatora. Szybki temat, wjazd i wyjazd. Trzeba zabezpieczyć dyplo... – Łabędź urwała w pół słowa.

Przyglądała się Maksowi. Pamiętała dzień, w którym go poznała. Kawał wrednego skurwysyna. Wszyscy wtedy byli dla niej wredni. Taki urok bycia eksperymentem na żywym organizmie. Nikt nie wierzył, że kobieta może dowodzić operatorami. Mieć pod sobą snajpera. Zawiadować akcją. Ona sama nie wierzyła. A mimo to wskoczyła w ten ogień. Ale pamiętała go. Stał pod drzwiami kantyny. Ogolony na łyso. Papieros w kąciku ust. Wyglądał jak bohater jakiegoś amerykańskiego filmu o buntownikach. Tyle że w tych filmach buntownicy nie noszą mundurów. I nie mają pustych, ciemnych oczu. A Maks takie miał. Gdy patrzył na kogoś, nie było wiadomo, czy chce zabić, czy się zaprzyjaźnić. Więc stał tak, patrząc na nią swoim martwym wzrokiem, a ona podchodząc do niego, nagle go podcięła. Odruch. Nawet tego nie planowała. „A teraz podnieście dupę z ziemi, żołnierzu, i zapraszam do biura”. Był w szoku. Ona także. Ale wiedziała, że nie ma innej drogi. Musiała ustawić wszystkich do pionu. Wiadomo, że tak szacunku w armii się nie zdobywa, warto jednak pokazać wszystkim charakter. A na szacunek będzie musiała sobie zapracować.

Zapracowała.

– I co?

– I nico. Nie wracamy.

Spodziewała się tego. Był uparty. Zawsze tak miał. Ale wiedziała też, że Maks był odpowiedzialny. I nigdy nie naraziłby na niebezpieczeństwo kolegów z oddziału. Dlatego nie chciała nikogo innego. Z trudem namówiła prawie wszystkich na powrót do działania. Został tylko on.

Łabędź znów sięgnęła do kurtki. Tym razem do prawej kieszeni. Wyciągnęła z niej telefon komórkowy. Kabel do ładowarki.

– Numer masz ten sam. Płaciłam rachunki. Telefon nowy. Wbiłam mój numer, gdybyś nie pamiętał.

Położyła telefon na kopercie z kapustą.

– Zadzwonię.

– Tu nie ma zasięgu – odparł.

– Wiem. Zadzwonię, jak będziesz wracał z Tarnowskich.

Nie odpowiedział.

Łabędź uśmiechnęła się. Pogłaskała psa po głowie i zniknęła w mroku, z którego się wyłoniła.

Pamiętał, jak zjawiła się w jednostce. Poszła fama, że ich dowódcą będzie baba. Była policjantka, rozwódka, z ponoć zajebistym tyłkiem, jak mówili koledzy. Służby specjalne nie lubią kobiet. Tak go uczono. Jesteś tym, kim jesteś, dzięki pracy szkoleniowców i dowódców, a nie dowódczyń. Więc miał zamiar, jak reszta chłopaków, dać jej metaforycznie w pizdę, a potem patrzeć, jak ucieka z płaczem do ministra czy innego pojeba, który wpadł na ten rewolucyjny pomysł. A potem Paulina Sęk, znana wszystkim jako Łabędź, mu zajebała. A on nie wiedział, co zrobić, więc przyjął jej zaczepkę na klatę. Potem w biurze wysłuchał tego, co miała do powiedzenia. I została. On również. Teraz, kiedy patrzył w ogień, a po jej obecności pozostał tylko ulotny zapach delikatnych perfum, spłynęła na niego pewność. Była najlepszym dowódcą, pod jakim służył. Proste. Co tu więcej dodawać. Ale wracać do służby, tej nieoficjalnej, za dużo większe pieniądze, nie miał zamiaru. Nawet pod jej dowództwem. Nie i już. Wojsko zabrało mu już tyle życia, że wystarczy. Rozumiał jej intencje. Kiedy wszystko się rozpadło, ona i chłopacy zostali z niczym, a że jedyną rzeczą, jaką potrafią, jest prowadzenie wojny, prowadzili ją prywatnie. Jak chłopaki z Bengazi. I kiedyś pewnie skończą jak Glen Doherty, były seal, a w Bengazi szeregowy kontraktor, który został zabity podczas oblężenia konsulatu. Bo nie ma łatwych spraw. Nigdy nie ma „wpadł i wypadł”. Zawsze może pojawić się ktoś taki jak Ahmed Abu Khatallah i zamienić prostą ochronę grubasa w piekło na ziemi. Maks nie bał się piekła. Był w nim nieraz. Ale jeśli znów miał je odwiedzić, to świadomie i na jego warunkach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: