- W empik go
Diabeł już tu nie mieszka - ebook
Diabeł już tu nie mieszka - ebook
Postępująca ekspansja ludzkości tworzy nowe końce świata. Takie, w których nie ma poniedziałków, czwartków i sobót, bo każdy dzień to po prostu dziś. Takie zmuszające do opuszczenia rodziny i udawania, że lata rozłąki nie będą mieć znaczenia. Takie jak Telemorfax — świat wulkanów i oceanu lawy.
To właśnie w tym miejscu grupa górników walczy o utrzymanie na powierzchni tonącej w długach kopalni Infernopolis. Gdy pewnego dnia w tajemniczych okolicznościach umiera kierownik zakładu, a jego miejsce zajmuje charyzmatyczny Yudhi Susilo, sprawy momentalnie zaczynają się komplikować. I to wcale nie z powodu przeszłości, przed którą Susilo ucieka. Być może kopalnia, mieszcząca się na zapomnianej przez Boga planecie, skrywa sekret, który niebawem ściągnie na nich uwagę całego świata.
Infernopolis zaczynają odwiedzać niespodziewani goście. Fotograf zafascynowany niedostępnością planety; rudowłosa dziennikarka, czarująca i niebezpieczna femme fatale; papież… Coś tu nie gra… Jaka jest szansa, że prowadzą własne śledztwa? Czego szukają? Lojalny kierownik powinien zrobić, co w jego mocy, by skrywane tajemnice załogi nie wyszły na jaw. Pytanie tylko, czy naprawdę interesuje go dobro zespołu.
„Diabeł już tu nie mieszka” to historia chwilami mroczna, a chwilami bawiąca do łez. Fabułę napędzają cięte dialogi, aforyzmy o życiu, przyjaźni i kobietach, a puszczenie oka do zimnowojennej architektury świata znakomicie dopełnia ten unikatowy flirt thrillera, science fiction oraz psychologicznej powieści obyczajowej.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964450-8-7 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Darlington Hewitt. Inspektor kolonialny. Numer Ewidencyjny NY/175/1497 — przywitał się, będąc jednym z tych, którzy zwykli obrywać zgniłymi pomidorami; koniem trojańskim pełnym podatków, regulaminów i grzywien, podprowadzonym tutaj przez rząd Stanów Zjednoczonych.
Tacy jak on co roku dostosowywali do siebie zapamiętane fragmenty, ignorując fakt, że Beta Otaris stało się innym światem, mającym własną tożsamość, wydatki i zbrodnie. Wyciągnięty paluch Wuja Sama już od dawna nie robił na nikim wrażenia – tutaj rządziły Bliźniaki Taggech.
— Bardzo chciałem pana poznać — zaręczył gospodarz, podając rękę koniowi trojańskiemu. — Coś do picia?
— Jeśli ma pan whiskey z dużą ilością lodu, uwierzę, że to wszystko prawda.
— Wiem, że pan lubi. Proszę, przyszła wczoraj. Prosto z Nowego Jorku.
— Niesamowite! Przecież tam się urodziłem!
— Żadna to dla mnie niespodzianka. Domyśliłem się, gdy tylko pan wszedł, panie Hewitt.
— Jakim cudem?
— Nie mam problemów z rozpoznaniem nowojorczyka. To siedzi w naszych twarzach. Bystrych oczach, od których nie da się oderwać.
— Panie Yogi…
— Yudhi — poprawił bez mrugnięcia okiem. — Yudhi Susilo. Sztygar Infernopolis. Wyatt McDermott, szanowny właściciel Worldwide Standards Resources, nie mógł przybyć osobiście. Musiał opuścić septurię Beta Otaris. Jednakowoż posiadam prokurę, pełnomocnictwa, o, proszę, tutaj. I raport o stanie spraw socjalnych, medycznych i psychologicznych pracowników.
— Sztygar?
— Kierownik można powiedzieć.
— Podobno kierownikiem jest pan Ed Naro.
— Nieaktualne. Wyjechał bez pożegnania.
— Rozumiem. Czy jest koncesja na wydobycie wydawana przez sekretarza zasobów USA?
— Tak.
— Świetnie! Zaczynajmy.
Hewitt zagłębił się w fotelu lewitacyjnym. Oprócz monitora, na biurku stała szklana kula z mapą Galaktyki w promieniowaniu gamma, która zwróciła jego uwagę. Po chwili przeniósł wzrok na Susila.
Yudhi był niewysoki i szczupły. Przywodził na myśl pierwszego lepszego sprzedawcę sushi albo nauczyciela z przedmieść, gdyby nie jego dumna postawa i sztywny chód. Stawiał wielkie, zdecydowanie posuwające go kroki, czasem nadmiernie prostował kolana i daleko wyrzucał stopy. Nie wiadomo, skąd brał tę manierę, bo w wojsku nigdy nie był. Podobno.
Twarz w kolorze miedzianej rudy miała rysy właściwe skośnookim. Wysoko osadzone kości policzkowe przydawały mu jakiegoś samurajskiego dostojeństwa, nie tak znowuż częstego wśród azjatyckiego typu urody.
Założył starą marynarkę i poplamioną kawą koszulę z przetartymi guzikami. Niczego lepszego nie miał na miejscu. Przy swoim gościu, ubranym w ładny garnitur koloru radamadrańskiej laguny, wyglądał co najmniej zabawnie. Urzędnicy, pomyślał. Przylecą na drugi koniec świata, żeby zabrać ostatniego, należnego im centa. Kiedyś dla niepoznaki zostawiali w domach laski z rączkami z kości słoniowej, później sportowe samochody, dziś natomiast ukrywali gwiezdne korwety, byleby nie dać odczuć podatnikowi, że oddaje im większość swoich pieniędzy. W pracy są tacy jak reszta. W domu zaczynają być bogaci.
Sztygar podał whiskey z lodem i zasiadł w swoim fotelu. Trójkątne oparcie sięgało ponad jego głowę.
— Jak się panu podoba? — Przerwał odpychającą ciszę i zatoczył koło ramieniem, po swoim gabinecie-niegabinecie. Inaczej nie sposób nazwać podobnego miejsca. Susilo wziął łyk, za nim Hewitt wziął łyk. I odpowiedział uprzejmie:
— Robi wrażenie, kapitalny projekt.
Mężczyźni wylegiwali się w okazałym, nie ślącym żadnego ciepła słońcu, w centrum holograficznego krajobrazu, pod wielkim niebem zapadającym się w sobie od niezliczonych przekrojów błękitu. Równina nie kwitła wcale podczas wiosny czy lata, czy innej pory roku. Zaprojektowano ją tak, żeby wyglądała najładniej. Na pobliskim pagórku majaczył gołębnik. Jakiś matuzalem gniótł różowym kamieniem siemię lniane i wrzucał przez otwarte drzwiczki, w sam środek mnogiego trzepotu skrzydeł. Dalej rysowały się winnice, zboże falowało, powietrze pachniało dzięgielem.
Cofnęli się do młodzieńczych czasów, kiedy każde odległości budziły olbrzymi zachwyt.
Oficjel wyciągnął dokumenty z dużego nesesera. Susilo zaczął od pism podatkowych, by skończyć na umowie dzierżawy i regulaminach.
— Lada chwila wejdziemy w nowy wiek — powiedział Hewitt. — Niewiarygodne, jak ten czas leci.
— To prawda. Zdziwiłem się, że pojawił się pan tak późno.
— Mamy opóźnienia i przedłużamy kontrakty tuż przed wygaśnięciem. Ten, który pan czyta, wejdzie w życie 1 millersa 1500 en-ce.
— En-ce?
— Nowego cyklu. Zapomniało się panu, że liczymy daty od nowa?
— Ach tak, wybaczy pan, praca w takim miejscu potrafi namieszać w głowie.
— O półtora tysiąca lat panu namieszała?
— Rzeczy dzieją się dla nas na marginesie cywilizacji. Ominęła nas technologiczna osobliwość, odmrożenie Disneya, pierwszy park jurajski i ostatni mecz Jankesów. Czego się spodziewać?
— Rzeczywiście dziwne.
— To jeszcze nic. Czasami z własnej, nieprzymuszonej woli śnię o żonie, spodziewałby się pan? A potem siedzę w bezruchu, jakby mnie ten sen uderzył prosto w twarz.
— Naprawdę?! Z uwagi na pańskie słowa proponowałbym…
— Przedłużamy! Przedłużamy! Z koszmarami sobie poradzę. O następną dekadę proszę.
— Łatwo panu przychodzi.
— Kolejna dekada?
— Owszem. Czasem się zastanawiam… — podjął inspektor, ale nie dokończył.
— Tak?
— Co panów motywuje?
— Ale do czego?
— By tu siedzieć. Osamotnieni w tym wstrząsającym eremie.
— Nie znam tego słowa, ale powiem panu jedno, panie Hewitt. Jest różnica między samotnością a osamotnieniem. Widzi pan, samotność ma w sobie coś z jedwabnej nici czy wypłowiałego, pachnącego tytoniem kapelusza. Coś z ziarna, które człowiek zasadza, a potem spoczywa na piasku i patrzy, jak rośnie. W samotności słucha się własnego głosu. Osamotnienie natomiast milczy.
— Chodziłem kiedyś wokół klasztoru, wie pan, szpalery kolumn i piedestały obłożone steatytem…
— Lubi pan trudne słowa, panie Hewitt. Pan po antycznym amfiteatrze chodził.
— Nieważne. — Inspektor wygładził kremowy krawat. — Rzecz w tym, że chłonąłem tamto miejsce i stwierdziłem, że nie umiałbym tak, skazany na towarzystwo własnych myśli, pośród zimnych murów i dobrowolnej dyspozycji minionych lat.
— Co jest dla pana najważniejsze?
— Trudno powiedzieć. Nigdy o tym nie myślałem.
— Dlatego uważam, że nic pan nie wie o samotności. Najpierw trzeba znaleźć coś ważnego, by się od tego odsunąć.
— A pan od czego się odsunął? Od żony, tak?
— Da pan spokój… Od ludzkości i jej problemów. Dobrze mi tutaj — zapewnił Susilo, podpisawszy dokumenty. — Czy to wszystko?
— Została nam inspekcja.
— Co pan na to, byśmy sobie odpuścili te głupstwa?
— Wystarczy mi powiedzieć raz i biorę za święte. — Hewitt puścił oko.
— Myślą, żeśmy poszaleli i będziemy brudne talerze i kamienie oglądać.
— Polubiłem pana. Ma pan też dobrą whiskey.
— Dam całą butelkę. To prezent. Załatwia pan sprawy o stokroć szybciej niż moi górnicy. Każdy ma od dziesięciu do piętnastu specjalności w zakresie metalurgii i górnictwa, a często toczą głaz z Syzyfem. Ja natomiast cenię swój czas. I osoby konkretne.
— Więc i konkretnie się pożegnajmy.
— Szerokiej próżni!
— Spokojna głowa. Dobry statek, to i bez nawigacji pójdzie.
— Ale uderzy pustym ciągiem, panie Hewitt!
Susilo podprowadził urzędnika do… przestrzeni. Przestrzeń biegła oczywiście dalej, w swoją trójwymiarową właściwość, tak że można było uwierzyć, iż wystarczy krok, a człowiek podąży w głąb krainy; jednak to miejsce, wybrane losowo, było losowe w pozornym i kuglarskim znaczeniu. W rzeczywistości nadchodził nieunikniony schyłek tej dziewiczej aury pełnej treli ptaków, zapachów i słodkiego kołysania. Drzwi otworzyły się bowiem na brzydki korytarz prostego szkieletu.
Na samo Piekło.
Za pancernymi szybami przejścia, którego obły strop obejmowały dźwigary podobne do żeber, daleko w dole widniało ciernisko skał. Pomiędzy nimi huczała lawa. Rozbijała się o płaszczyzny filarów, pryskała bujnie, jak z bezustannie przelewanych saganów, bulgotała i ściekała żółtym i pomarańczowym sokiem. Z milowych zapadlin wstawały gigantyczne jęzory ognia, wściekłe, wykręcone kształty – cała galeryjka gorzała ich czerwienią.
Urzędnik był nieswój, widząc ten rozlazły, morderczy koncert, lecz w rzeczy samej nie mógł sobie choćby wyobrazić, jak wygląda praca w takim miejscu. Przecież ci, którzy kładli się spać i budzili, przychodzili do maszyn o świcie i schodzili z nich o zmierzchu, brali w tym tańcu udział codzienny.
On tymczasem wyłącznie obserwował tango.
— Spokojnie. — Susilo zauważył, że urzędnik został kilka dobrych kroków w tyle. — Diabeł już tu nie mieszka.
— Znam tę historię — odparł Hewitt, obracając nerwowo butelkę w dłoniach.
W komorze ciśnień przywdziali skafandry ochronne. Założywszy pierwszy z brzegu kombinezon, kierownik zwrócił uwagę na szew przyssawki grawitacyjnej przy wysokiej cholewie prawego buta. Regulator był zepsuty, szczęśliwie na odpowiedniej podziałce.
Inspektor ubrał nowiutki skafander służbowy, mający w sobie coś z masońskiej estetyki. Na piersi rysował się awers Wielkiej Pieczęci USA. Emblemat przedstawiał gwiaździste tło, na którego środku rozgościł się przecięty pierścieniem planetarnym, brązowy orzeł spowity w narodową flagę.
Butelka nowojorskiej i neseser powędrowały do termicznego kufra.
Mężczyźni opuścili placówkę. Wśród różowego dymu i przypopielonych wiatrów leżał oderwany od budynku, obwałowany grubymi tarczami słój pola pionowego startu, z magmy wyłaniający się, ciemny półmisek wydęty spiralnym przejściem technicznym, które biegło od rozjarzonego dołu ku samej płycie lotniska.
— Niech pan mi jeszcze powie — zagadnął na koniec Hewitt — jak to jest z tym górnictwem?
— A co ma być?
— Jak to się odbywa?
— Jeśli w pierwszym akcie użyje się młota udarowego, to w trzecim skała musi pęknąć.
— Czechow?
— Ja sam.
Susilo nie zdążył strzepnąć z ramienia białawego pyłu, a już włączono silniki. Gwiazda układu skośnym rzutem promieni pogłębiła ospowatości odbijającego statku kosmicznego – z Darlingtonem Hewittem przylepionym do iluminatora. Również salutował, niezgrabnie naśladując Susila.
I poleciał. Na niebie rozbłysła iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkrótce opadła ku horyzontowi i zgasła.
2
— Bo widzi pan, ja z tą laską to nie od dzisiaj chodzę, a od młodości — ciągnął odważnie Peter Phipps-Rosen z oczami utkwionymi w przeszłości. — Matka straciła nadzieję, że założę rodzinę, że ktokolwiek mnie zechce, takiego kalekę. Worka z kartoflami bym nie uniósł, co dopiero w łóżku olimpiadę kończyć. Kto by mnie najął do godnej pracy? Nie dane mi było dążyć. Gdzie ty chcesz dojść w swoim życiu, jeśli nie umiesz nawet chodzić? Tak mi kiedyś powiedziała matka. Ale to nie nogami się do czegoś dochodzi, a jeżeli ktoś doszedł do czegoś wyłącznie za ich pomocą, to może być pewny, że sukces zniknie, gdy tylko się zatrzyma. Czasem nie wystarcza wybitny umysł albo naturalna, od kołyski wyniesiona mądrość, albo te nogi, niekiedy do sukcesu trzeba mieć serce. I ja to serce miałem.
Zaczęli bić brawo. Twarze ściśnięte w przejęciu rozprasowały się, a zdolny transformista odrzucił pręt i perukę – swoje dotychczasowe rekwizyty. Nie był to być może teatr, ale był to spektakl wyobraźni.
Phipps-Rosen zszedł z prowizorycznej sceny i usiadł z nimi przy stole zbitym z desek ustawionych na krzyżakach. Oparł się wygodnie i dał wciągnąć w rozmowy. Modyfikowany, długouchy niebieski kot imieniem Billie, ubrany w termiczną zbrojkę, leżał zwinięty w kłębek pod agregatem tlenowym. Miał to wszystko gdzieś. Miał gdzieś tych jedenastu spoconych i nie zawsze wytwornych, kłapiących paszczami mężczyzn wypełniających jadalnię.
Susilo siedział w towarzystwie Davida Smitha, mierniczego, i Larry’ego Waltersa, mistrza górniczego, czyli kolejno swojej lewej i prawej ręki.
— Yudhi. — Szturchnął go łokciem Smith.
— Tak?
— Jak było wczoraj?
— Z inspektorem?
— No przecież nie z Billiem.
— Normalnie.
— Dlaczego nie zrobił inspekcji?
— Nie moja wina, ani tym bardziej powód do zmartwień, że zawsze przysyłają dwie lewe ręce.
— No, no. Przyznałeś się, że jesteś z Indonezji?
— Powiedziałem, że z Nowego Jorku.
— I bardzo chciałeś go poznać, co?
— Ważne, że nie zadawał niepotrzebnych pytań. Gdyby się dowiedział o Naro… Koniec by był…
— Czemu mnie to nie dziwi.
— Uczciwość ma małą siłę przebicia, trzeba być więc uczciwie kłamliwym — odparł Susilo z prawdziwą szczerością. Wyciągnął mocno zużytą złotą zapalniczkę Musselwhite’a i zapalił papierosa. Trzask jeszcze kilku innych zapalniczek rozległ się wokół całego stołu. Wyciągi dymne zaszumiały głośniej.
Walters potrząsnął gazetą, tak że przełamała się w miejscu, gdzie trzymał wskazujące palce, odsłaniając twarz. Jego gęsta broda prawdopodobnie nigdy nie widziała szczotki ani grzebienia.
— Myślicie czasem o Naro? — zapytał.
— Daj spokój, Larry. Dobrze, że ten sukinkot nie żyje. — Sztygar zaciągnął się do oporu, zezując na łunę ogienka.
— Zwykły wypadek — powiedział z przekonaniem David. — To nie wina Yudhiego, że wszedł w nieodpowiednim momencie. Wiesz, że Ed był alkoholikiem. Może gdyby się nie upił, to nie palnąłby sobie w łeb.
— Dziwicie się, że pytam, a przecież trup jeszcze nie ostygł.
— Czego się spodziewałeś, skoro wrzuciliśmy go do lawy?
— Dość! — uciął Susilo. — Zapomnijmy o tym. Wszystko wróciło do normy. Znów odgrywamy sztuki. Znów patrzymy sobie w oczy, pracujemy, przesypiamy całe noce. A Ed już dawno zatopił się w tym wrzącym koloidalnym oceanie, przodkowie z nim, fortuna jego, amen.
— Czym się zatopił?
— Panowie, nadchodzę, przesuńcie się! — zaśpiewał Phipps-Rosen, lekarz, dawniej adiunkt, a cały czas niespełniony aktor. Susilo zerknął przez jego ramię: wszyscy się rozeszli, stół ział pustką. Było to jakimś bodźcem dla Smitha i Waltersa, bo wstali zgodnie, zgasili fajki i również udali się na spoczynek. Billie pomknął niepostrzeżenie ich śladem.
Właz trzasnął.
Zostali zatem sami, lekarz i sztygar, spowici kłębami dymu. Byli przyjaciółmi. Chodziło o jeden z tych wyrachowanych układów przyjaźni, który przeciera się w alkoholu i wykształca w bezmowne zapewnienia o wzajemnej przychylności; byli jak dwa podmioty operujące wewnątrz tożsamych szyfrów intelektualnego ładu, dwie największe galery lokalnego portu, uciekinierzy, którzy pod ciężarem odludnej okupacji założyli swoje własne podziemie.
— Napijesz się? — spytał lekarz.
— Tak dzień po sylwestrze?
— Czyli pół szklanki.
— Daj całą, mogę nie pić od jutra.
— Twoje zdrowie.
Opróżnili naczynia jednym haustem.
— Mogę o coś zapytać…? Jak to było z tą śmiercią? — Przyjaciel zachęcał do zwierzeń.
Susilo spiął wszystkie mięśnie, ale natychmiast się odprężył. W końcu za tą ciekawością nie szło nic nadzwyczajnego.
— Byłem świadkiem nieuniknionego.
— Chłopakom opowiadałeś o tym bardzo zdawkowo. Pistolet, samobójstwo. Może tak wolisz. Nie chcę wyjść na nachalnego.
— Nie jesteś, po prostu trudno mówić o śmierci.
— Chciałbyś to z siebie wyrzucić?
Więc wyrzucił to z siebie. Naro opróżniający butelkę i targany przez wewnętrzne wichry. Broń przyłożona do głowy. Susilo w odpowiedzi wykonywał błagalne, uspokajające ruchy. Zaprzeczenia i gesty sprawiły, że Ed zapadał się w mroku chwili. I wszystko to pęczniało jak ciasto, trwało w niemożliwym napięciu, aż spotkały się ich pełne grozy spojrzenia. To wtedy wystrzelił pistolet. Potem nieruchoma twarz, para załzawionych oczu patrzyła w ciemny, obłożony rurami sufit izby. Krew spływała ze ściany.
Doktor obserwował go z uwagą i domyślił się, że nie usłyszał wszystkiego, lecz nie zamierzał więcej naciskać. Zdawał sobie sprawę, że nie jest łatwo mówić o takich rzeczach, mimo że minęło już sporo czasu.
— Nie przejmuj się tym więcej.
— Nie przejmuję.
— W zasadzie trudno się dziwić. Konkurowałeś z Naro o stołek, wszyscy to czuli.
— Widocznie tak miało być. — Susilo zapatrzył się w pustkę.
— Co to znaczy?
— Że w całym tym bałaganie szczęście było po mojej stronie.
— Formalnie uznaliśmy twoje zwierzchnictwo sześć makrocykli temu. Wszyscy cię ubóstwiają. Po prostu nie zmarnuj tego.
— Obiecuję. — Susilo puścił oko. — Nie będziesz rozpowiadał tego, co ci wyjawiłem?
— Nawet poezji zamyka się dzisiaj usta, więc i ja zamilknę.
— Taki pewny? To rozlejmy wierszem.
— Zaintonujesz pierwszą zwrotkę? — zaproponował doktor.
— Oczywiście. Lej, lej, lej… ty stary durniu.
3
— Człowiek bardziej jak o żonę dba o ten sprzęt, a ty co?! — wydzierał się mistrz. Podszedł do pojazdu, którego posuwający się na gąsienicach kadłub przedłużało wiertło drążeniowe, wielki, prawoskrętny gwint podobny do ostrokończastego nosa.
Pięćdziesięciotonowa wiertnica napędzana była kontrugerem (silnikiem cieplnym zeszłowiecznego projektu współpracujących inżynierów M. Contego i W. Rügera), nierodzącym spalin i wykorzystującym do napędu lawę. Profil nadwozia trwonił opływowość, zakończony swoistym tenderem umieszczonym w sprzęgłach. Dokonywał się tam obieg termodynamiczny wymiany energii między układem mechanicznym a zbiornikami o różnych wektorach ciepła, łącząc więc, jak większość dostępnych im maszyn i sprzętów, staroświecczyznę z postępem. Innowacją była tutaj nowoczesna instalacja paliwowa, która mogła w razie czego przejąć sztachetę od wyczerpującej się lawy, i dalej pchać podziemnego potwora.
— Nic nie zrobiłem! — Anthony Philpott położył dłonie na klatce piersiowej.
— Do węgla ciężkiego! — Walters ani myślał dać za wygraną. — Co żeś zrobił?!
— Naprawdę nic!
— To kto?!
— Boyles! — Zrzucił na towarzysza.
— A skąd tutaj Boyles, jeżeli miał czekać w cechowni?
— Tylko czegoś szukałem! — Ted Boyles poczłapał tunelem jak żywy trup. Jego głównym zadaniem, jako suwnicowego, było przeciąganie w górę i w dół zmaltretowanej wajchy wagoników. Rzecz oczywista, że liczył każdy ruch wskazówki zegara i błądził czasami po galeriach zjazdowych, szukając sobie zajęcia.
— Z tą łopatą szukałeś? Kopania skarbów się zachciało? Dlaczego ty masz… Boyles, dlaczego masz na sobie hawajską koszulę?!
— Larry, przecież uczułeś, jak na szóstym gorąco, wiesz o stopniu geotermicznym. Patrz, leci ze mnie jak z miesiączki.
— Pomyślałeś ile zasad tym łamiesz?!
— Żartując z miesiączki w trakcie pracy…?
— A guza ci nabić?! — Walters rzutem uniósł pięść, ale na tym poprzestał. — Czemu tu przylazł? W szkole jesteście czy co? Litości!
— Przylazłem, żeby opukać śruby dociskowe. Dziwnie turbiny charczały.
— Jasne, jasne! — odparł ze wzgardą Philpott. — Wszystko twoja wina!
— Mówiłem ci, że wolałbym nie forsować silnika, dopóki się dobrze nie dotrze.
— Nic takiego nie mówiłeś!
— Znakomity z was duet, musicie się tylko dogadać, który gra głupszego — wyburczał Walters, mrużąc zaczerwienione oczy. Następnie rzucił gromowo, pokazując na maszynę: — Ledwo żeśmy sprowadzili! I co teraz?! Kto naprawi!
— Birgir naprawi. Nie takie rzeczy robił.
— Islandczyk nie weźmie za was odpowiedzialności. Na pewno nie sam. Pomożecie mu.
Wehikuł drążeniowy wydostali zespołem serwomotorów, przez sztolnię wybitą w ciemnej skale. Musieli zdemontować kabinkę, bo nie zmieściłaby się w szybie D-3. Kształt ścian skalnych, spękanych co prawda, acz podług wcześniejszych raportów Smitha stabilnych, przeredagowały ubiegłej nocy szkody górnicze. Po przejściu przez feralny odcinek, nadbudówkę założono na powrót.
Montownia znajdowała się w sekcji warsztatowej, dokąd prowadził przepastny, beczkowaty korytarz. Buszował w nim gorący powiew. Ustawili wiertnicę na podnośniku, który otaczała niebieska wstęga światła. Warcząc miarowo, motory wydźwignęły maszynę ku wnętrzu montowni.
Birgir Rúnarsson oglądał ruch z boku. Miał na sobie kombinezon ochronny i okulary przeciwsłoneczne opuszczone na czubek nosa. Żuł wykałaczkę. Kiedy z okrągłej, ciemnej 90-stopowej dziury wydostał się już cały korpus wielorybiego pojazdu, zakręcił dopływ mocy.
Gigantyczne lampy oświetlały pomieszczenie z góry. W długich fontannach blasku kołysały się czarno osmalone haki wieloczłonkowe, aluminiowe maski spawacza, rękawice i rozmaite narzędzia. Bokiem natomiast, pod ścianami, biegły grube kable.
Ted Boyles i Anthony Philpott dołączyli do mechanika schodami wydrążonymi w skale. Rúnarsson popatrzył na nich spode łba i powiedział:
— Siadajcie, tylko nie na warsztacie, na warsztacie tyłka się nie sadza.
— Nie siadamy. Mamy pomóc.
— To pomagajcie, byle biernie.
Islandczyk wszedł na mobilną drabinkę z poręczą, aby odpiąć gumowe uchwyty i otworzyć klapę. W międzyczasie słuchał ich relacji i wyciągał wnioski, co mogło się popsuć.
— Zapewne silnik — rozstrzygnął.
— Nie, silnik chodzi, tylko jechać nie można — sprzeciwił się Philpott.
— Wymiana ciepła?
— Według wskaźników wszystko prawidłowo.
— W takim razie skrzynia biegów, choć intuicja podpowiada mi inaczej.
— Chciałbym coś zaproponować… — odezwał się nieśmiało Boyles.
— Może później, co? — warknął Rúnarsson.
— Właśnie. — Philpott pokiwał głową. — Ty już pokazałeś, co potrafisz, Tedzie. Daj pracować.
W trzy godziny rozkręcili silnik i złożyli go ponownie. Skrajnie niewdzięczna była to praca, zajmować się takim wielkim przedmiotem. Przypominał zegarek wysadzany zaworami i pochłaniaczami, filtrami i komorami. Musieli biegać w tę i we w tę po dudniących schodkach, jeśli zamierzali sprawdzić coś na górze albo w dole silnika.
Z czasem wszystko było gotowe, a swoisty barter ciepło-praca ustawiony na zero. Pojawił się błękitny dym i niewłaściwe ciśnienie.
— Zapłon — oświadczył mechanik, przesuwając wykałaczkę w drugi kącik ust. — Spójrzcie na środkowe położenie, jest błąd w ustawieniu. Spróbujcie włączyć. Widzicie? Ciśnienie rzędu 40 atmosfer. Wystarczy mała korekta… Niech teraz napompuje trochę lawy.
Czas płynął nieubłaganie, godzina za godziną. Silnik powinien ruszyć, tak się jednak nie stało, bieg nie wchodził.
— Gdybyście mnie tylko wysłuchali… — upierał się Boyles.
— Skup się — strofował go Rúnarsson.
Wyciągnęli silnik, rozkręcili go i złożyli na nowo. Nie chciał się wpasować.
— Weźmy szlifierkę i ciut przyszlifujmy.
— Czy to aby na pewno dobry pomysł?
— Kto tu jest mechanikiem? Ja, czy wy? Zamontowanie silnika to najbardziej skomplikowana część procesu. Centrowanie, owszem, później. Wszystko trzeba sprawdzić. Skrzynia biegów, zapomnijmy już, że jest sekundarnej jakości, musi być idealnie dopasowana. Podobnie gąsienice i śruby dwustronne, tak zwane śruby centrujące. Za duży rozziew sprawi, że skrzynia biegów i silnik nie będą prawidłowo leżeć.
Silnik znów powrócił na swoje nominalne miejsce.
I nic.
— Suche tarcze cierne — wypowiedział półszeptem Rúnarsson, błądząc w jakichś skrótach myślowych. W rzeczywistości czuł, tak jak oni zapewne już czuli, że zaczynają tu gnić niczym fusy na dnie filiżanki. — Najważniejsze, aby zamontować odpowiednią liczbę tarcz. Jeśli będzie ich za dużo, nie wciśniemy pedału sprzęgła, a tym samym nie ustawimy biegu.
Zajęli się skrzynią biegów.
Sapali, z trudem podnosili obolałe ciała z kolan, pot płynął do oczu. Nawet blaszak, który im we wszystkim pomagał, przerwał nagle i migocząc kontrolkami, odwędrował do stacji dokującej, by podładować akumulatory.
— Nie wiem, coście najlepszego z nią zrobili, że nie idzie… Przepatrzyłem troskliwie każdy fragment, wystarczą przecież odchylenia rzędu setnych cala, aby przyszły drgania i awaria pojazdu — wytłumaczył kompanom, stukając paznokciami o jakąś metalową część. — Ale popatrzcie sami: koła przekładni pozostają w ciągłym zazębieniu, przełożenie jest odpowiednie, przepływ mocy w przekładni także…
— Czy ja mogę?! — wybuchnął Boyles, a oni podnieśli głowy. — Zawleczka! To pewno tylko zawleczka! Miałem niegdyś identyczny problem z samochodem, zawiozłem do warsztatu i od razu powiedzieli, że najpewniej zawleczka…
Raz na milion pęknie taka zawleczka wybieraka biegów. I rzeczywiście pękła. Rúnarsson podrzucał ją w dłoni, przejęty mistyczną zadumą, nic nie mówiąc.
— To?! — Fioletowy ze złości Philpott wyszarpnął mechanikowi przedmiot i rzucił nim o ścianę. — Przez takie maleństwo straciliśmy tutaj sześć godzin?!
4
Telemorfax był planetą niezwykłą, posiadającą pewnego rodzaju warstwy, współbrzmiącą z zamysłami badawczymi na dwa sposoby. Można było z wnętrza wyjść ku przestworowi lub odwrotnie, z przestworu wejść do środka kombinatu wydobywczego.
Jeśli wybrać pierwszą opcję, wchodziło się pod sufit wełnianych chmur, co pewien czas szatkowanych blaskiem gwiazdy układu. Powietrze barwiło się żółto i brunatno, co pochodziło od siarki i pyłu. Barometr wykazywał istnienie atmosfery gęstszej niż ziemska, a jednak, przez stosunkowo niskie ciążenie, gazy systematycznie uciekały w próżnię. Telemorfax był światem klasy oligometa. Obiegał gwiazdę pierwszego septantu siedmioramiennej septurii, w odległości dwa razy mniejszej niż dystans Merkury – Słońce. Wirował osiowo z prędkością okołoziemską, co oznaczało 22-godzinną dobę. Powierzchnię cechowały dwa kolory: paleta paru odchyleń czerwieni i smolista czerń. Podzielono ją na 61 dystryktów.
Przez małe jądro o temperaturze 11 000 stopni Fahrenheita, ciśnienie rzędu 2 milionów atmosfer i orbitę zakleszczoną między dwiema superziemiami – Fortem Hoover i Trump – tektonika Telemorfaksu była w ciągłym ruchu.
Infernopolis wspierało się na łańcuchu występów skalnych, powstałych wskutek odpływu jeziora lawy. Placówka otwierała się na wrzącą śmierć, która opływała je z północy i zachodu, poczynając od linii widnokręgu – lawoan Wyomira biegł w rzeczywistości znacznie dalej, bo do samego południka zerowego i nieomal spotykał go z drugiej strony. Było to więc przeszło 77 milionów mil kwadratowych pozazmysłowego pieca i pożaru.
Powietrze rozpalone do ostateczności ściekało z nieba jak klej. Lawa biła w półokrągłe tarcze kombinatu oceanicznie głęboką melasą żaru, lecz każdy spośród tych niszczycielskich zamiarów kończył się pustą groźbą, jakby ze szczytu budynku rozgłaszała się jakaś maksyma prawnicza.
Z okien widzieli potworne pomarańczowe wiry i rubinowe kolumny ognia, wyższe niekiedy od największych wieżowców zbudowanych przez człowieka. Jak dziwne zwierzęta, szczęśliwe, że mogą się tu mnożyć i rozradzać, opuszczały swoje rozbuchane gniazdo. Dopiero w połowie drogi do nieba godziły się z brakiem skrzydeł, opadały ciężko, jaskrawe i zdziczałe, a po runięciu na taflę malowały je kolejno: rozpacz, przygnębienie, rezygnacja – czytelne w błędnym bulgotaniu.
Obsuwając się głucho w głąb własnej kotłowaniny i upłynnionego dynamo, rozczapierzone w niezliczonych permutacjach, idące z wiatrem zwanym windfire, podróżującym ze stref równikowych ku biegunowi planety, powtórnie wystrzeliwały, wyciągając dłonie ku chmurom – zupełnie jak człowiek, który także przyzwyczaił się dążyć do złamania przyziemnej domeny.
Andezytowe iglice tasowały się fatalnym przeznaczeniem. Pomiędzy nimi, jak przez palce, windfire wiał z kadzideł czarnych ołtarzy. Iglice upadały szeregowo coraz niższymi schodkami aż do kompletnego zniknięcia w rudo pofałdowanej kipieli. W obrębie trzydziestostopniowego łuku tej skalnej formacji, lawoan udobruchał się, unosząc oczywiście, lecz czymś w rodzaju wszechogarniającego superpolipa, pomruku wstającej masy, jak gdyby wyłaniał się stamtąd potężny wieloryb i wtem rezygnował, ginąc bezpowrotnie w malinowej toni.
Jeszcze dalej szybowały żółte nimby, ćmiły niezliczone ogniska, wirowały łagodnie w tumanie zionącym ogniem jak ten jeździec, spokojny i równie spokojnie wbijający ostrogę w płomienie, lecz tracący nagle głowę i już jadący na tym wielkim oślepiającym wierzchowcu w jakimś nieznanym kierunku, zygzakiem, przez współżyjące ze sobą, pierwsze i ostatnie stadia wielkich fal, skąd wszystko eksploduje, skwierczy, promieniuje hipnotyczną duchotą i upada bezsilnie w tropikalną dżunglę czubatą od rozgałęzionych smug, cyrkulacji i parkocących węży, wijących się przez szkarłatne otchłanie.
Efektem silnych pływów i ruchów tektonicznych, lawa przelewała się tam na różne strony, to odsłaniając tępe czaszki gujotów, to hipabysalne trybuny gór. Maziste przyboje przekładały się sztywno a szybko jak wertowana księga, buchały rozprażoną bryzą – pociskami brokatowego kurzu. Już-już otwierała się tam sposobność do epickiej katabazy, już-już wyzierało stamtąd dziewięć kręgów zaczarowanego stożka Dantego i zapraszająca twarz Wergiliusza, a wtenczas poemat kończył się, zasłonięty bezduszną prozą rzeczywistości.
Od wschodu rozciągał się bezkresny, wulkanitowy archipelag Pencoyotl (wraz z małą żużlową wyspą Devilon), jedno z niewielu miejsc, gdzie dało się postawić stopę. Archipelag wyglądał jak kawał nocy, który postanowił wypocząć, ale zaspał i jako jedyny nie odleciał o świcie. Na tle spurpurowiałego horyzontu kłębiły się znicze, małe migrujące gwiazdki, naprzemiennie gorzały i przygasały, przenikając zasłonę gazów. Rozsiane chaotycznie wąwozy lśniły spękaną i postrzępioną skorupą, tak że można było uwierzyć, iż to gadzia skóra, sczerniała niewiadomą chorobą. Na szczytach rosły zdjęte prosto z rusztu, srebrzyście zlepione kryształy, które przypominały ziemskie krzewy. Płomienie pięły się dookoła niczym pędy dzikiego wina, wdzierając się do szczelin.
Środkiem archipelagu płynęła szeroko rozlana rzeka lawy, w której owrzodzonych skawaloną magmą falach dryfowały grudy szkliwa i ogniki. Bliżej siedliska górniczego, tam, gdzie pruły się żyły młodej lawy, widniał tefryt, nie do odróżnienia od bazaltu dla amatorskiego oka.
Na rubieży północy z zachodem, na skraju atolu, z czteropiętrowych cokołów wypuszczały się silosy. Połyskiwały łukami i umocnieniami. Dla ludzi – wiodły do nich oszklone tunele poprowadzone nad całym tym rozhukanym piekłem. Dla robotów z urobkiem – podziemne korytarze.
Poprzez przesmyk płaski jak ubita droga, Pencoyotl łączył się od południa z kolejnym kontynentem nazywanym Monchula. Monchula stała właściwie samymi wulkanami. Niektóre z nich, ćwieki wbite w postrzępione podłoże, nieprzytomne i wynędzniałe jak twarz człowieka chorego na wątrobę, oddały niebu cały swój dym i marły mileniami. Niewystygłe jeszcze skały obrywały się z nich tonowymi płatami i upadały z niemiłosiernym, daleko i basowo rezonującym grzmotem, wyczuwalnym nawet palcami położonymi na termicznych kościach kombinatu.
Dotychczas egzystencja w Infernopolis była bezpieczna. Kamienie tylko sporadycznie upadały na dachy, ale przez ich spadzistość nie powodowało to większych zniszczeń. Teraz się to zmieniło.
Gwałtowne ruchy skorupy Telemorfaksu, która rozdzierała się krytycznie, przesuwała uporczywie w rozmaite strony, dając oddech nowym, wydartym z głębin formacjom, przesuwała ośrodek ku północy, coraz bliżej falochronów. Ostatnio wszystko rozpadało się nie dookolnie, lecz właśnie pionowo… A jeszcze trzysta lat temu Infernopolis zbudowano na środku burej pustyni. Ziemi skrytej w półcieniach odległych, mało aktywnych szczytów dystryktu Bowman Ranch. Rozjuszony lawoan oglądało się z okien przez soczewki fotograficzne z opcją dużego zbliżenia. W międzyczasie placówka przeszła mnóstwo napraw i modernizacji. Osadzono ją także na płycie migracyjnej, co oznacza, iż ogromne siły i masy mogły ją przesuwać bez uszkodzenia fundamentów i podziemnej siatki wydobywczej.
Inne miotacze ognia były znacznie groźniejsze. Doprowadzone do wrzenia, ejakulowały obficie, zapładniając pogodę smogiem i smutkiem. Ich przedwstęp, skromny jak się okazywało, gdy tylko unieść wzrok, otaczał monstrualną czarną purchawkę, wielki superwulkan – Owenlucan.
Powstał dzięki miejscu, które sobie obrał. Gorąca lawa wypływała dostatecznie długo i wypiętrzyła naziom do obserwowanego rozmiaru, rozmiaru tak tytanicznego, że superwulkan wymiotował prosto w próżnię, gdzie pył różowił się zorzą, po czym scalał w kolosalne obłoki. Erupcje huczały i strzelały jądrowymi grzybami, wprost nie do wyobrażenia, rumieniły się, jaśniały i mutowały w przestrzeni, by opaść na stoki poprzecinane zastygłymi korytami lawy.
Wybuchając takim ładunkiem co cztery tysiące lat, Owenlucan załamywał się już w zapadliskach powstałych za sprawą swojego aktywnego podziemia i konkurencji. Ufając obliczeniom, powinien zgasnąć za kilka eonów, oddając pole nowemu kraterowi teksańskiej rozpiętości, który nazwano już wprzód po hawajskiej bogini wulkanów: Pele. Wstawał obok, mający wyrosnąć jeszcze dorodniej, a następnie w zupełności zalać swojego sąsiada i tak zakończyć ową legendę zasiloną niebywałą posturą i wymazać go z pamięci na jego własnej ziemi, niczym skrybowie chrześcijańscy Masława.
5
Sixto de Galarreta był niewysokim, szczupłym mężczyzną o śniadej twarzy, dużych czekoladowych oczach i spracowanych dłoniach. Zarost, mimo że rankiem wygolony, rozsiewał się już po szczęce drobnym maczkiem.
— _Qué pedo? _— przywitał się i zawiesił głos. — Pete, czy ty… Czy ty nie trzymasz aby papieru w tych swoich wypięknionych łapkach?
— Na to wygląda. — Phipps-Rosen obejrzał żółty tomik z wyklejką z ręcznie marmoryzowanego papieru.
— Dawaj! — Meksykanin wyrwał mu książkę. — No coś takiego! Eee, wymyślasz. Nie jest prawdziwy. Pewno jeden z tych ekwiwalentów z kału.
Obruszony Phipps-Rosen natychmiast odzyskał swoją własność.
— To najprawdziwszy papier! — skłamał.
Latynos zaniósł się straszliwym charknięciem. Nie sposób było odgadnąć, czy śmieje się czy kaszle. Usiadł obok na ławce w atrium i puścił kilka kółek. Deski przytwierdzono do murku w kształcie obwarzanka, który otaczał longan. Dlaczego longan? Bez względu na niedogodności czy pory roku jest zawsze zielony, a przecież o zieleń chodziło, autentyczną, tak dobrze działającą na zmysły człowieka, tym bardziej jeśli ten przestronny i zbudowany na planie okręgu, lecz niezagospodarowany park ziejący pustymi rabatkami i korytami, oświetlały zwykłe halogeny. Rzadko kto witał tu w intencjach innych, aniżeli by zajrzeć, czy wszystko stoi na swoim miejscu, albo po prostu tędy przechodził. Lampy świeciły słabą mocą, niektóre przepalały się i wraz z krótkim szmerem wszystko gasło — dokładnie jak teraz; przed momentem ten usiadł, a tamten uniósł książkę, nie zdążyli się zorientować, jak i kiedy, i migiem tkwili w kompletnej nicości.
— Poczekajmy, aż wróci — zasugerował ten pierwszy albo ten drugi. W takim mroku nie umieliby stwierdzić, jak się nazywają. Jednakże ich rezygnacja i bezczynność były uzasadnione. Oświetlenie mogło wrócić dopiero, gdy Rúnarsson, którego naprawy, testy i mnóstwowatowe komputery często przeciążały sieć, pokwapił się przełączyć bezpieczniki.
De Galarreta, który miał przy sobie część sprzętu górniczego (opuścił w końcu stanowisko wraz z ostatnim dzwonkiem i zdecydował się na powrót okrężną drogą), włączył latarkę na kasku. Mogli czytać.
Sixto bardzo się starał, ale wychował się już w czasach, w których nikt nie dbał o kaligrafię. Nie był w tym zbyt dobry. Łatwiej przyszłoby mu czytanie kodu programowania.
— Oddaj — westchnął lekarz. — Ja ci przeczytam.
— A co to w ogóle jest?
— Tomik poezji.
— Ktoś czyta jeszcze literaturę?
— Nie.
— To po co ty czytasz?
— Trudno wytłumaczyć w jednym zdaniu.
— Postaraj się.
— Ludzie czytają dlatego, że chcą dostrzec w bohaterach zmiany i pragną sami się do zmian odważyć.
— A co jest w takiej poezji?
— Metafory na temat życia.
— E, nie obchodzą mnie takie.
— Może cię nie obchodzą, ale z pewnością dotyczą.
— Niby w jaki sposób? — zdziwił się de Galarreta.
— Straciłeś kiedyś kogoś, na kim ci zależało?
— Tak…
— Pierwszy krok za tobą.
— No, teraz to zżera mnie ciekawość, czytaj, czytaj, masz, weź kask, lepiej będziesz widział.
Kask powędrował na drugą głowę. Phipps-Rosen odnalazł stronę z zagiętym rogiem, posłał na nią mlecznobiały słup blasku i przeczytał:
_Nie zapiąłem rozporka…_
— I co to jest, przypomnij mi…? — wszedł mu w słowo de Galarreta, marszcząc ciemne brwi.
— Wiersz — wybąkał doktor, nie odrywając się od wersetu.
_Nie zapiąłem rozporka_
_ale dziś nie wtorek_
_więc ten rozpięty rozporek_
_zostawię_
— I to jest o tej stracie, tak?
— Przestałbyś przeszkadzać! — Uwaga poniosła się echem.
— Wybacz, ale początek jest dość mylny…
_Nie zapiąłem rozporka_
_ale dziś nie wtorek_
_więc ten rozpięty rozporek_
_zostawię_
_Nie mam herbaty_
_ale mam kawę_
_swoją jutrznię łyżki cukru_
_odprawię_
_Gdybym ja wiedział_
_czego brat się wywiedział_
_tobym pewnie zadzwonił_
_zapytał_
_A tak nie wiedziałem_
_w kącie sapałem_
_bo ta kawa_
_taka gorąca_
_Sam zadzwoniłem_
_ale jeszcze nieświadomy_
_że to dziś_
_matka nam zmarła_
— Co to za autor? — Górnik wyciągnął brudne od pyłu ręce, ale książki nie otrzymał.
— Mikołaj Maria Manicki. Seria _Arcydzieła XXI wieku s.c._.
— Żart jakiś z tymi arcydziełami!
— W szkole uczą umiejętności interpretacji, opuszczałeś, co?
— Co nieco się opuszczało.
— Słuchaj zatem uważnie. Rozpięty rozporek sugeruje szczęście, to pewne. Przychodzi pytanie, czy szczęście podmiotu owego dnia zupełnie zawiodło i nie warto oddawać się zabobonom, czy może właśnie szczęściem okazała się śmierć matki, któż wie, kim była, może starą zrzędą, pleciugą i sybarytką…
— Sybaco?
— Albo ta kawa. — Phipps-Rosen nie zamierzał się zatrzymywać, zatopiony w wywodzie, gestykulował, poruszając głową, tak że ścieżka brzasku rwała w tę i z powrotem, na ukos. — Obserwujemy niezmiernie inteligentną metaforę, która eksplikuje ci, że śmierć czyha wszędzie, a szczególnie w czynnościach dnia codziennego, że nie wiesz, która kawa będzie ostatnią, ani co będzie zamykającą żywot fotografią. Autor nawiązywał z pewnością do tych uroczych czasów, kiedy wierzono, że ostatni przedśmiertnie widziany obraz zapisuje się na źrenicy, niczym na bezdennym nośniku. Albo do tych szarych wieków, kiedy szeptano, że człowiek może zaprzedać duszę diabłu, który co rusz spoziera na świat jego oczami…
— Dla mnie to wiersz o jegomościu, który był zbyt leniwy, żeby zapiąć sobie spodnie, a potem poparzył język wrzątkiem.
— Łup, łup! W kamień! Na tyle cię stać, Sixto. Masz zawód w sam raz dla siebie.
— On za to powinien go zmienić. — Wskazał gniewnie na książkę, jakby chciał ją spalić.
— Nie miał żadnego zawodu.
— To wiele wyjaśnia! — zakpił górnik, otrzepał się z sadzy i wstał.
Pomieszczenie rozświetliła łuna podsufitowych lamp. Elektryczność wróciła. Podnieśli głowy, zaskoczeni jak przy zniebazstąpieniu.
— Weź — zaproponował Phipps-Rosen i uniósł tomik. — Spodoba ci się. Papier ma coś w sobie, przyciąga.
De Galarreta zamyślił się i potarł podbródek, zezując na nietypowy dar.
— Pisanie to prawdopodobnie piękna sprawa była… Ale tak sobie myślę. Tysiące drzew finansowało ich nędzne wypociny. Drzewa to najlepszy wydawca świata. Pisząc o przyrodzie zmuszali ją jednocześnie, by za to zapłaciła.
— Nie sądzisz, że rozpatrywanie wszystkiego w kwestiach egzystencjalnych nie ma większego sensu?
— Skoro tak, to tylko łup, łup! W kamień! – mi pozostaje — powiedział i uśmiechnął się przewrotnie. — Czas na mnie, _compañero_! Nie każdy może sobie tak siedzieć i czytać o stracie. Pójdę wykonać wieczorną toaletę, a potem usnę mocno jak suseł.
— Doskwiera ci coś? Możemy iść do labu.
Latynos odebrał swój kask i jednym uderzeniem otwartej dłoni osadził go na czaszce.
— Nie, nic mi nie jest. Tylko ten kaszel! Pal go diabli! I drapie w gardle, jakbym się piołunu najadł. Ale zdążyłeś już zauważyć, dlatego pytasz. Co jak co, ale jesteś świetnym lekarzem. Zwykłe przeczucie masz lepsze, niż inni całą wizytę lekarską.
— Powiesz co się stało?
— Konwerter rdzy — wytłumaczył prostymi słowami de Galarreta. — Nie da się przy nim oddychać i trzeba zakładać warstwę przy masce gazowej. A nie miałem takiej maski.
— To jak skończyłeś pracę?
— Gdy jest się pijanym… Sam zresztą wiesz, co mam na myśli. Ilu przeżyło, spadając z trzeciego piętra. Ilu się ocknęło, siedząc w obcogwiezdnym areszcie. Widzisz, kobiety mają swój stan błogosławiony i mężczyźni mają swój stan błogosławiony. To i o oddychaniu mogło mi się zapomnieć. Ile kieliszków, tylu patronów, mawiał mój dziadek. Człowiek upity to człowiek bezpieczny. I miał rację. Był policjantem, walczył z kartelami narkotykowymi w Guadalajarze. I pewnego razu coś poszło nie tak, strzelanina, eksplozje, prute kamizelki kuloodporne, wykryli ich. Dziadek leżał w bryzgach krwi, a przed nim mężczyzna ze złotym zegarkiem, celował prosto w jego czoło, palec na spuście…
— Dziadek go obezwładnił? — spytał Phipps-Rosen.
— Gdzie tam. Powiedział wtedy coś bardzo mądrego.
— Co takiego?
— Nie jestem pewien, tak czy owak usiedli i wypili.
— Idź spać, Sixto…
— Jak mi się przypomni, to na pewno ci powiem. _Hasta luego!_