Diabeł stróż - ebook
Diabeł stróż - ebook
Wrocławska ruletka
Wrocław, rok 1934. Podczas perwersyjnej orgii zostaje porwany, a następnie zamordowany urzędnik pocztowy Sepp Frömel. Kilkanaście dni później z rąk oprawców ginie jego kochanka. Ich syn z nieprawego łoża, niemy, niepełnosprawny Rolf dziwnym zrządzeniem losu trafia pod opiekę radcy kryminalnego Eberharda Mocka. Ten niespodziewanie odkrywa w sobie pokłady ojcowskich uczuć.
Śledztwo w sprawie dwóch morderstw prowadzi do grupy ludzi połączonych osobliwą emocjonalną więzią, opartą na wspólnych przeżyciach i ponurych doświadczeniach. Mock wie, że aby rozbić to tajne stowarzyszenie, musi odkryć, kto stoi na jego czele. Stawka rośnie z dnia na dzień.
W plugawych lupanarach, eleganckich gabinetach i jaskiniach nielegalnego hazardu Mock staje twarzą w twarz z mrocznymi żądzami i własną słabością. Czerwone i czarne pola ruletki podpowiadają mu, że klucz do zagadki może mieć tylko Rolf. Tymczasem chłopiec znika, a nad Mockiem gromadzą się burzowe chmury.
Marek Krajewski – autor bestsellerowych powieści kryminalnych. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Filolog klasyczny. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6370-3 |
Rozmiar pliku: | 821 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pilnowali oni nie tylko mieszkań na drugim piętrze, które były zajęte przez rodziny komendantów; strzegli nie tylko ich biur na parterze i na pierwszej kondygnacji, wypełnionych ściśle tajną dokumentacją aktualnych i zakończonych spraw prowadzonych na terenie kaliskiego Okręgu Rządowego Kraju Warty. Mieli również pilne baczenie na piwnice, których grube i wytłumione ściany i sufity nie przepuszczały krzyków okrutnie tam torturowanych więźniów, głównie żołnierzy wielkopolskiej Armii Krajowej.
Gdyby jacyś porywczy i nie znający kaliskich realiów dowódcy polskiego ruchu oporu zlekceważyli te niepozorne na oko zabezpieczenia – tylko czterech wartowników! – i mimo wszystko usiłowaliby w brawurowej akcji wtargnąć na gestapowski teren, chcąc uwolnić swych kolegów, natknęliby się na pół kompanii dobrze wyszkolonych i fanatycznych zbrodniarzy – einsatzgrupperów, oddelegowanych tutaj z Kępna, z VI Grupy Operacyjnej Policji i Służby Bezpieczeństwa. Byli oni skoszarowani na tyłach budynku i mieli zakaz opuszczania swych kwater, toteż mało kto w ogóle wiedział o ich istnieniu.
Szef tych wszystkich ludzi, SS-Obersturmführer Wilhelm Schönrogge, siedział teraz w swym biurze na pierwszym piętrze, stukał obsadką o blat biurka i delektował się promieniami słońca przedostającymi się przez gęste listowie okalających kamienicę kasztanowców. Był bardzo kontent, że wszystko z siebie wyrzucił, że tę nad wyraz nieprzyjemną sprawę, której negatywnym bohaterem był jeden z najważniejszych kaliskich notabli, udało się zwalić na barki wywiadu wojskowego.
Kapitan Eberhard Mock, szef wrocławskiego urzędu Abwehry, wysłuchawszy rewelacji gestapowca, pokiwał w zamyśleniu głową. Jego przyjazd z Wrocławia do Kalisza w oczywisty sposób świadczył, iż wywiad bez zmrużenia oka wtargnie w sam środek miejscowych koteryjnych zależności i zajmie się sprawą sędziego Jonschera zdecydowanie i skutecznie. Skuteczniej niżby to uczynił – zdaniem Schönroggego – szef łódzkiego Urzędu Imigracyjnego i bliski przyjaciel owego Jonschera SS-Obersturmbannführer von Malsen, któremu kaliski gestapowiec, zgodnie z drogą służbową, powinien był najpierw złożyć meldunek o odkrytych przez siebie nieprawidłowościach przy adopcji polskich dzieci. Ten jednak wolał zawiadomić Wrocław, i tak oto Mock po raz pierwszy w życiu odwiedził miasto, o którym tylko tyle wiedział, że jest wzmiankowane w starożytnych źródłach.
– Zbierzmy fakty – powiedział wolno, obdarzając trzeciego obecnego w gabinecie mężczyznę ciężkim, nieufnym spojrzeniem. – To właśnie pan, Nolte, przesłuchiwał tę Polkę, tak? I to ona panu powiedziała o łapówkach od sędziego Jonschera?
Siedzący pod oknem zastępca komendanta potwierdził mruknięciem, a na jego twarzy pojawił się nerwowy uśmieszek. Pod linią rzadkawych włosów porastających ciemię rozlewały się na boki pękate policzki pokryte purpurowymi żyłkami, świadczącymi o długiej alkoholowej historii. Nolte wyglądał jak chomik, któremu jakiś olbrzym nadepnął na głowę i mocno ją spłaszczył. Całe jego oblicze tchnęło brutalnością i prymitywną siłą. Mock nie miał wątpliwości, że przesłuchiwana kobieta nie zeznawała dobrowolnie.
Przesunął się lekko do przodu na skórzanym fotelu, żeby nie pognieść munduru.
– A zatem owa Polka dostaje pieniądze i różne prezenty od sędziego Jonschera za to, że wyszukuje dla niego ładne polskie dzieci w okolicznych wioskach, tak? Następnie wasza tutejsza wielka persona… – przerwał na chwilę i upewnił się nieco ironicznie: – Bo kimś bardzo nobliwym jest przewodniczący kaliskiego Sądu Specjalnego, nieprawdaż?
Obaj gestapowcy skinęli głowami.
– Otóż ten Jonscher wskazanych przez Polkę rodziców o coś oskarża, nakazuje ich deportację do pracy przymusowej w Łodzi, a ładne dzieci, na pewno odpowiednie pod względem rasowym… Tak… On je umieszcza w tutejszym domu dla polskich sierot. Potem w porozumieniu z kierownictwem tego domu sprzedaje je, prawda? A tak w ogóle ten sierociniec jest w mieście czy poza miastem?
– W centrum miasta – odpowiedział Schönrogge. – W dawnym klasztorze reformatów przy Hindenburgstrasse, dziesięć minut stąd spacerowym krokiem.
Szef gestapo różnił się mocno od swego zastępcy, był wysoki, szczupły, nader elegancki w świetnie dopasowanym mundurze. Najwyraźniej nie żałował sobie rano wody po goleniu, a jej niezły gatunek Mock natychmiast rozpoznał. Jeśli dwaj jego rozmówcy wykorzystywali sztuczkę „zły i dobry glina”, to nie było najmniejszych wątpliwości, któremu z nich jaka przypada rola.
– Dzięki tej Polce sędzia Jonscher wybiera rodziny, oddziela dzieci od rodziców, a potem w porozumieniu z kierownictwem sierocińca sprzedaje je za grube pieniądze do Rzeszy bogatym bezdzietnym małżeństwom, które od dawna czekają na adopcję pacholąt czystych rasowo.
Eberhard podsumował wiadomości i wstał, a skóra fotela zatrzeszczała. Przeszedł się powoli po gabinecie, mocno wciskając oficerki w wiśniowy miękki dywan. Zdawało się, że jego masywna, kwadratowa sylwetka wypełnia całą przestrzeń od okna po wielką palmę, pod którą stał dość sfatygowany patefon Victrola. Ta przechadzka po pokoju trwała tak nieznośnie długo, aż atmosfera stała się napięta. Mockowi o to chodziło. Z wysoko uniesioną brodą, z rękami założonymi do tyłu, stąpał pewnie i zza zmrużonych nieco powiek patrzył z góry na obu komendantów ponurego przybytku, którzy jego władcze zachowanie przyjmowali z rosnącym rozdrażnieniem.
Tego właśnie chciał. Zdenerwować ich, by jego uderzenie było silniejsze. Obrócił się nagle na pięcie, zatrzymał przed komendantem i spojrzał nań ostro, marszcząc groźnie brwi.
SS-Obersturmführer poczuł dyskretny korzenny zapach wody kolońskiej. Dużo lepszej niż ta, której używał on sam.
– Kpicie sobie ze mnie, Schönrogge!? – ryknął Mock. – Po to ściągnęliście mnie z Wrocławia? Jadę przez pół nocy po tych polskich wybojach tylko po to, aby się dowiedzieć, że jakiś sędzia jest pazerny? Może mam jeszcze przeprowadzić śledztwo w tej sprawie, co, Schönrogge? – Gryząca ironia zabrzmiała w jego głosie. – Przecież te dzieci i tak zostałyby oddane do adopcji! – Aż się krztusił z udawanej złości. – Czego wy chcecie od tego Jonschera! On przecież dokonuje już wstępnej selekcji rasowej! Mam go aresztować za to, że dostarcza naszej ojczyźnie przyszłych pełnowartościowych obywateli? A że bierze za to pieniądze, bo tym dzieciom oferuje porządne rodziny, to co w tym złego? Mamy wojnę, Schönrogge, nasze wojska umierają w Rosji, a ja się mam zajmować jakąś korupcją?
Sapał przez dłuższą chwilę. Jego rozmówcy milczeli jak zaklęci. W ich zastraszonych umysłach tłukła się natrętna myśl, że gość musi mieć mocne plecy, pozwalając sobie na takie zachowanie. A tych pleców nie warto drażnić.
– Może mi w końcu powiecie, dlaczego ta rzekoma afera Jonschera jest sprawą dla mnie, dla Abwehry? Co jest tutaj takie tajne przez poufne, że nie chcieliście mi tego wyjawić przez telefon i obiecaliście to uczynić dopiero dzisiaj? Siedzę tu z wami prawie godzinę i dalej nic nie wiem! Z kim rozmawiałem wczoraj? Z panem, _Herr SS-Obersturmführer_?
Schönrogge pokręcił głową i już otworzył usta, by spróbować odeprzeć te zarzuty, gdy Nolte chrząknął głośno.
– To ja z panem wczoraj rozmawiałem, _Herr Hauptmann_ – rzekł nieco bełkotliwie. – I zaraz wszystko wyjaśnię…
Mock podszedł do niego i poczuł przenikliwą woń starego potu zmieszaną z odorem wczorajszego alkoholu. Znienawidzony smród, który często buchał od pijanego ojca, starego szewca Willibalda Mocka z nędznej przydworcowej dzielnicy w Wałbrzychu. Kapitan z trudem powstrzymał odruch, by chwycić śmierdziela za tłuste czerwone policzki i ścisnąć je do krwi. Pohamował się i syknął:
– Ty najpierw wytrzeźwiej, wsiowy głupku, a potem się odzywaj!
Nolte zalał się purpurą. Ten kaliski kat nie przywykł do takich upokorzeń. Oddychał przez chwilę gwałtownie, a potem się rozkaszlał. Ten dźwięk stłumił nieco trzask otwieranych drzwi i stukot podbitych butów na deskach podłogi.
– Ma pan prawo być rozdrażniony, _Herr Hauptmann_ – w gabinecie rozległ się nieznany niski głos.
Na środek pokoju wszedł niewysoki szczupły mężczyzna w mundurze z dystynkcjami kapitana. Wyciągnął rękę do Mocka.
– Pan pozwoli, kapitanie Mock – rzekł z silnym austriackim akcentem. – Jestem kapitan Clemens von Bürgkh, drugi zastępca generał majora Erwina von Lahousena. Moje nazwisko nic panu nie mówi, nazwisko mojego szefa jednakowoż powinno…
– Owszem, panie kapitanie. – Zdumiony Eberhard wyprostował się i uścisnął mu dłoń. – Jako funkcjonariusz Abwehry wiem doskonale, kto jest szefem Wydziału II.
– Wydziału, dodajmy, do spraw sabotażu i zadań specjalnych. – Nieoczekiwany przybysz spojrzał na gestapowców, jakby to wyjaśnienie do nich było skierowane. – A tu mamy właśnie takie zadanie specjalne. Nie dla wszystkich uszu. Nie dla wszystkich.
Obaj gospodarze w mig zrozumieli aluzję, wstali i ruszyli ku drzwiom.
– Dziękuję panom za wielką, nader życzliwą pomoc! – rzucił za nimi funkcjonariusz Wydziału II i poczekał, aż obaj za sobą zamkną.
Usiadł na fotelu zwolnionym przez Schönroggego i uprzejmym gestem wskazał Mockowi drugie wolne miejsce koło palmy. Ta pantomima miała pokazać, że to von Bürgkh, mimo jednakowej z Mockiem szarży, rozdaje tutaj karty. Założył wysoko nogę na nogę, aż słońce zalśniło na jego wypucowanych oficerkach. Otworzył papierośnicę i wyciągnął ją ku swemu koledze. Mock wysupłał spod gumki papierosa ze złotym ustnikiem. Po chwili pod rozłożystymi liśćmi zakłębił się aromatyczny dym.
Von Bürgkh miał nie więcej niż czterdzieści lat. Z jego siwą, gęstą, krótko przyciętą czupryną ładnie kontrastowała opalenizna. Mock, wiedząc o niedawnym pobycie von Lahousena w rejonie Gibraltaru, uznał jej pochodzenie za śródziemnomorskie.
– Obserwowałem pana przez wizjer koło pieca, panie kapitanie, i słuchałem, co pan mówił. – Austriak wypuścił wolno dym. – Byłem bardzo ciekaw, jak pan zareaguje na nazwisko Jonscher i na całą relację naszych kaliskich chwatów… – Zawiesił głos i czekał na jakiś gest Mocka.
Ten siedział jednak nieporuszony, palił i nie odezwał się słowem.
– Doktor Max Jonscher – kontynuował przybysz – to, jak pan kapitan wie, przewodniczący Sądu Specjalnego, mieszczącego się tutaj przy Hermann-Göring-Strasse. To bardzo eksponowane miejsce w Kaliszu i bardzo eksponowane stanowisko. Otóż nasz bohater rozstrzygał w wielu poważnych sprawach gospodarczych i politycznych. Najpierw w Berlinie, potem w Poznaniu, a w końcu w Kaliszu, dokąd go przeniesiono za karę, bo zbyt głośno krytykował różne wysoko postawione w Kraju Warty osoby. Ten człowiek to chodząca skarbnica informacji wywiadowczych. I o tym doskonale wiedzą Polacy z Oddziału II Informacyjno-Wywiadowczego Armii Krajowej. My o zainteresowaniu Polaków sędzią wiedzieliśmy od dawna, nic zatem dziwnego, że ten był na naszym celowniku. Już się pan kapitan chyba nie dziwi, że od pewnego czasu kwateruję tutaj, w Kaliszu?
Musiał coś zbroić ten elegant – pomyślał o swoim rozmówcy Mock. – No nieźle! Drugi zastępca von Lahousena trafia do takiej dziury. Nie wierzę, że tylko sprawa Jonschera go tu ściągnęła.
Obiekt rozmyślań Mocka spojrzał znacząco w stronę pieca. Pochylił się ku swemu rozmówcy i mówił teraz szeptem:
– Sędzia Jonscher raz czy dwa rzeczywiście podjął kontrowersyjne decyzje i niektórym polskim rodzinom z pobliskiego Ostrowa odebrano dzieci. Raz to był volksdeutsch, który podniósł rwetes. Sędzia rzeczywiście znał kierownictwo domu dla sierot adopcyjnych w Kaliszu, a nawet się przyjaźnił z personelem. Ale nie ma żadnych, powtarzam, żadnych, dowodów na to, że brał pieniądze od rodzin z Rzeszy. Polacy postanowili jednak obrzucić go błotem, aby potem mu zaproponować zmycie brudu. Oczywiście tym środkiem czyszczącym błoto miałyby być jego bezcenne informacje zdobyte w sądach Rzeszy. – Zgasił papierosa w potężnej onyksowej papierośnicy, stojącej na mosiężnej lwiej łapie. – Jak postanowili, tak i zrobili – ciągnął. – Jonscher niejednokrotnie publicznie krytykował dokumentację sądową sporządzaną przez tutejsze gestapo. Miał z Noltem na pieńku. Polacy skądś o tym wiedzieli, wciąż nie wiem skąd. Tak czy inaczej podstawili Noltemu pewną Polkę, która oczerniła sędziego. Zaraz pan przyzna, kapitanie, że plan naszych wrogów był bardzo przebiegły. – Przebierał przez chwilę długimi palcami o zadbanych paznokciach po starannie wyprasowanym suknie spodni. – Noltego wszyscy tutaj, na czele z jego szefem, uważają za ograniczonego brutala i pijaka. Nikt nie wziąłby zatem poważnie jego rewelacji o udziale Jonschera w procederze sprzedawania wartościowych rasowo sierot. Ale zrobiłby się szum, sędzia zostałby ubrudzony. I wtedy do jego domu zapukałby jakiś świetnie mówiący po niemiecku Polak z ciekawą propozycją. „Panie sędzio – powiedziałby – Polka, która pana oczerniła, jest gotowa wycofać swoje zeznania i zniknąć raz na zawsze z Kraju Warty. Ale coś za coś…”. Sędzia mógłby przyjąć tę propozycję i przekazać Polakom jakieś mało znaczące wiadomości. Nie muszę panu kapitanowi mówić, że od tego momentu mieliby go w garści. Już mogliby go szantażować. I żądać dużo, dużo więcej.
– Rzeczywiście – zgodził się Mock. – Zgrabny plan.
– To był plan, a jak wygląda rzeczywistość? Otóż ten wsiowy głupek, jak go pan słusznie nazwał… Otóż ten Nolte, zdobywszy kompromitujące wiadomości o sędzim, nawet się nie zastanowił, dlaczego Polka tak chętnie wszystko mu wyznała, tak szybko, że nawet jej nie zawlókł do swych kazamatów. Otóż Nolte pobiegł do Jonschera i zaczął mu grozić. Przypominam, że się nie lubili! Sędzia nie wystraszył się i kazał grubasowi iść precz. Ten, upokorzony, kłapie dziobem na prawo i lewo, wieść się rozchodzi szeroko, aż w końcu jacyś wysocy oficerowie w Poznaniu i w Łodzi zaczynają się poważnie zastanawiać nad tym, czy pijak przypadkiem nie ma racji. Na korupcję można, owszem, przymknąć oko, ale jeśli koruptorem, płacącym za ładne dzieci, jest przewodniczący Sądu Specjalnego, to sprawa całkiem inaczej wygląda. Ci oficerowie dyskretnie wypytują o sędziego. Wieść zatacza tak szerokie kręgi, że nawet ja zostaję tutaj tymczasowo oddelegowany. Zaczynam rozmawiać z sędzią, ten się wszystkiego wypiera, ale jest coraz bardziej zdenerwowany. Pewnie już Polacy do niego dotarli ze swoją propozycją. Ale, przyznaję to z pewną satysfakcją, choć i z bólem, ich plan nie wypalił, bo wczoraj… sędzia…
Austriak zawiesił głos, wstał z fotela i przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Nie spuszczał przy tym uważnych oczu ze swego rozmówcy.
– Wczoraj, późnym wieczorem – rzekł głośno – sędzia Max Jonscher powiesił się w swoim gabinecie przy Hermann-Göring-Strasse.
Mock również wstał.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, panie kapitanie – jego głos zacinał się ze złości – co ja tu robię w tym Kaliszu? Rozumiem, że dopóki sędzia Jonscher, posiadający tak wielką wiedzę wywiadowczą, mógł być szantażowany przez Polaków… No to nic dziwnego nie byłoby w tym, że my, Abwehra, moglibyśmy zainteresować się jego sprawą. Ale teraz, kiedy on nie żyje, to co ja tu właściwie, do cholery… Co ja tu robię?
– Milczeć, Mock! – krzyknął von Bürgkh. – Milczeć! Oto prymitywnie nagrana płyta, którą znaleźliśmy w domu wisielca. Słuchać, Mock, i milczeć!
Podszedł do biurka Schönroggego i w wypielęgnowane palce ujął grubą płytę patefonową. Pokręcił korbką Victroli i ułożył na talerzu płytę, a na niej oparł ramię z igłą. Rozległy się trzaski, a potem gabinet gestapowca wypełnił głos. Niski baryton rozciągający sylaby.
– „Mock mnie odkrywa, Mock mi depce po piętach, moi kochani, ale to jeszcze nie czas, żeby go zabić. Może z nim porozmawiam? On jest istotą rozumną i odwołam się do jego rozumu. Może pójdzie za mną, za Szatanem?”.
Eberhard oblał się zimnym potem. Nigdy nie sądził, że kiedyś się zetknie z tymi płytami.
– Dlatego pan tu jest, mój drogi Mock – rzekł cicho kapitan. – A teraz już nie milczeć. Teraz mówić! Opowiadać! Dużo i szczegółowo!
Obecnie ul. Niecała.
Obecnie ul. Śródmiejska.
Obecnie Aleja Wolności.
Obecnie Aleja Wolności.Pyta pan, kapitanie, o elementy pogańskie w krzyżach pokutnych na Górnych Łużycach? Za jakie zbrodnie owe krzyże miałyby być zadośćuczynieniem? Otóż odpowiadam panu: za całe zło, które my, Niemcy, wyrządzamy dzisiaj naszym braciom w Chrystusie. Tak, kapitanie, niech się pan nie dziwi! To my, Niemcy, jesteśmy największymi grzesznikami! Powinniśmy błagać Boga o zmiłowanie i całą Europę, a nawet świat cały zasłać kamiennymi krzyżami pokutnymi! Wszystkie rozstaje dróg, wszystkie pobocza nimi obłożyć, by były widomym znakiem naszego pohańbienia i aby miłościwy Pan i pokrzywdzeni bliźni kiedyś nam przebaczyli w swych sercach. A teraz powiadam panu, kapitanie… Surowo zapowiadam, że dopóki pan sam nie postawi przy drodze własnego krzyża pokutnego, nie chcę pana znać! No, co się pan tak patrzy? I tak drwiąco się uśmiecha? A wynoś mi się stąd! – Ten ostry, piskliwy głos, rozlegający się w jego śnie, był skuteczną pobudką.
Pięćdziesięciodziewięcioletni Eberhard Mock potrząsnął głową, przeczesał dłonią gęste szpakowate włosy i potarł palcami najpierw skórę pod oczami, a potem pulsujące skronie. Wstał, rozsunął aksamitne kotary ze znakiem orła zamkniętego w okręgu i z napisem „Deutsche Reichsbahn”.
Wyjrzał za okno pociągu, którego koła dudniły teraz głucho na żelaznym moście. Zobaczył szerokie rozlewisko jakiejś rzeki. Jeśli to Łaba, to oznaczało, że zbliżał się kres nocnej podróży.
Otworzył papierośnicę. Zaraz ją jednak zamknął z sykiem zniechęcenia, a nawet obrzydzenia. Z tyłu głowy czuł świdrujący ból, spowodowany niewyspaniem i mdlącym smrodem przepełnionej popielniczki.
Usiadł ciężko i zamknął oczy. Znów słyszał w głowie głos pastora Dietmara Morawtschika, emerytowanego profesora teologii na Śląskim Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma we Wrocławiu. Znów widział wielkie, gestykulujące nerwowo dłonie swego niedawnego rozmówcy, kiedy ten rzucał gromy na Niemcy i na Adolfa Hitlera. Gwałtowne tyrady w śnionej przed chwilą wizji brzmiały identycznie, słowo w słowo jak te, które duchowny wykrzykiwał przed miesiącem w swym skromnym, lecz bardzo zadbanym ogródku na tyłach domku przy cichej podmiejskiej Theodor-Pfordten-Strasse we Wrocławiu.
Już na początku tamtego spotkania jakaś nie wypowiedziana niechęć, coś nieuchwytnego, lecz wyczuwalnie złego, wisiało w powietrzu; coś zapowiadało, iż ich rozmowa może skręcić w emocjonalnym kierunku. Kapitan Abwehry Eberhard Mock nie spodziewał się jednak w najśmielszych przypuszczeniach, iż zostanie w ostrych słowach zrugany i wyrzucony z domu swego dawnego znajomego z loży masońskiej Horus, człowieka jak dotąd spokojnego, zgodnego i pełnego optymizmu.
Przyjęty został chłodno, na co zapewne wpływ miał widok jego munduru z epoletami ozdobionymi dwiema oficerskimi gwiazdkami. W tamten skwarny dzień gospodarz, od wczesnych lat trzydziestych zdeklarowany pacyfista i antyhitlerowiec, obrzuciwszy pogardliwym spojrzeniem uniform Mocka, nawet nie poczęstował gościa szklanką wody i nie poprosił, aby ten zajął miejsce w jednym z wiklinowych foteli ogrodowych. Mimo tego afrontu rozmowa na początku toczyła się dość gładko i dotykała tematów niekontrowersyjnych.
Aż do momentu, gdy Mock poinformował Morawtschika, iż jest na celowniku gestapo. Jego płynące z dobrej woli ostrzeżenie pastor zbył ironicznym uśmieszkiem i zapytał, czy jeszcze jakiś inny cel sprowadza w jego skromne progi „kapitana niezwyciężonej armii, która właśnie szykuje się do zdobycia stepów Azji”. Ta wypowiedź zapowiadała wyraźną zmianę atmosfery spotkania.
– Chciałbym się dowiedzieć od pana – Mock wyjaśnił właściwy zamiar swych odwiedzin – dlaczego krzyże pokutne na Górnych Łużycach często mają w sobie, a ściśle mówiąc, pomiędzy swymi ramionami, pogańskie symbole słońca. Jest pan znakomitym religioznawcą, który zasłużył się zwłaszcza w badaniach nad symboliką dawnych Słowian, co, jak wiemy, nie jest dzisiaj mile widziane. Stąd moja wizyta, po konsultacje. Wybieram się służbowo pod Drezno i znajomość pewnych kwestii solarnych bardzo by mi pomogła w mojej misji.
Morawtschik patrzył na niego z rozbawieniem, spod którego wyłaziła złość.
– Służbowo? A w jakiej to niby misji? Jakie to niby zadanie? – podniósł głos i roześmiał się szyderczo. – _Ad maiorem führeri gloriam_, co?
Kiedy już naśmiał się do woli, podniósł ręce i falsetem wygłosił filipikę przeciwko funkcjonariuszowi diabelskiego reżymu, jak nazwał Mocka, po czym kazał mu się wynosić.
Kapitan uczynił to z ponurą rezygnacją, przewidując, iż profesor Morawtschik już niedługo będzie się cieszył wolnością. Trzy tygodnie później to przypuszczenie się sprawdziło. Wtedy to bowiem zatelefonowała do niego żona pastora i oskarżyła o zadenuncjowanie męża, w wyniku czego trafił on do obozu pracy w Bolesławcu. Kapitan wysłuchał do końca zrozpaczonej kobiety, przełknął z zupełnym spokojem jej bezpodstawne zarzuty pod swoim adresem, po czym ze smutkiem odłożył słuchawkę.
Następnie, przez dwa kwadranse telefonując tu i ówdzie, sprawdzał, co to może być za obóz w Bolesławcu. Kiedy się dowiedział, jego smutek się wzmógł. Pastor trafił do filii obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen.
Po tych niefortunnych konsultacjach u Morawtschika Mock wypożyczył z Biblioteki Miejskiej przy Rossmarkt kilka opracowań etnograficznych i archeologicznych, po czym w swym mieszkaniu studiował je przez dwa wieczory z coraz większym rozdrażnieniem. Były to śmiertelnie nudne wywody, w których aż się roiło od wzajemnie wykluczających się interpretacji. Z tej lektury dowiedział się niewiele więcej ponad to, co już sam wcześniej wiedział: że owe symbole solarne wyglądają jak koła ze szprychami, których jest cztery, sześć lub osiem. Skąd te różne liczby, o tym uczeni milczeli.
To wszystko sobie przypominał, gdy pociąg wjechał do miasta, które Mock rozpoznał po pięknym barokowym pałacu widocznym w zieleni ogrodów, ciągnących się wzdłuż torów kolejowych. Po chwili peronowa tablica z napisem „Drezno” potwierdziła, iż podróż dobiegła końca.
Eberhard zdjął bonżurkę, zwinął ją starannie i schował do sakwojaża. Zanim włożył marynarkę, przyklepał pogniecenia materiału na jej plecach, zdając sobie sprawę, że jego dłoń – choć duża i mięsista – nie zastąpi żelazka. Rzucił ukośne spojrzenie w lustro, gdzie ujrzał, zgodnie ze słowami jednej z płatnych kochanek, „chłopa jak kloc”. Pokręcił sygnetem na małym palcu, poprawił bursztynowe spinki przy mankietach, przygładził jedwabny krawat i sięgnął po sakwojaż. Pociąg wjeżdżał na drezdeński Dworzec Główny.
Żegnając się z konduktorem oraz z dziewczyną sprzedającą papierosy, wobec której miał nawet wczoraj pewne wszeteczne zamiary, wyszedł na peron.
Pogoda była piękna, prawie upalna. Przez szklane kopuły wysklepiające się nad szynami i pociągami przebijało ostre słońce i w zwierciadlanych refleksach pląsało po całej hali przyjazdów, odbijając się od konduktorskich daszków i od okien kiosków z gazetami.
Po chwili rozbłysły również czubki jego butów. Eberhard, podciągnąwszy spodnie, oddał swe trzewiki w spracowane ręce jednego z licznych tutaj pucybutów. Nie zwracając większej uwagi na poczynania starego człowieka, który pochylony nisko, pilnie trwał przy swej robocie, wciąż myślał o pastorze Morawtschiku. Przed miesiącem grzmiał on słusznym gniewem, a teraz jako więzień podobozu Gross-Rosen w Bolesławcu pracował zapewne ponad siły w tamtejszych zakładach przemysłu drzewnego, szeroko znanych na Śląsku.
To wspomnienie uwierało Eberharda. Żywił głębokie przekonanie, że stary teolog miał rację, iż on sam powinien pójść za jego gorącym apelem, posypać głowę popiołem, przywdziać włosienicę i gdzieś przy drodze ustawić swój krzyż pokutny. Żadnym usprawiedliwieniem nie było to, że to właśnie owa podróż stanie się jego pokutą, bo w miejscu, które jest jej celem, eksplodują jego wyrzuty sumienia.
Nie musiał zresztą tam jechać, aby je poczuć. One i tak go dręczyły i wywoływały w jego głowie małe wybuchy. Ciągnęło się to od lat ośmiu, kiedy do drzwi jego gabinetu we wrocławskim prezydium policji po raz pierwszy zapukała pewna młoda, udręczona przez życie kobieta, nosząca z godnością łatkę „panny z dzieckiem”.
Zapłacił pucybutowi i odszedł, nie czekając na resztę. Wiedział, że uszczęśliwił starca dwoma monetami jednomarkowymi, bo dał mu tyle, ile niekiedy wynosił jego dzienny zarobek. Nie czuł się jednak z tego specjalnie dumny. Ta hojność była samooszukiwaniem się. Dzisiaj nie raz i nie dwa skonfrontowany z żałosnymi skutkami dawnej sprawy kryminalnej, będzie chciał uchodzić w swoich oczach za lepszego, niż był w rzeczywistości.
Z papierosem w ustach i z płaszczem przerzuconym przez ramię wyszedł przed dworzec. Miał tutaj na niego czekać ktoś, kto go rozpozna po eleganckim sakwojażu z krokodylej skóry.
Pod potężnym neobarokowym gmachem dworca, ozdobionym z obu stron wieżycami oraz szklanymi kopułami, kłębił się spory tłum. Tragarze, dostawcy i gazeciarze pozornie bezładnie miotali się we wszystkie strony, omijając grupy rozradowanych żołnierzy na przepustce, których mocno zarumienione twarze i hałaśliwe przekomarzania świadczyły o wczorajszych intensywnych rozrywkach.
Spoza ciżby wojaków wybiegł jakiś ich kolega, najwyraźniej całkiem trzeźwy. Defiladowym prawie krokiem ruszył w stronę Mocka. Stanął przed nim i w hitlerowskim pozdrowieniu wyrzucił ramię przed siebie. Eberhard, jako niedoszły filolog idealizujący historię rzymską, zawsze z pogardą się odnosił – oczywiście tylko wśród najbliższych, nigdy publicznie i ostentacyjnie – do jawnej i bezczelnej uzurpacji starorzymskiej symboliki przez hitlerowców. Teraz, rozdrażniony kiepsko przespaną nocą oraz wzmagającym się wrześniowym upałem, nie mógł się powstrzymać, aby nie okazać swych uczuć. Bez względu na ryzyko uniósł ramię do góry, a potem je cofnął, sięgając dłonią do nosa i udając, że wyrzuca z niego śluz.
Ten gest był jednak niepotrzebną brawurą, bo młody gefrejter nawet go nie zauważył. Skupił się bowiem na sakwojażu Mocka i na wskazywaniu „panu kapitanowi” automobilu marki Horch, który stał przy krawężniku ruchliwej ulicy. Kiedy przybysz ciężko się wtaczał na tylną kanapę auta, żołnierz wręczył mu kopertę od swojego szefa, porucznika Prechtla, zastępcy szefa drezdeńskiego urzędu Abwehry.
Po chwili ruszyli na południowy wschód. Gefrejter o nazwisku Hausser zadał zwykłe w tych okolicznościach pytanie, jak minęła podróż. Mock uprzejmie odpowiedział, że dobrze.
Nieoczekiwanie zalała go fala złości. Wrócił po jakimś czasie do tematu podróży i zaczął go obsesyjnie drążyć. Z najdrobniejszymi szczegółami opisywał przesiadkę za Legnicą, na dużej stacji Miłkowice, gdzie pół składu pociągu jechało do Żar i do Berlina, a pół do Bolesławca i do Lipska. Jakby chcąc udręczyć chłopaka tymi nieistotnymi detalami, zżymał się na towarzystwo inżynierów z zakładów drzewnych w Bolesławcu, gdzie – jak twierdził – w tej chwili pracuje jego znajomy. Potem biadolił nad kolejną nocną przesiadką w Węglińcu, skąd z kolei odjeżdżały pociągi do Zgorzelca i do Drezna. Jego złośliwość polegała na tym, iż co chwila zadawał swemu szoferowi pytania o to, czy zna taką lub inną stację i otrzymawszy odpowiedzi negatywne, kpił z jego geograficznej ignorancji. Cały czas obserwował przy tym uważnie w lusterku reakcje młodego człowieka.
Kiedy ten zaczął pogwizdywać słynną piosenkę _Lili Marlen_, pasażer nie bez słuszności uznał, że jego docinki spływają po kierowcy jak woda po kaczce. Gdy mijali rogatki miasta, Eberhard umilkł w końcu i rozerwał otrzymaną kopertę.
Wiedział, co porucznik Prechtl miał mu do zakomunikowania.
_Wielce Szanowny Panie Kapitanie Mock, obawiam się, że Pańska wizyta w Pirnie nie przyniesie tych efektów, których się Pan po niej spodziewa. Na moje usprawiedliwienie przypomnę, iż ostrzeżenia o niechybnej porażce Pańskiej misji przedstawiłem Mu już wcześniej w naszej rozmowie telefonicznej z dnia 2 IX 1942. Odpowiadam teraz na Pańskie pytania, które mi Pan wtedy zadał. Szpital na zamku Sonnenstein w Pirnie w tym miesiącu staje się zwykłym szpitalem wojskowym i o ile mi wiadomo, niedługo nastąpi w nim całkowita wymiana zarządu i personelu. Nawet jeśli Pan Kapitan zdąży przed tym zdarzeniem i uda się Panu spotkać z kimś, kto dobrze pamięta niedawnych chorych, to idę o zakład, że taka osoba będzie miała niewiele do powiedzenia, skrępowana tajemnicą służbową. Mnie samemu, mimo iż jestem wiceszefem Abwehrstelle Dresden i z racji mojego stanowiska i doświadczenia umiem zdobywać informacje, nie udało się nic ustalić w czasie pomiędzy wspomnianą rozmową telefoniczną a Pańskim przybyciem do Drezna. Nie mam zatem dla Pana Kapitana żadnych tak Panu potrzebnych wiadomości. W kilku miejscach, w których usiłowałem się czegoś dowiedzieć o zamku Sonnenstein, odsyłano mnie natychmiast do saksońskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a tamtejsi urzędnicy żądali ode mnie uwierzytelnień od naszych szefów, których to pism siłą rzeczy nie mogłem okazać, gdyż jak obaj wiemy, Pańska misja ma charakter ściśle prywatny. Zgodnie z obietnicą podsyłam Panu Kapitanowi kierowcę i po skończeniu Pańskiej wizyty na zamku zapraszam do mnie do domu na skromną kolację i nocleg (szofer Jürgen zna adres i Pana zawiezie). Nie muszę też chyba dodawać, że i dla Pana Kapitana, i dla mnie byłoby lepiej, gdyby nasza korespondencja nie wpadła w niepowołane ręce._
_Heil Hitler! Pański Rupert Prechtl, porucznik_
Mock zgniótł kartkę i z ciężkim westchnieniem wepchnął ją do kieszeni.
Porucznik Prechtl mimo swej życzliwości nie został przez niego wprowadzony w sekrety drezdeńskiej misji. Wzbudziłaby ona zapewne w jego koledze mieszane uczucia i wywołałaby szereg wątpliwości. Jej celem było bowiem odszukanie krzyża z trzema słońcami w środku – trzema kołami, z których każde miałoby inną, lecz parzystą, liczbę szprych. Ten krzyż miał być jakimś znakiem rozpoznawczym, miał zawierać w sobie dalsze, być może zaszyfrowane, informacje i wskazówki, które wyjaśniłyby ostatecznie ponure zdarzenie sprzed ośmiu lat.
Jak głosiła tablica, którą właśnie mijali, wjeżdżali już do Pirny, miasteczka nad Łabą. Wkrótce horch sunął wśród starych, urokliwych domków, otoczonych zielenią i krytych czerwoną dachówką.
– Zaparkuj w rynku, synu – mruknął Eberhard. – Dalej pójdę sam. Nie wiem, kiedy wrócę. Idź na piwo, potem na obiad. I czekaj na mnie w aucie. A to masz na drobne wydatki.
Jakby chcąc naprawić swoje wcześniejsze złośliwe marudzenie, poklepał gefrejtra przyjaźnie po ramieniu i wręczył mu garść monet, które ten przyjął skwapliwie.
Średniowieczny rynek był zabudowany dwupiętrowymi kamieniczkami o szpiczastych dachach. Ich strome płaszczyzny co chwila jakby się załamywały na niewielkich wybrzuszeniach, tworzonych przez rzędy strychowych okienek. Budynki te przypominały Mockowi zabudowania najbardziej ponurych zaułków Wrocławia, zwłaszcza pełnej podłych burdeli uliczki Weissgerbergasse. Nowe, czerwone, równo ułożone dachówki odróżniały jednak domy pirneńskie od tamtych – krytych omszałym gontem lub starą połamaną ceramiką z licznymi dziurami.
Minął cembrowinę nieczynnej już studni, stojącej u zbiegu południowej i wschodniej pierzei placu, i ruszył wolnym krokiem uliczką Schlossstrasse, która kończyła się u podnóża górującego nad miastem zamku Sonnenstein. Co chwila mijały go wojskowe ciężarówki z ładunkami szczelnie zakrytymi brezentem i z żołnierzami uzbrojonymi w mauzery.
Mimo iż wędrówka do podnóża zamczyska trwała prawie pół godziny, a słońce mocno już przypiekało, to Mock potrzebował tych kilku chwil, aby uporać się z własnymi myślami. Wzorem starożytnych stoików starał się stłumić głupawy optymizm i wyobrazić sobie fiasko swojej misji. Chciał uniknąć dojmującej irytacji, która zawsze się pojawia, gdy nie spełniają się oczekiwania. Dlatego zawczasu wolał poznać gorycz wyobrażonej porażki, gdy ona w rzeczywistości jeszcze nie nastąpiła. Zniesie w ten sposób łatwiej realne niepowodzenie.
Gdy po pokonaniu kilku zakrętów stromych schodów stanął w końcu przed bramą przeznaczoną dla ruchu pieszego, natychmiast zwrócił swoją osobą uwagę wartownika. Ten ruszył ku niemu z wypisanym na twarzy pytaniem: „Pan do kogo?”.
Mock wiedział, że poza łapówką nie ma żadnego argumentu, który by przekonał żołnierza do wpuszczenia go za bramę. Próba korupcji oznaczała natomiast kłopoty, bo mało który strażnik, w obawie przed strasznymi konsekwencjami, z których front wschodni był najłagodniejszą karą, dałby się przekupić. A nawet jeśliby udało się Mockowi przejść tę pierwszą przeszkodę, to zaraz natrafiłby, był tego pewien, na różnych innych kręcących się tu i tam służbistów, którzy nie daliby się przekonać łgarstwami i w najlepszym wypadku wyprosiliby intruza poza obręb zamku.
Oczywiście, mógł im zawsze pokazać swoją legitymację Abwehry, ale to spowodowałoby całkiem inne komplikacje. Dowódcy z pewnością mieli rozkazy, by dokładnie prześwietlać wszystkich obcych, a zatem legitymacja niemieckiego wywiadu nie zniwelowałaby obaw strażników zamku. Zapewne sprawdzaliby telefonicznie tożsamość Mocka, a ten tkwiłby w tym czasie godzinami w jakiejś wartowni pod czyimś czujnym okiem.
Musiał zatem chwycić się innego sposobu. Gdy żołnierz był już całkiem blisko, Mock uniósł rękę w uspokajającym geście i zapatrzył się na brzydki i niesymetryczny gmach zamku, pełen przybudówek z różnych epok. Ta pantomima, mająca uspokoić wartownika i zasugerować mu, że przybysz jest kimś w rodzaju turysty, najwyraźniej była nieskuteczna. Strażnik odbezpieczył mauzera i podniesionym głosem zadał oczywiste pytanie:
– Stój! Kto idzie? Dokumenty! I cel przybycia! To teren wojskowy! – W uszach Mocka zadźwięczał szwabski dialekt.
– Jestem profesorem uniwersytetu – powiedział ostro. – Archeologiem szukającym tu śladów dawnych kultur. A wylegitymować to ja się mogę twojemu zwierzchnikowi! No, przebieraj nóżkami, chłopcze, i wołaj swego dowódcę albo mnie zaaresztuj i wsadź do twojej budy. Możesz mnie też zabić tą pukawką, jeśli chcesz. Widzisz, synu, ile masz możliwości działania?
Wartownik mierzył w Mocka z karabinu, a na jego obliczu malowała się ciężka wewnętrzna walka. Owszem, wiedział, co ma robić, regulamin regulaminem, rozkaz rozkazem, ale lekarz, pastor czy profesor należeli w mniemaniu takich prostych chłopaków z zapadłej szwabskiej dziury do najwyższej elity, której należy się szacunek.
Ten pewnie nie kłamie – myślał intensywnie – że on profesór… Bo mówi, skubany, jak z ambony…
Mock postanowił mu ułatwić podjęcie decyzji.
– Nie odejdę nigdzie daleko – rzekł uspokajająco. – W każdej chwili możecie mnie zaaresztować, żołnierzu. Ale możecie też mi pomóc. Widzieliście gdzieś nieopodal takie krzyże z kółkami?
Wyjął wolno kartkę z kieszeni marynarki, który to ruch sprawił, że podejrzliwy wartownik wycelował mu prosto w serce. Kiedy Mock tę kartkę rozwijał, usłyszał westchnienie ulgi, jakie dobyło się z ust nieszczęsnego młodzieńca, który nie wiedział, jak ma dopasować zdarzenie, którego jest uczestnikiem, do regulaminu i własnych przekonań.
– Widzieliście takie krzyże? – Mock ponowił pytanie.
– A jużci, żem widział – odparł chłopak po długiej chwili milczenia i wskazał na ścieżkę okalającą zamek. – Ze trzy są takie przy tej drodze, a jeszcze jeden przy szopie w międzymurzu. Przy warsztacie, znaczy, starego majstra Leschiga.
Mock spojrzał na niego z przymilnym uśmiechem, z całych sił powstrzymawszy się przed okrzykiem radości. Wiadomość o jakiejś szopie z poszukiwanym przezeń znakiem była prezentem od losu. Krzyż pokutny z symbolem solarnym znajdujący się przy drodze nie zawierałby pewnie żadnej wskazówki. Ale pracownik warsztatu, żywy człowiek, może mieć wiele do powiedzenia. Tym bardziej, że jest stary, jak zauważył żołnierz, i widział tu zapewne niejedno.
– Spełnia się moje marzenie! – Mock dyskretnie wyjął pugilares z kieszeni spodni. – Bardzo bym chciał, żołnierzu, podejść do tego warsztatu, bardzo… Zobaczyć ten krzyż, naszkicować go w notatniku! Możecie mi towarzyszyć, możecie też wezwać swojego dowódcę, a on na pewno uczyni zadość prośbie starego profesora uniwersyteckiego. Tylko po co tyle zamieszania?
Otworzył sakwojaż, pokazał jego wnętrze nieco zaniepokojonemu tym ruchem wartownikowi, po czym wymownym gestem wrzucił do środka, wprost na starannie złożoną bonżurkę, dwa pięciomarkowe banknoty.
– Niech ta torba podróżna będzie moim zastawem – rzekł, wręczając ją wartownikowi. – Niech będzie gwarancją to, co na wierzchu, na bonżurce…
Widząc, że jego rozmówca nie zrozumiał tego słowa, wyjaśnił:
– No, na szlafroku. Niech to będzie dla was prezentem, gwarancją, że nigdzie nie zniknę. To dla was, żołnierzu. Zresztą możecie mnie stąd widzieć, jak się kręcę po międzymurzu, prawda?
– A jużci! – Strażnik westchnął uspokojony i odebrał sakwojaż. – Tylko niech pan profesór nie pcha się w oczy chłopakom, co wyjeżdżają z zamku. I nie podchodzi do następnych budek wartowniczych tam dalej na lewo, bo tam taki Hermann i jeszcze jeden paskud stoją. Oni chybko za broń chwytają, ja to bardziej ludzki jestem. A krzyż i szopa Leschiga to na prawo!
Mockowi trafił się żołnierz, który zapewne niewiele rozumiał z regulaminu służby wartowniczej. Prędzej czy później czeka go front wschodni. Eberhard podziękował mu skinieniem głowy i wszedł za pierwszą bramę. Znalazł się w międzymurzu. Jakieś trzysta metrów na lewo dwie budki wartownicze stały po obu stronach wielkiej bramy prowadzącej niewątpliwie na właściwy zamkowy dziedziniec. Wyjechało z niej teraz wojskowe kryte brezentem BMW 325 i ruszyło wolno w stronę wielkiej bramy wjazdowej. Kapitan odwrócił się tyłem do samochodu i ruszył w przeciwną stronę.
Już z daleka widział kamienny krzyż pokutny obok szopy krytej papą. Kiedy się do niej zbliżył, na poprzecznym ramieniu krzyża ujrzał wyryte niezdarnie w kamieniu trzy koła, symbolizujące trzy słońca. Każdy znak solarny miał różną, choć zawsze parzystą, liczbę szprych promieni. Było ich tyle, ile powinno: cztery, sześć i osiem. Dotarł w miejsce, którego szukał.
Zastukał w drzwi szopy i wszedł tam po donośnym wezwaniu. Wciągnął woń rżniętego drewna i smaru, po czym spojrzał na krzepkiego starszego mężczyznę, który na jego widok wstał i zaczął przecierać dłonie szmatą. Mock zapytał go o to, o co miał zapytać. Stary długo odpowiadał.
Tymczasem na zewnątrz szopy nic się nie działo. Mijały kwadranse. Zaniepokojony żołnierz zostawił sakwojaż Mocka w budce wartowniczej, wywiesił tam tabliczkę z napisem: „Stać! Czekać!”, po czym wbiegł na teren międzymurza. Oglądając się wciąż za siebie, aby nie przeoczyć nikogo, kto by chciał wykorzystać tę chwilę jego nieobecności i ukraść torbę, wszedł bez pukania do szopy majstra Leschiga, odbezpieczywszy pierwej karabin. W głowie huczała mu wątpliwość: a może to żaden z niego profesór, tylko szpieg jaki?
Zamrugał oczami, by lepiej widzieć w tej ciasnej przestrzeni zawalonej jakimiś błyszczącymi się od smaru silnikami i drewnianymi półkami, na których leżały równo ułożone heble, piły i inne narzędzia stolarskie.
Nigdy tu jeszcze nie był. Kiedy indziej przyglądałby się pewnie wszystkiemu z dziecięcą wręcz ciekawością, kiedy indziej pewnie sprawdziłby grubym, spracowanym paluchem, czy piły giętkie, a heble ostre. Teraz jednak czuł przenikliwy strach, że poniesie konsekwencje, bo dał się oszukać, omamić dziesięcioma markami temu zwalistemu, nieznanemu mężczyźnie, który najpewniej był szpiegiem, co to teraz robi jakieś szkice sytuacyjne, nie żadnym profesorem!
Odetchnął. Rzekomy szpieg był w szopie wraz z Leschigiem. Stary rzemieślnik siedział na brzegu stołu i palił papierosa. Jego gość spoczywał na jakimś pieńku do rąbania drewna i trzymał twarz w dłoniach. Usłyszawszy uderzenie drzwi, oderwał ręce od oblicza i spojrzał na wartownika. Po jego policzkach płynęły łzy.
– Wyrzuty sumienia eksplodowały – powiedział wolno niskim głosem.
Młodzieniec postawił karabin na sztorc i po raz kolejny tego poranka głośno odetchnął z ulgą.
To ani chybi jakiś profesór – pomyślał. Kto inny by gadał tak dziwnie, że człowiek nic, ale to nic nie wyrozumie?
Obecnie ul. Stolarska.
Na większą chwałę führera – trawestacja _Ad maiorem Dei gloriam_, na większą chwałę Boga (łac.).
Obecnie ul. Szajnochy.
Obecnie ul. Białoskórnicza.