- W empik go
Diabeł w opałach - ebook
Diabeł w opałach - ebook
Książka „Diabeł w opałach” autorstwa Anny Kiesewetter stara się ukazać ostatnie dzieje Polski w dość specyficzny sposób, przez pryzmat historii jednej rodziny, gdzie znane powszechnie fakty rozpatrywane są z zupełnie innej niż do tej pory perspektywy. Jeżeli pominiemy styl i swoistą narrację, zawarte w niej konkluzje mogą wręcz stanowić przyczynek do naukowych badań, choć pozornie sama forma i sposób ich przedstawiania mogą wywołać złudzenie, że zostały one oparte na niczym nie potwierdzonej fikcji. Zatem powieść jest i zarazem nie jest zabawą w ustawianie faktów w ten sposób, w jaki układa się puzzle. I do końca nie wiadomo, czy złożony w tej sposób obraz przedstawia puszystego kota, czy średniowieczną budowlę.
Anna Kiesewtter urodziła się 4 września 1946 roku w Łodzi. Studiowała w Paryżu, Warszawie i Łodzi, gdzie ukończyła studia. Pracowała kolejno: jako konsultant literacki w Teatrze Nowym w Łodzi w latach 1974 – 1989, w tym podczas dyrekcji Kazimierza Dejmka; w latach 1989 – 2004 w Łódzkim Domu Kultury, gdzie samodzielnie prowadziła jednocześnie Bibliotekę Naukową i Klub Unesco; oraz w latach 2004 – 2008 była redaktorem naczelnym czasopisma „W kręgu literatury”.
Autorka ma na swoim koncie pracę dla takich kabaretów, jak STS, „U Bena” oraz „Kpiarz”. W różnych periodykach ukazało się około 100 felietonów. Anna Kiesewetter specjalizowała się też w piosence aktorskiej i literackiej. Ponadto zostały wystawione niektóre jej sztuki teatralne, a także przez jakiś czas współpracowała z Teatrem Polskiego Radia.
Anna Kiesewtter wydała do tej pory cztery powieści: „Ostatni wywiad z Tatą”, „Upalne lato wielkiego miasta czyli rzecz o Łodzi”, „Opowieści celtyckie” oraz ostatnio „Krajobraz romantyczny z księżycem w tle”. Ukazał się też tomik jej poezji, zebranej pod tytułem „Zaułek Upadłych Aniołów”, zawierający wiersze z lat 1968 – 1978.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-256-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A może tym razem nie zastanawiać się, nie ustalać ram, ale spisywać wszystko, co aktualnie przyjdzie do głowy? Wiem, wiem, to już było. Napisano całe opasłe tomy o akcie tworzenia. Wizualizacja. Interpretacja. Intelektualizacja problemu. Przypomina mi to trochę monolog o stu pięćdziesięciu snopach, jaki napisałam dla pewnego aktora w czasie jednego popołudnia i jednej nocy. Nie romantycznej, broń Boże, choć może takiej by wszyscy oczekiwali. Siedzieliśmy w trójkę przy wielkim stole zasłanym obrusem,nad którym wisiała secesyjna lampa. Piliśmy nie szampana, ale cierpką herbatę plujkę, sypaną i zalewaną, na którą trzeba było czekać całe godziny, żeby opadła na dno. Życie można było stracić czekając, aż te wirujące badyle na tyle nasiąkną, że będzie można pociągnąć pierwszy łyk nie bojąc się, że coś nam się przyklei do podniebienia. Więc tak siedzieliśmy w trójkę przy tym potwornie drobnomieszczańskim stole i ciągnęliśmy cienką herbatkę, zagryzając ją wyciągniętymi z kąta kanapkami. Oczywiście z żółtym serem, bo żółty ser można było dostać w nieograniczonej ilości, oczywiście bez konkretnej nazwy. Żółty ser o nazwie „żółty ser” produkcji żółtego sera.
Ale ja nie o tym. Usiedliśmy wokół stołu i zastanawialiśmy się, jaki można napisać monolog dla naszego aktora. Aktor łypał spod okularów, to znad szkieł, bo miał luźne oprawki i ciągle zjeżdżały mu na koniec nosa. I wtedy oczami wyobraźni zobaczyłam esencję, co ja mówię, kwintesencję profesorskiego potwora, pochylonego nad katedrą tuż nad głowami przerażonych studentów. Sięgnęłam po słownik wyrazów obcych i zaczęło się: „Jeżeli weźmiemy snopek z dwudziestego siódmego pola i przestawimy na pole sześćdziesiąte trzecie, to a posteriori snopek z sześćdziesiątego trzeciego trzeba będzie umieścić...” Tu daję trzy kropki, albowiem dwaj moi przyjaciele już siedzieli i skrupulatnie spisywali wszystko, co powiedziałam. W tamtych czasach nie byli jednymi, co tak skrupulatnie spisywali, więc się specjalnie nie zdziwiłam. Tak powstał monolog o stu pięćdziesięciu snopkach, który wyciskał łzy z oczu zebranych widzów i to z pewnością nie ze wzruszenia, ani z żalu. Obraz tego aktora, który nieustannie poprawiał okulary zjeżdżające mu na koniec nosa, zapamiętałam do dziś.
Tak zaczyna się ta straszna i mrożąca krew w żyłach historia i nie będzie to wcale przesadą, jeżeli powiem, że towarzyszyła mi przez całe życie i długo przed tym, zanim zadziwiłam świat swoim pierwszym ukazaniem się publicznym. Tak więc zaczynam nie od początku, ani nie od końca, tylko właśnie w samym środku tej niekończącej się opowieści, bowiem przekonałam się nie raz, że wszystko, cokolwiek powiem, może być użyte przeciwko mnie i to nie jest wcale zapowiedź żadnego kryminału, ani innej powieści detektywistycznej, bo lud nasz wesoły to w sobie ma, że jego poszczególni reprezentanci zupełnie są wyprani z poczucia humoru i po tym można poznać wszystkich, którzy od frontu, bądź kuchennymi drzwiami starają się dopchać do polityki. Tak było zawsze i obawiam się, że jeszcze długo tak będzie, dopóki coś, co wywołuje atak niepohamowanej wesołości, opatrzone odpowiednimi stemplami i podpisami wędrować będzie jako nota dyplomatyczna do kolejnej ambasady. I znów moja wyobraźnia nie daje mi spokoju, bowiem za jej pośrednictwem widzę zdumienie kolejnego MSZ-tu, który taką notę musi przyjąć i opatrzyć odpowiednimi komentarzami.
Jeżeli jeszcze ciągle co biedni urzędnicy siedzą dalej na swoich krzesłach, to tylko dlatego, że jakoś im się udało podnieść z uprzątniętej, wypranej i wypastowanej podłogi. Nie muszę zresztą dodawać, że oficjalne przeprosiny ukazały się w czasopiśmie określanym jako twór satyryczny nie tylko na naszym rynku. Co zresztą nie zmieniło niczego, bo następny wybuch powszechnej wesołości miał takie same następstwa i tak do dzisiejszego dnia krążą po całym świecie noty dyplomatyczne z przeprosinami, co zajmuje czas politykom i da im dożywotnie zajęcie pewnie do końca świata. A to jest, jakby na to nie spojrzeć, dobre parę miliardów lat.
Kiedy siedzę tu sobie, na samym początku lata, za szybą szybują jaskółki, a kot je ogląda oblizując się nieznacznie, tak sobie myślę, że wszystko, co mi się przydarzyło w życiu, można by sprowadzić do tego monologu o stu pięćdziesięciu snopkach, który wygłaszał aktor, wciąż poprawiając zsuwające się z nosa okulary. I tak właśnie zaczęłam od środka i wcale nie mam zamiaru tej historii mrożącej krew w żyłach opowiadać chronologicznie, żeby ktoś nie pomyślał, że znów mam się z czego tłumaczyć i żebym nie musiała osobiście służyć za następną notę dyplomatyczną, która będzie krążyć i krążyć w całym wszechświecie, bo przecież wiemy, że nie jesteśmy sami i jeśli do nas dołączą politycy z innych części galaktyki, takich not dyplomatycznych może być więcej i więcej, aż nikt nie będzie się już zajmował niczym innym, ustaną wojny, zamrze gospodarka, zaś tylko będą wzrastać ceny papieru, zwyżkując niepomiernie na każdej takiej międzygalaktycznej giełdzie. I tak to będzie trwało i trwało po wsze czasy, bo trudno się spodziewać, aby w którymś momencie społeczności międzygalaktyczne wreszcie wybrały sobie polityka na tyle obdarzonego poczuciem humoru, aby się przynajmniej zdziwił. Ale że nie grozi nam taki kataklizm ani dziś ani jutro, ani nawet za tysiąc lat, więc spokojnie oglądam wraz z kotem szybujące po niebie jaskółki i chyba to jest zajęcie bardziej absorbujące wyobraźnię i myśli kociego filozofa, niż wysłuchiwanie kolejnego dnia monotonnie powtarzających się wiadomości, które wygłasza spiker z trudem hamując ziewanie. Patrzę na szybę, za którą rozpościera się widnokrąg i w tym momencie wolę muchę rozciapcianą przez mojego kota, której zwłoki prędzej czy później będę musiała usunąć, dając początek tej piekielnie zawiłe i strasznej opowieści.
***
Urodziłam się. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W rodzinie, jakby to powiedzieć, nieco surrealistycznej. Ojciec artysta, mama miała w zwyczaju wyciągać z niebytu niedoszłych nieboszczyków, którzy potem, z czystej niekonsekwencji po prostu dawali się zastrzelić. I siostra, fiźnięta nieco, co to wszystko traktowała akurat odwrotnie, niż należało. A zatem ponieważ nie wiedziała niczego, twierdziła, że wie wszystko. I to było prawdziwym utrapieniem.
Urodziłam się w rodzinie z dość niezwykłymi tradycjami. Mając zniemczone nazwisko, mieliśmy niezwykłe powiązania z Polską, ale pochodzimy z Irlandii, którą opuściliśmy gdzieś między jedenastym a trzynastym wiekiem naszej ery. Dość powiedzieć, że niemieccy naukowcy do dziś zastanawiają się, skąd się to nazwisko wzięło, a nikt z nas nie ma zamiaru ich informować. Po co im psuć zabawę? Niech sobie dalej twierdzą, że jesteśmy niewiadomego pochodzenia. I z naszego powodu urządzają sobie świetną rozrywkę podczas kolejnych sesji naukowych. My też.
Zrodziliśmy się z niebytu na Półwyspie Niedźwiedzim w południowo-zachodniej Irlandii. Niestety z naszej siedziby rodowej pozostała tylko brama z umieszczonym na niej aniołem grającym na irlandzkiej harfie. Legenda głosi, że anioł ten schodzi nocami z bramy i straszy niewinnych ludzi, co, jak wiemy, jest codzienną praktyką wszystkich aniołów.
Tłukliśmy się od samego początku ze wszystkimi. Najpierw obrywali od nas Anglicy, ale i że Herkules dupa, musieliśmy stamtąd nawiewać. I tak tłukliśmy się w kolejnych wojnach, co zresztą wcale nie przynosiło nam jakiś konkretnych korzyści poza tym, że w naszych genach płynie krew całej zjednoczonej Europy. No tak, nie praliśmy tylko Szwajcarów, choć i co do tego nie mam całkowitej pewności. Ale załóżmy, że akurat Szwajcarzy nie muszą się nas obawiać. Każda wojna, każde powstanie narodowe kończyło się nieśmiertelną papierową torbą, z czystą parą gaci na zmianę. Tak że za każdym razem musieliśmy wszystko zaczynać od zera, na mnie ta chlubna tradycja miała się skończyć, ale wyszło jak zwykle, o czym w dalszej części mojego opowiadania.
Nie wiem, kiedy dokładnie, ale w pewnym momencie mieliśmy dość tego ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, a azylu udzieliła nam niebaczna co ich czeka, maleńka i jakże naiwna Saksonia.
Teraz tłukliśmy się oficjalnie to z Prusakami, to ze Szwedami, zresztą za każdym razem z każdym, co nam się nawinął pod rękę. A ponieważ praliśmy raczej wrogów, a nie przyjaciół tego maleńkiego księstewka, każdy przejawiał zadowolenie, że wykonujemy za nich tę najgorszą robotę. Ale mieliśmy to nieszczęście, że z Augustem Mocnym Sasem przyjechaliśmy do Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i że nam się tutaj spodobało. Też banda Celtów, tylko my z importu. Parę lat siedzieliśmy spokojnie, nawet udało nam się załapać na niewielki zameczek zwany Olszynką Grochowską, w której z dumą prowadziliśmy życie spokojne a dostatnie. Aż do czasu, kiedy nam tę upragnioną Ziemię Obiecaną ktoś nie pokroił w charakterze tortu na trzy części. To nas trochę zdenerwowało, a że, jak mówi przysłowie, lepiej się zderzyć z rozpędzoną lokomotywą, niż ze wściekłym Irlandczykiem, natychmiast zaczęliśmy się prać z kim się dało, a że nie mieliśmy daleko od rodzinnej siedziby do najbliższego pola bitwy, świadczy o tym sama nazwa tego pożal się Boże mająteczku. Olszynka Grochowska zamieniła się na kupę gruzu, a my znowu wylądowaliśmy z torbą (papierową oczywiście) i parą gaci. I znów musieliśmy nawiewać przed przeważającą siłą, jaką w tym wypadku była Rosja. A że wówczas najmniej pytań zadawali Austriacy, wylądowaliśmy w zaborze austriackim, ale niestety nikt tym razem nie chciał korzystać z naszych skłonności do nieustającej rozróby, tak że zmuszeni byliśmy zacząć pracować.
Oczywiście zajęliśmy się tym, co najbardziej do nas pasowało, to znaczy staliśmy się artystami. Zresztą na miejscu naszego, pożal się Boże, mająteczku, ktoś nam postawił więzienie, więc w razie czego możemy się starać o prywatną celę, co nas nie bardzo urządza, jako że bywali wśród nas artyści, bywali naukowcy, ale nie znalazł by się nikt z takiego menu. Nie było ani jednego kryminalisty. Zresztą artyści w owym czasie byli już dość podejrzaną profesją, co nam zupełnie wystarczało.
Mój pradziadek, o którym wiem najwięcej, miał tendencję do produkowania zamiast pieniędzy niezliczonej ilości dzieci, tak że nawet mój ojciec mimo usilnych starań nie był w stanie doliczyć się, kto z kim i dlaczego. Jedno charakteryzowało tę tak liczną populację: wszyscy byli rudzi. Co pradziadek zabrał się do roboty, wychodziło mu coś rudego, co nie jest znowu takim ewenementem wśród Irlandczyków. I tak dziadek (też rudy) zajął się pisaniem zabawnych skeczów i złośliwych wierszyków, co miałam okazję przy okazji odkryć.
Cytując dziadka, cała tajna policja Imperium Rosyjskiego wysyłała listy gończe za przestępcami, politycznymi oczywiście, co do których mieli jedynie pewność, że są ryży i
mają szwabskie nazwisko. Ale wobec wprost niezwykłej pracowitości mojego pradziadka, można było znaleźć niejednego osobnika mającego takie cechy. A prababcia, mimo tak licznych zajęć, zdołała dożyć wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, po czym spoczęła na Powązkach u boku swojego prawowitego męża, gdzie potem zresztą zawitał mój dziadek, kiedy wreszcie mógł o sobie powiedzieć, że dane mu było choć raz solidnie odpocząć. Na co wcześniej nie mógł sobie pozwolić.
Liczne rodzeństwo mojego dziadka zajęło z góry upatrzone pozycje, wdając się w parantele nie mające nic wspólnego ze statusem robotniczo– chłopskim, tak cenionym w pewnym ściśle określonym czasie historycznym. Zresztą historia była przekleństwem mojej rodziny i niby diabeł mieszała nieustannie w tym kotle. Niejeden wychodził na tym jak Zabłocki na mydle. Tyle tylko, że zawsze udawało się z tą historią jakoś wygrać w ten czy inny sposób. W każdym razie próby mojego ojca, by jakoś ujarzmić masową produkcję dzieci przez mojego pradziadka spełzły na niczym i jeżeli zjawi się ktoś absolutnie obcy, ale będzie rudy i będzie miał coś wspólnego ze sztuką, powitam go jako najbliższą memu sercu rodzinę.
***
Oj, nie wiedzieli biedni Saksończycy, jaką krzywdę sobie robią ściągając sobie na łeb Irlandczyków. Oj, nie wiedzieli zaborcy, co ich czeka, kiedy się weźmie do roboty ta ruda czereda wyprodukowana przez mojego pradziadka. Oj, nie wiedzieli Polacy, jak się wszystkim możemy dać we znaki, nie wyłączając ich samych. A zawołanie w herbie „Semper fidelis” tylko zapowiadało dalsze, nie dające się przewidzieć w skutkach kłopoty. Tu miejsce, żebym zaczęła opowiadać o swoim dziadku. Skoro uznaliśmy tę nieszczęsną krainę za swoją ojczyznę, już nikt się nas nie mógł pozbyć. A wielu by chciało, zważywszy na dalsze losy mojej rodziny.
Dziadek, jak wszystko co wyszło spod ręki pradziadka, urodził się rudy i taki pozostał do końca swoich dni. A zaczął pięknie. Grzecznie. Uprzejmie. Łagodnie. Kto to słyszy, pewnie już mu włosy dęba stają. A mianowicie mój dziadek najpierw zaliczył rosyjską, imperialistyczną (a nie radziecką, co sądzą niektórzy) szkołę paziów, potem ukończył ekonomię na uniwersytecie w Petersburgu, a następnie zajął się tym, co moja rodzina lubiła robić najbardziej: mianowicie zafundował sobie swoją własną, prywatną rewolucję 1905 roku. Dziadka złapali (reszta nawiała) i wywieźli na Sybir. O nieszczęsny Sybirze! Po jakimś czasie mój osobisty dziadek stwierdził, że to wcale niezły przypadek, skoro na północy znajdowały się największe na świecie złoża złota i platyny. Zmobilizował więc tak zwaną Polonię (bynajmniej nie amerykańską) i tak długo usiłował przerobić tę krainę na drugą Kanadę, aż go z tego Sybiru wyrzucono, dając mu nakaz osiedlenia się w Lublinie (byle z dala od Warszawy, Krakowa, Poznania i innych takich ośrodków, gdzie cały czas by stanowił zagrożenie dla układu sił międzynarodowych w Europie). Dziadek chwalił sobie to nie całkiem dobrowolne wygnanie. Sprzedał dwa miliony książeczek do nabożeństwa, potem za uzyskane w ten sposób pieniądze zaczął wydawać Młodą Polskę pod zaborem rosyjskim, upodobawszy sobie szczególnie Boya i Przybyszewskiego. Pewnie w tym momencie w Watykanie powstała piekielna awantura, bowiem w grobach zaczęli się przewracać ci, którzy mu wydali zgodę na tak zbożne dzieło.
Jeszcze będąc w Rosji mój dziadek poślubił pewną Polkę, której historia nie odbiegała zanadto od reszty mojej rodziny. Albowiem dziadek mojej babki był oficerem wojsk napoleońskich, co się zawłóczył pod Moskwę, a wróciwszy stamtąd nie do końca w jednym kawałku, zdążył się jeszcze zakochać i ożenić w pewnym majątku tuż obok granicy. Zresztą w owym czasie w ogóle granice to było pojęcie względne, zaś moja babka na chrzcie otrzymała czysto słowiańskie imię Eleonore i została (nomen omen) nauczycielka języka francuskiego, a nawet namówiła moją ciotkę do ukończenia Sorbony.
Po poślubieniu z wielką pompą mojego dziadka, szybko na świat wydała geniusza, co się tak zadurzył w fizyce, że pewnie zostałby drugim Einsteinem, gdyby się nie zakochał w pewnej kurtyzanie (jak to ładnie brzmi, prawda?) i ta ostatnia go nie wykończyła. Dziadek bardzo cierpiał, kiedy ze świata odchodził jego pierworodny, co skutkowało tym, że natychmiast pojawiła się następna latorośl, córka po prababci Irena, tej prababci, co to się w niej wszyscy kochali, a szczególnie romantyczni kompozytorzy po kolei. Żeby się ustrzec od popełnionego błędu, już w naukach humanistycznych została ta jego córka wykształcona.
Co prawda nie było nigdy sławnych kurtyzan rodzaju męskiego, ale przecież nigdy nic nie wiadomo, skoro świat się tak szybko zmienia.
Dziadek nie zaprzestał wydawania Przybyszewskiego i Boya za pieniądze uzyskane z Watykanu (choć pośrednio), ale zatęskniło mu się za jakąś rozróbą, co go skłoniło do przyjęcia roli emisariusza i pracy na kolei. To pozwalało mu poruszać się w dowolnym kierunku nie wzbudzając podejrzeń. I tak mój ojciec przyszedł na świat w Sosnowcu, dużym węźle kolejowym akurat na pograniczu wszystkich trzech zaborów. I to nie przypadek, że mojego ojca zawsze „nóżki bolały”, kiedy przechodzili z dziadkiem koło cukierni Mentzla, gdzie spotykała się cała śmietanka wszystkich możliwych spiskowców.
Dziadek tak długo organizował Śląsk, aż wreszcie ten stanął do walki. Nie wiadomo dlaczego zupełnie nie zauważył nie tylko, że pierwsza wojna światowa się zaczęła, ale że się skończyła, co zważywszy na liczne zajęcia mojego dziadka było zupełnie normalne.
Po wybuchu Drugiej Rzeczypospolitej dziadek mógł wreszcie wrócić do Warszawy, gdzie wynajął mieszkanie na Kruczej. Oczywiście wyremontował je (łącznie ze stropem, za pomocą którego mógł nieoczekiwanie wpaść do sąsiadów), po czym obraził się na właściciela i przeniósł w Aleje Jerozolimskie, co dawało mu lepszą pozycję towarzyską.
Zaraz po przyjeździe do Warszawy otworzył wraz ze swoim bratem księgarnię na Placu Trzech Krzyży, którą prowadził aż do momentu, kiedy stwierdził, że nikt się już nie interesuje ani Młodą Polską, ani dotychczasowymi rozróbami mojego dziadka. Przyjął więc zupełnie neutralną i niezaangażowaną politycznie posadę głównego księgowego na Kolei Warszawskiej i uczestniczył w powstawaniu PKP. Tam pozostał do trzydziestego ósmego roku (tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej), by wreszcie przenieść się do świata swoich przodków, niekoniecznie złączonego z życiem. Został pochowany w grobie pradziadka i prababki na Powązkach, gdzie (zupełnie nie wiem dlaczego) leży teraz ktoś inny. A że nie znam ani nazwiska ani pochodzenia tej osoby, mogę przyjąć, że to ktoś z rodziny.
Dziadek miał opinię osoby spokojnej aż do obrzydliwości, wręcz ciapowatej, co w pełni potwierdza jego życiorys. Ale że lepiej strzelał i prał się na pięści niż wbijał gwoździe, ludzie z otoczenia brali go za kogoś, kto zupełnie niczego nie potrafi zrobić, co było nieprawdą, jak widać na przykładzie mojego ojca. Do końca życia dziadka odwiedzały liczne indywidua, których nazwiska zdobią teraz różne ulice, szczególnie krakowskie. A że dziadek miał szczery uśmiech dla wszystkich przyjaciół, nie raz wpadał do niego to ten, to inny z pierwszych stron gazet. A właściwie nie gazet, co encyklopedii. To tyle o moim dziadku.
***
Teraz czas na mojego ojca. Jako jego nieodłączna córka nie wiedziałam o nim niczego poza tym, że zawsze o dwunastej w południe zaczynał się wreszcie ubierać (na co sygnałem był hejnał z Wieży Mariackiej), zaś o dwunastej w nocy (nigdy o godzinę wcześniej ani później) szukał swojego żółtego ołówka, jakby nie miał pięćdziesięciu innych. Ołówek ten stanowił dumę mojego ojca. Przywieziony z Czech, automatyczny, z wymienianym grafitem.
Cała rodzina rzucała się na poszukiwanie owego cennego przedmiotu, który miał to do siebie, że znikał zawsze o godzinie raczej kojarzącej się z duchami, a nie poważną pracą twórczą poważnego artysty. Po prostu p wybiciu odpowiedniej godziny, mój ojciec wchodził do pokoju i oświadczał wszem i wobec: – Kto tym razem wziął mój żółty ołówek?
Ponieważ nigdy nie było chętnych do podprowadzenia tego zaiste jedynego w swoim rodzaju skarbu, znajdował się bardzo szybko to pod nutami, a to w jakimś równie nieprzewidywalnym miejscu, po czym ojciec nakładał tłumik na struny fortepianu (inaczej albo by wszyscy sąsiedzi z nami zwariowali, albo by nam kazali opuścić to niezwykle wygodne mieszkanie), zamykał się w swoim pokoju i zaczynał pisać. Tłumik zresztą zamówiła moja mama u jakiegoś wybitnego specjalisty, ponieważ z góry wiedziała, jakie będą skutki nie używania tegoż, nawet jeżeli mieszkaliśmy w domu starej daty, gdzie ściany były na tyle grube, by nikt nikomu nie zakłócał tak potrzebnego odpoczynku. Zapewniam, że bez owego tłumika ojciec skutecznie i tak by go nie zakłócał.
O moim ojcu można by powiedzieć ogólnie, że robił więcej niż mówił, co było bardzo charakterystyczne dla całej mojej rodziny. I im bardziej się zastanawiam, co tak właściwie towarzyszyło mojemu ojcu w ciągu jego długiego życia, to odpowiedź nasuwa się tylko jedna: wiem, że nic nie wiem.
Nie raz brałam ojca na spytki, otrzymywałam wyczerpującą odpowiedź, tylko nie na ten akurat temat, o który pytałam. Czasami starałam się go podpuścić, wtedy uśmiechał się łagodnie i mówił „dziecko” takim tonem, że każda następna próba wydawała mi się nie tylko zbędna, ale wręcz zapowiadała, że wyjdę na idiotkę. A jakoś mało mi zależało, żeby wychodzić na idiotkę i to w oczach własnego ojca.
Skończył Gimnazjum Górskiego, które w swoim czasie uchodziło za przybytek najwyższej rangi i wychodzili z niego jeżeli nie geniusze, to cała kadra naukowa powojennej Polski.
Jakoś tak się stawało, że nikt z absolwentów tej dość elitarnej szkoły nie kończył wyłącznie na maturze, ale z największym prawdopodobieństwem zasilał szeregi wyższych uczelni w Polsce.
Ojciec miał do wyboru dwie drogi życiowe: mógł zostać malarzem albo muzykiem. Dlaczego wybrał to drugie, nie wiem, podobno miała w tym udział wielce urodziwa ciocia, śpiewaczka wagnerowska, która potem wyszła za mąż za któregoś z kolei Zamoyskiego i jeszcze zdołała spłodzić kilkoro dzieci. Tych od cioci Maryli, jak zwykł mawiać mój tata. Tak że wkrótce po ukończeniu „Górala” mój ojciec rozpoczął studia. A studiował i studiował i końca temu nie było. A moja mama czekała i czekała, aż się wreszcie mój ojciec ustatkuje, żeby założyć z nią rodzinę. Jakby tego było mało, mój ojciec zajął się jeszcze dalszym kształceniem ustawicznym, co zaowocowało początkiem sławy o znaczeniu międzynarodowym. Miał zostać światowej klasy dyrygentem, został... kompozytorem.
Zawsze w tej rodzinie diabeł zwany historią musiał dużo namieszać.
Co mój ojciec robił przed wojną, mniej więcej wiem, ale i tu zaczęły się pojawiać znaki zapytania, na które nigdy nie miałam otrzymać odpowiedzi. A przynajmniej odpowiedź zupełnie nie na temat, co było charakterystyczne dla całej naszej rodziny.
Na przykład: dlaczego mój ojciec wycinał sobie wyrostek robaczkowy w szpitalu wojskowym, gdzie poznał moją mamę? Może nie do końca znałam przeszłość mojego dziadka (rudego zresztą) i nie do końca wiedziałam, co tak naprawdę robił? Dlaczego po oświadczeniu się mojej mamie ojciec zabrał ja na bal... oficerski, skoro uparcie twierdził, że w wojsku dosłużył się raptem starszego szeregowca, co nie jest równoznaczne z żadną funkcją wojskową, chyba że z mięsem armatnim? Dlaczego po wojnie mój ojciec był w stanie z pamięci odtworzyć w całości „Marsz generalski”, w czasie którego prezydent RP wręczał nominacje, skoro w realu nie miał najmniejszej okazji, żeby w takiej okoliczności w ogóle brać udział? Dlaczego wiedział, że jest to „Marsz generalski”, a nie „Powitalny”, jak go z uporem godnym lepszej sprawy po wojnie nazywano? Dlaczego prawykonanie jego pierwszej symfonii odbyło się w Sztokholmie, a nie w Warszawie, nie w Polsce i to przy udziale notabli oraz pary królewskiej, skoro, jak powiedział, ta pierwsza symfonia była „taka sobie” i że nie uważa jej za szczyt swoich możliwości? To, że tę pierwszą symfonię wziął potem Wajda, jako tło muzyczne do „Człowieka z marmuru”, musiało serdecznie zadziwić wszystkich Szwedów, jak sobie porównali daty i wyszło im, że już w latach trzydziestych w Polsce panował komunizm? Ale niestety każdy, kto miał do czynienia z moim ojcem prędzej czy później wychodził na idiotę i każdy prędzej czy później musiał się z tym pogodzić.
Mama pochodziła z rodziny wprost wymarzonej dla mojej. Nie dość, że celowała w surrealistycznym humorze, to jeszcze jej ojciec był pułkownikiem Wojska Polskiego i dzielnie sobie zginął w bitwie pod Tczewem idąc na odsiecz Westerplatte.
Tak że marnowałby niewątpliwie czas ten, kto by się chciał tak naprawę o mojej rodzinie czegoś konkretnego dowiedzieć. Bo wszelkie próby zdobycia jakiejkolwiek wiedzy na ten temat spełzały na niczym, a domyślanie się tylko prowadziło do niepotrzebnych komplikacji.
W każdym razie moi rodzice dobrali się idealnie. Byli oboje tak samo bez sensu i kompletnie nieprzewidywalni. Tak że mając surrealistyczną rodzinę, surrealistycznych przodków i surrealistyczne sytuacje życiowe, nie mogłam na tym wyjść gorzej. I byłoby to tragiczne, gdyby nie było takie śmieszne, a co z tego wynikało, postaram się opowiedzieć później.
***
Wielkimi krokami zbliżała się ogólnoświatowa katastrofa zwana drugą wojną światową. Nas w niej oczywiście nie mogło zabraknąć. I wcale mnie nie dziwi, kiedy niektórzy twierdzą, że i pierwsza i ta druga była przeze mnie. W końcu noszę to wszystko w genach. Co robił mój ojciec po mobilizacji 1939 roku nie bardzo wiem. Gdzieś biegał, gdzieś strzelał, może nawet Panu Bogu w okno, jak zwykł to określać. Dość, że jako szeregowiec został uziemiony przez Niemców i na jakiś czas zamknięty w Szczecinie, dokąd moja mama wysyłała paczki. Na szczęście to szczególne internowanie nie trwało długo i wkrótce po ucieczce Rządu Polskiego na nieustannym uchodźstwie, mój ojciec opuścił to znamienite miasto i na piechotę wrócił do Warszawy. Na piechotę, nie przesadzam. Bo w tym czasie jakikolwiek inny środek transportu po prostu przestał istnieć.
Z tej wędrówki dowiedziałam się jedynie tego, że mój ojciec nigdy nie posiadał tak zwanego platfusa, co wielokrotnie podkreślał. Szedł więc mój ojciec przez pół Polski na piechotę, a wraz z nim w różnych kierunkach podążali na piechotę inni Polacy, którym udało się przeżyć kampanię wrześniową. Nie w samochodach, nawet nie na rowerach, ale per pedes, stołując się po drodze u co litościwszych chłopów. Ile ta wycieczka krajoznawcza zabrała mojemu ojcu czasu nie wiem, ale kiedy wreszcie dotarł na miejsce swojego przeznaczenia, cała rodzina siedziała już na kupie na Filtrowej, które to mieszkanie znany ze swej zapobiegliwości dziadek wcześniej zakupił.
Zaraz po powrocie ojciec zaciągnął moją mamę do ołtarza twierdząc, że już i tak zbyt wiele czasu stracili i należy przejść do konkretów. Tak że w dziewięć miesięcy później moja siostra ujrzała światło dzienne ku uciesze lekarzy ze Szpitala Czerwonego Krzyża, gdzie pracowała moja mama.
Nikt nie wiedział po co (bo uposażenie było właściwie żadne) mój ojciec zaczął pracować w centrali Warszawskich Telefonów Miejskich, zaś wieczorami przygrywał w jednym z lokali. I tak rodzice moi przetrwali drugą wojnę światową. Że się w coś zaangażowali, nie ulegało wątpliwości, choć ojciec uparcie twierdził, że nie było to nic interesującego. Ale sam się kiedyś przyznał, że niejedną godzinę w tych telefonach spędził z mapą na kolanach, co już samo w sobie graniczyło z absurdem. Ale miało jedną dobrą stronę. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kto łączył te telefony, ani nikt nie znał twarzy łączącego, co wykluczało jakąkolwiek dekonspirację. A że był w AK, dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy wypełniał w czasach odwilży formularz ZBOWiDu. Mama co prawda upierała się, żeby unikać tego stowarzyszenia wzajemnej adoracji, ale ojciec powiedział, że tęskni do kolegów. Zapomniał dodać, których.
Konspiracja była wpisana w geny każdego z członków naszej rodziny, tak że wcale mnie nie zdziwiło, kiedy przez przypadek dowiedziałam się, że mama była w Warszawie oficjalną przedstawicielką Czerwonego Krzyża i że jej, jako jedynej aryjce, dawało to wręcz nieograniczoną możliwość wstępu na teren getta. Oczywiście skwapliwie to wykorzystywała.
Mówi się teraz o bohaterach ratujących życie innym. Ale trudno by było wymienić choć jedną osobę z nazwiska, która w tej zabawie w ciuciubabkę brała udział. Jedna farbowała dzieci na blond, mama przeprowadzała tych małych, świeżo upieczonych aryjczyków przez bramę, ale tuż za rogiem czekała już następna osoba. I nikt wtedy nie zadawał niepotrzebnych pytań. W mojej rodzinie w szczególności.
Kiedy jedna z Żydówek „przyciśnięta” przez gestapo wskazała na moją mamę, mama wylądowała na Szucha, ale wnet zjawił się pewien gestapowiec identycznym nazwisku i odtąd towarzyszył mojej mamie we wszystkich wędrówkach w tę i nazad przez bramy getta. No, takiej pary już nikt nie ośmielił się zatrzymać.
Najgorsze było to, że nie dało się przeprowadzić przez bramę więcej niż jedno dziecko na raz, oczywiście zmienione w stu procentowego aryjczyka. Miałam pewne obiekcje w związku z tym, że w całej tej zabawie brał udział SS-man, ale oboje rodzice zapewniali, że miałby „kęsim” od całej swojej piekielnej rodzinki i że się „nie wychylił”. Jak to sprawdzili, nie wiem, ale mówili, że mają na to swoje sposoby. Pewnie rzeczywiście mieli. Ale zastanawia mnie jedno, czy te uratowane dzieci choć wiedzą, kim są i skąd pochodzą, bo tego znając dzieje mojego rodu już nie byłabym taka pewna. Szczególnie że zdarzały się i niemowlaki. W każdym razie system działał na tyle sprawnie, że moja mama nawet nie nocowała na Szucha, bo ją wyrzucili stamtąd kopniakiem byle szybciej i byle prędzej.
Tata siedział w tej centrali i łączył i łączył, a dwóch inżynierów z politechniki łódzkiej obliczało, w którym to miejscu podłożyć ładunek, żeby cały pociąg wyleciał w powietrze skuteczniej. Cały sztab generalny zbierał się zresztą w moim domu z okazji imienin mamy albo taty dwa razy do roku, nie pomijając Dywizjonu 303, który dołączył w jakiś czas po wojnie.
Tak więc mama w dalszym ciągu przekraczała raz dziennie bramę getta, ojciec pracował w Telefonach Warszawskich i tak im pracowicie mijała wojna. Po powstaniu w getcie i jego upadku, jakimś dziwnym trafem niektórzy jego bojownicy (którym udało się ujść z życiem) lądowali wśród partyzantów i nazywali mojego ojca swoim przyjacielem. A ojciec tylko się uśmiechał i jak zwykle nie zabierał głosu na ten temat, do czego ja już osobiście zdążyłam się przyzwyczaić. Bo jeżeli mój ojciec w ogóle odpowiadał na pytania, to ogólnie nie na temat.
Tymczasem w Szpitalu Czerwonego Krzyża powstały tajne komplety nauki medycyny, dosłownie tuż pod nosem Niemców, choć do tej pory nie wiem, gdzie właściwie ten szpital się znajdował.
Ojciec też zajmował się jeszcze inną działalnością. Kiedy mówiłam jednemu z przyjaciół taty, że w Warszawie były łapanki, rzekł mi ten i ów, że tak naprawdę to najbiedniejsi byli wtedy Niemcy, bo oto na reprezentacyjnym portrecie Hitlera pojawiał się następnego dnia ogromny, czarny znak zapytania, albo jeszcze gorsze rzeczy. Że nagle rozgłośnia radiowa, w całości opanowana przez Niemców, zaczynała puszczać płyty z marszami bynajmniej nie germańskiego pochodzenia i że wszyscy z tego powodu mieli niezły ubaw, co mnie nie dziwi, bo przy tym śmiali się radośnie. A Niemcy z czasem dostawali nerwowych tików. Trudno jest bowiem walczyć ze złośliwymi duchami.
***
Co robiła reszta mojej rodziny w czasie drugiej wojny światowej, nie wiem, ale kiedy znalazłam się w ciężkiej sytuacji życiowej, ojciec poradził mi: „Rżnj głupa”, co zdaje się było drugim zawołaniem naszego rodu i sprawdzało się we wszystkich okolicznościach. W każdym razie nikt z nas nie trafił przed surowe oblicze sądu w Norymberdze, co już jest nie lada osiągnięciem zważywszy, że wszędzie nas było pełno.
Jeden ze stryjów ojca (a może brat stryjeczny, co do tego mam wątpliwości) wylądował w Ostaszkowie, skąd nawiał natychmiast, jak tylko zorientował się, co się święci. Przez przypadek zdążył jeszcze zrobić odbitkę z rozkazu Stalina, targając pod pachą kompletnie pijanego Benoita, o którym mówiono, że od niemowlęctwa pił mleko od wściekłej krowy.
Zresztą gdzie nas nie było. Kiedy wspominam coś o hitlerowcach, wszyscy zaczynają się strasznie śmiać, jacy to oni byli durnowaci. Podobno połowa wywiadu Trzeciej Rzeszy szukała wszędzie pewnego starożytnego kielicha, który miał im przynieść nieśmiertelność i tylko dlatego tak niewielka część, że nie udało ich się tam posłać więcej. Ja tam w bajki niewierzę.
Jeżeli chodzi o Irlandczyków, to zaprzyjaźnili się z Niemcami, co już powinno skłaniać do refleksji. Ale hitlerowcy nie spostrzegli się do samego końca. Wyposażyli Zieloną Wyspę w najlepszy możliwy sprzęt, co tylko skutkowało tym, że moi pobratymcy zamiast owego sprzętu powinni byli otrzymać po kilka par okularów, bo co się przymierzyli do jakiegoś brytyjskiego okrętu, zawsze trafiali w UBOTa. I tak się zabawiali dość długo, na tyle długo, że sama Wielka Brytania głosowała nad utworzeniem niezależnej Republiki Irlandii, co już samo w sobie było niezwykłym ewenementem.
Ponadto na pełnych obrotach pracowały wszystkie zakłady odzieżowe, bo kto z RAFu nie wpadł w ręce Niemców, natychmiast otrzymywał mundur armii Irlandzkiej wraz z przygotowanym wcześniej paszportem. I tylko Niemcy się nie spostrzegli, że Irlandczycy rozmnażają się na och oczach przez pączkowanie. A że wszyscy mówili po angielsku, nikt nie nabrał podejrzeń, choć czasem język Szekspira dziwnie zalatywał Marymontem albo daleką Pragą. Ale kto by się wdawał w takie szczegóły.
Byli też tacy, co namawiali samego Hitlera, żeby stawał na baczność w czasie wykonywania Dziewiątej Symfonii Beethovena, jakby zapominając o tym, że na jej zawartość składały się różne marsze napoleońskie, niekoniecznie prawomyślnie wykonywane w czasie drugiej wojny światowej. Do dziś, kiedy słucham głównego motywu tego genialnego dzieła, jakoś dziwnie mi się kojarzy z Mazurkiem Dąbrowskiego.
O ile, jeżeli chodzi o Niemców, nie było takich, którzy by nie ulegli czarowi Hitlera i między bajki można włożyć opowieści o antyfaszystach, to już w Austrii było zupełnie inaczej. Tam działała organizacja zwana „Szarotką”. Nie wiem, kto ją prowadził, ale znając moją rodzinę, chyba bym nie musiała szukać daleko. W każdym razie owa „Szarotka” przywiozła w komplecie całą dokumentację biurową Trzeciej Rzeszy i spokojnie w Norymberdze położyła ją na stole sędziowskim. Podobno zatkało nawet Amerykanów.
Dziwnym trafem, gdziekolwiek się znalazłam, w jakimkolwiek zakątku Europy, zewsząd przybywali różni przedstawiciele Ruchu Oporu witając mnie, jakbym była jedną z nich, choć nawet nie wiedziałam, jak się nazywają. Ale w naszej rodzinie nigdy nie zadawało się niepotrzebnych pytań.
W Szwajcarii osiadła zaraz po wojnie rodzina pradziadka Augusta i skrzętnie notowała wszystko, co tylko Niemcom udało się wywieść z Warszawy, chyba robią to do dziś, skoro jeden z nich skończył historię sztuki na KULu. Ciekawa jestem, w jakim języku.
Zresztą rodzina pradziadka Augusta dzięki swojemu dalekowzrocznemu przewidywaniu uniknęła styczności z NRD, gdzie nie było tak wesoło, jak tutaj. Zresztą dla nich przeniesienie się najpierw z maleńkiego księstewka we Włoszech do niewiele większej Saksonii i potem podróż do Polski była takim awansem społecznym, że już po wsze czasy o tym nie zapomną.
I w Dreźnie i w Lipsku wszelkie swoje pałace ogołocili z pierwowzorów i udekorowali Orłami z Pogonią, co pewnie robią do dziś. Więc gdyby ktoś przez przypadek znalazł się w Zurichu i ujrzał wywieszone polskie flagi, niech mu się nie pomyli. To nie jest nasza ambasada. Chyba że chciałby trafić na gościnny obiad i trochę ponarzekać.
Z kolei na Śląsku w miejscowości o nazwie Książ siedzieli inni członkowie mojej rodziny, zadając kłam wszystkim okrutnym pogłoskom historyków o swoim wyginięciu. Mamuty mogły wyginąć. Moja rodzina nie ma szans.
Po wojnie powstał film pewnego znanego reżysera, który opowiadał historię pewnego rodu, co zaprzedał się Niemcom i ze swoich dzieci uczynił hitlerowców. Ja nie byłabym taka pewna, szczególnie że dwóch chłopców znalazło się nagle w Dywizjonie 303, a trzeci był pośrednikiem między Rządem Wielkiej Brytanii a Rządem Polskim na uchodźstwie.
A że mamusia owych młodzieńców była córką Królowej Wiktorii, zdaje się, nie sprawiało im to większej trudności. O ile mi wiadomo, wszyscy przeżyli, ale znikli, jako sen jaki złoty. I szukaj ich po całym Imperium Brytyjskim. Nie radzę. Mogą się zdenerwować, a wtedy nie ręczę za ich temperament. Lepiej się zderzyć z rozpędzoną lokomotywą... I tak dalej.
Jeżeli chodzi o Łańcut, tu sprawa była najprostsza. Ktokolwiek się spalił w Warszawie, trafiał w charakterze ogrodnika w objęcia co najczulsze, tylko nikt w końcu nie wiedział, po co Potockim było tylu ogrodników.
Byłam, widziałam, poznałam. Również pewną łazienkę, gdzie słychać było znakomicie, o czym się mówi w sąsiednich apartamentach. Nie muszę chyba dodawać, że na ogół te apartamenty zajmowali hitlerowcy i to bynajmniej nie z tej najniższej półki.
No cóż, elektroniki wtedy nie było i diabła zjadłby ten, kto by zgadł, jak to zostało urządzone. Nie wyjechali też z Łańcuta w towarzystwie pełnego składu towarowego, ale jednym sportowym samochodem, a co się zmieściło w bagażniku, to zdołali wywieźć. I nawet chcieli to zwrócić w pewnym momencie, pod warunkiem wszelako, że protoplasta rodu zostanie pochowany w klasztorze w Leżajsku w rodzinnym grobowcu. Gomułka się na to nie zgodził. Widać z tego, że nie tylko wśród hitlerowców dominowali idioci.
***