Diabelski krąg - ebook
Diabelski krąg - ebook
Prokurator Gabriela Seredyńska wraca w rodzinne strony na pogrzeb ojca. Niespodziewanie ceremonia znacznie się opóźnia. Dodatkowo na terenie odziedziczonej posiadłości kobieta odkrywa ślady, które jej zdaniem świadczą o popełnionej zbrodni. Wbrew miejscowej policji i prokuraturze rozpoczyna nieoficjalne śledztwo. Podskórnie czuje, że w miasteczku dzieje się coś dziwnego. Coś, czemu warto się przyjrzeć.
To przeczucie wzmacniają rozmowy z mieszkańcami. W oczach wielu z nich widać strach. Czego lub kogo się boją?
Śledztwo doprowadza Seredyńską do budzącego grozę miejsca w środku lasu oraz szokujących odkryć dotyczących jej własnej rodziny. A to dopiero początek wstrząsającej historii, w której karty rozdają ludzie oślepieni władzą i opętani pragnieniem zemsty.
„Diabelski krąg” to kryminał pełen silnych emocji, niepokojącego klimatu i nawarstwiających się tajemnic.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367815994 |
Rozmiar pliku: | 910 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stała nad pustym jeszcze grobem i myślała o seksie. Nie, nie o swoim, bez przesady; od tego była w tym momencie jak najdalsza. Myślała o stosunku seksualnym, który człowiek mający niedługo tu spocząć musiał kiedyś odbyć z jej matką, by ona mogła tu tkwić i wpatrywać się w tę ciemną dziurę. Trudno jej sobie było to wyobrazić. Zapamiętała ich, gdy byli wobec siebie obojętni, a nawet skrycie wrodzy. W ostatnie lato ich wspólnego życia przestali już nawet na siebie patrzeć. Rozmawiali ze sobą, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Jakby mówili do otaczającej ich pustej przestrzeni. A potem ta przestrzeń im odpowiadała.
Lecz przecież kiedyś zapewne łączyła ich namiętność. Choćby przez jedną chwilę. Bez tego jej, Gabrieli Seredyńskiej, by tu nie było. Nie musiałaby stać i czekać na opóźniający się z niewiadomych powodów pogrzeb. Wśród tych wszystkich ubranych na czarno ludzi, patrzących na nią z coraz bardziej natrętną ciekawością. Tak, to ona, córka marnotrawna. Ta, która przypomniała sobie o własnym ojcu dopiero, gdy umarł. A i to niezbyt chętnie. Walcie się, pomyślała. Gówno wiecie.
Zadziwiające, swoją drogą, że dzisiaj był Dzień Dziecka.
Spojrzała ostentacyjnie na zegarek. Dwadzieścia minut opóźnienia to chyba lekka przesada. Zaczynała żałować, że w ogóle tu przyjechała. Do tego zapomnianego przez Boga miasteczka, które dawno temu było jej domem. Przynajmniej dopóki nie nastąpiła tamta katastrofa. Dzień, w którym matka oznajmiła jej, że przeprowadzają się do niedalekiego Olsztyna. Same, bez ojca. Akurat miała pójść do liceum, więc to był według matki doskonały moment. I żadnych innych wyjaśnień. Ani od niej, ani od niego. Jakby to była najzwyklejsza, najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
Seredyńska powiodła wzrokiem po przybyłych na cmentarz ludziach. Niektórych pamiętała, lecz jak przez mgłę. Innych nie. Oni też zaczynali się niecierpliwić. Pojawiły się rozmowy, z czasem coraz głośniejsze. Jeden z mężczyzn zapalił papierosa. Usłyszała nawet stłumiony śmiech.
Po jaką cholerę tu w ogóle przyjeżdżała? Kto powiedział, że trzeba brać udział w tym dziwacznym obrzędzie zakopywania martwego ciała w ziemi? Była prokuratorem, widziała zwłoki w najrozmaitszych stanach i stadiach rozkładu. Nie było w tym żadnej metafizyki. Dokładnie wiedziała, jakie procesy zachodzą w tym ciele, na które ciągle jeszcze czekali. Mogła sobie wyobrazić, jak teraz wygląda. I jak będzie wyglądało w kolejnych dniach i miesiącach. Nic ciekawego. Zero wzniosłości. Strupieszenie, mumifikacja i czerwie. W zależności od warunków przechowywania. Na tych terenach dominowała polodowcowa glina, więc powinno się rozłożyć w miarę szybko.
Żałobnicy podzielili się na małe grupki, jak to zwykle bywa na każdej imprezie. Jeszcze chwila, a ktoś wyciągnie alkohol, pomyślała. Tylko ona stała samotnie. Ona i mistrz ceremonii – pompatycznie ubrany zagubiony człowiek, równie tu obcy i równie niepasujący do całej reszty. Jej ojciec zażyczył sobie świeckiego pogrzebu, co potęgowało absurd sytuacji. Ksiądz – cokolwiek by myśleć o tej kaście zadufanych, zniewieściałych hipokrytów – dodawałby temu wszystkiemu jakiejś istotności, trzymałby tę hałastrę w ryzach. Tamten wysoki, śmiesznie ubrany mężczyzna, sprawiający wrażenie, że chciałby już sobie stąd pójść, pogłębiał tylko poczucie, że biorą udział w jakiejś tandetnej, wymyślonej szopce. Ona sama nie była zbyt religijna, mało czego była równie niepewna, jak istnienia Boga, lecz równocześnie niczego bardziej nie była pewna niż tego, że świeckie pogrzeby są absolutnie bez sensu.
Nagle ktoś podbiegł do jednej z tych grupek. Ktoś z zewnątrz, w zwykłym, nie w żałobnym stroju. Usłyszała ożywioną wymianę zdań prowadzoną ściszonymi głosami. Pozostałe rozmowy ucichły. Uszy i szyje wyciągnęły się w tamtą stronę. W centrum grupy stał starszy mężczyzna. Pamiętała go, był dobrym znajomym jej ojca, choć nie miała pojęcia, jak się nazywał. Zobaczyła, jak wykrzywia usta w grymasie niezadowolenia i półgębkiem mówi coś do kobiety obok, zapewne swojej żony. Po chwili z ociąganiem wyszedł kilka kroków do przodu i stanął przy wciąż niezasypanej dziurze.
– Musimy trochę opóźnić uroczystość – powiedział donośnym głosem. – Zaszło małe nieporozumienie, zakład pogrzebowy pomylił dni i nie są jeszcze gotowi. Mam was wszystkich przeprosić w ich imieniu.
Uniósł dłoń, by przerwać narastający szmer oburzenia.
– Spotkamy się tu ponownie za mniej więcej półtorej godziny – oznajmił. – Tymczasem zapraszam wszystkich do restauracji, gdzie przygotowaliśmy mały poczęstunek. Miał się odbyć po pogrzebie, lecz w obecnej sytuacji możemy go chyba nieco przyspieszyć. Jest tylko prośba, byście nie pili zbyt dużo.
Tym razem odpowiedzią były ciche śmiechy.
Gabriela Seredyńska uniosła brew. Nikt nie powiadomił jej o stypie. Nie wiedziała nawet, kto ją zorganizował. W okolicy nie mieli żadnej rodziny.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Atmosfera wyraźnie się ożywiła. Perspektywa poczęstunku i darmowych drinków pozwalała zapomnieć o wcześniejszej konsternacji. Samoistnie uformowany pochód powoli ruszył w kierunku pobliskiego budynku restauracji.
Ona jednak nie zamierzała tam iść. Nie miała ochoty brać udziału w czymś takim. Wystawiać się znowu na te wszystkie spojrzenia, i to rzucane ze znacznie bliższej odległości. Znosić próby nawiązania z nią rozmowy. Tłumaczyć się i wyjaśniać. Być główną atrakcją w tym cyrku.
Spojrzała znowu na zegarek. Półtorej godziny. Musi przełożyć spotkanie z agentką nieruchomości. I zawiadomić ekipę sprzątającą, że mają przyjechać godzinę później. To jednak zajmie jej najwyżej dwie minuty. Co dalej?
Ruszyła w kierunku rzeki. Gdy była dzieckiem, to było jej ulubione miejsce. Woda wiła się tuż za ostatnimi zabudowaniami. Wrzynała w ziemię głębokim, niemal górskim przełomem. Później wpadała do jeziora, nad którym zbudowano miasteczko. Za nią był las, ciągnący się wiele kilometrów, aż do Olsztyna. Uwielbiała tam chodzić. Wyobrażała sobie, że jest w wielkiej, mrocznej, pełnej dzikich zwierząt puszczy. Jeśli miała gdzieś teraz pójść, to tam.ROZDZIAŁ 2
Minęła tablicę z nazwą miejscowości i przeszła przez most. Po drugiej stronie weszła w las i odnalazła ścieżkę, która wiodła po skarpie wzdłuż rzeki. Mimo upływu ponad dwudziestu lat nic tu się nie zmieniło. Rzeka po dawnemu płynęła, poprzegradzana pniami zwalonych drzew. Odetchnęła głęboko, wciągając wilgotny zapach wody. Jeśli czegoś jej brakowało w obecnym, warszawskim życiu to tej rzeki i tamtego jeziora. Na pewno nie całej reszty.
Nastawiła alarm w komórce na za trzydzieści minut i ruszyła przed siebie. Pół godziny będzie szła do przodu, pół godziny z powrotem i zostanie jeszcze wystarczający zapas, żeby wrócić na cmentarz. Ten spacer będzie jedyną korzyścią z wizyty tutaj.
Ścieżka była wąska, węższa chyba nawet niż kiedyś. Nie służyła do niedzielnych przechadzek, chodzili nią co najwyżej wędkarze i żyjące w tych lasach zwierzęta: sarny, lisy, dziki i kuny. Czytała gdzieś, że ostatnio w tych okolicach pojawiły się też wilki. Nic w sumie dziwnego, skoro widziano je już nawet pod Warszawą. Na pewno za to były tu bobry. Ślady ich działalności widziała w dole skarpy. Poobgryzane w charakterystyczny sposób młode drzewka i te większe, starsze, po których zostały tylko naostrzone jak ołówki pniaki.
Zwierzę, które pojawiło nagle przed nią na ścieżce, nie było jednak ani wilkiem, ani bobrem. Był to lis. Rudy jak ona sama i podobnie szczupły. Zatrzymała się zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem. Patrzył na nią z zaciekawieniem, zastygły w bezruchu. Wydawał się równie zdziwiony jak ona. Woda huczała wyjątkowo głośno w tym miejscu, pewnie dlatego jej nie usłyszał i dał się tak podejść.
Ona też znieruchomiała, nie chcąc go przepłoszyć. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem lis opuścił głowę, ciągle jednak na nią patrząc. Nie miała pojęcia, co może oznaczać ten gest: agresję, groźbę czy tylko ostrożność.
Jak się jednak za moment okazało, żadną z tych rzeczy. Zwierzak po prostu podniósł coś ze ścieżki. Coś, co najwyraźniej przed chwilą tam położył. Był to jakiś przedmiot, długi i wąski, wielkości mniej więcej tuszu do rzęs. Wystawał z pyska lisa tylko z jednej strony. Zapewne było to coś do jedzenia. Biedne zwierzę zatrzymało się tu na posiłek, a ona bezceremonialnie wkroczyła mu do jadalni. Było to nieuprzejme, postanowiła więc się wycofać. Widziała, jak mięśnie lisa napinają się, szykując jego ciało do ucieczki.
Po chwili dostrzegła jednak coś jeszcze. Coś, co spowodowało, że została mimo wszystko na miejscu. Na końcu tego przedmiotu – ściemniałego, brudnego od ziemi, przypominającego zagięty kawałek gałęzi – była charakterystyczna, owalna, jasna plama. Okrągła, matowa przestrzeń sprawiająca, że przedmiot ten już nie wyglądał jak grubszy nieco patyk, tylko coś zupełnie innego. Coś, na co jej prokuratorskie spojrzenie, nawykłe do oglądania rzeczy, których inni ludzie zazwyczaj nie mieli szans zobaczyć, od razu zwróciło uwagę. Zmrużyła oczy, próbując ujrzeć to wyraźniej. Od lisa dzieliło ją parę metrów, zbyt dużo, by widzieć dobrze. Powoli nachyliła ciało w jego stronę, starając się choć w ten sposób zmniejszyć dystans i się upewnić.
Nie na wiele to się jednak zdało. Lis naprężył się jeszcze bardziej. Jeszcze chwila i wystrzeli jak strzała, znikając jej na zawsze z oczu. Zamrugała kilka razy, by nawilżyć spojówkę. To też nie przyniosło spektakularnych efektów.
Sytuacja była patowa. Człowiek i zwierzę zastygli uwięzieni w tej chwili, która tak nieoczekiwanie ich ze sobą skonfrontowała. Seredyńska spróbowała przemieścić się nieco do przodu. Jeśli wysunie nogę o kilka centymetrów, będzie mogła przenieść na nią ciężar ciała i w ten sposób znaleźć się bliżej obserwowanego przedmiotu. Jeśli nie był on tym, czym się wydawał, wszystko, co właśnie robiła, było kompletnie absurdalne i mogła się tylko cieszyć, że nikt jej w tej chwili nie obserwuje.
Powoli, ostrożnie, niemal niezauważalnie zaczęła przesuwać prawą stopę w kierunku lisa. Potem, gdy uznała, że wyciągnęła ją już wystarczająco daleko, pozwoliła podążyć za nią całej reszcie siebie. Przypominało to jakieś nadzwyczaj powolne tai-chi albo grubo przesadzone slow motion. Lis obserwował ją bacznie. Nie wydawał się zaniepokojony, tylko po prostu ostrożny. Może to jej rude włosy sprawiły, że nie odbierał jej jako jednoznacznego zagrożenia? Byli w końcu podobnie umaszczeni.
Miała ochotę zagadać do niego, tak jak się mówi do psa lub kota, powiedzieć: „Spokojnie, lisku, nic się nie bój, nie zrobię ci krzywdy. Co tam masz w pyszczku? Pokaż mi to”. Wiedziała jednak, że ma przed sobą dzikie zwierzę, jej głos prędzej je przepłoszy, niż uspokoi. Może gdyby miała coś do jedzenia, mogłaby zaproponować mu wymianę. W jej torebce jednak prócz gum do żucia nie było nic, co choć przypominałoby posiłek. Chyba że lis połaszczyłby się na jej ochronną pomadkę do ust o zapachu malin.
Z braku innych pomysłów kontynuowała więc swoją powolną podróż do przodu. Miała nieodparte wrażenie, że zwierzę patrzy na nią z pewnym rozbawieniem i zainteresowaniem. I że gdyby nie ta ciekawość, już dawno by uciekło. Pomyślała też nagle, że może to wcale nie jest lis, tylko lisica, i że gdyby była Indianką, taką z powieści Szklarskich o Dakotach, które czytała w dzieciństwie, to mogłoby być jej zwierzę totemowe. Jej duch-przewodnik, który właśnie jej się objawił.
Była już nieco bliżej. Jeszcze raz wytężyła wzrok. Przedmiot wydawał się pomarszczony, ale inaczej niż gałąź lub patyk. Skupiła się na owalnej, jasnej przestrzeni na końcu. Na jej brzegu, tym od zewnętrznej strony, była ciemniejsza obwódka. Szkoda, że nie widziała drugiego krańca. Jego zakończenie mogłoby naprawdę sporo wyjaśnić.
Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy, wibrujący dźwięk. Jej napięte do granic możliwości zmysły zareagowały na niego, jakby ktoś polał je wrzątkiem. Dopiero po chwili zrozumiała, że to pieprzona komórka dała właśnie sygnał do powrotu. Gdy ochłonęła nieco, lisa już jednak nie było. Ścieżka przed nią była pusta. Zniknął też dziwny, niepokojący przedmiot.
Seredyńska spojrzała w las, gdzie prawdopodobnie uciekło zwierzę. Nie miałaby szans go dogonić, nawet gdyby spróbowała. Nigdy więc już się nie dowie, co ze sobą zabrało.
Czy był to odcięty ludzki palec? Czy może jej skrzywiony oglądaniem dziesiątków trupów umysł zobaczył coś, czego tam nigdy nie było?
Jedno wiedziała na pewno: musiała wracać.ROZDZIAŁ 3
Trumna już stała nad wykopanym grobem, lecz żałobnicy wciąż jeszcze nie dotarli. Widocznie przyspieszona stypa okazała się zbyt zajmująca i sam pogrzeb nie mógł z nią konkurować. Seredyńska znowu czekała, lecz tym razem miała towarzystwo tego lśniącego czernią, długiego przedmiotu. W jego wnętrzu podobno znajdował się człowiek, który podzielił się z nią połową swojego zestawu chromosomów. Z tego, co wiedziała, zrobił to z dobrej woli, niestety później nieco mu tej dobrej woli zabrakło.
Ludzie wreszcie powoli zaczęli się schodzić. Rozbawione, hałaśliwe grupki pojawiły się przed bramą cmentarza, by niemal natychmiast milknąć po jej przekroczeniu. Jakby znajdowała się tam jakaś niewidzialna, tłumiąca głosy zasłona. Nie całkiem skuteczna zresztą, gdyż pojedyncze ściszone śmiechy słychać było też na cmentarnych alejkach.
W końcu wszyscy stanęli naokoło grobu, a świecki prowadzący rozpoczął swoją żałosną imitację religijnego obrzędu. Jego czerwona twarz i kropelki potu tuż pod krawędzią włosów świadczyły, że ktoś zdołał już tchnąć w jego ciało ducha, którego ewidentnie z kolei brakowało w słowach. Oblicza innych uczestników sprawiały podobne wrażenie. Zamiast bladości smutku kwitły na nich wesołe kolory, przybierające gdzieniegdzie chorobliwe odcienie. Z odsłoniętych głów biły w niebo opary z przerwanego w połowie bankietu. Dosięgło ją nawet w pewnej chwili z tego powodu coś w rodzaju absurdalnego poczucia winy. Pogrzeb jej ojca, za który w końcu sama zapłaciła, więc czuła się za niego w jakiś sposób odpowiedzialna, zepsuł tym ludziom zabawę, oderwał ich od stołu, gdzie na pewno woleliby teraz siedzieć. Było to w jakiś sposób nieuprzejme i w tym momencie zupełnie nie na miejscu.
Jeszcze przed tym wszystkim ktoś podszedł do niej i spytał, czy nie zechciałaby, jako córka, powiedzieć nad trumną kilku słów pożegnania. Odparła, że nie, nie zechciałaby. Gdyby uczciwie chciała spełnić tę prośbę, zapewne nieco zepsułaby atmosferę. Gładkie, okrągłe bzdury równie dobrze mógł wygłosić ktoś inny.
I rzeczywiście ktoś taki się znalazł. Podchmielony mistrz ceremonii, zacinając się i plącząc, zaczął mówić, jaką stratą jest ta śmierć dla rodziny i członków lokalnej społeczności. Próbował też pocieszyć jednych i drugich, co bez perspektywy, złudnej chociażby, życia wiecznego w niebie nie brzmiało ani trochę przekonująco. „Będzie żyć w naszych sercach”, rzucił na koniec, nie dodał tylko, że w niektórych jako zadra.
Musiała skrzywić się nieświadomie na te słowa, bo poczuła na sobie czyjś wzrok. Przyjaciel jej ojca, ten, który zapraszał wszystkich na stypę, stał w pierwszym rzędzie i patrzył na nią, jak jej się wydało, z dezaprobatą. Spojrzała mu hardo w oczy. Nie zamierzała przepraszać za swoją ocenę leżącego między nimi człowieka. Ani za swój stosunek do niego. Mężczyzna spokojnie wytrzymał jej spojrzenie. Potem odwrócił się, dając znak, że on również chciałby powiedzieć kilka słów.
– Człowiek, którego dzisiaj chowamy – zaczął, kiedy już przejął mikrofon – znany był nam od dawna, mimo to nie jest łatwo nam go ocenić. Jak każdy, miewał momenty wzniosłości, i jak każdy – ocierał się o upadek. Popełniał błędy, jak my wszyscy. I czynił dobro, też jak czasem każdy. Jaki jest bilans jego życia? Nie wiem. Żył tu z nami i zostawił ślad. Będziemy go pamiętać bardziej niż innych. Z dobrego czy ze złego – to jak zawsze zależy również od pamiętającego, nie tylko od tego, który jest pamiętany. Wiem jedno: zmienił rzeczywistość, w której funkcjonował. To trudne i niewdzięczne zadanie, bo nasze dzieła, tak jak i nasze dzieci – tu spojrzał na Seredyńską – często nas przerastają i odwracają się od nas. Lecz więź, która między nami jest, nigdy nie może zostać przerwana, bo nie tworzy jej tylko uczucie. Jest to związek przyczynowo-skutkowy, najsilniejsze z istniejących powiązań. Ten, kto stworzył, zawsze będzie twórcą, nawet gdy później porzuci swoje dzieło albo gdy dzieło wyrzeknie się go i odtrąci. Musimy o tym pamiętać, cokolwiek byśmy o nim nie myśleli. Dziś, gdy widzieliśmy jego ciało po raz ostatni, prosimy, by przebaczył nam nasze winy – wyrządzenia niektórych nie byliśmy w stanie uniknąć – i przebaczamy mu te, które uczynił nam, nawet jeśli do dziś odczuwamy ich skutki. Teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Mamy nadzieję, że w jego pustym, nieistniejącym, ateistycznym niebie odnajdzie spokój, którego my nie zaznajemy tutaj.
Oddał mikrofon, po czym gestem nakazał grabarzom, by zaczęli ostatnią część pogrzebu. Mistrz ceremonii stał z boku – teraz już zupełnie niepotrzebny. Czterech krzepkich, ubranych na czarno mężczyzn w białych rękawiczkach przeciągnęło dwie grube liny pod trumną i uniosło ją na nich. Piąty szybko wyciągnął spod spodu dwie drewniane belki, na których trumna do tej pory spoczywała. Czarne, polakierowane na wysoki połysk pudło zaczęło znikać powoli w ciemnej dziurze. Nie było śpiewów ani muzyki, tylko niezręczna, zakłócana dobiegającymi zza cmentarnego parkanu odgłosami normalnego życia cisza. Żadna modlitwa nie nadała temu, co się dzieje, choćby pozoru sensu. Seredyńska patrzyła na to z pustką w sercu, bez najmniejszego, najsłabszego nawet uczucia. Jakby obserwowała coś, co w żaden sposób jej nie dotyczyło.
Gdy trumna opadła już na dno grobu, liny zostały wyciągnięte, a grabarze dyskretnie usunęli się na bok. Przyjaciel jej ojca pochylił się i nabrał nieco ziemi z usypanego obok kopca. Później obszedł grób i podał łopatkę Seredyńskiej, która w pierwszej chwili nie zrozumiała za bardzo, o co chodzi, potem jednak ujęła ją w swoją dłoń. No tak, pomyślała, jeszcze i to. Jakieś elementy rytuału muszą jednak być. Bez tego nie obejdzie się nawet świecki pogrzeb. Podeszła dwa kroki i sypnęła ziemią na widoczne w dole wieko trumny. Pomyślała z sarkazmem, że dostąpiła właśnie jednej z niewielu korzyści wynikających z bycia córką tego człowieka – mogła to zrobić jako pierwsza.
Oddała łopatkę starszemu mężczyźnie, który po chwili wykonał tę samą czynność. Potem po kolei pozostali uczestnicy pogrzebu podchodzili i powtarzali ich ruchy. Obserwowała z pewnego typu wyabstrahowaną z kontekstu ciekawością, jak lśniący głęboką czernią lakier pokrywa się powoli szarymi grudami gliny. Jeszcze tylko dwa miejsca pozostawały niezasypane. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, powiedział ktoś półgłosem. „A im szybciej to zrobisz, tym lepiej dla wszystkich”, dodał tuż potem.
Seredyńska podniosła wzrok zaskoczona. Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, nie tylko swoją bezceremonialnością wyróżniał się spośród innych przybyłych. Ubrany był w sposób daleko odbiegający od tradycyjnego, żałobnego dress code’u. Zielona, wojskowa kurtka, którą miał na sobie, była brudna i mocno sfatygowana. Zanim ktokolwiek się zorientował, wyjął coś z jej kieszeni i rzucił to w głąb grobu.
Rozległ się głuchy, ale donośny dźwięk. Spojrzenia wszystkich zanurkowały w stronę trumny. Na jej wierzchu leżał kamień. Wystarczająco duży, by pod wpływem impetu uderzenia na czarnym wieku pojawiło się białe, wyraźnie widoczne nawet pod warstwą ziemi pęknięcie.ROZDZIAŁ 4
Chwila konsternacji nie trwała długo. Czterech grabarzy podeszło do mężczyzny i chwytając go pod ramiona, odciągnęło na bok. Człowiek w wojskowej kurtce nie bronił się ani nie opierał. Nic też nie mówił. Po chwili wszystko było jak przedtem. O tym, że cokolwiek się wydarzyło, świadczył tylko leżący na środku trumny szary, polny głaz.
– Mamy go stamtąd wyciągnąć? – spytał piąty z grabarzy, najstarszy z nich wszystkich. Pytanie skierowane było do przyjaciela jej ojca, nie do niej, mimo że to ona mu zapłaciła. I zabrzmiało trochę, jakby mówił o jej ojcu.
– Nie róbmy już zamieszania – odparł mężczyzna. – Zasypujcie.
Grabarze wrócili i chwycili za łopaty. Jeden z nich, co nie umknęło uwadze Seredyńskiej, miał na białej rękawiczce czerwony, krwawy ślad, świadczący o tym, że nie tylko słowami uspokajali człowieka w wojskowej kurtce.
Powietrze wypełniły dźwięki żelaza trącego o ziemię, świst lecących w powietrzu pryzm gliny i głuche dudnienie, gdy upadały na wieko. Mężczyźni znali się na swojej robocie, pracowali szybko, ich ruchy przypominały balet. Już za moment trumna całkowicie zniknęła pod warstwą gleby.
Zebrani ludzie patrzyli na to z uwagą i w ciszy. Po ich ostatnim rozbawieniu nie było już nawet śladu. Był w tej chwili jakiś majestat, nawet ona go poczuła. Jej ojciec, Wiktor Seredyński, już na zawsze będzie przysypany tą gliną. Wszelkie fazy rozkładu jego ciała pozostaną ukryte. Nikt nie będzie widział, jak rozpada się i gnije. Wiele rzeczy możemy robić wspólnie, lecz ten proces musimy przejść w samotności.
W końcu grób został zasypany, a powstały na górze kopczyk uklepany łopatami. Jeden z grabarzy chwycił trzonek łopaty i odcisnął go w ziemi, chcąc w ten sposób wykonać na wierzchu tradycyjny symbol krzyża, drugi jednak go powstrzymał. Mężczyzna cofnął się, pozostawiając na wzgórku pojedyncze wgłębienie, niedokończony emblemat religii, którą jej ojciec odrzucił. Przypominało to nieco znak minus i było zdaniem Seredyńskiej bardzo na miejscu. Minus idealnie opisywał całą tę sytuację: brak życia w ciele ukrytym już przed ich oczami, brak metafizycznego pocieszenia w tej kalekiej ceremonii i brak jakiejkolwiek więzi, którą czułaby z pochowanym człowiekiem.
Potem złożono wieńce. Ziemisty kopiec pokryły kwiaty i wstęgi. Nawet nie wiedziała, który jest od niej. To również, tak jak wszystko inne, załatwiła przez internet, nie kłopocząc się nawet, by samej wybrać napis. W odpowiednim polu w zamówieniu wpisała po prostu „coś konwencjonalnego”. Przez długi czas zastanawiała się, czy w ogóle przyjechać.
Dzieło zwieńczyła tabliczka z imieniem i nazwiskiem jej ojca oraz datami jego urodzin i śmierci. Z braku krzyża położono ją wprost na grobie. I to już było chyba tyle. Mogła iść. Mistrz ceremonii wygłaszał właśnie końcowe podziękowania, lecz nie musiała przecież czekać, aż skończy.
– Ładny wieniec – usłyszała nagle, gdy odblokowywała telefon, chcąc sprawdzić, czy w czasie jego wyciszenia nie przyszło do niej coś ważnego.
Uniosła wzrok. Stał przed nią przyjaciel jej ojca, siwy człowiek w czarnym garniturze.
– Dziękuję – odpowiedziała, wbijając z powrotem spojrzenie w ekran komórki.
– Bardzo ciekawy napis. – Mężczyzna najwyraźniej nie zamierzał dać się zbyć. – Śmiem twierdzić, że bardzo à propos.
Obrzuciła wzrokiem grób. Jej wieniec, jakżeby inaczej, stał na samym środku. Poznała go po szarfie, na której czarnymi literami wydrukowano jej słowa: „coś konwencjonalnego”.
– Też tak myślę – odparła, nie dając po sobie poznać zmieszania. – Cały dzień go wybierałam.
Mężczyzna się uśmiechnął.
– Sam bym tego lepiej nie ujął – skomentował. – Nie po to jednak podszedłem, żeby o tym rozmawiać. Mam pytanie: może zachciałaby pani dołączyć do naszego małego pożegnania, które przygotowaliśmy dla pani ojca? Tu, w restauracji naprzeciwko urzędu gminy. Byłoby nam bardzo miło. Zaczęliśmy co prawda, jak pani wie, nieco wcześniej, lecz obiad wydawany będzie dopiero teraz.
Jasne. O niczym innym teraz nie marzyła. Wyobraziła sobie tych wszystkich ludzi pijących wódkę, jedzących flaki albo rosół i gapiących się na nią swoimi coraz bardziej przekrwionymi oczyma.
– Mimo wszystko nie nienawidziłam mojego ojca aż tak, by świętować jego odejście – odparła. – Więc nie, dziękuję.
Przyjaciel ojca nie dał poznać po sobie, czy zdziwiła go jej odpowiedź.
– No cóż, rozumiem. – Skinął głową. – Nie jest łatwo sprostać oczekiwaniom własnych dzieci. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
– I zwłaszcza, gdy ktoś się w ogóle o to nie stara. – Nie potrafiła się powstrzymać przed tym komentarzem. – Poza tym nie mam czasu – dodała, chcąc zakończyć już tę rozmowę. – Jestem umówiona, a pogrzeb dość znacznie się opóźnił.
– Nawet wiem, z kim – odpowiedział. – Z agentką z biura nieruchomości. To ja jestem tym klientem, który chce kupić dom pani ojca. Janusz Zagoński – przedstawił się.
Rzeczywiście, tak nazywał się człowiek, który złożył ofertę kupna domu. I tak samo nazywał się przyjaciel jej ojca, dopiero teraz to sobie przypomniała.
– Dzwoniłem już do niej i przełożyłem nasze spotkanie o godzinę. Sama pani rozumie, że nie mogę zostawić uroczystości, którą sam zorganizowałem. Może więc jednak pani wpadnie?
Świetnie, pomyślała. Stawała na głowie, by zdążyć załatwić wszystkie sprawy związane z domem i pogrzebem w ciągu jednego dnia i móc na wieczór wrócić do Warszawy, a ten gość przekłada sobie ich spotkanie o godzinę. To dlatego zapewne dzwoniła do niej agentka. Miała od niej nieodebrane połączenie.
– Po raz drugi jestem zmuszona odmówić – odparła nieco już oschłym tonem. – Nie tylko z nią jestem umówiona. I bardzo bym prosiła, by nie spóźnił się pan więcej niż godzinę.ROZDZIAŁ 5
Dziwnie było zobaczyć ten dom po tylu latach. I wiedzieć, że widzi się go prawdopodobnie po raz ostatni. Sprawy spadkowe załatwiła jeszcze w Warszawie. Była jedyną spadkobierczynią, więc wystarczyła zwykła wizyta u notariusza. Jeśli dziś podpisze umowę z Zagońskim, nie będzie miała powodu, by po raz drugi tu przyjeżdżać. I bardzo dobrze, o to jej właśnie chodziło. O szybkie, ostateczne i formalne zamknięcie tego etapu w swoim życiu. Etapu, który tak naprawdę zamknęła przecież już wiele lat temu.
Wysiadła z samochodu. Duży kontener stał już na podjeździe. Zamówiła go, by opróżnić dom ze wszystkich rzeczy, które w nim były – mebli, ubrań i czego tam jeszcze. Mogła to zostawić następnemu właścicielowi, ale chciała to zrobić sama. Chciała symbolicznie wyczyścić swoją przeszłość, odciąć się od niej, a potem wyrzucić. Do niczego już więcej nie była jej potrzebna.
Obok kontenera czekała już ekipa, która miała jej w tym pomóc. Pięciu mężczyzn w ubraniach roboczych, z których dwóch paliło papierosy. Podeszła do nich, przywitała się i otworzyła im drzwi. Zadziwiające, że jej stary klucz jeszcze pasował.
– Wszystko mamy wyrzucić? – spytał jeden z mężczyzn. – Nic pani nie chce sobie zostawić?
– Wszystko – odpowiedziała. – Do gołych ścian. Co się nie zmieści do kontenera, zostawcie pod garażem i przyjedźcie po to jeszcze raz. Jeśli znajdziecie jakieś pieniądze lub biżuterię, są wasze.
Mężczyźni spojrzeli na siebie zdziwieni, lecz z tym większą ochotą wzięli się do pracy. Nie weszła razem z nimi do środka.
Dom był stary, jeszcze poniemiecki. Niezbyt duży, z czerwonej cegły. Dach nigdy nie był zmieniony, tylko naprawiany. Ciemne, bardziej brunatne już niż czerwone dachówki gdzieniegdzie porośnięte były mchem. Tylko okna wymieniono na nowe. Brzydki, biały plastik nieprzyjemnie kontrastował z nobliwym wyglądem całości.
Odwróciła się od tego widoku. Jeszcze chwila i pojawią się wspomnienia, a do niczego nie było jej to potrzebne. Wolała patrzeć na jezioro. Rozciągało się w dole, jakieś sto metrów od niej. Tego krajobrazu też jej brakowało w Warszawie.
Seredyńska słyszała za sobą rumor wyrzucanych do kontenera przedmiotów. Meble były wcześniej rąbane na kawałki, by zajmowały mniej miejsca. Większość z nich miała mniej więcej tyle lat, co ona. Coś mimo wszystko ściskało ją w dołku, gdy to słyszała. Dziś, gdy wieczorem wróci do domu, do swojego nowego, warszawskiego mieszkania, z którym łączą ją tylko dobre wspomnienia i które kupiła dzięki własnej ciężkiej pracy, napije się wina. Być może nawet opróżni całą butelkę. Jutrzejszy kac będzie ostateczną cezurą oddzielającą ją od tego wszystkiego.
Tak, to był dobry plan.
Na razie z braku lepszego zajęcia wodziła wzrokiem po panoramie, która rozciągała się przed nią, a którą tak dobrze przecież znała. Za jeziorem, przypominającym stąd bardziej rzekę, wznosiły się morenowe wzgórza porośnięte lasem. Z prawej strony widać było ujście rzeki, tej samej, nad którą dziś spacerowała. Z drugiej strony, na lewo, lecz tego nie dało się już z tego miejsca dostrzec, rzeka wypływała z powrotem z jeziora i znikała między lasami. W ogóle znacznie mniej było stąd teraz widać niż kiedyś. Gdy była nastolatką, mogła ogarnąć spojrzeniem ze swojego okna na poddaszu całą okolicę. Dziś byłoby to już niemożliwe. Drzewa, także te, które rosły na skarpie opadającej łagodnie od domu w stronę jeziora, rozrosły się i zasłoniły większość widoku. Poczuła nagle złość i chęć wykarczowania tych wybujałych chwastów, lecz po chwili zreflektowała się, że to już nie jest i nigdy nie będzie jej problem.
Hałasy dobiegające z tyłu sprawiły, że usłyszała samochód dopiero, gdy podjechał niemal przed dom. Duży terenowy nissan zatrzymał się tuż przy niej. Wysiadł z niego Zagoński.
Wiedziała przecież, że przyjedzie, lecz mimo wszystko zareagowała na jego widok czymś w rodzaju podskórnej niechęci. Ten człowiek irytował ją, choć nie do końca zdawała sobie sprawę dlaczego. Może chodziło po prostu o to, że był przyjacielem jej ojca. To wystarczało, by go nie lubiła.
– Naprawdę szkoda, że nie zechciała pani uczestniczyć w naszym małym pożegnaniu – zaczął, gdy podszedł do niej. – Było bardzo miło.
– Nie wątpię – odparła. – Lecz zbyt wiele widziałam już w swoim życiu trupów, by czerpać przyjemność ze styp.
Zagoński uniósł brwi.
– Można wiedzieć, gdzie się pani aż tyle tych trupów naoglądała? – spytał.
– Jestem prokuratorem – odparła. – Specjalizuję się w sprawach dotyczących zabójstw. Ojciec panu nie mówił?
Po twarzy Zagońskiego przemknął wyraz zaskoczenia. Odniosła przy tym wrażenie, że nie było to zaskoczenie zbyt przyjemne.
– Nie, nie wspominał o tym – odparł. – Rzadko o pani mówił. Podobnie jak o innych osobistych sprawach – dodał po chwili, jakby zrozumiał, że jego słowa mogły sprawić jej przykrość. Albo jakby chciał ją zranić świadomie i próbował zamaskować potem swoją intencję.
– Ja również nie rozpowiadałam o nim na prawo i lewo. – Wzruszyła ramionami. – Jak się pan zapewne zdążył domyślić, relacje między nami nie były nadmiernie rozbudowane. Pan jednak był podobno jego przyjacielem, i to dość bliskim, skoro zorganizował mu pan to pożegnanie w zastępstwie, że się tak wyrażę, mnie. Nie spytał pan go nigdy o to, co porabia jego jedyna córka?
Zagoński uciekł spojrzeniem w kierunku jeziora.
– Mężczyźni nie mają w zwyczaju, tak jak wy, kobiety, plotkować wciąż o rodzinie – odpowiedział z nutą złośliwości. – Poza tym wiedziałem, że to dla niego drażliwy temat, więc wolałem go nie poruszać.
Poczekała, aż znów na nią spojrzy, i uśmiechnęła się chłodno.
– Dobrze, skoro więc jestem kobietą i lubię plotkować, proszę dać ujście mojej plotkarskiej naturze. O czym więc wy, mężczyźni, rozmawiacie, skoro już zostajecie przyjaciółmi?
Popatrzył na nią uważnie. Niemal widziała, jak zmienia się jego nastawienie do niej. Nie on pierwszy dał się nabrać na jej dziewczęcy ciągle wygląd. I zdaje się właśnie zrozumiał, że ta szczupła, młoda kobieta o długich rudych włosach jest przeciwnikiem, w stosunku do którego warto być co najmniej ostrożnym.
– Nie będę ukrywał, że nasza zażyłość nie była już ostatnio tak wielka, jak kiedyś. Odkąd pani ojciec wrócił tu po przejściu na emeryturę, spotykaliśmy się tylko okazjonalnie.
– A jednak zdecydował się pan wyprawić mu stypę. Co więcej, z tego, co wiem, próbował pan wcześniej zorganizować mu też pogrzeb. Z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się o tym, gdy sama się tym zajęłam. To nieco dziwne, biorąc pod uwagę to, co właśnie mi pan powiedział.
– Och, zrobiłem to przez wzgląd na stare czasy – odparł. – Te, o których, z tego, co ja z kolei wiem, woli pani nie pamiętać.
Ubodły ją jego słowa. I to bardziej, niż mogła się tego spodziewać. Właśnie takie wspomnienia nie były jej do niczego potrzebne.
Ciąg dalszy w wersji pełnej