- W empik go
Diabelski młyn. Wydanie 2 - ebook
Diabelski młyn. Wydanie 2 - ebook
Wszystkie ścieżki prowadzą do Archiwum. Czy któraś wiedzie z powrotem do domu?
Robin nie pamięta swojej przeszłości, ale Nikita znalazła sposób, by to zmienić. Nie będzie to proste, ale czy coś w ich życiu takie jest?
Nikita i Robin ruszają w niebezpieczną podróż przez Bezdroża, by dotrzeć do źródeł tajemnicy – miejsca, które skrywa sekrety Zakonu Cieni.
By się tam znaleźć, potrzebują pomocy Cygańskiego Księcia i jego taboru, bo tylko moc Niespokojnych pozwoli im przeżyć zetknięcie z mroczną magią Bezdroży i Rubieży. W zamian muszą pomóc taborowi uruchomić Lunapark i ożywić niesamowity Diabelski Młyn.
A gdy we wszystko postanawiają się wmieszać nordyccy bogowie, berserk oraz młodociany smok, wiadomo już, że Robina i Nikitę czeka szalona i zaskakująca przygoda.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-636-7 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiadomość dla ciebie – powiedziała kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam.
Niewysoka, krzepka, po pięćdziesiątce, w długiej wełnianej sukni i kamizelce podbitej kożuszkiem, stała na moim progu wyraźnie wkurzona. Nie miałam pomysłu, czym mogłabym wkurzyć kapłankę Kasandry – a bez wątpienia nią była, bowiem na szyi nosiła emblemat świątyni: masywny wisior w kształcie oka, z lusterkiem w miejscu źrenicy.
Sięgnęłam do kieszeni po pieniądze. Zwykle nie wierzyłam w przepowiednie, ale niech mnie piorun trzaśnie, jeśli zamierzałam obrazić kasandrytkę. Wróżba zawsze kosztowała, za to klątwy kapłanki rozdawały lekką ręką. Zanim wyjęłam banknot, nieznajoma machnęła ręką, krzywiąc się z niesmakiem.
– Chodź i sama zobacz – powiedziała – wtedy łatwiej ci będzie ocenić, ile to jest warte.
Nie dyskutowałam – głównie z ciekawości, bo cokolwiek sprawiło, że kasandrytka nie wyciągnęła ręki po pieniądze, było warte sprawdzenia. Zabrałam torbę z amunicją, ciepłą kurtkę i batonik. Akurat wróciłam z roboty i planowałam zamówić coś do jedzenia. Ale z kasandrytkami się nie dyskutuje – granica między przepowiednią a klątwą bywa cienka.
Tymczasem kobieta zeszła już z ganku i szła przez trawnik. Wyglądało na to, że planuje iść pieszo. Świątynia leżała prawie dziesięć kilometrów dalej, oficjalnie tuż poza granicą miasta, choć wciąż pod parasolem barier ochronnych.
– Hej, nie wolisz jechać autem? – zawołałam, idąc do Brzydala.
Prawie dwugodzinny spacer z nadąsaną kobietą? Miałam kilka lepszych pomysłów na spędzenie popołudnia. Na przykład pizzę czy dwie. Kubełek lodów. Tak na początek.
Zatrzymała się i przez chwilę toczyła wewnętrzną walkę. Nie sądzę, by jazda samochodem kłóciła się z jej religią. Chyba że problemem było jechanie samochodem ze mną. Może naoglądała się dokumentów o seryjnych mordercach i przysięgła sobie nigdy nie wsiadać z obcymi do auta. A może nie byłam całkiem obca i miała jakiś wgląd w moją przeszłość? Wówczas jej niechęć do pozostawania ze mną w małej przestrzeni byłaby raczej przejawem rozsądku.
– Możemy się też spotkać na miejscu – zawołałam, bo wciąż stała na chodniku, dwadzieścia metrów dalej. – Wrócę teraz do domu i ruszę tam za godzinę i czterdzieści minut, dotrzemy na miejsce o podobnej porze. Co ty na to?
Odwróciła się i z marsem na czole podeszła do samochodu.
– Tylko pamiętaj, umierając, wciąż mogę rzucić na ciebie śmiertelną klątwę – oświadczyła i wdrapała się na miejsce pasażera.
Nie wiedziałam, czy komentowała moje umiejętności jako kierowcy, czy jako Cienia i zabójcy na zlecenie. Kierowcą byłam raczej dobrym. Cieniem więcej niż dobrym. Istotnie miała prawo czuć się zaniepokojona, więc nie odpowiedziałam.
Przez prawie dwadzieścia minut jazdy nie odezwała się ani słowem. Siedziała odwrócona do okna, z ramionami zaplecionymi na piersi.
Włączyłam radio i kiwałam się do świątecznego przeboju. W Warsie temperatura wciąż wynosiła sporo powyżej zera – magia miała tendencję do podgrzewania atmosfery po tej stronie bramy – ale był już grudzień, co oznaczało, że nastrój świąteczny czuło się coraz wyraźniej. Mieszkańcy mojej dzielnicy bardzo przeżywali ten czas. Zimowe przesilenie, Saturnalia i wszystkie inne święta końca roku wymagały przygotowań, dekoracji domów, światełek, budowania stosów na podwórkach i miejskim placu. Większość drzwi zdobiły wieńce z ostrokrzewów, suszonych jarzębin, orzechów i żołędzi, plecionej słomy i jodłowych gałązek. W grudniu można było wziąć Przylepkę za zwykłe przedmieścia. A potem wzrok padał na wiszącą z gałęzi drzewa słomianą kukłę Krampusa i człowiek zaczynał podejrzewać, że okolica nie jest taka do końca zwyczajna.
Kasandrytka manifestowała dezaprobatę i wyższość całkiem nieźle, ale dziś rano widziałam się z matką, więc poprzeczkę miała zawieszoną naprawdę wysoko. Gęsta cisza, w którą się spowiła, bardziej mnie relaksowała, niż frustrowała, więc podśpiewując pod nosem Santa Claus Is Coming To Town, dumałam nad moją listą prezentową.
Ostatnie miesiące były intensywne. Porwanie Zeldy, potem cała historia z Ture, wyprawa do Norwegii i wizyta w Asgardzie nieźle namieszały mi w życiu. Raz, że nie miałam czasu kupować prezentów, a dwa – okazało się, że mam na tej liście o wiele więcej osób, niż sądziłam. I jak właściwie dostarczę prezenty dla babci czy brata w Valhalli? Co roku kupowałam coś Aleksowi, Karmie, Kosmie, Zeldzie i jej córeczce. W tym roku lista właściwie mi się podwoiła – znalazła się na niej babcia, znalazł się Ture, wypadałoby coś wysłać Frigg, Frei i Nornom, bo bez nich ostatnie przygody skończyłyby się fatalnie. Ot, takie małe podziękowanie, trochę więcej niż kartka z życzeniami, trochę mniej niż ofiara z pierworodnego. Zadumałam się, nucąc Baby It’s Cold Outside. No i był jeszcze Robin. Rok temu też go nie było na liście.
– Jesteś nieznośnie radosna jak na mordercę – warknęła kasandrytka.
– Zabójcę – sprostowałam.
– A jaka to różnica? – zapytała z sarkazmem.
– Dopóki nikt mi nie zapłaci za zabicie ciebie, będziesz raczej bezpieczna. Chyba że mnie wkurzysz.
– Jesteś obrzydliwa!
– A jednak wciąż nie naciągam wdów i najuboższych, nie wkręcam nikogo w przepowiednie o nagrodach w niebiesiech za datki na dach świątyni, nie szantażuję klątwą, żeby wyciągnąć z ludzi oszczędności życia – powiedziałam spokojnie, wyłączając radio ułamek sekundy przed tym, jak rozległo się Last Christmas. Karma wciągnęła mnie trzy lata temu w whamageddon i nie chciałam odpaść z gry przed przesileniem.
Akurat dojechałyśmy na miejsce. Wystawiony z przepychem wartym lepszej sprawy gmach świątyni świecił się jak centrum handlowe w Boże Narodzenie, ponieważ całą fasadę wyłożono zwierciadłami, oświetlanymi przez setki strategicznie umieszczonych reflektorów. Na poziomie architektonicznym świątynia Kasandry Objawicielki była mokrym snem producentów wyciskarek do cytrusów. Równie ergonomicznie wyciskała oszczędności z wiernych i niewiernych, którzy bali się klątwy. Chyba nawet Zakon Cieni sypnął groszem.
Wysiadłam z samochodu i właśnie wtedy zrozumiałam, że coś się zmieniło… Owszem, gmaszysko wciąż wyglądało jak wyciskarka do cytryn, a zwierciadła pokrywały każdy centymetr kwadratowy fasady, ale zamiast świecić „anielskim blaskiem przepowiedni” – jak tłumaczyły kapłanki po skargach ze strony sąsiedztwa, które regularnie doświadczało białych nocy z powodu odbitej łuny – były zupełnie neutralne.
– Zgasiłyście reflektory? – zapytałam zaskoczona.
Prychnęła ze złością i wyprzedziła mnie w drodze do wejścia. Właściwie wolałabym zostać na zewnątrz, ale skoro powiedziałam A, mogłam już dośpiewać alfabet do końca. Najwyżej po C dostanę czkawki.
Wnętrze świątyni, zwykle rozświetlone setkami świec, dziś tonęło w mroku.
Moja przewodniczka zniknęła gdzieś w bocznej nawie. Stałam zaraz za progiem, czekając, aż wzrok przyzwyczai mi się do ciemności. Na próżno – ktoś użył zaklęcia zaciemniającego. Czułam obecność innych osób, słyszałam ich oddechy. Jeślibym się wsłuchała, mogłabym policzyć, ile bije tu serc.
Ogarnęła mnie lekka irytacja. Zaklęcie tego typu to tania sztuczka i świadczy co najmniej o braku uprzejmości. Wyciągnęłam z torby latarkę halogenową i odruchowo odpięłam pasek zabezpieczający przy kaburze Inkwizycji. Jeśli ktoś lub coś zamierzało się kryć, musiałam się liczyć z tym, że może nie mieć przyjaznych zamiarów.
„Nie idź dalej”, podpowiadał cichutko rozsądek. „Mam pozwolić, żeby zabawa mnie ominęła?”, odpowiadała ta część umysłu, z którą byłam w bliższych relacjach. Pan B. mentalnie kłapnął zębami.
Omiotłam snopem ostrego białego światła przestrzeń wokół; odbiło się od tafli tysięcy luster ustawionych tak, by igrać z percepcją. Zwykle lustra gwarantują optyczne powiększenie przestrzeni – tu dawały efekt skrajnie klaustrofobiczny.
Wystarczyła też odrobina światła, bym z pewną konsternacją zobaczyła, że na każdej tafli w zasięgu wzroku pulsuje słowo, sześć czarnych liter, jakże wymownych.
N-I-K-I-T-A
Ups.
Dobiegły mnie szelest i kroki. Po chwili rozbłysło światło. Blask każdej z setek żarówek wielkiego kryształowego żyrandola sprawiał, że moje imię pulsowało rytmicznie na każdym jednym zwierciadle.
– Możesz się z tego wytłumaczyć? – usłyszałam.
Odnalazłam wzrokiem kapłankę odbitą setki razy w zwierciadłach. Wyglądała jak starsza siostra tej, która mnie tu przyprowadziła, ale może to przez identyczną wełnianą sukienkę i tak samo zaplecione czarne włosy. Wisior na jej piersi był większy i tak błyszczący złotem, że gdzieś tam z zazdrości płakał zdetronizowany raper, do niedawna król blingu.
Podeszłam bliżej, bo od patrzenia na jej odbicia w zwierciadłach ustawionych pod różnymi kątami zaczynała mnie boleć głowa.
– To jest ta przepowiednia, dla której mnie tu ściągnęłyście? N-I-K-I-T-A? Może cię to zaskoczy, ale wiem, jak mam na imię. Przeważnie – dodałam, bo przecież to nawet nie było moje imię, ale jeden z wielu pseudonimów.
– To nie przepowiednia – warknęła – tylko „sygnał przychodzącego połączenia”, że tak powiem. To tak, jakby non stop dzwonił do ciebie telefon i nie mógł go odebrać nikt poza tobą. Uniemożliwia nam to pracę i modlitwę w świątyni. Od dwóch dni nikt z naszych wiernych nie dostał nawet pół przepowiedni!
– Wow, okolicznych emerytów w ten weekend będzie stać na kawałek kurczaka na obiad – powiedziałam z przekąsem.
– Czy wiesz, kto za tym stoi? – ciągnęła takim tonem, jakby poddawała mnie przesłuchaniu.
– Pojęcia nie mam – przyznałam, choć przychodziło mi do głowy parę osób.
Niedawno odkryłam, że mam w swoim narożniku kilka bogiń. I że po drugiej stronie ringu czeka co najmniej drugie tyle bóstw. Każdy z Asgardczyków – tak myślę – mógł odwinąć taki numer. Na pewno Frigg czy Norny.
– Więc zrób z tym coś! – zawołała. – Niech to cholerstwo przestanie migać! Nie chcę widzieć już nigdy żadnej z tych liter!
– Bez dwóch samogłosek wiele sobie nie poczytasz – mruknęłam.
Nie powinnam jej drażnić, ale cała ta sytuacja zaczynała mnie bawić.
Podeszłam do kryształowego, posrebrzanego zwierciadła na ołtarzu. Wyglądało na najważniejsze. Idealne, by odebrać nadchodzące połączenie.
Na szkoleniu w Trójprzymierzu Juliana uczyła nas sztuki komunikacji i wróżb przy użyciu zwierciadeł, tafli wody, generalnie każdego przedmiotu mogącego wygenerować odbicie, choćby to była dobrze wyszorowana patelnia. Zwykle używało się runy widzenia, linii papilarnych czy kropli krwi. Dotknęłam tafli palcem wskazującym. Nic. Wyjęłam karambit z pochewki przy kaburze i nakłułam nim opuszkę. Na gładką powierzchnię spłynęła odrobina krwi. Wciąż nic. Westchnęłam z irytacją. Czasami potrzebne było rymowane zaklęcie jak z bajki. I to musiał być akurat ten przypadek. Byłam kiepska w rymowankach.
– Lustereczko, powiedz ładnie, z kim rozmawiać mi przypadnie?
Napis przestał pulsować i po sekundzie znikł. Tafla zafalowała jak powierzchnia wody, w którą plusnął kamyk. Spodziewałam się, że zaraz zobaczę jednego z Asgardczyków.
Tymczasem twarz, która się pojawiła, była ludzka. Czarne włosy, cylinder, nastroszony kołnierz z kruczych piór… Cygański Książę w całej swojej gotyckiej chwale wyszczerzył się w promiennym uśmiechu i uchylił cylindra na powitanie.
– Łapałaś mnie? – zapytał lekko.
Ha. Łapałam. Cztery dni temu, w czasie pełni próbowałam się z nim skontaktować. Wybrałam się z Robinem nad sadzawkę w parku, bo w nocy, gdy odbijał się w niej księżyc, miałam większe szanse na to, że uda mi się z nim połączyć. Magia zwierciadeł uchodziła za trudną, a ja nie byłam oblatana z jej regułami. Medytacja, przyzywanie eteru i cała reszta przychodziły mi z trudem, więc potrzebowałam rozmaitych wspomagaczy. Mimo to nie udało mi się przyzwać Cygańskiego Księcia. Uznałam, że nici z wyprawy na Rubieże, przynajmniej na jakiś czas. Robin był zawiedziony, ale rozumiał, że gdybyśmy sami wybrali się na Bezdroża czy Rubieże, nie zdołalibyśmy stamtąd wrócić, a już na pewno nie trafilibyśmy do Archiwum, gdzie podobno znajdowała się jego prawdziwa i kompletna teczka osobowa. Tylko dzięki niej mogliśmy odkryć, kim jest i co naprawdę działo się z nim przed ostatnim półroczem. Potrzebowaliśmy przewodnika, a ja znałam tylko jedną osobę, która mogła pełnić tę funkcję. I która właśnie postanowiła się skontaktować poprzez wszystkie zwierciadła w świątyni Kasandry.
Wściekłość kasandrytek nagle nabrała sensu. Między nimi a Ludźmi Drogi – czy też Niespokojnymi, jak sami siebie nazywali – zawsze było mnóstwo złej krwi. Kapłanki Kasandry uważały się za wróżbitki natchnione mocą bogini, zaś Niespokojnych miały za szarlatanów, oszustów i kłamców. W drugą stronę funkcjonowało to podobnie. Niespokojni posiadają wspólnych przodków z tymi, których w realnym świecie nazywa się Romami czy Cyganami, ale żyją tylko po tej stronie bramy, ich magia jest związana z Bezdrożami i Rubieżami. Wróżą, układają tarota, czytają z dłoni i fusów, nazywają się widzącymi. I owszem, pobierają opłatę, ale taką, która starcza im na skromne życie, a nie na budowę ogromnych świątyń. Można powiedzieć, że oni i kasandrytki byli dla siebie konkurencją.
A Cygański Książę właśnie zagrał kasandrytkom na nosie, przejmując swoją magią ich zwierciadła, ich świątynię. Nic dziwnego, że były takie wkurwione. Brak klątwy zawdzięczałam zapewne tylko obawie przed zemstą Cygańskiego Księcia. Jeśli potrafił magicznie zhakować świątynię, do czego jeszcze był zdolny? Na ich miejscu zastanawiałabym się nad tym przez kolejny miesiąc podczas licznych bezsennych nocy.
– Muszę się dostać w pewne miejsce Bezdrożami. Potrzebuję przewodnika.
– Kiedy? – zapytał.
– Jak najszybciej.
– Daleko?
– Tak.
– Przyłóż ręce płasko do zwierciadła – powiedział. – Nie chcę, by podsłuchiwały. – Gdy wypełniłam polecenie, dodał: – Teraz pomyśl o miejscu, do którego chcesz dotrzeć.
Pomyślałam o Archiwum. Kiedyś stanowiło alternatywne odbicie miasta, które przestało istnieć wiele stuleci temu. Dziś nie było już bramy w realnym świecie, którą dałoby się tam dostać. Jedyny znany mi sposób to wędrówka przez Bezdroża.
– Mogę się udać do każdego miasta i przejść przez bramę, by dotrzeć do ciebie jak najszybciej – zaznaczyłam.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie jesteśmy daleko. Spotkajmy się za dwa dni w Gaju Wotywnym, w którym byliśmy razem. Trafisz? – zapytał ze złośliwym uśmieszkiem.
– Trafię – zapewniłam, choć poczułam skurcz żołądka.
– Do zobaczenia. Przygotuj się na długą wyprawę. Dobry wóz z przyczepą i dobry kierowca wskazani – dodał. – A, i powiedz tym naciągaczkom, że jeśli wezmą od ciebie choć złotówkę, dopilnuję, by przez kolejny tydzień miały transmisję na żywo z mojego kibla. Z dźwiękiem.
Zwierciadło rozbłysło bielą, a po chwili w jego zupełnie zwyczajnej tafli widziałam tylko swoje odbicie. Z rozszerzonymi źrenicami i nieco bledsza, niżbym chciała, wyglądałam, jakbym właśnie zobaczyła ducha minionych świąt.
Trochę tak było. Nie widziałam Cygańskiego Księcia – którego nazywałam CK – prawie dziesięć lat.
Pierwszy raz spotkaliśmy się w najgorszym momencie mojego życia – tuż po porwaniu i torturach, które zgotował mi ojciec, Ernst Szalony. Tuż po pierwszym przełomie, kiedy zmieniłam się w berserka, krwiożerczą bestię pozbawioną kontroli i stanowiącą genetyczny spadek po tatusiu. Uciekłam ze szkolenia w Trójprzymierzu, nie bacząc na to, że niewiele mi zostało do dyplomu. Uciekałam tak długo, aż zostawiłam za sobą miasto i cywilizację. I znalazłam się na Bezdrożach, zagubiona i bezradna. Błąkałam się po Lesie Zwidów, labiryncie koszmarów, głodna, wyczerpana i bez szans na ratunek. Od samobójstwa powstrzymywało mnie tylko to, że nie byłam pewna, czy zabiję nas oboje, mnie i berserka, którego wtedy jeszcze nie nazywałam Panem B., ale bestią. Bo co, jeśli zabiłabym tylko człowieczą część mnie, a bestia wróciłaby po moich przyjaciół w szkole? Po dziewczynę, którą kochałam?
Wtedy znalazł mnie CK i zabrał do swojego Czarnego Taboru. Wyprowadził z Lasu Zwidów jak Mojżesz Izraelitów. Trafiliśmy do Gaju Wotywnego – najpiękniejszego miejsca, jakie mogłam sobie wtedy wyobrazić. Nie byłam pewna, czy jednak nie umarłam. Tylko jakim cudem, myślałam, i ja, i bestia trafiliśmy do nieba?
Teraz miałam tam wrócić. Szkoda tylko, że jedyna znana mi droga wiodła właśnie przez Las Zwidów. I że musiałam ją pokonać bez pomocy CK.
Wyszłam ze świątyni. Potrzebowałam świeżego powietrza. Poirytowane kasandrytki sapiące za moimi plecami nagle przestały być istotnym zmartwieniem. Miałam nowe.
I sporo do zrobienia w bardzo krótkim czasie.ROZDZIAŁ 2
Prosto ze świątyni pojechałam do Robina. Jeszcze wczoraj tłumaczyłam mu, że być może będziemy musieli poczekać. CK żyje w innym wymiarze czasu, Droga i czas nie zawsze biegną równolegle. Nie miałam też pojęcia, jak daleko przebywa i kiedy dotrze do niego wiadomość. Z opowieści taborowych wiedziałam, że Niespokojni potrafią wędrować po całej Europie, zapędzają się nawet za granice Muru Chińskiego. Właściwie nigdy nie bywali w realnym świecie – zatrzymywali się czasami w alternatywnych miastach, wioskach, osiedlach, ale nie przechodzili przez bramy. Sądziłam, że ich magia jest ściśle związana z magicznymi liniami po alternatywnej stronie, więc zapędzanie się do realnego świata mogło być dla nich zwyczajnie niebezpieczne.
Robinowi nie było łatwo. Myślał o wyruszeniu w drogę, odkąd od Matki Przełożonej Zakonu Cieni, zwanej też mamą, wyciągnęłam informację, że jeśli istnieje w ogóle coś takiego jak prawdziwa, niezafałszowana teczka z danymi mojego partnera, to tylko w Archiwum – niedostępnej siedzibie Zakonu Cieni z czasów, kiedy odłączył się od Kościoła katolickiego i rozszerzył działalność na świat alternatywny. Kiedy Zakon się tam osiedlał, do najbliższej bramy było kilkanaście godzin jazdy konno. Niestety wybuchł wulkan, niszcząc doszczętnie miasto i mieszczącą się w nim bramę.
Jedyna droga do Archiwum wiodła więc przez Bezdroża – przestrzeń pomiędzy miastami, terytorium, które ukształtowała surowa magia. Nie każdy mógł się tamtędy przemieszczać. Tylko wybrańcy potrafili nawigować i nie kończyli, goniąc własny ogon aż do skrajnego wyczerpania. Ja do tych wybrańców nie należałam. Kiedy bezmyślnie się tam zapędziłam, prawie zginęłam. Dzikość Sawy w porównaniu z tym, co zaserwował mi Las Zwidów, była dzikością parku angielskiego w porównaniu z amazońską dżunglą. Na sterydach. Gdyby nie znalazł mnie wtedy CK…
Robin to rozumiał, ale został opętany pragnieniem odpowiedzi. I rozumiałam to. Przez większość życia nie znałam prawdy o sobie, o swojej rodzinie, i nic mnie nie uwierało w duszy, nie czułam niepokoju. Aż spotkałam ducha z przeszłości. Właściwie wtedy jeszcze nie był duchem, ale szybko się to zmieniło. Tak, zabiłam Ture, własnego brata. I żeby odkryć prawdę, postawiłam wszystko na jedną kartę, zrobiłam mnóstwo głupich rzeczy i prawie dałam się zabić, więcej niż raz. Czy moje życie się zmieniło, odkąd już wiem? Nie bardzo. A jednak czuję się inaczej. Czuję się spokojniejsza. Pełniejsza. Szczęśliwsza. Bo choć moja teraźniejszość się nie zmieniła, to odzyskując przeszłość, odzyskałam też możliwość kreowania swojej przyszłości. Popieprzone jak ostatni sezon Z Archiwum X.
Nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jak to jest nie wiedzieć o sobie nic, co dotyczy faktów starszych niż pół roku. Nie byłam w stanie odczuć grozy setek wypełnionych ciemnością minionych lat. Jak to jest – nie wiedzieć nic o sobie, swojej rodzinie, swojej magii, swojej historii… Znając ułamek tej grozy, postanowiłam zrobić wszystko, by pomóc Robinowi odkryć prawdę.
Tymczasem Robina nosiło. Rozumiał moje argumenty, ale emocje kazały mu działać. Od tygodnia wynajdywałam mu zajęcia, by mniej kusiło go wymknięcie się nocą poza granice miasta, w bezwzględne objęcia Bezdroży. Myślałam nawet, by skłonić go do zamieszkania u mnie do czasu, kiedy ruszymy, by mieć na niego oko. Jednak świadomość, że to mogło potrwać tygodnie czy miesiące, chłodziła te zapędy. Lubiłam go, ale jeszcze bardziej lubiłam mieć swoją przestrzeń tylko dla siebie.
Zaparkowałam przed wyremontowanym niedawno czteropiętrowym budynkiem, jednym z najwyższych w Warsie. Właściciel miał słabość do wind. Czynsz był niski, bo mało kto chciał mieszkać w takim „drapaczu chmur” – panowała opinia, że wyższe budynki są niebezpieczniejsze w czasie czkawek, magicznych burz.
Robinowi się tu podobało, bo mieszkając na najwyższym piętrze, miał do dyspozycji taras na dachu, a do tego nikt nie skakał mu nad głową. Miał też zewnętrzne schody przeciwpożarowe oplatające jedną ze ścian budynku. Nie dzwoniłam domofonem, bo mój partner pewnie i tak by nie usłyszał: nawet tu dobiegały mnie dźwięki muzyki. Składanka świątecznych szlagierów – sąsiedzi musieli go kochać. Dobrze, że mieszkanie poniżej wciąż stało puste.
Wdrapałam się po śliskich schodach na samą górę, na taras, i energicznie zapukałam w szybę. Muzyka przycichła. Robin pojawił się po kilku sekundach, rozpromieniony, w bluzie z kapturem i dresowych spodniach w renifery. Otworzył drzwi tarasowe i wpuścił mnie do środka. Najwyraźniej trawiła go świąteczna gorączka. Możliwe, że próbował czymś zająć głowę. Albo faktycznie dostał hopla na punkcie świętowania. To też mu się zdarzało.
– Byłeś na wyprzedaży? – zapytam.
– Nie, a co?
Naprawdę nie rozumiał. Rozejrzałam się po jego mieszkaniu, które wyglądało, jakby wybuchła w nim paczka z dekoracjami świątecznymi. Nic nadzwyczajnego, o tej porze roku ludziom ciągle wybuchają takie paczki. Tyle że Robin dostał ich chyba kilka, a w każdej znajdowały się fanty powiązane z którymś z głównych wyznań. Sądząc po dekoracjach, był gotowy na świętowanie Chanuki, Saturnaliów, przesilenia zimowego, Bożego Narodzenia, Ta Chiu, święta Ajona i bogowie wszelkich kultów wiedzą czego jeszcze.
Do niedawna mój partner miał puste mieszkanie z nagim materacem i drewnianymi skrzynkami zamiast reszty mebli. Potem namówił mnie na wyprawę do Ikei, bo widział reklamę, w której z anonimowego mieszkania robili dom. A on bardzo pragnął domu. Z zaprzyjaźnionym najemnikiem składaliśmy potem te meble przez kilka godzin. Efekt był naprawdę niezły – Robin miał kanapy zawalone poduszkami, kuchnię z prawdziwego zdarzenia, regał na książki i płyty DVD, stół i krzesła. Ale dopiero teraz mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak powinno. Może dom potrzebuje, by raz na jakiś czas zapanował w nim kolorowy chaos. Może to bałagan nas zakotwicza w przestrzeni, bo mamy wreszcie dość przedmiotów, by bałaganić.
Patrzyłam na Robina w tej zagraconej przestrzeni, trochę zagubionego, ale też zadomowionego, i czułam się dumna, że pomogłam mu się poczuć jak w domu. Choć jeszcze niedawno sama nic nie wiedziałam o zadomowieniu. Może tacy jak my, z syndromem bezdomnego kociaka z rynsztoka, potrzebujemy zakotwiczenia bardziej niż pozostali.
Robin podszedł do dużego stołu, zdolnego pomieścić na kolacji więcej osób, niż oboje do kupy znaliśmy i mielibyśmy ochotę zaprosić, i wrócił do przerwanej czynności. Tak jak przypuszczałam, robił kolosalną dekorację na święto przesilenia. Ozdabiał słomiane koło metrowej średnicy kolorowymi wstążeczkami i jabłuszkami. Podejrzewałam, że zamierza je zawiesić nad stołem. Zamontował już haczyk.
– Nie mogłeś się zdecydować? – zapytałam.
– Nie wiedziałem… nie pamiętam poprzednich świąt, nie wiem, jakiego jestem wyznania… – Zawahał się. – To naprawdę ważne dla ludzi, prawda? Sposób obchodzenia świąt, to, w co wierzą, komu składają ofiary…
Podeszłam do stołu i zaczęłam przywiązywać czerwone wstążeczki do jabłek. Niektóre pomalowano złotą farbą, inne wyglądały jak rajskie jabłuszka, były czerwone i kuszące. Robin czekał na moją odpowiedź. A ja niewiele wiedziałam na ten temat.
– W dzieciństwie nie obchodziłam świąt – zaczęłam. – Irena zupełnie o to nie dbała. Nie mieszkałyśmy w miłych miejscach, nie miałyśmy domków z piernika, choinki, światełek czy prezentów. Dopiero w Trójprzymierzu zrozumiałam, ile mnie ominęło. Tam większość obchodziła przesilenie zimowe. Paliliśmy ognisko na plaży, piliśmy grzańce z cydru, śpiewaliśmy i tańczyliśmy. Było naprawdę super. Ale dla mnie to wciąż nie miało związku z religią. Nie oddawałam czci żadnemu bogu. To wszystko jest poplątane. Nie da się być ateistą, kiedy spotykasz bogów, a oni brużdżą ci w życiu, ale też nie bardzo da się ich czcić, kiedy widzisz, jakimi są dupkami. Wiesz, o co mi chodzi?
Przytaknął.
– Chciałbym wiedzieć, czy miałem w dzieciństwie choinkę, czy ognisko. Czy ktoś wkładał mi prezenty do skarpetki, czy pozwalał zapalić świeczki…
Rozumiałam. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Odkąd pamiętałam szczęśliwe lata z moim bratem bliźniakiem, babcią, Frigg… Nie zadawałam sobie tych pytań, byłam na to zbyt cyniczna. A jednak poznanie odpowiedzi coś we mnie zmieniło. I wiedziałam, że to jest warte podjęcia czekającej nas wyprawy.
– Mam dla ciebie niespodziankę – powiedziałam.
– Prezent? – Uśmiechał się tak szeroko, że pożałowałam, że nic mu nie przyniosłam.
– Lepiej. Ruszamy. Cygański Książę przejął świątynię Kasandry tylko po to, by dać nam znać, że za dwa dni będzie czekać na nas w Gaju Wotywnym.
Rzadko widzi się człowieka, który na wieść, że niebawem wyruszy na niebezpieczną wyprawę, podskakuje rytmicznie w dresach w renifery. Lecz to właśnie był Robin.
– Pakuj się, ja idę do Aleksa. Zobaczymy, czy znalazł, czego potrzebujemy. A, i te spodnie – skinęłam na reniferowe odzienie – możesz zostawić w domu. Szkoda, by się zniszczyły w podróży.
– Są mięciutkie i ciepłe. Po prostu mi zazdrościsz – powiedział, a ja wiedziałam, że je spakuje. Wciśnie w sakwę gdzieś między zapas bełtów i kamizelkę kuloodporną.
Ja postanowiłam wziąć zwykłe czarne ciuchy i dbać o reputację za nas oboje. Możliwe, że mina, jaką na widok dresów Robina zrobi Cygański Książę, wielbiciel gotyckiego lansu, będzie warta ryzyka.
Już wychodziłam, gdy usłyszałam, jak woła:
– Hej! Pomóż mi z tym! – Pokazywał palcem wieniec i haczyk nad stołem.
– Przecież nie zostaniesz tu na święta.
– Ale tu wrócę. I może wtedy będą miały dla mnie prawdziwe znaczenie.
Jego nadzieja była jak niezmordowany trzylatek, który zjadł kilogram żelków i popił colą, a teraz biega nakręcony cukrem i kofeiną. Nauczyłam się lubić to w nim. A może liczne godziny spędzone z nim w samochodzie na norweskich drogach sprawiły, że włączył mi się syndrom sztokholmski.
Tak więc po prostu weszłam na stół, delikatne odsuwając ozdoby, by nie zgnieść ich motocyklowymi trzewikami. Robin przytrzymywał wieniec na odpowiedniej wysokości, a ja pociągnęłam za sznurek i przywiązałam go do haczyka. Zeskoczyłam na ziemię.
Przez chwilę patrzyliśmy na dekorację. Wstążeczki i jabłuszka kołysały się jakieś półtora metra nad blatem. Troszkę za nisko. Ale i tak Robin zwykle jadł na kanapie, przed telewizorem.
– Ładnie – powiedział z przekonaniem.
– No ładnie – przyznałam.
Może przed wyjazdem powinnam usunąć z ganku moją dekorację z dyń? Albo nie. W końcu za jedenaście miesięcy znów będzie Halloween. Śledzenie sezonowych trendów zostawię mojej Marcie Stewart z kołczanem. Ale jeśli zacznie prowadzić talk-show ze Snoop Doggiem, przestanę się z nim zadawać.