Diabli nadali - ebook
Diabli nadali - ebook
Przewrotne charaktery, zagadkowe intrygi i dużo śmiechu!
Dagmar Różyk zostaje znaleziony martwy w swoim gabinecie w okolicznościach budzących u jednych śmiech, u drugich wstręt, a jeszcze u innych - godną pożałowania radość. Za życia był obiektem pożądania kobiet, nienawiści mężczyzn, oczkiem w głowie prezesa. Motywów zabójstwa jest bez liku, tak samo jak podejrzanych. Monika, jego sekretarka, jako jedyna zna tajemnice szefa i jest zdecydowana za wszelką cenę sama odkryć prawdę. Pomaga jej młody policjant Mateusz Jankowski, który po szkole oficerskiej wylądował na stanowisku stażysty w wydziale kryminalnym prowadzącym śledztwo w tejże sprawie. Jego zwierzchnicy, starzy wyjadacze, niechętnym okiem patrzą na młodego, ambitnego nowicjusza, robią sobie z niego żarty i dają na każdym kroku do zrozumienia, że szkoła szkołą, a życie życiem i wiele mu jeszcze brakuje, by stał się twardym gliną.
Z powodu prywatnych kontaktów z Moniką, która jest jedną z głównych podejrzanych, Mateusz zostaje odsunięty od sprawy. Nie wierząc w winę dziewczyny, postanawia działać na własną rękę, ryzykując przyszłą karierę. Poszlaki prowadzą do mieszkania Magdy W., znienawidzonej przez wszystkich zastępczyni Różyka, zwanej przez personel Zdzirą. Zdaniem Moniki to właśnie ona może być zabójczynią, ale najpierw muszą się dowiedzieć, gdzie jest pani wicedyrektor. Ostatnio widziano ją w wieczór poprzedzający śmierć Różyka, gdy odgrażając się i klnąc na czym świat stoi, wybiegła z jego biura.
Olga Rudnicka (ur. 1988) - znana autorka powieści sensacyjnych "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Były sobie świnki trzy" i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-825-5 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Julia raz po raz spoglądała niespokojnie we wsteczne lusterko. Od kilkunastu kilometrów jechał za nimi czarny samochód terenowy nieznanej jej marki. Przez ciemne szyby nie było widać kierowcy ani pasażerów. Złe przeczucia nie opuszczały jej od tygodnia. Od chwili, w której zrobiła te feralne zdjęcia. Z zawodowego punktu widzenia miała powody do radości, dziennikarski nos mówił jej, że trafiła na coś grubego. Natomiast prywatnie bała się od momentu, gdy rozpoznała drugiego z mężczyzn uwiecznionych na zdjęciu. To było coś więcej niż pospolita łapówka. Musiała rozpracować tę sprawę, zdobyć więcej materiału, ale czuła, że pierwsza strona gazety, dla której pracowała, będzie należała do niej.
Znów spojrzała w lusterko. Samochód wciąż jechał za nimi. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
– Wszystko w porządku? – Mężczyzna, z którym jechała, zauważył oznaki zaniepokojenia na jej twarzy. Julia była spięta i dziwnie milcząca.
– Tak, kochany. – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć Zosię. Nie widziałam jej od dwóch tygodni. Kiepska ze mnie matka.
Ufała swemu narzeczonemu jak nikomu przedtem, ale dziennikarskie nawyki brały górę. Zazwyczaj tylko naczelny wiedział, nad czym ona pracuje, bo musiał zatwierdzić temat. Tym razem jednak było inaczej. Nie zdążyła z nim porozmawiać przed urlopem, a z jego zastępcą nie zamierzała.
– Nawet tak nie żartuj. Jesteś wspaniała. – Ucałował wnętrze jej dłoni, nie bacząc na to, że Julia siedzi za kierownicą jadącego samochodu.
– Tylko ty tak myślisz. – Tym razem uśmiechnęła się ciepło i szczerze.
Po nieudanym związku z ojcem Zosi nie sądziła, że trafi jej się przystojny, błyskotliwy, wrażliwy mężczyzna, który pokocha ją taką, jaka jest, a także jej dziecko. Nie oceniał jej, nie potępiał. Szanował to, co robiła, a fakt, że Zosię wychowywała Hania, przyrodnia siostra Julii, przyjmował ze zrozumieniem.
Julia kochała córeczkę, ale kochała też swoją pracę. Musiała być dyspozycyjna, a przy małym dziecku okazało się to trudne. Siostra nie mogła mieć własnych dzieci, dlatego Julia z radością przyjęła jej propozycję pomocy przy zajmowaniu się małą. Czasami dopadały ją wyrzuty sumienia, że nie jest taką matką, jaką powinna być, ale Zosia była szczęśliwa, a to najważniejsze. Hania dawała jej stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, którego nie potrafiła dać jej ona, matka. A co do ojca Zosi, to uciekł z podkulonym ogonem na wieść o ciąży. I tyle go widziała.
– Kocham cię – powiedział jej narzeczony, nie mogąc powstrzymać fali czułości, która go ogarniała, gdy patrzył na Julię.
– Ja też cię kocham – odrzekła ciepło.
Skręciła z głównej drogi w boczną, która prowadziła do małego miasteczka pod Poznaniem, gdzie mieszkała jej siostra. Czarne auto skręciło także. Julia raz po raz zerkała we wsteczne lusterko. Samochód zaczął się zbliżać. Może kierowca zamierza ją wyprzedzić? – pomyślała, ale zimny dreszcz znów zaczął pełznąć po jej kręgosłupie. Nieoczekiwanie dla samej siebie powiedziała:
– Gdyby coś mi się stało, zaopiekuj się Zosią i Hanią.
– Co? – Oderwał wzrok od drzew i spojrzał na nią zaskoczony.
– Obiecaj mi – zażądała.
– Julia…
– Obiecaj! – Podniosła głos, widząc jak czarny samochód przyspiesza, ale sądząc po tym, jak blisko podjechał, nie zamierzał wyprzedzać. Wcisnęła pedał gazu i odskoczyła o kilka metrów do przodu, ale auto znów znalazło się tuż za nią.
– Co ty wyprawiasz?! – zdenerwował się jej towarzysz, gdy gwałtowne przyspieszenie wcisnęło go w fotel. Jeszcze nie zauważył zagrażającego im pojazdu.
– Obiecaj!
– Dobrze, obiecuję, ale…
* * *
Policja przyjechała tuż po karetce pogotowia, która pierwsza znalazła się na miejscu wypadku. Czerwony opel wpadł do rowu, cały przód był zgnieciony. Sądząc po śladach, samochód uderzył w drzewo. Na poboczu leżała młoda kobieta. Miała zamknięte oczy, na jasnych włosach były plamy ciemnej krwi. Ratownicy jeszcze się przy niej kręcili, ale dla policjantów było jasne, że ta kobieta nie żyje.
– Mężczyzna jeszcze oddycha! Zabieramy go! – krzyknął kierowca drugiej karetki, która właśnie ich mijała.Kwiecień 2009
W drodze do firmy Monika złamała wszelkie możliwe przepisy kodeksu drogowego, choć nie miała prawa jazdy. Zważywszy na to, co zrobiła, może to i lepiej. Prawie spóźniła się na tramwaj. Zdążyła tylko dzięki temu, że przebiegła ulicę na przełaj, rzecz jasna w niedozwolonym miejscu, i w ostatniej chwili wcisnęła się do środka. Tramwaj miał kilka minut opóźnienia, co jeszcze nie stanowiło powodu do paniki, ale to, że wewnątrz panował taki tłok, iż nie zdążyła wysiąść na właściwym przystanku, nim drzwi się zamknęły, już tak. Na szczęście kolejny przystanek nie znajdował się na drugim końcu miasta, tylko sto metrów dalej, tuż za skrzyżowaniem.
Problem polegał na tym, że musiała przejść przez owo skrzyżowanie. Światła działały opieszale i w końcu przebiegła jezdnię na czerwonym, korzystając z tego, że sznur samochodów poruszał się w żółwim tempie. Kluczyła między pojazdami, modląc się o zbawienie, na wypadek gdyby gwałtownie ruszyły, nie zważając na jej obecność na jezdni. Cały czas rozglądała się wokoło, czy nie widać gdzieś radiowozu, bo obecność policji zakończyłaby jej karierę, nim ta się zaczęła.
Szczęście jej dopisało; roztrzęsiona, zgrzana, ledwie pamiętając, jak się nazywa, minutę przed czasem wpadła do kadr. Jej stan zdawał się nikomu nie przeszkadzać. Podpisała, co trzeba, tam, gdzie trzeba. Nikt jej o nic nie pytał ani nie chciał niczego wiedzieć. Pewnie wystarczyło im jej CV, a choć nie było tam wiele informacji, więcej nie chcieli. W końcu to tylko staż. Pewnie będę podlewać kwiaty i kserować dokumenty, pomyślała, jadąc zgodnie z otrzymanymi wskazówkami na piąte piętro.
Kilka minut później stała przy mahoniowym biurku w pustym sekretariacie. Na biurku stała paproć. Kolor oliwkowy, gatunek nieznany. Teoretycznie. Bo praktycznie Monika miała jakieś podejrzenia. Z pewnością jeszcze kilka tygodni temu była to najpospolitsza paproć z gatunku nefrolepis, obecnie z braku wody stała się nefrolepis badylis. Wprawdzie to drugie określenie właśnie zostało przez nią wymyślone, ale znakomicie oddawało sedno sprawy. Część listków czy też tego czegoś, co ma paproć na zwisających łodygach, leżała na blacie i grubej, beżowej wykładzinie, a kiedy trąciła gałązki palcem, jeszcze kilka dołączyło do tamtych.
– Kim jesteś i co tu robisz? – Głos zabrzmiał piskliwie i jadowicie.
Monika odwróciła się przestraszona. Stała za nią kobieta. Jeśli to była kobieta. Co do tego też można by mieć wątpliwości, ale przekonała ją czerwona garsonka, której spódnica kończyła się jakieś dwadzieścia centymetrów nad kościstymi kolanami. Monika pochodziła z małego miasteczka, nawet niebędącego miastem, tylko osadą i wielu rzeczy na oczy nie widziała. Niemniej założyła, że mężczyzna nie włożyłby takiej garsonki. Tej kobiecie też nie było w niej do twarzy, ale chyba jej to nie przeszkadzało.
– Głucha jesteś? – Magdalena Wikcińska, zwana przez współpracowników Zdzirą, i to przez duże Z, bo była zdzirą w każdym znaczeniu tego słowa, podeszła bliżej, spoglądając z niechęcią na młodą dziewczynę w sekretariacie.
– Nie, proszę pani – wykrztusiła w końcu Monika.
– Nie, proszę pani – przedrzeźniała ją kobieta. – To co tu robisz?
– Ja w sprawie pracy, proszę pani, to znaczy stażu… – jąkała się speszona wrogością, jaką emanowała kobieta w czerwonej garsonce. Przypominała trochę wilka z Czerwonego Kapturka, z tą tylko różnicą, że przebranego nie za babcię, tylko właśnie za Kapturka. Zamiast koszyczka miała plik dokumentów, który trzymała przed sobą jak pancerz, i nosiła absurdalnie wysokie szpilki, rzecz jasna, czerwone. Jasne, krótkie włosy sterczały jak kolce jeżozwierza. Tuż przy skórze widoczne były ciemne odrosty. Wizerunku dopełniały krwiste paznokcie, krwiste usta i posklejane tuszem czarne rzęsy.
– Z urzędu pracy? – Tamta wykrzywiła pogardliwie usta, a gdy dziewczyna cicho potwierdziła, dodała z ironią: – Cudownie. Kolejna sierota, która sama nie potrafi znaleźć sobie pracy. Coś mi się wydaje, że nie zagrzejesz tu miejsca.
Minęła ją i bez pukania przeszła przez drzwi prowadzące nie wiadomo dokąd, a jeśli tabliczka umieszczona na drzwiach głosiła prawdę, powinien za nimi przebywać dyrektor ds. promocji, niejaki Dagmar Różyk, do którego Monika miała się zgłosić.
Ta straszna kobieta z pewnością nie była Dagmarem Różykiem, najwyżej mogła być Dagmarą Różyk. Na tabliczce mogło brakować literki na końcu imienia, niemniej Monika uznała, że w tak dużej firmie nie powinno być nieścisłości dotyczących danych osobowych pracowników, i to w dodatku tych z wyższej półki. Takich jak ona jest pewnie na pęczki, ale dyrektorów z pewnością mają tu na sztuki.
Teraz pojawił się więc kolejny problem. Musiała wejść do gabinetu, do którego weszła ta straszna kobieta z wyłupiastymi oczami, wychudzoną twarzą, haczykowatym nosem i ciałem, które mogło służyć studentowi medycyny do nauki anatomii, przynajmniej jeśli chodzi o kościec, bo chyba nic więcej ta kobieta nie posiadała. Gdyby nie to, że twarz miała z przodu, Monika musiałaby się domyślać, które guzki na torsie oznaczają piersi, a które łopatki. Nigdy nie była złośliwa, ale teraz najwyraźniej coś się zmieniło. To na pewno wpływ miasta, uznała.
– Jednak chyba to nerwy – szepnęła do siebie, gdy uzmysłowiła sobie, że jest tu zbyt krótko, by miasto mogło tak wpłynąć na jej psychikę. Nie powinna myśleć w ten sposób o tej biednej kobiecie. Na pewno jest nieszczęśliwa, a kpienie z nieszczęścia innych to grzech. Tylko co teraz? Wejść, czy nie wejść do gabinetu Różyka? Na szczęście kolejny głos, tym razem całkiem miły, a nie zgrzytliwy i ostry, wybawił ją z kłopotu.
– Monika Kapuśnik? – zapytała inna kobieta, która pojawiła się znikąd.
To naprawdę musi być bardzo gruba wykładzina, pomyślała Monika, a głośno powiedziała:
– Tak, to ja.
– Renata Kaczmarek-Popowska – z uśmiechem przedstawiła się nieznajoma. Obejrzała stojącą w sekretariacie dziewczynę od stóp do głów i wydawszy z siebie jakiś nieokreślony dźwięk, przypominający cmoknięcie, zapytała: – Ile masz lat, dziecko?
– Dwadzieścia jeden, proszę pani – odrzekła grzecznie Monika.
– Nie mów do mnie „proszę pani”. Renia jestem. – Wyciągnęła rękę i uścisnęła serdecznie dłoń dziewczyny, która bąknęła niepewnie:
– To chyba nie wypada…
– Tu wszyscy jesteśmy po imieniu. To znaczy my, pracownicy średniego szczebla. Tamci – wskazała brodą drzwi, za którymi zniknęła kobieta w czerwonej garsonce – kochają się w dyrektorowaniu i prezesowaniu. Podejrzewam, że podniecają się za każdym razem, gdy słyszą swoje służbowe tytuły.
– Proszę? – Monika mrugała szybko powiekami, jakby chcąc zmusić swój wzrok, by natychmiast powrócił do rzeczywistego świata.
– Ta idiotka wysłała cię na pożarcie do jaskini smoka, na szczęście Marta, ta z recepcji – dodała, widząc, że dziewczyna nie wie, o kim mowa – zorientowała się w porę i dała cynk na górę. Ci z kadr żyją tylko w swoich teczkach i nie znają świata ani ludzi pracujących w tej firmie. Najpierw instrukcja obsługi, dopiero potem możesz poznać swojego dyrektora. – Słowa wylatywały z ust Reni z prędkością karabinu maszynowego.
– Instrukcja obsługi? – powtórzyła oszołomiona jej sposobem bycia Monika.
Niewysoka, okrągła (tam, gdzie trzeba) kobieta, ubrana w elegancką wiśniową garsonkę, której spódnica kończyła się dokładnie w połowie kolana, z ciemnymi oczami i czarnymi włosami układającymi się w fale wokół głowy, uśmiechała się serdecznie, ani przez chwilę nie przestając mówić. Była miłą odmianą po paniach z kadr, które miały ją gdzieś, i po Czerwonym Kapturku w nieokreślonym wieku, mającym ją za nic.
– Biedne dziecko – zlitowała się w końcu, widząc, że dziewczyna najwyraźniej jest przerażona. – Chodź, usiądziemy sobie, pogadamy. Uspokoisz się, a ja ci wszystko wytłumaczę. Sprawiasz miłe wrażenie i szkoda cię tu, ale każdy od czegoś zaczynał. Jak poradzisz sobie ze Zdzirą i naszym Diabłem, to dasz sobie radę wszędzie. Na początek zapamiętaj jedno. Trzymaj kolana razem, a nie będziesz płakać – mówiła, idąc przed siebie, a Monika podążała za nią jak cielę prowadzone na rzeź. – No, chyba, że masz duszę nosorożca, to możesz wiele skorzystać, ale nie wyglądasz mi na taką.
Monika nie wiedziała, o co chodzi, skupiła się więc na obserwacji otoczenia. W końcu ma tu pracować, więc dobrze byłoby wiedzieć, gdzie co jest. Nie wiedziała, jak określić biurowiec, do którego została wysłana. Wyglądał jak walec. Biura na piątym piętrze, gdzie trafiła, znajdowały się od strony zewnętrznej; od strony wewnętrznej dokoła czegoś, co wyglądało jak ogromna kolumna, stały biurka, a poszczególne części, działy, sama nie wiedziała, co to właściwie jest, rozdzielone były ściankami ze szkła, z drzwiami prowadzącymi dalej i dalej aż do końca świata. Pomiędzy sekretariatami mieściły się windy, dzięki czemu delikwent, który miał tu coś załatwić, nie musiał krążyć po korytarzu w poszukiwaniu właściwego biura lub biurka, tylko mógł wsiąść i wysiąść w tym miejscu owego architektonicznego paskudztwa, które było mu potrzebne. Albo krążył w kółko, jeśli wsiadł do niewłaściwej windy.
Na szczęście złoty grawerunek na szklanych drzwiach informował zbłąkanego wędrowca, któż tu urzęduje i w jakich godzinach, a strzegące szefów sekretarki dodatkowo udzielały niezbędnych informacji.
– Wejdź, dziecko. – Renia pchnęła drzwi znajdujące się za trzecim stanowiskiem sekretarskim, które naliczyła Monika, łącznie z tym należącym do nefrolepis badylis.
Pomieszczenie było czymś pośrednim między kuchnią a magazynem. Na blatach znajdujących się pod ścianą z lewej strony znajdowała się kuchenka mikrofalowa, obok czajnik bezprzewodowy, dwupalnikowa kuchenka na prąd i ekspres do kawy; w jedną z szafek wbudowany był zlew. Pośrodku stał okrągły stół i kilka plastikowych krzeseł. Dalej na prawo były regały, na których leżały paczki papieru ksero, materiały biurowe, środki czystości, papier toaletowy, a pod samą ścianą tuż przy wejściu stało ogromne ksero i coś, co wyglądało jak niszczarka dokumentów, oraz kilka czarnych worków, w których mogło być cokolwiek.
– Skarbie, sytuacja wygląda tak – podjęła swoją opowieść Renia. – Twoja poprzedniczka zakochała się w swoim szefie, rzecz jasna nieszczęśliwie i trochę jej odbiło, kiedy… no, kiedy się okazało, że była tylko panienką na jedną noc, a biedaczka myślała, że to na zawsze. Drobne załamanie nerwowe – wyjaśniła, wyciągając z jednej z szafek czerwone kubki i sypiąc do nich kawę rozpuszczalną. – Stąd moja uwaga o kolanach. Ucz się na cudzych błędach i pracuj głową, a nie tyłkiem, kolanami też podłogi pod biurkiem nie wycieraj, bo nic dobrego ci to nie przyniesie.
– Ależ proszę pani... Reniu – poprawiła się Monika, gwałtownie czerwieniejąc, gdy zrozumiała, o czym mowa. – Ja nigdy…
– No, no, no, nie zaklinaj się tak, bo jeszcze naszego Diabła nie widziałaś. – Renia zachichotała. – Ale teraz poważnie. Zazwyczaj dziewczyny przysyłane na staż potrzebne są do sprzątania, kserowania, podawania kawy, biegania z dokumentami i masy innych rzeczy, których nam, sekretarkom, nie chce się robić. Ty masz szczęście albo pecha, czas pokaże, bo załapiesz się jako sekretarka. Chyba nawet wiem, dlaczego właśnie ciebie wybrali – przyznała z westchnieniem, przyglądając się z uwagą młodej dziewczynie.
Ładna blondynka, choć raczej pospolita niż piękna. Drobna twarz, niebieskie oczy, górna warga trochę bardziej wypukła od dolnej, co na ogół wygląda seksownie, ale nie u tego małego, przepłoszonego króliczka. Szary kostium był o rozmiar za duży. A może taki miał być? Tego Renia nie była pewna, bo nie każdy lubi dopasowane rzeczy. I wyglądała na miłą, mimo tego przelęknionego spojrzenia, co, niestety, nie wróżyło jej dobrze. Miłe dziewczyny w tym korporacyjnym świecie przepadają z kretesem. Widocznie te idiotki z kadr uznały, że Diabeł sierotki Marysi nie ruszy.
– Okej. Sytuacja wygląda tak. Twój przydział do sekretariatu jest tymczasowy, chyba że się utrzymasz. – Tu Renia postanowiła nie wyrażać na głos swoich wątpliwości. – Zanim wejdziesz do Diabła, powinnaś wiedzieć kilka rzeczy. Większość kobiet na jego widok nie potrafi utrzymać rąk przy sobie, ale to on jest niezastąpiony, a nie one, więc firma prędzej pozbędzie się kolejnej sekretarki niż swojego ukochanego dyrektora kreatywnego. A zdaniem niektórych pań jest bardzo kreatywny – dodała kąśliwie. – Sama bym się chętnie przekonała, ale jestem mężatką, do tego po czterdziestce, a z tego, co wiem, to Diabeł w starszych paniach nie gustuje. Chociaż, kto go tam wie? – Machnęła ręką. – Ale wracając do tematu, nie daj się zwariować. Jakby robił do ciebie słodkie oczy, udawaj, że nie wiesz, o co chodzi… Albo nie, lepiej nie udawaj – zreflektowała się szybko. – Jeszcze poczuje się jak Wilhelm Zdobywca i zacznie polować na króliczka. To może być dla faceta miła odmiana po tych wszystkich babach, co mu się do wyra pchają. Daj mu do zrozumienia, że masz narzeczonego, jesteś lesbijką, kosmitką i nie sypiasz z ludźmi, nieważne. Jak trochę się opancerzysz, to rób, co chcesz, a na razie posłuchaj starszej koleżanki, która dobrze ci radzi.
Monika nie sądziła, że to możliwe, ale zarumieniła się jeszcze bardziej. Ta kobieta była szalona!
– Co do Zdziry… To ta wywłoka w czerwonym. Wiesz, o kim mówię. – Rzuciła jej porozumiewawcze spojrzenie. – Zauważyłam ją, jak wchodziła do gabinetu Diabła, co znaczy, że musiała wpaść na ciebie. A Zdzira nie byłaby sobą, gdyby nie zachowała się jak Zdzira. – Znów spojrzała na nią porozumiewawczo.
Monika tak do końca nie wiedziała, o co chodzi, ale zachowanie tamtej kobiety istotnie nie było miłe. Renia tymczasem kontynuowała:
– Zdzira to Magda Wikcińska, zastępca naszego Diabła. Zawsze chodzi w czerwonym i jest zdzirą pospolitą, żaden gatunek na wyginięciu tylko zwykła szmata, która próbuje się wepchnąć Diabłu do wyra, więc jest nie do zniesienia. Każda kobieta to dla niej konkurencja, toteż nienawidzi nas wszystkich, łącznie z panią Małgosią, która sprząta tu od niepamiętnych czasów, a jest dobrze po sześćdziesiątce, ma ze trzydzieści kilo nadwagi, sztuczne zęby i cierpi na łysienie plackowate. Pogięta babka i tyle. Zdzira, nie pani Małgosia. Pani Małgosia jest w porządku. – Renia zerknęła na zegarek. – Dobra, wiesz, co trzeba, żeby przetrwać kilka najbliższych minut, potem przyjdź do mnie, powiem ci, co należy do twoich obowiązków, i przedstawię cię reszcie. Okej?
Monika pokiwała głową na znak potwierdzenia. Starsza kobieta uścisnęła ją pokrzepiająco i wypchnęła na korytarz.
– W lewo. – Wskazała jej jeszcze palcem właściwy kierunek i na powrót zniknęła w służbowej kanciapie.
Dopiero przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu mężczyzny nazywanego przez Renię Diabłem Monice przypomniało się, że nie dostała tej kawy, na którą zaprosiła ją tamta, ale chyba było za późno na powrót. Należało się zmierzyć z przeznaczeniem. Może rozmowa nie będzie trwała zbyt długo i dostanę kawę, jak stąd wyjdę, pomyślała z nadzieją, choć trudno ukryć, że odrobina kofeinowego wsparcia byłaby mile widziana przed, a nie po.
Tatko jednak nie raz powtarzał, że z życiem trzeba brać się za bary, z bykiem za rogi, a z diabłem za widły, przeżegnała się więc szybko, poprosiła anioła stróża o ochronę, zapukała energicznie i słysząc krótkie: „Proszę”, weszła do środka. I na tym energia dziewczyny się skończyła, a anioł stróż padł na kolana, bo z pewnością, podobnie jak ona, był rodzaju żeńskiego.
Wprawdzie tatko ostrzegał ją, że jak kobieta sama się nie uszanuje, to mężczyzna tym bardziej nie będzie jej szanował, ale miał na myśli zwyczajnych mężczyzn, z pośledniego, ludzkiego gatunku, ale tego rodzaju osobnika, pochodzącego z najgłębszych czeluści piekieł, z sennych marzeń kobiet, nie przewidział. Patrząc na niego, wiedziała, co szatan robił siódmego dnia, gdy Bóg odpoczywał.
Przeszywające błękitne oczy omiotły ją spojrzeniem, o jakim dotychczas tylko czytała w harlequinach. Nagle zrozumiała te wszystkie bohaterki, nad których głupotą nie raz i nie dwa się litowała, gdy omdlewały w ramionach tego jednego jedynego, ślepe na całą resztę gatunku. Błękit oczu siedzącego za biurkiem mężczyzny zdawał się płonąć. Monika przysięgłaby, że widzi skrzące się w nich ogniki. Miał czarne włosy, modnie ostrzyżone, ale nie tak zwyczajnie czarne, jak zwykle u brunetów. Ta czerń była głęboka, niesamowita, a kiedy się poruszył, z całą pewnością widziała tam poświatę błękitu. Do tej pory znała ten kolor tylko z reklam, w których czarna farba do włosów była tak intensywna, że w promieniach słońca pasemka połyskiwały na niebiesko.
– Witam panią. – Dagmar po krótkiej analizie doszedł do wniosku, że dziewczyna się nie odezwie. Wyglądała jak przestraszony królik, w każdej chwili gotów do ucieczki.
– Dzień dobry – odpowiedziała, z trudem poruszając wyschniętymi ustami. Ten głęboki baryton, który wywołał drżenie w dolnych partiach jej ciała, i nie chodziło o kolana – to było po prostu niesprawiedliwe. Dobry Boże, gdzieś Ty mnie zaprowadził, pomyślała spanikowana.
Jej przyszły szef wstał zza biurka, a przestrzeń w gabinecie drastycznie się zmniejszyła, pozbawiając ją tchu. Marynarka leżała na poręczy fotela, niebieska koszula podkreślała błękit oczu, czerń włosów, śniadą cerę mężczyzny. Do tego pełne usta, cudowne kości policzkowe i te szerokie ramiona… W tej sytuacji Monika mogła zrobić tylko jedno.
– Mam narzeczonego, jestem praktykującą katoliczką i nie uznaję seksu przedmałżeńskiego. Być może jestem też lesbijką, ale to okaże się dopiero po ślubie! – oświadczyła zdecydowanie, po czym oparła się o drzwi, bo znów zabrakło jej tchu i wydawało jej się, że cała płonie.
Różyk ani drgnął. Przyglądał się przez chwilę kandydatce na sekretarkę, aż dotarło do niego, że ktoś już coś dużo za dużo nachlapał jęzorem. Ale może to i dobrze. W końcu potrzebował sekretarki. Kochanek miał na pęczki, a jak się okazało, łączenie życia prywatnego z zawodowym nie wychodzi nikomu na dobre. Przynajmniej jego poprzedniej sekretarce nie wyszło. Ten wystraszony króliczek nie wzbudzał w nim szaleńczego pożądania, a sądząc po tym, jak dziewczyna na niego spoglądała, była przerażona.
– Rozumiem – odpowiedział wolno. – Ale ja tylko chciałem zapytać, czy pani zna angielski? Mamy trochę korespondencji do nadrobienia i bardzo by mi to pomogło.
– He? – wyjąkała zdumiona Monika, gdy mężczyzna stanął tuż przed nią i podał jej plik kartek, których wcześniej, zaabsorbowana jego niecodzienną urodą, nie zauważyła.
– Da pani radę? – zapytał podejrzliwie, widząc nieprzytomne spojrzenie stażystki, o której przyjściu poinformowały go kadry i Magda, określając dziewczynę mianem wypłosza z bezrobocia, który czeka za drzwiami.
– Ehe – przytaknęła niepewnie. Angielskiego uczyła się przez kilka lat, już od gimnazjum, jednak w tej chwili nie pamiętała kompletnie nic. Nawet tego, jak się nazywa.
– Na marginesach zapisałem odpowiedzi, musi je pani tylko ładnie ubrać w słowa. Głównie odmowne, ale bardzo uprzejme. Rozumie pani, co trzeba zrobić? – upewnił się jeszcze.
– Yhy.
Kilka minut później nadal była w tym dziwnym stanie oszołomienia, tyle tylko, że siedziała w sekretariacie. Za nic nie mogła sobie przypomnieć, jak to się stało, że jeszcze przed chwilą znajdowała się tam, a teraz jest tu. Gdy Renia, której nadejścia nie zauważyła, zapytała:
– I jak poszło? – spojrzała na nią szklistym wzrokiem i odpowiedziała:
– Jestem w Piekle.
* * *
Rozmowa z Renią niewiele dała. Wprawdzie Monika poznała zakres swoich obowiązków, ale na tym temat się zakończył, gdyż obowiązki musiała wykonać sama. Wiedziała jak się nazywa firma. Pamiętała własne nazwisko. Znała nazwisko szefa. Umiała odebrać telefon. Wprawdzie głos jej drżał niebezpiecznie, niemniej tyle dała radę zrobić. Resztę jej obowiązków jako sekretarki Renia skwitowała krótko:
– Pan każe, sługa musi.
Zaraz po tym, gdy wlała w siebie dwie filiżanki herbaty lipowej z miodem i zaniosła Diabłu kawę, którą ten skwitował krótkim „może być”, Monika doszła do wniosku, że albo nauczy się pływać, albo utonie. To była jedyna alternatywa. Toteż zamknęła oczy, wykonała kilka ćwiczeń oddechowych, które podpatrzyła w telewizji u osób ćwiczących jogę, położyła dłonie na klawiaturze służbowego laptopa, do którego hasło znalazła w szufladzie na karteczce samoprzylepnej i otworzyła pierwszy z brzegu dokument, żeby skopiować nagłówek firmy, a potem zabrała się do pracy.
Angielski lubiła, uczyła się go po ukończeniu szkoły nawet sama z siebie, szlifując gramatykę i wbijając sobie do głowy kolejne słówka. Wprawdzie wymowa mogła kuleć, bo nie miała z kim ćwiczyć, lecz pisanie szło jej nieźle. Toteż dwie godziny później stanęła przed drzwiami gabinetu szefa, wykonała kilka ćwiczeń oddechowych podpatrzonych w telewizji u kobiet w ciąży, gdy przygotowywano je do porodu, zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź. Co było błędem.
Szef nie był sam.
Trudno było określić, któż z nim był, bo jedyne, co zobaczyła, to podrygujące rytmicznie nogi – prawdopodobnie damskie – wystające zza pleców Diabła, który stał tyłem do drzwi i nawet nie odwrócił głowy, by spojrzeć, kto wchodzi. Mimo braku doświadczenia dobiegające jęki świadczyły jednoznacznie o czynności wykonywanej przez parę. Z wrażenia, przerażenia, szoku czy też innego uczucia, które ją ogarnęło, a którego nie potrafiła tak do końca zidentyfikować, upuściła plik dokumentów na dywan, pisnęła przerażona i uciekła czym prędzej, zatrzaskując za sobą drzwi. Chwilę później dopadła Reni jak zbawienia i nie zważając, że ta rozmawia z jakimś mężczyzną, chwyciła ją za rękę i pociągnęła do służbowej kanciapy.
– Co się stało? Nie mów, że już się do ciebie dobierał. Nawet jak na niego to byłby rekord. Pracujesz dla niego… – Kobieta spojrzała na zegarek – od trzech godzin?
– Dwóch i pół – wysapała Monika. – To już koniec!
– Ostrzegałam cię. – Renia pokiwała głową na poły współczująco, na poły z irytacją, że młoda dziewczyna tak szybko wpadła w sidła Diabła.
– Co? Nie! – krzyknęła Monika, gdy zrozumiała znaczenie jej miny. – To nie o mnie chodzi! Ja nic nie zrobiłam! To znaczy zrobiłam, ale nie to! Ale i tak mnie wyrzuci! Powinien zamykać drzwi do gabinetu… A może to ja powinnam poczekać, aż powie proszę, a nie tylko pukać i od razu wchodzić? Zapukałam? Może nie zapukałam? Może mnie nie zauważył? Był raczej zajęty. Dość zajęty. O mój Boże, zostawiłam tam dokumenty! Na dywanie! – Monika zawróciła i wypadła z kuchni jak burza, ani na sekundę nie przestając mówić: – Muszę wrócić i je pozbierać! – Zatrzymała się i jęknęła głucho. – Nie, nie mogę. Nie mogę tam wejść. Już nigdy tam nie wejdę. Nigdy. – Wróciła do pomieszczenia służbowego, gdzie zostawiła Renię i zapytała z rozpaczą: – O Boże, co mam teraz zrobić? Co robić? No co robić?
Renia potrząsnęła rozgorączkowaną dziewczyną. Miała do czynienia z histeryczkami, jednak tamte na ogół łkały rozdzierająco, a nie gadały bez ładu i składu. Ta spojrzała na nią zdezorientowana, ale przynajmniej umilkła.
– Już, już – starała się ją uspokoić starsza kobieta. – Cokolwiek się wydarzyło, na pewno nie będzie tak źle. Po prostu powiedz mi, co się stało. Coś wymyślimy.
– No więc… – zaczęła Monika. – No więc, chodzi o to, że… Weszłam do gabinetu, rzuciłam dokumenty na dywan i uciekłam – streściła pokrótce wydarzenia, które doprowadziły ją na skraj rozstroju nerwowego.
– Aha. – Renia nie ukrywała, że jest zdezorientowana. – Mówiłam, żebyś trzymała się od niego z daleka, ale nie wpadaj w przesadę. Dokumenty kładziemy na biurku. Nie martw się, na pewno cię za to nie wyrzuci, choć nie ukrywam, że pierwszy raz słyszę o czymś takim.
– O Boże – jęknęła Monika.
– Wróć i przeproś. Usprawiedliw się sprawami kobiecymi. To zawsze działa. Faceci nigdy nie chcą o tym słuchać a tym bardziej wiedzieć, o co chodzi, więc będziesz miała z głowy. Następnym razem podejdź jednak do biurka – poradziła jej rozbawiona.
– Nie mogłam podejść do biurka, bo było używane przez pana dyrektora.
– To oczywiste. W końcu to jego biurko – zauważyła całkiem rozsądnie w swoim mniemaniu Renia.
– Wiem, że to jego biurko! – zdenerwowała się Monika. – Przecież mówię, że było zajęte!
– Jeszcze raz od początku, bo nic już nie rozumiem. – Teraz Renia się zirytowała.
– Pukam, wchodzę, widzę plecy szefa i wystające zza niego kobiece nogi. Były w szpilkach. Czarnych z czerwonym spodem! – uściśliła jakby miało to znaczenie.
– A! – Renia miała ochotę klepnąć się w głowę. Że też od razu nie załapała, w czym rzecz. – Sprowadził sobie panienkę! Trzeba było od razu mówić! I przyłapałaś ich w trakcie?
– No chyba! – Monika z rozpaczą przewróciła oczami. – I co mam teraz zrobić? Uciekłam tak szybko, że chyba mnie nie zauważył, ale wypadły mi dokumenty, więc będzie wiedział, że tam byłam!
– Wielkie mi co! – Jej mentorka zbagatelizowała sprawę. – Myślałam, że stało się coś strasznego. Wracaj do pracy i nie myśl o tym więcej. A na przyszłość używaj interkomu. Jak nie odbierze, znaczy, zajęty. Nie przeszkadzać.
– Ale jak on tak może? Kodeks pracy na to pozwala?
– Kodeks pewnie nie, ale to nasza gwiazda. Nie ma tygodnia, żeby ktoś nie chciał go podkupić, więc przymykają oko na wszystko, co nie stanowi przestępstwa. Jak panienka przyszła dobrowolnie i jest pełnoletnia, to nie ma problemu. Zrób sobie herbatki z meliską i biegnij do pracy. A teraz, kochana, wracam do siebie, zanim przedstawiciel handlowy zapuści korzenie albo pójdzie bez zamówienia. Zostaniemy bez zapasu kawy i herbaty, a tego byśmy nie chciały, prawda? – Gdy Monika cicho przytaknęła, Renia poklepała ją pocieszająco po ramieniu i dodała: – Będzie dobrze. – A potem znikła, zostawiając ją samą.
Dziewczyna stała jeszcze przez chwilę, po czym, zmęczona nagłym wybuchem emocji, powłócząc nogami, wróciła do sekretariatu. Opadła bezsilnie na krzesło i zastanawiała się przez chwilę, buntowniczo, czy naprawdę chce tu pracować. Nie miała pojęcia, czy tamta kobieta jeszcze jest w gabinecie Diabła, czy nie i nie zamierzała tego sprawdzać. Jak będzie czegoś chciał, to sam ją zawoła. Albo wręczy wypowiedzenie. Cokolwiek się wydarzy, ona z pewnością wkrótce się o tym dowie.
Ale skoro jeszcze tu jest, postanowiła przejrzeć dokładnie zawartość biurka. Uporządkowała porozrzucane spinacze, przyniosła z magazynku w pomieszczeniu służbowym zapas zszywek, nowy dziurkacz i papier do drukarki. Przetarła szuflady i jedną zostawiła pustą, na wypadek, gdyby Różyk jednak jej nie wyrzucił i miałaby szansę na przyniesienie własnych rzeczy. A jak się okaże, że jest to zarazem pierwszy i ostatni dzień jej pracy tutaj, to przynajmniej zaliczy dobry uczynek i zostawi porządek swojej następczyni. Zabrała z biurka podeschniętą paproć, by z nią również zrobić porządek, choć uznała, że roślina kwalifikuje się najwyżej na śmietnik. Podumała nad nią chwilę, wzięła nożyczki i poszła do łazienki. Obcięła paprotkę kilka centymetrów nad ziemią, w nadziei, że korzenie są w porządku, podlała obficie i wróciła na miejsce. Postawiła doniczkę na szafce z lewej strony, tuż obok drukarki, i spojrzała na zegar. Wpół do czwartej. Musi znaleźć sobie jeszcze coś do roboty na najbliższe półtorej godziny. Zaczęła nerwowo ssać kciuk, co jeszcze niekiedy jej się zdarzało, zamiast obgryzania paznokci i skórek, co było jeszcze obrzydliwsze. W tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się bezszelestnie i stanął w nich Diabeł.
Zaskoczona Monika nie zdążyła wyjąć palca z ust. Spojrzała tylko na szefa ogromnymi, przestraszonymi oczami, gdy stanął naprzeciwko niej i powiedział:
– Pani Ewo, proszę to jeszcze dziś przygotować do wysyłki i zostawić w recepcji. – Położył na biurku plik porzuconych przez nią dokumentów.
– Dobze, plose pana – wysepleniła.
– Wychodzę. Dziś już nie wracam do biura. Pani zostaje, odbiera telefony i zapisuje wiadomości.
– Dobze, plose pana.
Różyk jeszcze przez chwilę przyglądał się dziewczynie, po czym skrzywił się lekko i odchodząc, rzucił na pożegnanie:
– Do widzenia, pani Ewo.
– Do widzenia, plose pana. – Wyjęła kciuk z ust i gdy za Diabłem zamykały się drzwi windy, zawołała: – Ale ja nie jestem Ewa, tylko Monika! – czego on już prawdopodobnie nie usłyszał. Może i lepiej, pomyślała Monika. Jeśli każe zwolnić jakąś Ewę, to kadry może się nie połapią, że chodzi o nią.
– O rany! – sapnęła, gdy po chwili sobie uświadomiła, że Diabeł w żaden sposób nie skomentował ani jej niezapowiedzianego wejścia do gabinetu, ani porzucenia dokumentów na dywanie. W dodatku wszystko zaakceptował bez poprawek. Zadzwonił telefon.
– Sekretariat, słucham – odezwała się, jak nauczyła ją Renia. W ten sposób, jak tamta jej wyjaśniła, zawsze można udawać, że delikwent nie dodzwonił się tam, gdzie chciał. A to może być czasem pomocne, o czym jeszcze się przekona.
– Pani Ewo, punkt ósma pięćdziesiąt pięć kawa ma stać na moim biurku – poinformował ją głęboki baryton, który wprawdzie się nie przedstawił, ale niewątpliwie należał do Diabła.
– Ale ja zaczynam pracę dopiero o dziewiątej i…
– Jak przyjdę o dziewiątej, będzie w sam raz, pani Ewo – zignorował jej słowa.
– Oczywiście, panie dyrektorze – potwierdziła skwapliwie, czując, że nie ma innego wyjścia. – Ale ja jestem… – Głuchy sygnał w słuchawce świadczył o przerwaniu połączenia.
– Monika. Jestem Monika – powiedziała sama do siebie. Po czym już w lepszym nastroju uśmiechnęła się dziarsko i wyjęła z jednej z szuflad firmowe koperty, by nadrukować na nich adresy. Może nie będzie tak źle. Korona jej z głowy nie spadnie, jeśli będzie w pracy kilka minut przed czasem. I tak nie lubiła się spóźniać.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI