Diabły - ebook
Europa spogląda w otchłań. Szerzą się głód i zarazy, w każdym cieniu czają się potwory, a chciwi książęta są zainteresowani wyłącznie realizacją własnych ambicji. Jedno tylko jest pewne: elfy powrócą, a wtedy pożrą wszystkich. Czasem jedyne drogi ku światłu wiodą przez najczarniejszy mrok, a człowiek prawy nie waży się na nie wkroczyć. Taki właśnie sekret skrywa Kaplica Świętej Konieczności, ukryta głęboko w podziemiach cudownego Niebiańskiego Pałacu. Nie ma grzechów, których nie popełniliby tworzący jej trzódkę skazańcy i potwory, nie ma granic, których by nie przekroczyli, nie ma misji, której nie obróciliby w krwawą rzeź. A teraz nieszczęsny brat Diaz musi znaleźć sposób, by przekonać tych najgorszych z najgorszych do służby w szczytnej sprawie. Mają posadzić złodziejkę na trojańskim Wężowym Tronie i zjednoczyć rozdarty Kościół w obliczu nadciągającej apokalipsy. Kiedy udajesz się do piekła, warto mieć diabły za towarzyszy.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68591-55-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był piętnasty lojalności i brat Diaz był spóźniony na audiencję u Jej Świątobliwości.
– Do diabła! – złorzeczył.
Jego powóz utknął w samym środku procesji zawodzących biczowników, dygocąc pod naporem ich ciał. Plecy mieli zlane krwią, po twarzach spływały im łzy uniesienia. Nieśli chorągiew z prostym napisem: „Żałujcie”. Bez konkretów, czego lub za co należałoby żałować.
Ale każdy coś takiego ma, prawda?
– Do diabła!
Zawsze szczycił się swoją punktualnością, nawet jeśli nie była zaliczana do Dwunastu Cnót. Wyruszył na to spotkanie ze swojej oberży z pięciogodzinnym wyprzedzeniem, żeby móc przeznaczyć co najmniej dwie godziny na pobożną kontemplację posągów starszych świętych przed Niebiańskim Pałacem. Powiadano przecież, że wszystkie drogi w Świętym Mieście tam właśnie prowadzą.
W tej chwili odnosił wrażenie, że wszystkie drogi w Świętym Mieście prowadzą w kółko, a on brnie w niewiarygodnej ciżbie przemarzniętych pielgrzymów, prostytutek, marzycieli, intrygantów, handlarzy relikwii, sprzedawców odpustów, poszukiwaczy cudów, księży i fanatyków, oszustów i kanciarzy, prostytutek, złodziei, kupców i lichwiarzy, żołnierzy i oprychów, mrowia żywego inwentarza, kalek, prostytutek, kalekich prostytutek… Wspomniał już o prostytutkach? Było ich chyba ze dwadzieścia razy więcej niż księży. Ich bezczelna obecność w błogosławionym sercu Kościoła, lubieżne prowokacje i obnażone, pokryte gęsią skórką kończyny – wszystko to było wstrząsające, rzecz jasna, haniebne, ma się rozumieć, ale też budziło żądze, które brat Diaz dawno pogrzebał. Taką przynajmniej miał nadzieję, bo teraz był zmuszony poprawić habit i wbić wzrok w niebo. Czy raczej w sufit podskakującego powozu.
To właśnie przez takie pragnienia miał kłopoty.
– Do diabła!
Opuścił okno i wystawił głowę na mróz. Kakofonia hymnów i błagań, okrzyków kupców i próśb o wybaczenie, a wraz z nią woń dymu, odór taniego kadzidła i smród znajdującego się nieopodal targu rybnego natychmiast trzykrotnie przybrały na sile. Nie był pewien, czy lepiej zatykać uszy, czy nos, kiedy zawołał do woźnicy:
– Spóźnię się!
– Wcale bym się nie zdziwił – odparł woźnica, znużony i zrezygnowany, bardziej jak obojętny widz niż człowiek, który otrzymał astronomiczną sumę pieniędzy za dowiezienie brata Diaza na najważniejsze spotkanie w życiu. – Dziś dzień Świętego Elfryka, bracie.
– Co z tego?
– Jego relikwie zostały wyniesione na wieżę kościoła Niepokalanego Przebłagania i wystawione na widok potrzebujących. Ponoć leczą podagrę.
To tłumaczyło obecność w tłumie tych wszystkich kalek wspartych na laskach albo jadących w fotelach na kółkach. Nie mogłyby te relikwie leczyć skrofułów, uporczywej czkawki albo innej przypadłości, która nie przeszkadzałaby wiernym uciekać przed pędzącym powozem?
– Nie ma innej drogi? – zapytał brat Diaz, przekrzykując tumult.
– Są ich setki. – Woźnica wzruszył bez przekonania ramionami. – Ale dzień Świętego Elfryka jest wszędzie.
Nad miastem poniosły się pierwsze dźwięki dzwonów wzywających na południową modlitwę. Zaczęło się od zdawkowych bąknięć z przydrożnych kapliczek, ale dzwonienie stopniowo narastało i przechodziło w nieharmonijny jazgot, w miarę jak każda kaplica, każdy kościół i każda katedra dołączały do obłąkańczego chóru, wabiąc pielgrzymów do przekroczenia progu, zajęcia miejsca w ławach i sypnięcia groszem na tacę.
Powóz szarpnął i ruszył z miejsca. Brat Diaz odczuł obezwładniającą ulgę – a następnie popadł w czarną rozpacz, bo już chwilę później pojazd ponownie stanął. Nieopodal dwaj obszarpani kaznodzieje z konkurencyjnych zakonów żebraczych, wyniesieni pod niebo na rozchwierutanych teleskopowych ambonach, które z jękiem udręczonych mechanizmów chybotały się niebezpiecznie ponad tłumem, pryskając śliną z ust, spierali się o to, co dokładnie Zbawicielka miała na myśli, gdy nawoływała wiernych do wzajemnej życzliwości.
– Do diabła!
Tyle pracy, żeby nadszarpnąć reputację braci w klasztorze. Tyle starań, żeby kochanki opata nie dowiedziały się o sobie nawzajem. Tak się przechwalał, że został wezwany do Świętego Miasta, wyróżniony, przeznaczony do świetlanej przyszłości.
A teraz wszelkie jego ambicje umrą tutaj, w powozie tonącym w ludzkim grzęzawisku, na wąskim placyku nazwanym na cześć świętego, o którym nikt nigdy nie słyszał, zimnym jak lodownia, ruchliwym jak rzeźnia i brudnym jak sracz, pomiędzy malowaną zagrodą dla licencjonowanych żebraków i zbudowanym z lipowego drewna podwyższeniem do wymierzania publicznych kar, na którym gromadka dzieci paliła właśnie słomiane kukły elfów. Patrzył, jak przy wtórze pobłażliwego aplauzu gapiów dzieciaki okładają kijami szpiczastouche, szpiczastozębe, sypiące skrami manekiny. Elfy to elfy, jasna sprawa, zawsze lepiej je spalić niż nie, jednak upojone przemocą pulchne dziecinne buzie miały w sobie coś niepokojącego. Teologia nie była najmocniejszą stroną brata Diaza, ale był praktycznie pewien, że Zbawicielka dużo mówiła o miłosierdziu.
Oszczędność bez wątpienia zaliczała się do Dwunastu Cnót. Pomny tego faktu zawsze szerokim łukiem omijał gromadzących się pod klasztorem żebraków, czasem jednak trzeba zainwestować, żeby potem czerpać zyski. Wychylił się przez okno i znów zawołał do woźnicy:
– Obiecaj, że dostarczysz mnie do Niebiańskiego Pałacu na czas, a zapłacę podwójnie!
– To Święte Miasto, bracie. – Tym razem woźnica nawet nie raczył wzruszyć ramionami. – Tutaj tylko szaleńcy składają obietnice.
Brat Diaz wycofał się w głąb powozu. Oczy mu łzawiły. Zsunął się z siedziska, przyklęknął na jedno kolano i wyjął spod habitu zawieszoną na szyi fiolkę. Pradawne srebro błyszczało od wielowiekowego ocierania się o skórę przodków.
– Bądź błogosławiona, Święta Beatrycze – wymamrotał, desperacko ściskając fiolkę w dłoni. – Święta męczenniczko i strażniczko sandała naszej Zbawicielki, tylko o jedno Cię proszę: żebym zdążył na to zasrane spotkanie z papieżycą!
Natychmiast pożałował, że przeklął w modlitwie, i nakreślił okrąg na piersi. Zanim zdążył na koniec uszczypnąć się na znak pokuty, Święta Beatrycze dała upust swemu niezadowoleniu.
Coś załomotało potężnie o dach, powóz zadygotał i brat Diaz został rzucony gwałtownie w przód. Ledwie zdążył zakwilić rozpaczliwie, gdy krawędź siedziska naprzeciwko wyrżnęła go w usta.Tak to już jest
Alex perfekcyjnie wymierzyła skok z okna na dach powozu, przeturlała się płynnie jak roztopione masło i pięknie stanęła na nogi, po czym spartoliła znacznie łatwiejszy zeskok z dachu na ziemię. Skręciła kostkę, zatoczyła się w tłum, walnęła twarzą (i ustami) w oskorupiały gnojem bok osła, po czym wyciągnęła się jak długa w rynsztoku.
Osioł był poruszony, jego właściciel – wstrząśnięty. Alex nie była pewna, co dokładnie do niej wykrzykuje, bo zagłuszali go lamentujący pielgrzymi, ale z pewnością nie było to nic pochlebnego.
– Pierdol się! – wydarła się w odpowiedzi.
Z okna powozu gapił się na nią mnich z zakrwawionymi ustami i typową miną spoconego ze strachu turysty w Świętym Mieście.
– Ty też się pierdol! – krzyknęła do niego. – Razem idźcie się pierdolić – dodała bez przekonania i utykając, zaczęła się oddalać.
Przeklinanie nic nie kosztuje.
Zwędziła z jakiegoś kramu chustę modlitewną, kiedy właściciel akurat nie patrzył (w jej kodeksie była to nie tyle kradzież, ile raczej przejaw refleksu), owinęła nią głowę jak szalem i dała nura w pielgrzymią ciżbę, siląc się na żałosne pojękiwanie – co w gruncie rzeczy przyszło jej z łatwością, zważywszy na bolesne pulsowanie w stopie i przestrzegające przed niebezpieczeństwem mrowienie na karku. Wzniosła ręce ku postrzępionemu paseczkowi błękitu widocznemu pomiędzy koślawymi dachami i zaniosła bezgłośną, żarliwą modlitwę o ocalenie. Ten jeden raz mówiła prawie serio.
Tak to już jest. Wieczorem zaczynasz, szukając dobrej zabawy, a rano kończysz błaganiem o wybaczenie.
Boże, ależ chciało jej się rzygać. Buzowało jej w żołądku, paliło w obolałym gardle, a i na drugim końcu, w tyłku, zapowiadały się problemy. Nadpsute wieczorne mięso albo kiepskie poranne perspektywy. Pieniądze, które straciła, albo pieniądze, które była winna. A może po prostu gnój na wargach. Nie pomagał też potworny smród bijący od pielgrzymów, którzy mieli zakaz mycia się podczas długiej wędrówki do Świętego Miasta. Zakryła usta rąbkiem chusty i ukradkiem zerknęła w tył, pomiędzy lasem wzniesionych ku niebu rąk…
– Tam jest!
Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała, nigdy nie potrafiła wtopić się w tłum. Łokciem szturchnęła pielgrzyma z przepaską na oczach, przecisnęła się obok drugiego, który posuwał się naprzód na pokrytych strupami kolanach, i naparła w głąb ulicy najszybciej, jak się dało ze skręconą kostką – czyli stanowczo za wolno jak na jej gust. Ktoś w pobliżu głośno wyśpiewywał hymny, licząc na parę miedziaków, ale w tle słyszała odgłosy zamieszania za plecami. Może dopisze jej szczęście i wybuchnie bójka. Świątobliwi pątnicy potrafili być nadzwyczaj drażliwi, kiedy coś próbowało ich oddzielić od Wszechmogącego.
Skręciła za róg i znalazła się na targu rybnym w cieniu Bladych Sióstr. Sto kramów, tysiąc klientów, poirytowany targowy jazgot, słona morska woń porannego połowu lśniącego w rozwodnionym blasku zimowego słońca.
Kątem oka dostrzegła jakiś błysk i odruchowo się uchyliła. Dłoń intruza wyrwała jej włos z głowy, a Alex wśliznęła się pod wóz, prawie dała się stratować tańczącemu w miejscu koniowi, wyturlała się z drugiej strony wprost pod czyjeś nogi i zaczęła uciekać na czworakach po rozlanej pod straganami lodowatej mazi z ości, rybich bebechów i śluzu.
– Mam cię, kurwiszonie!
Ktoś zacisnął dłoń na jej kostce i – mimo że paznokciami dłoni ryła bruzdy w rybiej mazi – wywlókł ją na światło dzienne. To był jeden ze zbirów Bostra, ten w trójgraniastym kapeluszu, w którym wyglądał jak niedorobiony pirat. Alex zerwała się na równe nogi i zaczęła go okładać pięściami. Trafiła go w policzek (źródłem paskudnego chrzęstu była niestety raczej jej dłoń niż jego kość jarzmowa), a wtedy on złapał ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę. Napluła mu w oko, a kiedy szarpnął się do tyłu, kopnęła go w krocze, aż się zatoczył, i machnęła na oślep wolną ręką. Mogą ją pokonać, ale nigdy się nie podda. Jej palce na coś natrafiły; złapała i z wrzaskiem wymierzyła tym czymś cios. Ciężki rondel trafił pirata w policzek z dźwiękiem dzwonu wzywającego na nieszpory, zrzucił mu ten głupi kapelusz ze łba i powalił go na ziemię. Chlusnął gorący olej. Klienci się rozpierzchli.
Okręciła się w miejscu. Zlepiony rybną mazią kosmyk włosów kleił jej się do powiek. Twarze, wybałuszone oczy, wytykające ją palce, sylwetki przepychające się przez tłum w jej stronę. Wskoczyła na ladę najbliższego kramu, aż deski podskoczyły na kozłach, gdy w biegu roztrącała morskie skarby: ryby się rzucały, kraby chrzęściły, handlarki wyzywały ją od najgorszych. Wybiła się do skoku na sąsiednie stoisko, ale pośliznęła się na ogromnym pstrągu. Udało jej się zrobić jeszcze jeden rozpaczliwy krok, zanim upadła, grzmotnęła barkiem o ziemię i legła jak długa w deszczu małży. Zasapana pozbierała się z ziemi i kuśtykając, wpadła w zawalony śmieciami zaułek. Zdążyła zrobić może cztery kroki, zanim zorientowała się, że to ślepa uliczka.
Przykucnęła nieruchomo, gapiąc się na mur i na przemian bezradnie zaciskając i rozluźniając pięści. Powoli, bardzo powoli się odwróciła.
U wylotu zaułka stał Bostro – z mocno zarysowaną żuchwą, wsparty wielgachnymi pięściami pod boki. Wielki czarny kawał złowieszczości. Zacmokał z niesmakiem.
Dołączył do niego jeden z jego zbirów, jeszcze zdyszany po pościgu – ten, który w uśmiechu szczerzył brązowe zęby. Boże, co to był za widok. Jak już musiał tak suszyć tę zębiska, to przynajmniej mógłby je myć. Chociaż najlepiej, żeby jednak ich nie szczerzył.
– Bostro! – Alex przywołała na usta najlepszy uśmiech, na jaki było ją stać, dopóki ziajała jak zgoniony pies. Czyli raczej marny, nawet wedle jej własnych standardów. – Nie wiedziałam, że to ty.
Jego westchnienie było równie ciężkie jak on cały. Od lat zbierał haracze w imieniu Papy Colliniego i bez wątpienia słyszał już wszelkie możliwe wymówki, kłamstwa, usprawiedliwienia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobrazić – i zapewne także kilka takich, które wyobrazić sobie trudno. Słowa Alex nie zrobiły na nim wrażenia.
– Już czas, Alex – powiedział. – Papa chce dostać swoje pieniądze.
– Naturalnie. – Pokazała mu pękatą sakiewkę. – Tu jest cała suma.
Rzuciła mu sakiewkę i jednocześnie rzuciła się do ucieczki, ale byli na to przygotowani. Bostro złapał sakiewkę, a jego gównozęby kumpel chwycił Alex za rękę, obrócił ją w miejscu i pchnął na ścianę, tak że uderzyła głową o cegły i poleciała w zalegające na bruku odpadki.
Bostro otworzył sakiewkę i zmierzył wzrokiem jej zawartość.
– A to ci zaskoczenie… – Odwrócił ją do góry nogami. Ze środka wysypała się ziemia. – Twoja sakiewka jest gówno warta. Tak jak ty.
Do drużyny dołączył niedoszły pirat z różowym śladem patelni na policzku.
– Uważajcie na nią – ostrzegł, przywracając kształt zdeformowanemu i uświnionemu rybami kapeluszowi. – Zagoniona w kozi róg boleśnie kąsa. Jak wygłodniała łasica.
W przeszłości obrzucano ją gorszymi epitetami.
– Posłuchajcie – zachrypiała, gramoląc się ze śmietniska. Przeszło jej przez myśl, że może mieć złamany bark, po czym, kiedy spróbowała go obmacać, doszła do wniosku, że połamała także kości dłoni. – Przyniosę mu pieniądze. Załatwię całą sumę! – Jak? – zapytał Bostro.
Wyjęła z kieszeni szmatkę i rozwinęła ją z należytą rewerencją.
– Oto paliczki Świętego Lucjusza…
Ten w kapeluszu wytrącił je z jej ręki.
– Umiem rozpoznać psią łapę, ty kłamliwa suko.
To było niepokojące, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, ile wysiłku włożyła w spiłowanie pazurów.
– Posłuchajcie. – Uniosła poobijane, roztrzęsione, zarybiałe dłonie w obronnym geście i zaczęła się cofać w głąb zaułka, który jednak szybko kończył się za jej plecami. – Dajcie mi więcej czasu…
– Papa już ci dał więcej czasu – zauważył Bostro, idąc za nią. – I ten czas właśnie się skończył.
– To nawet nie jest mój dług! – jęknęła, całkiem słusznie zresztą, tyle że nie na temat.
– Papa przestrzegał cię przed braniem go na siebie, prawda? A jednak się zgodziłaś.
To również była prawda, w dodatku bardzo na temat.
– Jestem wypłacalna! – Jej głos brzmiał coraz bardziej piskliwie. – Możesz mi zaufać!
– Nie jesteś i nie mogę. Oboje o tym wiemy.
– Pójdę do przyjaciela!
– Ty nie masz przyjaciół.
– Coś wymyślę, zawsze coś wymyślam!
– Tym razem niczego nie wymyśliłaś i dlatego tu jesteśmy. Przytrzymajcie ją.
Zdrową ręką uderzyła Gównozębego, który jednak prawie tego nie zauważył. Złapał ją za ramię powyżej łokcia, pirat chwycił za drugie. Wierzgała, szarpała się, wrzeszczała o pomoc jak zakonnica napadnięta przez rabusiów. Mogą ją pokonać, ale nigdy się nie…
Bostro grzmotnął ją pięścią w brzuch.
Odgłos był taki, jakby stajenny upuścił mokre siodło na ziemię. Wszelka wola walki natychmiast ją opuściła. Oczy wyszły jej z orbit, kolana się pod nią ugięły i zwisła bezwładnie w uścisku. Sapnęła głośno, przeciągle, o krok od wymiotów, i doszła do wniosku, że może tym razem jednak lepiej będzie się poddać.
Cios w brzuch zadany przez kogoś dwa razy większego naprawdę nie ma w sobie nic z romantyzmu – zwłaszcza kiedy jedyne, czego możesz oczekiwać w następnej kolejności, jest drugie takie samo uderzenie. Bostro jedną ręką złapał ją za gardło i jej sapanie przeszło w wilgotny gulgot. Drugą ręką wyjął cęgi.
Żelazne. Błyszczące. Wypolerowane od częstego używania.
Nie wyglądał na szczęśliwego, ale mimo wszystko to zrobił.
– Co wolisz? – zapytał. – Zęby czy palce?
– Zaczekaj. – Zaśliniła się, omal nie połknęła języka. Jak długo grała na zwłokę? Jeszcze tydzień, może dwa. Jeszcze godzina, góra dwie. A teraz pozostało jej błagać o jeszcze jedną chwilę. – Zaczekaj – powtórzyła.
– Wybieraj! – warknął Bostro. Przybliżył cęgi do jej twarzy, tak że musiała zrobić zeza, żeby na nie spojrzeć. – Bo inaczej wiesz, co będzie: jedno i drugie.
– Jedną chwileczkę! – zabrzmiał przenikliwy, rozkazujący głos.
Wszyscy odwrócili się jednocześnie: Bostro, dwa zbiry, nawet Alex, chociaż jej, jako na wpół uduszonej, przyszło to z niejakim trudem.
U wylotu uliczki stał wysoki, przystojny mężczyzna. W swoim fachu nauczyła się jednym spojrzeniem oceniać zamożność ofiary; musiała wiedzieć, czy ktoś jest wystarczająco bogaty, żeby opłacało się go okantować, czy może zbyt bogaty i potencjalnie niewart zachodu. Ten człowiek był bardzo bogaty. Jego peleryna miała lekko poprzecierany rąbek, ale była uszyta z dobrego jedwabiu i haftowana w smoki. Złotą nicią.
– Jestem diuk Michael z Nicei. – Istotnie, mówił z lekkim wschodnim akcentem. Obok niego dreptał pośpiesznie łysy jegomość, któremu pot perlił się na czole. – To mój sługa, Eusebius. Wszyscy patrzyli na niespodziewanych przybyszów. Tak zwany „diuk” patrzył na Alex. Ma miły wyraz twarzy, pomyślała. Ale sama też potrafiła mieć miły wyraz twarzy, a przecież była złodziejską suczą. Każdy potwierdzi.
– Ty jesteś Alex, jeśli się nie mylę?
– Nie mylisz się – powiedział Bostro.
– Masz znamię poniżej ucha?
Bostro przesunął kciuk i uniósł brwi na widok odsłoniętego w ten sposób skrawka szyi.
– Ma – potwierdził.
– Na wszystkich świętych… – Diuk Michael zamknął oczy i wziął bardzo głęboki wdech. Kiedy rozchyli powieki, można było pomyśleć, że ma łzy w oczach. – Ty żyjesz.
– Na razie tak – wyrzęziła Alex, korzystając z faktu, że uścisk Bostra nieco zelżał. Była tak samo wstrząśnięta jak napastnicy, ale wygrywa ten, kto najszybciej otrząśnie się z szoku i zacznie szukać zysków dla siebie.
– Panowie! – obwieścił diuk. – Przedstawiam wam Jej Wysokość księżniczkę Aleksję Pyrogennetos, dawno zaginioną córkę cesarzowej Ireny i prawowitą dziedziczkę Wężowego Tronu Troi.
Bostro bez wątpienia słyszał już wszelkie możliwe wymówki, kłamstwa, usprawiedliwienia i smutne bajeczki, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale na te słowa nawet on zareagował uniesieniem brwi. Zmrużył oczy i spojrzał na Alex z taką miną, jakby ktoś próbował mu wmówić, że bobek, który na jego oczach został wyciśnięty z koziego zadka, to w rzeczywistości złoty samorodek. A jej nie pozostało nic innego jak tylko bardzo wyraziście wzruszyć ramionami. Nazywano ją oszustką, kanciarką, przewalaczką, złodziejką, suką, złodziejską suką, podstępną mendą, kłamliwą gnidą – a to i tak były wyłącznie te epitety, które poczytywała sobie za komplementy. Za to, o ile pamięć jej nie myliła, nigdy, ale to nigdy nikt nie nazwał jej księżniczką. Nawet w najbardziej nieśmiesznych żartach.
Twarz Gównozębego wykrzywiła się w grymasie tak gwałtownym, że odsłoniły się – zwykle niewidoczne – jeszcze bardziej gówniane zęby w głębi jego ust.
– Że niby kogo, do kurwy nędzy?
Diuk Michael mierzył wzrokiem Alex zwisającą pomiędzy dwoma bandziorami jak tani dywanik podczas dorocznego trzepania.
– Przyznaję, że nie wygląda w tej chwili zbyt… księżniczkowato, ale jest, kim jest, i wszyscy będziemy musieli z tym jakoś żyć. Dlatego nalegam, abyście co rychlej oswobodzili królewską osobę.
– Że co? – zapytał niedoszły pirat.
– Puśćcie ją. – Polor diuka lekko osłabł. Alex dostrzegła pod nim coś twardego i niezłomnego. – Ale już.
Bostro spochmurniał.
– Kłamliwa gnida wisi pieniądze naszemu szefowi.
Pirat wyjął ząb z zakrwawionego dziąsła.
– Szczurza łajza wybiła mi ząb!
– Szkoda. – Diuk uniósł brwi. – Całkiem ładny.
Zbir ze złością odrzucił ząb.
– Lubiłem go, kurna.
– Rozumiem, że spotkały panów pewne niedogodności. – Diuk sięgnął do kieszeni haftowanej złotem peleryny. – Bóg mi świadkiem, wiem doskonale, jak niesforne bywają księżniczki. Dlatego… – Wyjął kilka monet, które zabłysły w słońcu. – Mam tu coś dla was. – Dwie monety schował, resztę rzucił na uświniony bruk. – Za fatygę.
Bostro spojrzał w dół. Monety zrobiły na nim wrażenie nie większe niż ziemia wysypująca się z sakiewki Alex.
– Mówiłeś, zdaje się, że to księżniczka, kurwa.
– Heroldowie zazwyczaj pomijają tę „kurwę” na końcu, ale tak. Zgadza się.
– I co, tyle ma być warte jej życie?
– Nie, skądże.
Eusebius przyklęknął na jedno kolano, rozchylił poły płaszcza i wyjął noszony w zanadrzu pokaźnych rozmiarów miecz. Poplamioną pochwę zdobił delikatny srebrny grawerunek.
Sługa pochylił miecz rękojeścią naprzód, podsuwając swojemu panu poobijaną głowicę.
Książę dotknął jej palcem.
– Tyle warte jest wasze.Trzynasta Cnota
– Jestem…
Brat Diaz wypuścił z ręki rąbek habitu, który musiał wcześniej podkasać do wysokości kolan jak podenerwowana panna młoda, która spóźniła się na własny ślub. Klaskanie jego stóp niosło się echem wśród wypolerowanych jak lustra marmurów, gdy coraz bardziej przerażony i zadyszany pędził przez labirynt korytarzy Niebiańskiego Pałacu.
– Jestem…
Pośliznął się na plamie świeżej śliny w miejscu, gdzie grupa wysoko ustosunkowanych pielgrzymów wylizywała posadzkę do czysta, nogi mu się rozjechały i chyba coś sobie zrobił w krocze. Było mu bardzo daleko do dumnej, godnej pozy, o jakiej przybraniu marzył, kiedy snuł plany przemierzania tych uświęconych wnętrz na spotkanie z tą, która nareszcie doceni jego wartość. Na Boga, ależ kręciło mu się w głowie. Zemdleje za chwilę? Umrze?!
– Brat Eduardo Diaz? – zapytała nadzwyczajnie wysoka sekretarka.
Nazwisko brzmiało znajomo.
– Chyba tak… – Wsparł się obiema pięściami na biurku, dyszał rozpaczliwie i jednocześnie starał się wyglądać na człowieka godnego miejsca w samym środku kościelnej hierarchii. – I mogę tylko… przeprosić… za spóźnienie. – Heroicznym wysiłkiem woli powstrzymał wymioty. – Dziś dzień Świętego Elfryka! Przeklęte podagrowe tłumy wyległy na ulice, a mój woźnica…
– Jesteś przed czasem.
– …był do niczego, dlatego się… Że co?
– To Święte Miasto, bracie. – Sekretarka wzruszyła ramionami. – Codziennie składa się tu hołd przynajmniej jednemu świętemu. Wszyscy wszędzie się spóźniają. Dlatego stosownie modyfikujemy terminarz.
Diaz aż oklapł z ulgi. Przesłodka Święta Beatrycze jednak go nie zawiodła! Mógłby uklęknąć i zapłakać tu i teraz, tak jak stał, bał się jednak, że wtedy nie zdoła się już podnieść.
– Bez obaw. – Sekretarka zeszła z czegoś, co musiało być bardzo wysokim taboretem, i nagle okazała się zaskakująco niziutka. – Kardynała Zizka zrobiła miejsce w swoim kalendarzu i poprosiła, żeby zaprowadzić cię do niej, gdy tylko się zjawisz. Zamaszystym, godnym wodzireja gestem wskazała drzwi.
Obok nich na ławce siedział potężny mężczyzna o grubo ciosanych rysach i sękatych palcach; być może on również czekał na wyznaczone spotkanie. Wpatrywał się w brata Diaza szarymi oczami i tkwił w tak absolutnym bezruchu, jakby cały Niebiański Pałac wybudowano wokół niego. Krótko przystrzyżone stalowosiwe włosy odsłaniały dwie pokaźne blizny na czaszce, równie krótki zarost – trzy kolejne na brodzie, a brwi składały się głównie z blizn zamiast włosów. Wyglądał jak człowiek, który przez pół życia spadał z wielkiej góry. Najprawdopodobniej góry siekier. – Zaraz… – mruknął brat Diaz. – Kardynała Zizka?
– Zgadza się.
– Myślałem, że mam się spotkać z Jej Świątobliwością. Miałem zostać wyznaczony do objęcia beneficjum.
– Nie.
Czyżby jednak rzeczy układały się po jego myśli? Jej Świątobliwość mogła wprawdzie być Sercem Kościoła, ale codziennie obsadzała tysiące mało ważnych stanowisk tysiącami mało ważnych księży, mnichów i sióstr zakonnych, poświęcając im zapewne nie więcej uwagi, niż zbieracz winogron pojedynczym owocom.
Natomiast spotkanie z Zizką, przełożoną Kurii Ziemskiej, to coś zupełnie innego. Niekwestionowana władczyni rozległej biurokracji Kościoła i zarządczyni jego kolosalnych zysków, która zauważała tylko ludzi wartych zauważenia, specjalnie dla niego zrobiła miejsce w swoim kalendarzu.
– No dobrze.
Otarł pot z czoła, osuszył chusteczką górną wargę, obciągnął krzywo układający się habit i zaczął się uśmiechać po raz pierwszy, odkąd przekroczył bramy Świętego Miasta. Wyglądało na to, że przesłodka Święta Beatrycze przeszła samą siebie.
– Proszę mnie zatem zapowiedzieć!
Zważywszy, że kardynała Zizka zasiadała na samych szczytach kościelnej hierarchii, jej gabinet prezentował się z lekka rozczarowująco. Owszem, był ogromny jak na standardy wiejskiego mnicha, ale zarazem potwornie zagracony oszałamiającymi stosami papierzysk, które – najeżone ozdobnymi chwostami, zakładkami i pieczęciami – piętrzyły się na ławach po obu stronach od wejścia z precyzją dwóch wrogich armii szykujących się do bitwy. Brat Diaz spodziewał się świetności: fresków, aksamitów, marmurów i poupychanych po kątach złoconych cherubinów. Tymczasem sprzęty, jakie udało się wcisnąć na wąski pasek pustej podłogi pomiędzy dwoma urwiskami biurokracji, w najlepszym razie dałoby się opisać jako nieciekawe i funkcjonalne. Lita kamienna ściana w głębi była osobliwie pofalowana, tak jakby roztopiła się, spłynęła, a następnie zastygła; najprawdopodobniej stanowiła pozostałość prastarych ruin, na których wybudowano Niebiański Pałac. Jedyną dekorację stanowił nieduży, za to dość brutalny obraz przedstawiający biczowanie Świętego Barnaby.
Na pierwszy rzut oka kardynała też nie dorastała do oczekiwań brata Diaza: krzepka, z gęstą szopą szpakowatych włosów, była zajęta zdejmowaniem papierów ze stosu po lewej stronie, opatrywaniem ich rozczarowująco niechlujnym podpisem i odkładaniem na stos po prawej. Urzędowy złoty łańcuch zawiesiła na wystającym ozdobniku oparcia krzesła, a zamiast tego przód szkarłatnej szaty miała przyozdobiony okruchami jedzenia. Gdyby nie czerwony kardynalski kapelusz, leżący do góry nogami na blacie biurka, Diaz mógłby pomyśleć, że znalazł się w biurze jakiegoś pomniejszego gryzipiórka zajętego pospolitymi gryzipiórkowymi sprawami. Jednakowoż – jak lubiła powtarzać jego matka – nie był to bynajmniej powód, by uchybiać własnym wysokim standardom.
– Eminencjo – odezwał się i zaprezentował swój najlepszy oficjalny ukłon.
Niepotrzebnie się starał, bo kardynała nie oderwała wzroku od skrobiącego po papierze pióra.
– Brat Diaz – zachrypiała. – Jak ci się podoba Święte Miasto?
Odchrząknął uprzejmie.
– To miejsce przepełnione nadzwyczajną… duchowością?
– O tak, bez wątpienia. Gdzież indziej można kupić zasuszony penis Świętego Eustachego na trzech różnych straganach odległych jeden od drugiego nie dalej niż o milę?
Brat Diaz poczuł się rozpaczliwie zagubiony, nie wiedząc, czy traktować te słowa jako żart, czy raczej zjadliwe oskarżenie. Ostatecznie postanowił połączyć oba te znaczenia w jedno: uśmiechnął się i jednocześnie pokręcił głową.
– Istny cud, zaprawdę – wymamrotał.
Na szczęście kardynała w dalszym ciągu nie podniosła wzroku.
– Twój opat wypowiada się o tobie w samych superlatywach.
Spróbowałby nie, pomyślał Diaz. Po tych wszystkich przysługach, jakie mu wyświadczyłem.
– Twierdzi, że wasz klasztor od lat nie widział tak obiecującego zarządcy.
– To opinia aż nazbyt łaskawa, Wasza Eminencjo. – Diaz oblizał wargi na myśl o tym, że miałby się wyrwać z duszących klasztornych murów i upomnieć o wszystko, co mu się należy. – Waszej Eminencji jestem jednak gotów służyć w każdej roli, jaką Eminencja uzna za niezbędną, w granicach moich…
Aż podskoczył, kiedy za jego plecami drzwi zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Odwrócił się i stwierdził, że to szpakowaty olbrzym, siedzący wcześniej na ławce w sekretariacie, wszedł za nim do kardynalskiego gabinetu. Wyszczerzył poobijane zęby i zasiadł na jednym z twardych krzeseł przy biurku.
– …w granicach moich… – podjął brat Diaz uparcie, choć niepewnie – …talentów i możliwości…
– To dla mnie wielka pociecha, naprawdę.
Jej Eminencja wreszcie rzuciła pióro, ostrożnie położyła ostatni dokument na szczycie właściwej sterty, potarła umazany atramentem palec wskazujący o umazany atramentem kciuk i uniosła wzrok.
Brat Diaz przełknął z wysiłkiem ślinę. Kardynała mogła urzędować w nijakim biurze wśród nijakich mebli i mieć palce ubrudzone atramentem jak pierwszy lepszy skryba, ale jej oczy były oczami smoka, i to wyjątkowo drapieżnego, onieśmielającego smoka, który nie znosi głupców.
– To jest Jakob z Torunia – powiedziała.
Skinieniem głowy wskazała drugiego z gości. Jego twarz, przywodząca na myśl pień do rąbania mięsa, już wcześniej, na korytarzu, przyprawiała Diaza o lekki niepokój; teraz, na prywatnym spotkaniu z kardynałą, budziła zgrozę. W podobny sposób widok żebraka na progu naszego domu uznalibyśmy za ledwie niesmaczny, ale jego obecność w łóżku byłaby alarmująca.
– Templariusz w służbie Jej Świątobliwości – ciągnęła Zizka. Jej słowa ani niczego nie wyjaśniały, ani nie przyczyniały się do uspokojenia brata Diaza. – Ma wieloletnie doświadczenie.
– Wieloletnie. – Słowo dobyło się z nieruchomych ust rycerza z chrzęstem garści starego żwiru sypniętej w nowe tryby kruszarki.
– Jego rada i przewodnictwo będą dla ciebie nieocenioną pomocą. Jego miecz również.
– Jego… miecz? – Brat Diaz nie bardzo wiedział, dokąd zmierza ta rozmowa, ale myśl, że u jej celu miałby potrzebować miecza, zupełnie mu się nie podobała.
Kardynała leciuteńko zmrużyła oczy.
– Żyjemy w niebezpiecznym świecie.
– Tak? – zdziwił się Diaz, po czym przemyślał sprawę i postanowił zmienić pytanie najpierw w niewesołą refleksję: – Chyba tak. – A potem w posępne stwierdzenie faktu: – Istotnie, niebezpiecznym.
Oczywiście nie dotyczyło to jego osobiście.
On bowiem żył w małej, lecz – jak teraz sobie uświadomił – całkiem wygodnej celi z widokiem na morze i oknem, przez które o tej porze roku zawiewał zefirek niosący woń jałowca. Dręczyło go niejasne podejrzenie, że woń jałowca nie należy do niebezpieczeństw, które Zizka ma na myśli. I rzeczywiście, to podejrzenie wkrótce się potwierdziło.
– Trwa schizma pomiędzy Kościołem Wschodnim i Zachodnim. – Jej Eminencja zdawała się patrzeć przez jego głowę na wskroś, w przestrzeń, w której roiło się od niebezpieczeństw.
– O ile mi wiadomo, obrady Piętnastej Wielkiej Rady Ekumenicznej nie przybliżyły nas do rozwiązania palących problemów – żalił się brat Diaz.
Miał nadzieję zaimponować kardynale jednocześnie swoją świadomością bieżących wydarzeń i wiedzą z dziedziny teologii. Wiedział, że Kościół Wschodni wyświęca mężczyzn na księży, jego duchowni noszą koła zamiast obręczy oraz że toczy się jakiś zajadły spór o datę Wielkiejnocy, ale w gruncie rzeczy nie miał zielonego pojęcia o głębszych przyczynach rozłamu. Ostatnio mało kto się w nich rozeznawał.
– Wielu zachłannych europejskich książąt ignoruje swoje święte obowiązki. Zamiast tego wykłócają się między sobą o władzę doczesną.
Brat Diaz wzniósł w pobożnym geście oczy ku sufitowi.
– W przyszłym życiu wszystkich ich czeka sprawiedliwy sąd.
– Osobiście wolałabym nie czekać tak długo – odparła kardynała tonem, od którego Diaz dostał gęsiej skórki na rękach. – Nas tymczasem dręczy prawdziwa plaga wszelakich potworów, diablików, trolli, wiedźm, czarowników i innych adeptów mającej wiele oblicz Czarnej Sztuki.
Brat Diaz, który chwilowo zapomniał języka w gębie, zadowolił się nakreśleniem znaku obręczy na piersi.
– Nie mówiąc już o innych, jeszcze okropniejszych istotach, które w skowyczącej poza granicami świata wiekuistej nocy knują zagładę wszelkiego stworzenia.
– Demony, Wasza Eminencjo? – wyszeptał brat Diaz, z jeszcze większym entuzjazmem niż przed chwilą rysując kółko na przedzie habitu.
– Do tego dochodzi jeszcze apokaliptyczne zagrożenie ze strony elfów, ma się rozumieć. Nie zostaną na zawsze w Ziemi Świętej. Nieprzyjaciele Boga ponownie wyroją się ze wschodu, niosąc straszliwy ogień, nieczystą truciznę i ten swój przeklęty apetyt.
– Niech ich wszyscy diabli – zachrypiał brat Diaz. Jeszcze trochę i wytarłby w habicie trwały okrąg. – Czy to pewna informacja, Eminencjo?
– Zasięgnęliśmy rady Wyroczni Niebiańskiego Chóru. Słowa, które usłyszeliśmy, nie pozostawiają wątpliwości. Świat tonie w ciemności, w której nasz Kościół jest jedynym punkcikiem światła. Jedyną nadzieją ludzkości. Czy my, ludzie prawi, możemy dopuścić do tego, by to światło zgasło?
No, to było łatwe. Diaz z zapałem pokręcił głową.
– W żadnym razie, Eminencjo.
– W bitwie tego, czego nie można nazwać inaczej niż tylko „dobrem”, z tym, co nie sposób określić słowem innym niż „zło”, przegrana nie wchodzi w grę.
– Absolutnie. – Brat Diaz pokiwał z ożywieniem głową.
– Stawką jest całe Boże stworzenie wraz ze wszystkimi zawartymi w nim duszami, dlatego umiar byłby szaleństwem. Byłby tchórzliwym zaniechaniem naszego świętego obowiązku. Byłby grzechem.
Diaz miał niewyraźne przeczucie, że wkracza na grząski teologicznie grunt, niczym niezdarny niedźwiedź, który w pogoni za królikami zapuścił się na nie do końca zamarzniętą taflę jeziora.
– Znaczy…
– Przy takiej stawce przychodzi chwila, w której obiekcje natury moralnej same w sobie stają się niemoralne.
– Naprawdę? To znaczy tak, rozumiem. Oczywiście. Niemoralne. Stają się niemoralne. Ale naprawdę?
Kardynała się uśmiechnęła. Z jakiegoś powodu jej uśmiech był nawet bardziej niepokojący niż wcześniejsza marsowa mina.
– Słyszałeś o Kaplicy Świętej Konieczności?
– Czy słyszałem… Nie, nie wydaje mi się…
– To jedna z trzynastu Kaplic w Niebiańskim Pałacu. Jedna z najstarszych, równie stara jak sam Kościół.
– Myślałem, że kaplic jest dwanaście, po jednej na każdą z Cnót.
– Czasami zachodzi konieczność zaciągnięcia zasłony nad pewnymi godnymi pożałowania faktami. Jednakże tutaj, w samym sercu Kościoła, musimy sięgać wzrokiem dalej niż tylko pozory Cnót. Musimy zmierzyć się ze światem takim, jaki jest naprawdę.
Czy to miała być jakaś próba? Brat Diaz miał szczerą nadzieję, że tak właśnie jest, na Boga. Tyle że, jeśli miał rację, to zupełnie nie wiedział, co zrobić, żeby tę próbę przejść.
– Ja… ehm…
– Kościół musi pozostać wierny naukom naszej Zbawicielki, to rzecz oczywista. Istnieją jednak pewne nieuniknione zadania i przeznaczone do ich realizacji metody, do których ludzie wielkiej wiary i nieposzlakowanej moralności… nie są stworzeni.
Brat Diaz pomyślał, że gdyby odpowiednio mocno przymknąć oko, to rzeczywiście można by przedstawić taką argumentację, sam jednak nie zamierzał znaleźć się w jej pobliżu. Zerknął na Jakoba z Torunia, ale nie znalazł u niego żadnej pomocy. Jakob z Torunia wyglądał na człowieka, którego metody działania są bardzo dalekie od nieposzlakowanych.
– Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem…
– Rzeczone zadania podejmuje, a metody wykorzystuje zgromadzenie Kaplicy Świętej Konieczności.
– Zgromadzenie, tak?
– Na którego czele stoi prałat. – Zizka znacząco uniosła brwi.
Bezradny brat Diaz odpowiedział podobnym, choć mimowolnym, gestem. Niepewnie przytknął palec do piersi.
– Jej Świątobliwość postanowiła powierzyć tę zaszczytną godność właśnie tobie. Baptiste przedstawi cię twoim podwładnym.
Brat Diaz po raz drugi odwrócił się pośpiesznie i tym razem ujrzał kobietę, która z rękami skrzyżowanymi na piersi stała oparta o ścianę za jego plecami. Nie umiał powiedzieć, czy wśliznęła się bezszelestnie do gabinetu już po jego przybyciu, czy też stała tam od samego początku, ale żadna z tych dwóch ewentualności mu się nie podobała. Trudno było określić jej pochodzenie, Diaz mógł co najwyżej domyślać się, że urodziła się na którymś z licznych wybrzeży Morza Śródziemnego, ale natychmiast doszedł do wniosku, że może być równie niebezpieczna jak Jakob z Torunia – tyle że z zupełnie przeciwnych powodów. Jej strój był krzykliwy i ekstrawagancki, on ubierał się jak skończony abnegat. Jej szeroka twarz była żywa i wyrazista, jego oblicze – skrajnie surowe. Ona również miała blizny: jedna przecinała jej obie wargi, druga, poniżej kącika oka, przywodziła na myśl łzę i dziwnie kontrastowała z czającym się na ustach grymasem rozbawienia.
Kobieta zdjęła ozdobiony złotymi frędzlami kapelusz i skłoniła się tak nisko, że jej ciemne, kręcone włosy zamiotły podłogę, po czym wyprostowała się i znów oparła plecami o ścianę. Skrzyżowała nogi w kostkach (miała złote sprzączki przy butach) w geście nonszalancji, która zdawała się wręcz obelżywa w obliczu narastającej paniki brata Diaza.
– Czy ona… też należy do mojej trzódki? – wyjąkał.
Grymas rozbawienia rozkwitł w uśmiech od ucha do ucha.
– Bee-e-e.
– Zważywszy na niezwykły charakter kaplicy, Baptiste można by nazwać… – kardynała z namysłem zmierzyła kobietę wzrokiem – …świecką duchowną?
Jakob z Torunia zareagował osobliwym prychnięciem, które – gdyby dobyło się z innych ust – brat Diaz mógłby uznać za śmiech.
– Spędziłam kilka tygodni w klasztorze. – Baptiste upchnęła rozczochrane włosy pod kapeluszem. Kilka niesfornych loków wymknęło się spod niego. – Chociaż wciąż sporo mi brakło do wyświęcenia. Zakonnice nie były zachwycone, ale potrzebowały pieniędzy.
– Zakonnice? – powtórzył brat Diaz.
– Zakonnice też muszą pić, bracie. Jak my wszyscy. Może nawet trochę więcej. Poczytuję sobie za zaszczyt, że mogłam asystować kilkorgu wcześniejszym prałatom, w tym także twojej bezpośredniej poprzedniczce.
– Asystować… w jakim charakterze? – zapytał Diaz, chociaż trochę się bał usłyszeć odpowiedź.
Uśmiech Baptiste nieco zrzedł. Na wysokości blizny miała wstawione dwa złote zęby: jeden na górze, drugi na dole.
– W takim, w jakim byłam potrzebna.
– Wydajesz się zakłopotany – zauważyła Eminencja.
Zakłopotanie było najmniejszym zmartwieniem brata Diaza. Nie bardzo wiedział, w co się wpakował, nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale zaczynał nabierać coraz silniejszego przekonania, że czym prędzej chce się z tego wyplątać i że jeśli nie zrobi tego tu i teraz, będzie za późno.
– Ehm… Jak Waszej Eminencji wiadomo, specjalizuję się… przede wszystkim, znaczy… w biurokracji…? – Pozbawiona okna połać kamienia za plecami kardynały zaczynała się upodabniać do ściany więziennej celi. – Przestawiałem książki. W bibliotece. Klasztornej bibliotece. To był mój główny… wkład. – Rozpaczliwie starał się umniejszyć swoje dokonania, które przez poprzednie miesiące rozdymał do niedorzecznych rozmiarów. – Prowadzenie ksiąg. Papierkowa robota. Czasem jakieś negocjacje w kwestii spornych praw do wypasu, tego typu rzeczy. Urzędowe sprawy. – Zaśmiał się, ale nikt mu nie zawtórował i jego śmiech zmarł śmiercią niemal równie bolesną, jak Święty Barnaba w niepozornej ramie na ścianie. – Dlatego… – wskazał Jakoba z Torunia – …rycerze i… ehm… – Machnął ręką w stronę Baptiste. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak ją nazwać, i postanowił ją pominąć. – Demony, noc, która skowyczy poza granicami świata…
– Tak? – Ponagliła go wyraźnie zniecierpliwiona kardynała.
– To wszystko… tak jakby… wykracza poza moje doświadczenie zawodowe.
– A jakie doświadczenie miała Święta Ewarysta, kiedy w wieku piętnastu lat złapała włócznię swojego ojca i stanęła na czele trzeciej krucjaty przeciw elfom?
– Ale czy ona przypadkiem… – Diaz się skrzywił – …nie została, tak jakby… zjedzona żywcem?
Czoło Jej Eminencji pokryły zmarszczki.
– Toczymy wojnę o przetrwanie. Nasz wróg jest bezlitosny. Aby wygrać wojnę, trzeba czasem sięgnąć po taką samą broń, jakiej używa nieprzyjaciel. Jeżeli mamy zwalczyć ogień, musimy być gotowi sami użyć ognia.
Twarz brata Diaza wykrzywiła się jeszcze mocniej.
– Ale czy wobec tego, Eminencjo, należy się spodziewać, że w walce z diabłami… sami też będziemy musieli… się nimi posłużyć?
Jakob z Torunia bujnął się w przód na ławie, wyszczerzył zęby i sztywno wstał.
– Rozumiesz – powiedział.
– Dla ciebie to niepowtarzalna szansa awansu, dla Kościoła zaś okazja do realizacji własnych interesów. Ale najważniejsze… – Zizka wstała, zdjęła łańcuch z oparcia krzesła i założyła go sobie (nieco krzywo) na ramiona. Wysadzana klejnotami obręcz zakołysała się w przód i w tył. – Najważniejsze, że będziecie czynić dobro. – Nałożyła kapelusz, dając niedwuznacznie i nieodwołalnie do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca, a przedstawione na nim decyzje są ostateczne. – Czyż nie po to dołączamy do Kościoła?
Matka Diaza kazała mu wstąpić do Kościoła, żeby oszczędzić rodzinie dalszego zażenowania, nie sądził jednak, żeby to właśnie chciała usłyszeć przełożona Kurii Ziemskiej. Jeśli zaś chodzi o jego faktyczne doświadczenie życiowe, to jednego nauczył się wyśmienicie: mówić ludziom to, co chcieli usłyszeć.
– Naturalnie – odparł z wysilonym, wątłym uśmiechem na ustach. – Aby czynić dobro.
Cokolwiek by to znaczyło, u diabła.