- W empik go
Dialogi. Humoreska dramatyczna. Proza poetycka - ebook
Dialogi. Humoreska dramatyczna. Proza poetycka - ebook
Tom zawiera wybór utworów literackich Janusza Korczaka: „Bezwstydnie krótkie”, „Senat szaleńców. Humoreska ponura”, „Sam na sam z Bogiem. Modlitwy tych, którzy się nie modlą”. Korczak poświęcił życie pracy z dziećmi i propagowaniu idei poszanowania praw dziecka. Swoje poglądy formułował w postaci tekstów literackich – zarówno dla dzieci, jak i dorosłych – oraz publicystycznych.
Kategoria: | Kino i Teatr |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-815-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
a) _Pisać?_ (szkoda czasu).
b) _Czytać?_ (kino – kryzys książki).
c) _Wydawca się krzywi_ (papier – druk).
d) _Zresztą czytelnik sam_...
_Bezwstydnie krótkie_ (nowele).
– Ależ to głupiec.
– Wiem.
– Nie ma żadnych kwalifikacji.
– Wiem.
– W dodatku, niezupełnie, jakby to – no, niezupełnie pewny człowiek.
– Wiem.
– Takie odpowiedzialne stanowisko.
– A masz pan innego kandydata?
– Innego? – No, przecie – tak od razu – z miejsca.
– Aha: no, to wiedz pan, że ze względów taktycznych, dla dobra stronnictwa, on musi tymczasem być i mądry, i wykwalifikowany, i najzupełniej pewny. – Tymczasem. Zobaczy się, co dalej.
– Chyba że tak.
– Mówię ci jak uczciwy człowiek: on niewart pomocy. Sam sobie winien. Mógł mieć. – No, ale jak się uparł, że mu nie wypada, to wybacz.
– No, ale tak go zostawić? On zawsze był przecie dziwak.
– Nie dziwak, ale dureń. Wiesz, co mi wtedy powiedział? „Ja kraść nie będę”. – Rozumiesz: wszyscy mogą, tylko nie on.
– Wiesz przecie: nigdy nie liczył się ze słowami.
– Ale ja się liczę i grosza mu nie pożyczę. Dosyć! Ma, na co zasłużył.
– Więc nie oddał?
– Lepiej jeszcze. Pożyczył znów trzysta złotych.
– Idiota jesteś.
– Ależ poczekaj: jaka ty w gorącej wodzie kąpana.
– No, więc gadaj.
– Od razu ostro wsiadłem. A on: „Czy się zapieram – jak tylko będę miał – jak będziesz w potrzebie, też pomogę”. I powiada: „Napadłeś na mnie”.
– A ty?
– Mówię mu, że jak żyję, na nikogo nie napadałem, tylko żeby zwrócił. A on: „Pożycz mi jeszcze trzysta, to – już razem”.
– I pożyczyłeś?
– A co miałem robić? Mówił, że ma nóż na gardle.
– Idiota jesteś.
– Rzeczywiście. Ciekaw bardzo jestem, co ty byś na moim miejscu zrobiła? Miał nóż na gardle.
– Powiadam ci: boki zrywać.
– No, nie wierzę.
– Głupia jesteś. Wracam właśnie od nich.
– Ale skąd się, u licha, dowiedział?
– Ba. Kiedy dostał ostatni anonim, poleciał z nim do biura detektywów.
– Daj pokój, bo pęknę. Do biura detektywów? No i co?
– No, nic. Powiedzieli, że tak. Więc naprzód miał jego zastrzelić, potem siebie, siebie i ją, ją i siebie, a potem przebaczył.
– A ona?
– Ona mu przyrzekła, że ostatni raz.
– I uwierzył?
– Nie tylko on, ale ona, ona sama uwierzyła. I to jest najkomiczniejsze.
– Skąd wiesz?
– Mówiła mi. Wracam właśnie od nich. On zapłakany, ona zapłakana. Jak w romansie dla młodzieży.
– Co też to się dzieje na świecie.
– Pomyśl tylko: w dzisiejszych czasach... Idź do nich, przekonasz się... Warto!...
– Zwyrodnienie? No, dobrze. Niech sobie będzie zwyrodnienie. – Lesbijska? Dobrze. Niech będzie, jaka chce. Ale zlituj się, człowieku, ja się tylko pytam: czym? – No – czym? I jak ich dwie, to kto, jak? Musiałeś się przesłyszeć albo zażartowali z ciebie.
– To i ty kradnij.
– Nie umiem, Ewuniu. Ani ojciec, ani dziad.
– Sprobuj, Adasiu. Widzisz przecie. Czy ja wyrzucam pieniądze?
– A czyż ja mówię?
– Nie mogę końca z końcem. Życie brzydnie. Dzieciska się marnują. Sprobuj także. Dlaczego inni?
– Nie kuś mnie, kobieto... A jak jeszcze imię stracę? Pomyśl tylko: sąd – śledztwo – prokurator. – Pro-ku-ra-tor. Za nic.
– No, nie. Ja tylko tak. Ślubowałam, to będę wierną – choćbyś nawet tam i został do końca uczciwy. – No, uściśnij mnie. Przytul mnie przynajmniej, Adasiu. – Oooch, Boże!
– Powiadam ci: tak spodlałem w tej naszej demokratycznej, tak do cna schamiałem, że jak mnie w tramwaju jaki obdartus albo Żyd potrąci – już nawet nie odczuwam potrzeby wyrżnięcia go w pysk. Rozumiesz: nawet potrzeby... Usunę się – i nic...
– A ty co?
– Ja? No, powiedziałem jej, jak należy. Że jest żoną, matką. Do czego to podobne? Powiedziałem, że kobieta powinna się szanować. Że jeśli w rodzinie moralność już tego, to wszystko zginie. – Powiedziałem, że – bo ja tam pamiętam – do rozumu, do serca przemówiłem. Długo mówiłem.
– No, a ona?
– Powiada, że teraz taka moda, że wszystkie – kto ich tam zrozumie. Musi przecież coś wiedzieć, kiedy mówi. Teraz naprawdę trudno się dogadać. Tak się coś wszystko pokotłowało, pokiełbasiło po tych wojnach. Moda na zdradzanie. Pierwsze słyszę.
– To tak? Więc na to nasi bohaterowie krew przelewali, żebym w niemodnym kapeluszu chodziła? Na to zerwali kajdany, żeby żona urzędnika niepodległej w zeszłorocznych sukniach na pośmiewisko się wystawiała? Ty barbarzyńco, najeźdźco, ty okkupańcie!
– Dlaczego wyraźnie nie powiedzą? To wolno, tego nie. Temu wolno, temu nie. Do wczoraj było wolno, od dziś nie. – Józef za to samo nic, a Karol w kozie. – Władek przed rokiem jeszcze nic, a Paweł już dziś w pace. – Franek we Lwowie nic, a Filipowi w Warszawie wytoczono sprawę. A potem się dziwią, że jest zastój. – Ludzie się boją, nie mogą się zorientować. – Nie każdy chce zaraz, żeby o nim gazety smarowały. Bo żeby choć pisać zabronili. Ale nie. Pierwszy lepszy pismak weźmie i dopiero będzie cię szkalował. A jak ma, jucha, dowody, to i sąd nie pomoże. Jakie sądy, taka to i cała... Nie darmo Niemcy – jakże to: _Polnische Bruderschaft_.
– Wiem – wszystko wiem. Ty mi kurierkową wiedzą nie zaimponujesz. – Tylko że dawniej kłanialiśmy się jednemu. Albo Niemcowi, albo Moskalowi. A teraz wszystkim: i Czech, i Moskal, i Niemiec, i Włoch, i Anglik, i Turek. Przecież nawet mamy posła w Palestynie też. – Ja bym tym parchulom posłów jeszcze opłacał. – Wolę jednego gospodarza niż dziesięciu. – Tak.
– Bój się Boga, przecież inni też.
– Kto: inni?
– No, Francuzi, Anglicy, Niemcy.
– Powiadasz, że inni? – Więc co z tego? Widocznie chcą. Widać im tak dobrze. A ja nie chcę – i basta. Basta – rozumiesz – baaaassssta!
– A czy czasem nie ona właśnie ukradła?
– Ależ sąsiedzie, co też sąsiad? Gdybyście widzieli, jak szukała. Łzy miała w oczach. – Musiałem ją uspokajać. – Mówi: „Tak mi przykro, że akurat ze mną”.
– Może udawała?
– Cóż znowu. Najwyżej dwadzieścia lat – dziecko prawie. Skąd by taka przewrotność?
– Po nich wszystkiego się można spodziewać.
– Ja wiem. Ale nie ona. Tak się do mnie tuliła. „Wsią pachniesz” – mówi. – I w głowę – i w oko („w oczko”, mówi), i w twarz, i w szyję...
– Podejrzane, sąsiedzie. Przecież my już nie tacy młodzi.
– Mówiła, że młodych nie lubi, bo natrętni. Zresztą – pięćdziesiąt lat – to jeszcze nie tego – nie taki znów wiek!
– A ile było w portfelu?
– Bagatela: nawet nie całe pięćset.
– Sama nie wiem, jak to się stało. Zaraz na dworcu. Taki uprzejmy. Pyta się: do kogo, po co? Powiada, że trzeba być bardzo ostrożną. Aż żenująco usłużny. – Już nawet nie jak znajomy, ale – przyjaciel. – Ten kapelusz on mi właśnie doradził.
– Ale pomyśl: przecież to jednak okropne.
– Ja też mu tak powiedziałam. Bo trzeba ci wiedzieć, żem zaczęła strasznie płakać, aż mnie wodą cucił. I tak właśnie mówię: „To przecież okropne”.
– A on?
– Tak się jakoś naiwnie uśmiechnął i mówi: „A cóż w tym złego, żeśmy wymienili kilka serdecznych wyrazów?”.
– Kilka – – serdecznych – – wyrazów? Dziwna doprawdy ta Warszawa. Trzeba się będzie wybrać.
– Dobrowolnie? – Nie. – Co to, to nie. Na kryminały dam, ale nie na szkoły. – Dosyć! – Żeby chamom do reszty we łbach poprzewracać. – Powszechne nauczanie! – A do gnoju, psi synu. – Kto będzie bydło pasał, krowy doił, kartofle kopał – profesory? – Seminaria, psiakrew: agitatorów tylko. – Widły, hyclu, nie gazetę. W pysk, nie wybory. – Ja mam do tego paskudztwa rękę przykładać? – Kryminał – i owszem, ale nie szkoły. – Na mnie możecie nie liczyć. – A ile wam tam brak jeszcze do tej waszej – szkoły?
– Mogą sobie, panie dzieju, robić, co chcą. I ludowładztwo, i żydowładztwo, nawet komuniści, owszem. – Mnie nic do tego. Mamy prezydenta, mamy ministrów, sejm. Płacą im: niech rządzą. Po mojemu głupio, ale trudno – widać tak ma być. – Ale na moich śmieciach: ja pan. I tu niech mi się nie wtrącają. Demokracja? – Dobrze. – Ale jeszcze nie u mnie. – Może ja głupi, może nie taki znów głupi. – Ale dopóki ja żyję... panie dzieju – niech oni mi swoich porządków – tu – nie – bo stracę wreszcie cierpliwość.
– No, już dobrze – dobrze. Zmarnowałem ci życie. Dobrze. Źle zrobiłaś, że wyszłaś za mnie. Dobrze. Jesteś nieszczęśliwa. Nie rozumiem ciebie. Jestem egoista, tyran. Zgoda. – Ale musisz chyba przyznać, że zupa jest przydymiona?
– Jakże? Na wspólnika brać notorycznego złodzieja?
– Mój kochany, znam go lepiej niż ty. I mogę cię zapewnić, że nie tylko nie jest notoryczny, a właśnie – wprost odwrotnie – to jest nieskazitelnie uczciwy złodziej. I właśnie takiego nam potrzeba. Nie wolno się do ludzi uprzedzać. A ty zaraz: notoryczny... Jak się chce robić interesy, nie można się bawić w grę słów... Notoryczny... Myślałby kto...
– Bo właściwie nawet nie wypada, żeby panna z dobrego domu urodziła nagle dziecko.
– Po pierwsze: nie nagle. A po drugie: po co zaraz dziecko? – W Paryżu jest doktór, który tam coś szczepi małpom i wcale dzieci nie mają. – Człowiek majętny, na stanowisku. – Dlaczego by nie miał pojechać z nią do Paryża? – A ja – będę się mogła nawet wystarać o paszport ulgowy. – Zobaczysz, że będzie dobrze.
– Boję ja się tego dobrego.
– Pan nie wierzysz? – I ja nie wierzyłem. – Ale są. – Wiem na pewno. – Już dawno. – Wtedy nazywali się – wolnomularze. – Tylko panie, ani słówka. Nie wolno o nich. Ani mru-mru. – Wszystko – oni. – Wojna – masoni. – Dolar – masoni. – Jakaś tam, panie, heca – masoni. Tylko, na miły Bóg, ani słowa, że ja to panu... Bo sprzątną... Uważasz pan? – Sprzątną bez pardonu. – I nikt się nie ośmieli nawet – dać znać do komisariatu. – Otrują i – cicho, sza. Utopią – i sza. – Panie kochany, człowiekowi włosy dęba stają.
– Więc co robić?
– Nic. – Sza! Życie każdemu miłe.
– Doprawdy – niesprawiedliwi jesteśmy. Że mogą się ubrać w brylanty, smacznie zjeść i siedzieć w loży – nawet tego im nie użyczyć? Toć oni, niebożęta, nic innego nie mają. – Zresztą: ich to tak jeszcze bawi.
– No, właśnie: wróciłam późno. Więc co? – Z chłopcami! – No, tak: z chłopcami. – Dosyć tej opieki! – Bylem na czas przyszła do biura. – A mama mi może zabroni? – Jestem na posadzie. Jestem niezależna. – Może mam się kłaść do łóżka z kurami – z maszyną do pisania? Chce mnie mama wtrącić w perwersję? Dobre sobie. – – – Przestań się dąsać, matulu. – Jak będziesz grzeczna, i ciebie wprowadzę w świat.
– Wyspiański? Owszem. Ale słuchaj: Margrabina. Niewidoma córka. – I on się poświęcił. Potem ona go z takiego niebezpieczeństwa. A żebrak był spadkobiercą tego, co na galerach. – Spotkali się i dopiero zaczął ją całować. Takie piękne. – Płakałam. Śnił mi się. – Jaki szlachetny! – Bo gdyby nie (zapomniałam – jakieś takie włoskie imię), gdyby nie ten łotr, mogli się jeszcze w pierwszym tomie pobrać. Tyle cierpieć: dwa tomy. – Ale i Wyspiański niczego.
– Ależ to oszustwo.
– Niech i tak będzie.
– Więc?
– Więc ideały, mój kochany, dobre dla pensjonarek. A ty jesteś przecież mężczyzną. W twoim wieku trzeba się już zacząć szanować. Nie wolno się kierować fantazjami.
– Więc mam okradać Polskę?
– A kto ją ma okradać, jeśli nie my? Wolisz może, żeby Żydzi?
– Ani my, ani oni.
– Dzieciak jesteś. Stary dzieciuch. Wstydź się.
– Powiadam mu: stać cię, to używaj. Pyta się – jak, co? Więc ja: wszystko. – Samochód – gramofon – kino – szampan – foxy – jazzy – czekolada – karty – troty – filantropia – pijama – zegar z dewizą złotą – obrazy ręczne – portrety olejne – bomboniery – bukiety – brązy – psy – kobiety. Co najdroższe! A on nie: mówi, że trzeba oszczędzać. No i leży. I gdybym go nie uprzedzał. Ale mówię: „Patrz tylko, jak ja”. – No i co? – Ano nic. Ja mam, a on... Szkoda, bo dobry nawet, tylko lekkomyślny chłop. – Oszczędzał. – No i co? – A uprzedzałem – mówiłem.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.