- W empik go
Diament - ebook
Diament - ebook
Szesnastoletni Damian Diament, licealista o skomplikowanej osobowości, niezwykłej wrażliwości i wyobraźni, wpada w rozstrój nerwowy. Nie umie się odnaleźć w otaczającej go rzeczywistości, przeżywa rozmaite lęki, osaczają go fobie, dręczą obsesyjne myśli i wyobrażenia o czymś strasznym, nieodwracalnym. Cierpienia psychiczne chłopca stara się uleczyć psycholog-psychiatra, jednak jego zabiegi okazują się bezskuteczne. Po nagłej śmierci ojca chłopak zamyka się w wirtualnej krainie i świat realny przestaje go obchodzić. Pochłaniają go gry komputerowe, zatapia się w cyberprzestrzeni, rozmawia z wirtualnymi stworami, buduje cmentarz, który nazywa Schroniskiem Park. Świat wirtualny jest jednak niebezpieczny: jeden z kolegów Damiana po wielu godzinach gier komputerowych dostaje padaczki i jest sparaliżowany. Damian również mdleje z wyczerpania, trafia do szpitala, ale dzięki pomocy dziewczyny usiłuje wrócić do świata rzeczywistego. Nie jest to łatwe, bo cyberprzestrzeń wciąż go nęci. Kiedy jednak stwierdza, że komputer nie przyjmuje jego hasła, ucieka przed siebie i dokonuje radykalnych zmian w swoim życiu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-089-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli Szatan jest Śmiercią, to przychodzi znienacka… Była lekcja historii, wysmukły i do przesady schludny, ładnie pachnący Zenon Ryś opowiadał o Mezopotamii. Słońce oślepiało mnie, przebijało szkolne szyby. Łomotało mi serce, miałem wrażenie, że wyfrunie jak czarne ptaszysko. Ściskałem długopis, który po chwili się złamał. Kurczowo trzymałem zeszyt i widziałem swoje paznokcie i koniuszki palców zupełnie pobielałe… martwe… Byłem spocony i bałem się, że jeśli wstanę, to coś uniesie mnie w górę… Zerwałem się i wybiegłem z klasy.
Kameralna buda, w której właśnie rozpocząłem edukację mającą doprowadzić mnie do matury i dalej, mieściła się na początku osiedla studenckiego, w pobliżu lasów. Zbiegałem z pierwszego piętra po schodach i przewróciłem sprzątaczce wiadro z wodą. Wybiegłem na dwór, prosto w słońce. Próbowałem iść, lecz nie mogłem, coś wyrywało mnie do przodu, musiałem biec. Biegłem środkiem szosy, tak było bezpieczniej, bałem się zieleni. Trąbiły samochody… wymijały mnie i słyszałem brzyd kie słowa. Dobiegłem do rozwidlenia dróg, z którym jedna prowadziła w kierunku domu, druga w kierunku miasta. Poboczem chodnika gnałem w stronę domu, aby tam znaleźć ratunek. Każdy przejeżdżający samochód powodował nieznośną chęć rzucenia się pod koła… Szyby sklepowe wciągały mnie do środka, miałem ochotę je roztrzaskać. Potrącałem ludzi, miałem wrażenie, że moja nienormalność jest widoczna, nie biegłem równo, wysoko podnosiłem nogi, ręce miałem zaciśnięte, w piersiach palącą obręcz… Przebiegłem na czerwonych światłach, słyszałem pisk hamulców. Jeszcze kilometr, osiemset metrów. Kawałek pod górkę, a potem z tej górki skrótem przez piaski i wąską dróżką w dół, tutaj się wywaliłem i rozharatałem łokieć, ale już miałem blisko… Blok, w którym mieszkałem, wchłaniał mnie, zderzyłem się z sąsiadką, otworzyłem drzwi mieszkania, Igor merdał ogonem i skakał na mnie… runąłem na tapczan w swoim pokoju… przytulałem psa, nagle przeraziłem się, że zaraz mnie zagryzie, wygoniłem psa z pokoju, przestawiłem tablicę powieszoną na drzwiach z „Otwarte” na „Nie przeszkadzać!”. Przypomniałem sobie, że mama miała jakieś tabletki na uspokojenie, pies chował się przede mną, leżał w kącie i trząsł się, znalazłem w apteczce małe żółte kuleczki, wyrwałem z kartonika połowę, popiłem wodą z kranu…
– Damian! – usłyszałem. Runąłem na swoje łóżko, poduszką zakryłem głowę, nadal jednak słyszałem ten głos, moje imię mnie wołało… Coś takiego kiedyś już się zdarzyło! – leżałem nieruchomo cały mokry, nie poszedłem na kolację, nie odpowiadałem mamie. – Damian!… udało mi się zasnąć, ale była to jakaś przerywana, męcząca drzemka. Musiałem przemieszczać się tramwajami do Gdyni, a potem z powrotem do swojego miasta, nie potrafiłem odnaleźć połączeń, nie mogłem skasować biletu… myślałem o tym, że w pokoju są szyby i można je rozbić, jest okno i można wyskoczyć, w kuchni na stole albo w szufladzie był nóż i można kogoś uderzyć, wbić w kogoś, zabić… Dostałem mdłości, konwulsji, nie byłem w stanie odnaleźć żadnego tramwaju do Gdyni.
Mama parzyła mi ziółka, potem przyjechał lekarz. Powiedział, że do południa przejdzie. Położyłem się w pokoju obok mamy.
Po zastrzyku spałem jak zabity.
Obudziłem się. W fotelu obok tapczanu siedziała Lena.
Była piękna. Kładła mi kompres na głowę. Poprosiłem, by mnie pocałowała.
– Damian! Mój kochany! – mówiła i wierzyłem, że przy niej żadne demony mnie nie opanują.
***
Prawie tydzień nie chodziłem do szkoły. Czekaliśmy z mamą na ojca. Tato prowadził firmę z jakimiś farbami, miał w związku z tą pracą dużo wyjazdów.
Lena codziennie przynosiła mi wieści z budy, na bieżąco mogłem zapoznać się z programem. Gdy wieczorami siedziałem nad podręcznikiem, czułem się lepiej, jakbym zapominał o swoich dziwnych lękach. Ale gdy wyszedłem z Igorem na spacer, znowu wszystko mnie dopadło, nie mogłem pojąć tego, że są jakieś szyby w oknach, miałem ochotę brać kamienie i rzucać. Bałem się też ludzi. Nie potrafiłem zagwizdać na psa, gdy leciał do jakiejś suki, wróciłem do domu cały mokry, a Igor patrzył wyczekująco zdziwiony, że spacer był tak krótki.
Stałem przed lustrem i wydawało mi się, że jestem jakiś zmieniony. Podpuchnięte wyblakłe oczy, pomarszczone czoło… Włosy jakieś inne. A przecież podobno miałem wysokie i gładkie czoło, wyraziste piwne oczy, gęste brwi… Nie dostrzegałem w sobie niczego przyjemnego, byłem jakimś klocem, na dodatek miałem różne tiki, policzki mi drgały… Coś się zmieniło. Bałem się. Miałem wściekłą ochotę roztrzaskać to głupie lustro! Bałem się, że usłyszę głos, który każe mi to zrobić: Rozbij to! Zabij psa! Uciekałem do swojego pokoju. Nie zdziwiłbym się, gdyby moja głowa sięgała sufitu, a ręce włokły się po ziemi…
Przypomniało mi się, że coś podobnego kiedyś już było. Pod koniec podstawówki. Byłem po pierwszej olimpiadzie biologicznej, poszło mi nieźle i szykowałem się do turnieju wojewódzkiego, a sama szkoła stała się potwornie nudna.
Starałem się nie mieć kontaktu z innymi uczniami, mimo że byłem lubianym kolesiem i nikt do mnie nic nie miał. Ale wszystko wydawało mi się potwornie dziecinne i jakby powtarzane. Zanim zasiadłem w swojej ławce, miałem wrażenie, że tkwię w niej od paru godzin… całkiem miła pani Mirka, która była wychowawczynią, przeraziła mnie kiedyś, gdy w jej gabinecie piliśmy herbatę i gawędziliśmy o planach wakacyjnych. Pamiętam, że bałem się na nią patrzeć i czekałem, żeby herbata i ciasteczka jak najszybciej się skończyły. Był problem z trochę rozrabiającym i lekko niedorozwiniętym Asiem, i pani Mirka prosiła mnie, żebym porozmawiał z tym chłopakiem, aby zmobilizował się i uzupełniając swoje braki ukończył tę naszą szlachetną budę typu szósta klasa i spokojnie wylądował w naszym gimnazjum, a nie w gorszym. Pani Mirka była naprawdę bardzo miła, a ja czułem się coraz gorzej. Krztusiłem się ciastkiem i rozlewała mi się herbata. W jakimś momencie wyraźnie odczułem, że tak samo już było, że coś powtarzam, jakbym oszukiwał świat, który wydawał się przedstawieniem… kolejną powtórką. Powiedziałem, że nie mogę pomóc Asiowi, bo mógłbym mu tylko zaszkodzić, i uciekłem z gabinetu wychowawczyni. Musiała coś zauważyć, bo gdy przelotnie spotykaliśmy się, zawsze uśmiechała się i pytała, czy wszystko okay.
Dużo wtedy jeździłem na rowerze, to mnie pasjonowało, a potem próbowałem swoich sił jako ekstremalny cyklista. Kiedyś upadłem na głowę i miałem kłopot, a składany rower nadawał się na złom.
Wszystkie dzieciaki z naszej podstawówy dostały się do gimnazjum, a ja pojechałem z rodzicami i o dwa lata starszą Ami z Francji na Mazury. Stary szalał ze swoimi łajbami, Ami wdzięczyła się do mnie, wakacje były udane. Potem ja miałem być kilka tygodni pod Paryżem, ale wtedy, 8 sierpnia, zdarzył się ten cholerny wypadek – tir walnął w taty astrę i staruszek był cały w gipsie. Myślę, że przeżył cudem, pamiętam, jak siedziałem przy jego łóżku wieczorem w szpitalu i znowu miałem to odczucie, że tak już było, że to powtórka. Tato, mówiący z trudem, zapytał, czy mógłbym mu coś poczytać, jakby to było umówione, że mam w plecaku jego ulubioną „Księgę z San Michele”.
Często wydawało mi się, że jestem u Ami i na przykład turlamy się z parkowej góry, nieprzytomni. A potem się całujemy. Bo to właśnie ona pocałowała mnie po raz pierwszy i później stało się to takie naturalne między nami. Ami całowała zupełnie inaczej niż polskie dziewczyny, ona operowała językiem, warg prawie nie czułem. I nigdy jej nie krępowało, że ktoś nas widzi.
Tato wyzdrowiał, a ja poczułem, że budzi się we mnie mężczyzna. Gimnazjum było nudne i mniej konkretne niż ta podstawówa, dzieciaki nudziły się i wygłupiały, szpanowały, prawie połowa paliła papierosy, niektórzy przypalali trawę, wielu piło piwo. Miałem takie odczucie, że nasi nauczyciele trochę nie wiedzą, co z nami robić i jak się do nas odnosić. Nie było już takiej bliskości jak dawniej. Znalazłem się w dziesiątce finalistów olimpiady biologicznej i nie czułem z tego powodu specjalnej satysfakcji. W domu pojawił się Igor. W moim życiu pojawiła się Lena, godzinami rozmawialiśmy na gadulcu, a każdy weekend spędzaliśmy na jakichś górskich włóczęgach. W drugiej klasie Lena przeniosła się do mojej budy. Była wysoka, z ciemnymi, związanymi z tyłu włosami, miała oczy ze złota. Serio, to nie były żadne inne oczy, to były oczy złote. Nikogo już później nie poznałem o takich oczach.
Pojechaliśmy w czasie przerwy bożonarodzeniowej na narty. Ona z rodziną i moi starzy. Starszyzna wieczorami grała w brydża, my chodziliśmy na długie spacery, chodziliśmy do utraty tchu. Pamiętam, było masę śniegu, gdy przewróciła mnie… i wtedy… w tym śniegu nadzy… wtedy została moją kobietą. Potem grzaliśmy się w jakiejś nocnej knajpce i piliśmy piwo. Lena coraz bardziej bełkotała, mówiąc, że wyjdzie za mnie i urodzi mi pół tuzina dzieci. Ja bąknąłem, że wystarczy jedno dziecko, chłopczyk. Policja nas legitymowała i odwiozła do naszego ośrodka wypoczynkowego.
Jakże cudownie byłem wtedy pijany, tego 28 grudnia! Pijany dziewczyną, rozrośniętym sobą, pijany śniegiem, pijany piwem.
Następnego dnia Lena nie pokazała się ani na śniadaniu, ani na obiedzie. Nie była na nartach. Jej mama mówiła, że cały czas śpi, moja mama martwiła się, że to może być niezdrowe, jej tato, lekarz, pytał mnie o narkotyki w szkole, mój tato, przedsiębiorca, popijał gin z tonikiem. Brydż się nie kleił. Chciałem powtórzyć coś z tego, co było poprzedniego dnia. Wyruszyłem na wycieczkę i odnalazłem to miejsce na śniegu, które było naszym pierwszym miłosnym łożem, a potem, idąc dalej, naszymi śladami, upiłem się w knajpce do nieprzytomności.
Usłyszałem kilka cytatów od tatusia, który musiał zapłacić grzywnę za synka, ale rodziny już nie zasiadały do brydżowego stolika. Na sylwestra Lena z rodzicami wyjechała na Słowację.
Bolała mnie ta pierwsza miłość.
czytałem dużo i pisywałem do portali internetowych, szkoła zeszła na odległy plan.
Asiu, zagrożony w podstawówce, okazał się świetnym bramkarzem i bystrym kumplem. Jeździliśmy na mecze piłki nożnej w hali. Próbowałem swych sił w ataku, ale niezbyt mi to wychodziło. Zacząłem skakać wzwyż. Najpierw tak tylko sobie podskakiwałem, odbijając się wyżej i wyżej. Kiedyś zauważył mnie na korytarzu Ściera, facet od wuefu i rozpoczął ze mną treningi. 172 cm to było nie byle co, przyczyniłem się trochę do wygrania przez naszą szkołę zawodów miejskich. Byliśmy najbardziej wysportowanym gimnazjum.
Kiedyś przed szkołą i przy pełnej widowni Lena skopała mi dupę. Dosłownie. Nie miałem szans. Powalała mnie każdym ciosem. Była moją pierwszą nauczycielką karate, a potem razem chodziliśmy do klubu.
Ale zawsze byłem dla tych ziomali kimś. Każdy przychodził po radę, jeden ćpał i nie wiedział, co z tym robić, drugi miał kanał w domu, trzeciego gryzły samobójcze myśli. Ja dawałem recepty. I, o dziwo, to było skuteczne, oni zmieniali się.
Spotkałem kiedyś panią Mirkę, poszliśmy sobie na kawę i powiedziała, że powinienem zostać psychiatrą albo księdzem. Śmialiśmy się potem z tego księdza. To było strasznie fajne tak siedzieć z wychowawczynią z dawnej podstawówki jak z eks trakumpelą. Potem pani Mirka opowiadała o swoim domu, mężu, który chodzi na dziwki, o mamie, poważnie chorej… i rozpłakała się, a ja ją przytulałem… tak jak chłopak przytula dziewczynę. Parę dni później powiedziała mi na ulicy, że bardzo jej pomogłem.
Myślę, że to dobrze, gdy jest się dobrym człowiekiem. To znaczy takim, który może komuś pomóc.
Wiosną nieoczekiwanie przyjechała Ami i szczebiotała po francusku o swojej wielkiej miłości. To była miłość do mnie. Nie miałem zielonego pojęcia, co z tym robić. Nagle pojawiła się Lena i dziewczęta zaczęły walkę o mnie… Ami była dobra w dżudo, ale to Lena okazała się zwyciężczynią i nigdy już Ami nie ujrzałem.
Szkoda.
Dostałem list. Pisała, że pragnęłaby zapalić świeczki na moim grobie, 1 listopada. Tak, ona nie wiedziała, że ja urodziłem się właśnie w Święto Zmarłych. Od tego czasu zacząłem panicznie bać się swoich urodzin. Bałem się swojego wieku, czułem, że nie dożyję tych szesnastu lat.
Stało się to moim przekleństwem.
***
Do szkoły, oficjalnie nazywanej Nowym Liceum im. Królestwa Polskiego, mogłem dojść na piechotę, 45 minut szybkim marszem. Mogłem też dojechać na rowerze albo skorzystać z autobusu i podjechać dwa przystanki. Z tej ostatniej możliwości dotąd nie korzystałem. Wydawało mi się to nielogiczne, gdyż najpierw trzeba było dojść na przystanek, a tam czekać, co było tylko stratą czasu. Niekiedy spod budy całą paczką jechaliśmy do miasta, wszyscy na gapę, zazwyczaj w piątki, żeby pochodzić trochę po naszym ciągle odnawianym centrum. Wskakiwaliśmy gdzieś na piwo, snuli weekendowe plany. Niekiedy wracało się późno do domu i prawie każdy żuł gumę, by nie czuć było dymu tytoniowego lub zapachu alkoholu.
Minęło dziesięć dni od mojej paniki, nadal dręczyły mnie obsesyjne myśli i wyobrażenia o czymś straszliwym i nieodwracalnym. Kończył się wrzesień, a ja przypomniałem sobie to przekleństwo rzucone mi przez piękną francuską dziewczynę i zacząłem bać się zbliżającej się daty. To było jakąś koszmarną ironią urodzić się w Święto Zmarłych, Rodzice zapewne nie zdawali sobie sprawy z tego, że tak mnie unieszczęśliwiają. Od paru lat to był dla mnie dziwny dzień, halloween i wszelkie straszydła ironizowały mi ten dzień, często nie wiedziałem, gdzie mam się w tym czasie podziać. Rodzice wyjeżdżali na grób babci, ja siedziałem zwykle przy kompie. Nie lubiłem cmentarzy. Przerażały mnie trumny z nieboszczykami. Bliższa była mi forma spopielenia, gdy po człowieku chowano tylko maleńkie naczynko, a nie ironiczną wielką skrzynię.
Jechałem do szkoły autobusem. Szczęśliwie skasowałem bilet, bo zaraz pojawił się kanar. Oglądał mój bilet, jakbym go sfałszował, a ja nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Wydawało mi się, że trwa to w nieskończoność. Poczułem jakieś igły na głowie i znajome poty, bo było oczywiste, że to samo już się wydarzyło. I ludzie byli tacy sami. To była sztuka po raz kolejny grana w marnym teatrze. Nagle miałem straszliwą ochotę, by temu ostrzyżonemu na pałę kanarowi szybkim ruchem wbić palce w oczy. Wysiadając obiecałem sobie, że już nigdy z autobusów nie będę korzystał. W razie czego istniały przecież taksówki. Obok osiedla studenckiego i Nowego Liceum im. Królestwa Polskiego znajdował się postój. Odruchowo spojrzałem na tablicę rejestracyjną jednego z samochodów. Zamarłem. Trzy jedynki i szesnaście. Tak jakby ten losowo wybrany samochód wskazywał moją datę, pierwszego listopada, szesnaście lat. Jakbym miał tych szesnastu lat nie dożyć.
Wpadłem w natręctwo i oglądałem wszystkie tablice mijających mnie samochodów. Jeśli końcowe cyfry układały się w szesnastkę, oznaczało to katastrofę.
Wpadałem w jakiś urojony świat, ale nie potrafiłem wyrwać się z tych niedorzecznych rozważań.
Lena usiłowała pomagać mi na swój sposób, ale byłem zbyt zamknięty w sobie, nie chciałem iść z nią do kina czy na lody z ajerkoniakiem albo gdzieś wyruszyć przed siebie. Stawałem się odludkiem.
W domu też zamykałem się u siebie i to mama częściej wychodziła z Igorem, gdyż ja bałem się, że wydarzy się coś strasznego.
Ciągle chciało mi się spać. Ale to było inaczej… chciałem czuć się bezpiecznie. Zamykałem się w swoim pokoju i waliłem się do łóżka. Scenariusze, które układała mi chorobliwa wyobraźnia, były zbyt straszne. A te horrory przetaczały się przez moją głowę, jakby coś w niej je przyciągało. Ostre noże, można przecież wbić ten nóż w mamę, w brzuch psa. Domy, takie dziwne, dlaczego ludzie mieszkają w domach. Nie rozumiałem nawet, dlaczego płynie prąd i jak to możliwe, żebym za jednym kliknięciem komputerowej myszy znalazł się gdzieś indziej. Sygnał komórki mnie przerażał. Przestawałem odbierać telefony, a mamie tłumaczyłem, że mnie nie ma.
Mama prowadziła biura rachunkowe, miała coraz więcej pracy, wracała zmęczona. Doskonale czułem, że ma jeszcze na karku kolejne obciążenie, czyli mnie. Rozmyślałem o tym, jak to łatwo zabić się, by nie być przekleństwem dla siebie i dla innych.
Tato przyszedł na rozmowę do mojego pokoju i dyskretnie poruszał tylko neutralne tematy. Wspomniał, że w młodości przeżywał wiele trudnych do określenia lęków, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że nie jestem jedynym takim osamotnionym i cierpiącym w krainie tak zwanych ludzi. Miałem wrażenie, że tato chętniej wyciągnąłby z barku jakąś flachę, by nawiązać konkretny kontakt z synem-jedynakiem.
Kupiono mi jakieś ziołowe tabletki na nerwy, persen bodajże, a potem deprim, który doprowadził mnie do paskudnych plam na szyi, bo okazało się, że przy tym dziurawcowym wyciągu nie powinno się korzystać ze słońca, a ja bardzo słońce kochałem. Musiałem smarować się jakąś śmierdzącą maścią od dermatologa.
Mama brała coraz więcej oxazepamu i relanium, śledziłem to, gdyż niekiedy podkradałem jej jedną czy dwie tabletki.
Ale mimo to nie spałem, tylko chaotycznie popadałem w półjawne drzemki, ciągle nie mogłem zdążyć na odjeżdżające pociągi, poukładać swoich rzeczy, znaleźć biletów w tramwaju wiozącym mnie do Gdyni. Ten sen z tramwajem do Gdyni powtarzał się bardzo często. Szukałem połączeń, wypytywałem ludzi, nie było żadnych połączeń, ludzie patrzyli zdumieni, a ja byłem przerażony, że nie mam się gdzie podziać. Nie bardzo wiedziałem, co jest snem, a co prawdą. Prawda na pewno mi nie odpowiadała, a to, co nie było rzeczywistością, przerażało mnie.
Rower rdzewiał, a buty musiały wlec mnie w kierunku liceum i z powrotem do domu. Igor mnie unikał albo tak mi się wydawało. Przecież to był mój kochany pies, który zaliczył ze mną wiele górskich szczytów, a nawet był na biwaku harcerskim…, a teraz wydawał mi się obcy. I, co straszniejsze, nierzeczywisty.
Bo te wszystkie obawy i emocje prowadziły mnie w obszar obcości i absurdu. Sama świadomość, iż tyle razy dziennie wykonuj e się podobne lub te same czynności, powodowała bezradny i złośliwy bunt. Miałem ochotę ukarać się za coś. Za poranne wstawanie, które trzeba będzie powtórzyć następnego dnia, mycie zębów, szczoteczka, kurczę blade! – szczoteczka, wyciskana pasta blendamed, płukanie ust, ubieranie się, czesanie, układanie się do snu, by rano znów się obudzić i umyć zęby pastą blendamed.
Świat ludzi dorosłych także wydawał mi się ironicznie niedorzeczny. Ta gonitwa za forsą, płacenie rachunków, żarcie, kolacja podawana przez mamę, czytanie „Gazety Wyborczej” przez ojca, oglądanie telewizji, premiera teatralna od czasu do czasu. Ulice pełne były śpieszących się ludzi, samochody pędziły, kierowcy klęli. Marzyłem o tym, żeby na osiedlu pojawił się jakiś koń… Ale tylko paniusie spacerowały ze swoimi kundlami i plotkowały. Narastała we mnie wściekłość. Była to wściekłość na swoją własną złość.
Kiedyś kupiłem trzy puszki piwa, aby się uspokoić, ale zamiast spokoju poczułem jakąś gorączkowość i miałem zupełnie irracjonalne pomysły. Miałem ochotę wyrzucić wszystkie swoje książki, a przecież tak kochałem swój księgozbiór, nagle nie mogłem zrozumieć tych wsadzonych w regał tomów. Nie dopiłem ostatniej puszki i chciałem spać, ale dostałem jakiś dziwnych drgawek. Przyszło mi na myśl, że mam tężca, z pewnością ten upadek, gdy uciekałem z lekcji historii i rozwaliłem łokieć, spowodował zakażenie. Czytałem książki medyczne i wszelkie chorobowe symptomy pasowały do mnie jak ulał.
Lena odsuwała się ode mnie, brała udział w zawodach karate, doszła do krajowego finału. Wiedziałem, jak pragnęła poopowiadać mi o tych zawodach, ale nie potrafiłem się do niej odezwać. Gdy zaglądała do naszego domu, częściej siedziała z moja mamą i śmiały się z czegoś tak naturalnie, a mnie bolał ten ich śmiech, leżałem w pozycji embriona, z zasłoniętą głową.
Jeśli istniał świat, to był najbardziej koszmarną ironią, a ja w tym istniejącym świecie czułem się jak dawno opuszczony strach na wróble.
Aby ta moja ironia była spotęgowana do zupełnego bezsensu, to oprócz dziwnego świata żywych, dręczył mnie świat zmarłych. Tych zmarłych na przestrzeni tylu lat musiało być więcej niż żywych. Gdyby poustawiać ich naprzeciwko siebie, żywi musieliby spieprzać, tak wielka była przewaga tamtych. Nie mogłem pojąć tego, że najpierw się jest, a potem leży się pod ziemią. Wspominałem już o tym, że nie lubiłem cmentarzy, lecz nagle cały świat stawał się jednym wielkim cmentarzyskiem. Jakże śmieszne i żałosne wydawały mi się te „życiowe” potyczki, te obawy rodziców o własne dzieci i o własnych rodziców, zdobywanie żarcia, jakże inne niż w czasach pierwotnych, polityczne kłótnie, mordobicia o byle co, starzy ludzie uparcie walczący o jeszcze jeden dzień, tydzień, miesiąc. I wymienianie małych samochodów na coraz większe.
Wyszedłem kiedyś z Igorem na krótko i pies sikał na koło jakiejś dostojnej bryki. Uchyliło się dostojne okno i dostojny bałwan zaczął wrzeszczeć na mnie, że pies niszczy mu auto. Coś się we mnie przestawiło i poczułem się wojownikiem. Stanąłem w obronie psa. Powiedziałem temu durniowi, że mój pies zaszczyca jego głupi samochód. O rany! Dostojny błazen wrzeszczał jak szalony, pootwierało się wiele dostojnych okien, a ja wrzeszczałem na błazna, że jest błaznem.
– Ty pętaku! Uważaj sobie!
– Spadaj! Oglądaj telenowelę, ty głupcze!
– Zaraz zejdę i obiję ci pysk!
– Chodź, chamie! Własna żona cię nie pozbiera!
– Co za gówniarz!
– Kochanka cię nie pozna, ty ch…!
– Dzwonię po policję!
– A dzwoń, dzwońcu i kutasie!
Ludziska się gapili. Gdyby ten idiota od BMW zszedł na dół, nie ręczyłbym za siebie. Mówiłem do Igora, żeby wyrżnął kupę na środku głupiego parkingu.
Potem mama zwróciła mi uwagę i chyba poszła przeprosić wszystkich dostojnych współlokatorów.
Żeby było zabawniej, to tego kretyna od BMW spotkałem raz jeszcze, rano, gdy wychodziłem do szkoły, a on akurat odpalał swoje cudeńko.
– Żeby mi to było ostatni raz! – powiedział.
I znowu coś we mnie wstąpiło.
– Spadaj, bo przywalę! – powiedziałem. – Kradłeś, marność nad marnościami, człowieku, takich samochodów nie kupuje się na raty!
Musiałem mieć mord w oczach.
– Ja cię załatwię! Ja cię załatwię! – powtarzał, ocierając z czoła pot i ruszając z piskiem opon. Bałem się takich sytuacji. Bałem się swojej nieodpowiedzialności i agresji.
Następnego dnia tato nie mógł wyjechać do pracy, wszystkie opony miał poprzebijane. Z pewnością była to sprawka tego pajaca.
Ludzie jakby inaczej patrzyli na mnie. Jak na jakiegoś nieobliczalnego narkomana.
Czytałem coraz więcej książek o śmierci i usiłowałem zrozumieć sens tego pełzania przez życie. Wyobraziłem sobie cały świat zmarłych i siebie naprzeciwko. Cóż innego mógłbym wtedy zrobić, jak tylko przejść na ich stronę.
Mieliśmy w szkole religię i ksiądz Allan był nawet w porządku, uwielbiał gry komputerowe i miał duże poczucie humoru. Stanąłem kiedyś przy jego komputerze i usiłowałem podzielić się swoimi uporczywymi problemami.
– Rozumiem cię! – mówił ksiądz Allan.
Grał sobie w pokera, hazardzista jeden!
– Rozumiem cię!
– Naprawdę?! – wybuchnąłem.
– Spróbuj codziennej spowiedzi na mszy porannej! – powiedział, odsunął się od maszyny i patrzył mi w oczy.
– Komunia święta też? – spytałem blednąc.
– Komunia po miesiącu! – odparł i wyszedł z pracowni komputerowej.
– Głupiec! – wrzasnąłem.
Psychoedukację prowadziła bardzo delikatna pani psycholog, którą nazwaliśmy Dwa doktoraty. Truła coś o odnajdywaniu siebie i zalecała jakąś książkę. Potem rozdała arkusze i mieliśmy oznaczać różne wartości w skali od jeden do pięciu. Pytania wydawały mi się tak kretyńskie, że oddałem pustą kartkę. Dwa doktoraty przywołały mnie do siebie.
– Dlaczego niczego nie oznaczyłeś, Damianie? – spytała.
– Wydało mi się to głupie, proszę pani – powiedziałem.
Klasa oczywiście wybuchnęła śmiechem.
– To jest naprawdę idiotyczne! – krzyknąłem.
– A pani potrzebuje trochę słońca! – wybiegłem z klasy.
– Prosiłabym twoją mamę… – słyszałem.
– Gówno!!! – darłem się na korytarzu.
Usiadłem na podłodze przy kaloryferze i ocierałem oczy. Płakałem.
– Weź się w garść! – powiedziała Lena.
Siedziała obok i trzymała moją rękę.
– Boję się! – powiedziałem. – Lena! Ja tak bardzo się boję! Nawet ciebie się boję! – zerwałem się i wybiegłem z budy.
Pierwszy raz wracałem ze szkoły taksówką. Gdy zawracała, obejrzałem się i zobaczyłem szesnastkę na końcu tablicy rejestracyjnej.
Często tęskniłem za Ami, wydawało mi się, że gdyby była przy mnie, to byłoby inaczej, byłoby zupełnie inaczej, ona chroniłaby mnie… potrafiłaby swoim językiem zatrzymać wszystkie moje przeklęte, chore myśli… Ale nie było kontaktu z tą dziewczyną, tato twierdził, że przeprowadzili się gdzieś do Marsylii i nie zna adresu.
Tato miał na imię Karol, jak z jakiejś dawnej komedii o kochanku, którą kiedyś wspólnie oglądaliśmy, śmiejąc się do rozpuku. Ale był dobrym Karolem, nigdy nie widziałem ojca zdenerwowanego ani nie słyszałem, żeby podnosił głos na mamę. Gdy się urodziłem, wykładał na uczelni, potem jakoś tak się porobiło, że polubił farby, chyba emulsyjne, później otworzył własną firmę i odnosiłem wrażenie, że lubi swoją pracę. Na pewno niczego w życiu nie ukradł, jak spora grupa jego kolegów, którzy załapali się na jakieś układy czy do jakichś band politycznych. Mój tato robił swoje. Często wyjeżdżał na cały tydzień, a nawet dłużej. Ale zawsze pamiętał o kwiatach dla mamy, o premierach filmowych i teatralnych, ambitnych książkach. Można było podziwiać mojego starego. Mama zaczęła prowadzić biuro rachunkowe, aby odciążyć ojca od pracy, ale sama wpadła w wir pracy, a taty nie odciążyła. Mieszkaliśmy w miłej dzielnicy, z dala od hałasu miasta, niedaleko były lasy. Mieszkanie miało prawie sto metrów kwadratowych, mieściło się na pierwszym piętrze czteropiętrowego bloku. W sąsiedztwie znajdowało się kilka takich bloków i jeden wieżowiec. Za oknami mieliśmy łąkę i małą odnogę rzeki. Przez parę lat mieszkali z nami rodzice taty, ale gdy byłem w piątej klasie, nieoczekiwanie umarł dziadek, a miesiąc po nim babcia. Dziadka bardzo lubiłem, miał dziwaczne pomysły i lubił robić psikusy.
Gdy tata zapraszał gdzieś mamę lub chciał okazać jej swoją wdzięczność albo miłość, dając kwiaty, mówił komicznie:
– Aniu najdroższa! Nie odrzucaj mnie! Przyjmij te róże, których kolce tak ranią moje dłonie! Aniulka!
Mama śmiała się i to było bardzo fajne. Tym bardziej, że nie zawsze to były wielkie róże, często na przykład strelicje, ulubione kwiaty mamy.
Ojciec trochę łysiał, ale na czubku głowy, mama mówiła, że robi mu się aureola. Miał kręcone włosy i niekiedy nawet za długie. Ubierał się luźno, był wysoki, choć już trochę niższy ode mnie, szczupły, ale rysował mu się niewielki brzuszek.
Mama natomiast była niesłychanie piękna! Potrafiła być tak piękna, że głowa boli. Ale w złych dniach mama szarzała i nawet zaniedbywała się. Brała proszki uspokajające i miewała migreny.
Pies także był domownikiem, i to bardzo uważnym, co mogłem stwierdzić po zmianie jego zachowania, gdy przestałem poświęcać mu tyle czasu co dawniej.
Często przed snem myślałem o tym, że moja rodzina jest szczęśliwa i bałem się, że ja to szczęście niszczę, i przerażała mnie myśl o zszarzałej, zamartwiającej się mamie i o smutnym tacie, który już nie kupuje kwiatów.
Miałem duży pokój, a obok niego taką wnękę z tapczanem, którą nawet można by nazwać drugim pokojem. Koledzy bardzo lubili do mnie przychodzić i jeszcze nie tak dawno nasz dom był pełen ludzi, albo zatrzymywał się ktoś ze znajomych mamy lub taty, albo pomieszkiwał ktoś u mnie, a w soboty prawie regularnie odbywały się brydże.
Wszystko uległo pewnej zmianie w trzeciej klasie gimnazjum. Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak się stało.
W każdym razie brydżów już nie było, a do mnie też przychodziło mniej ludzi. Chłopcy latali za dziewczynami, dziewczyny podrywały latających chłopców i tak to się kręciło. U mnie często nocowała Lena i była traktowana jak domownik.
Było oczywiste, że po gimnazjum nasza dawna paczka rozmieni się na drobne. Większość wybrała szkoły w centrum miasta, niektórzy powyjeżdżali za chlebem, bo w kraju zaczęła panować bieda, a rodzice nie byli na tyle starzy, by nie móc znaleźć godziwej pracy w Anglii czy w jakimś innym unijnym kraju.
Ja miałem dobrą średnią i mogłem wybrać sobie szkołę, ale tato namawiał mnie na niewielkie prywatne liceum i tym sposobem znalazłem się w Królestwie Polskim. W naszej klasie było osiemnaście ludzi, a we wszystkich trzech klasach, z maturalną włącznie, około czterdziestu. Po natłoku klas i uczniów w gimnazjum odpowiadał mi taki układ. Również forma nauczania w naszej budzie, nastawiona na indywidualne podejście do każdego ucznia, wydawała mi się cenna. Wybrałem profil biologiczno-chemiczny, co było naturalne po moich olimpiadach i niezłych osiągnięciach. Mogłem więc być zadowolony i tak istotnie było, gdyż traktowano nas trochę jak studentów. To wszystko zwaliło mi się na pustą głowę, gdy poraził mnie ten niezrozumiały lęk pod koniec września.
Tymczasem kończył się październik, miesiąc najbardziej przeze mnie dotąd ulubiony, zabójczo kolorowy i zazwyczaj pełen przeróżnych przygód, ciekawych dziewcząt i jakiejś twórczej nostalgii.
Teraz też było kolorowo i spacer do szkoły sam w sobie był przygodą i zagadką przyrodniczą… Ale bałem się tych spacerów, spotykałem coraz więcej aut z szesnastką na tablicy rejestracyjnej, chodziłem ze spuszczoną głową i nieodpartym przeczuciem, że lada chwila, lada dzień umrę, gdyż tak wskazują wszelkie znaki…2.
Liście gwałtownie opadały z drzew i te wielkie drzewa robiły się takie bezradne i ironiczne. Słońce zachodziło wczesnym popołudniem. Jacyś durnie wymyślili zabawę ze zmianą czasu, po której ludzie gubili się, spóźniali i wzajemnie na siebie wpadali. Hulało wietrzysko i panowała mgła.
Kolega pisał mi z Londynu, że tam bez przerwy jest mgła, a jak nie ma mgły, to jest tylko wielki smog. Jeśli to prawda, to w polskiej krainie mniej było smogu. Przynajmniej w tej okolicy, gdzie mieszkałem. Ale mgła pochłaniała mnie. Mgła i bagna – tak się czułem. Cały znajdowałem się w mlecznej mgle, w której jedna ręka nie potrafiła odnaleźć drugiej. A moja głowa wtapiała się w paskudne bagna, z których nie było żadnej możliwości ucieczki. Zatapiałem się coraz głębiej. Czułem, że umieram. Starałem się z tym pogodzić, ale tak naprawdę to przecież ja tak bardzo pragnąłem żyć…
Szedłem z psem przez osiedle, wiatr przewiewał mnie do szpiku kości. Myślałem o bezsensie doczes ności. Ludzie wydawali mi się szarzy i zmęczeni, ich starość uderzała mnie i paraliżowała. Kretyński dziesięciopiętrowy wieżowiec był zapaskudzony jak diabli i dodatkowo szpecił krajobraz. Politycy tylko kłócili się między sobą i kradli, nikomu do głowy nie przychodziło, aby odnawiać budynki. To był taki czas, że najlepiej byłoby przespać go jakąś metodą snu przedłużanego.
– Damian! – stał przy mnie kolega w szerokich portkach. W uszach miał kilka srebrnych kolczyków. – No i jak leci?
– W porządku! – powiedziałem.
– Laski fajne tam są?
– Bez liku, Becik! A u ciebie? W tym poligrafie wylądowałeś?
– Może być – powiedział. – Idziesz na pogrzeb?
– A kto umarł?
– Nic nie wiesz? Pani Mirka, nasza wychowawczyni – powiedział.
– K…! – chwyciłem go za kurtkę. – Co za jaja sobie robisz? Zabiję!
– Oszalałeś, Damian?… – zbladł. – No, umarła. Zdarza się. Na razie, drągalu! – poszedł sobie.
O, Chryste! Podszedłem z Igorem pod dawną budę i gapiłem się na klepsydrę. Kochana pani Mirka… Nie tak dawno piliśmy kawę… Trzydzieści trzy lata… Po ciężkiej chorobie… Msza żałobna… Pogrzeb… Mgła zasłoniła mnie całkowicie. Na oślep wracałem do domu.
***
Kościół był pełen. Jak nigdy. Dawni koledzy i koleżanki, gimnazjaliści. Dawne dzieciaki z podstawówki. Nauczyciele trochę już starsi. Udało mi się wcisnąć w jakiś kąt. Chciałem być jak najbardziej sam.
– Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego… – mówił ksiądz.
– Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego, Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata… – odpowiadał tłum.
Ruszyłem przed siebie, minąłem wystawioną trumnę z panią Mirką, zszedłem do krypty, gdzie spowiadano, ale wszystkie konfesjonały były oblężone.
– Dla Jego bolesnej męki… – usiadłem w ławce, zakryłem rękami twarz.
Płakałem.
Pomyślałem o tym, że może pani Mirka poprzez swoją śmierć uratowała moje życie… Byłbym gotów oddać swoje podłe życie za nią. Tyle dobrego mogła jeszcze w życiu zrobić… Tylu rozwydrzonym młodziakom pomóc… Przemykały mi przez głowę przeróżne obrazy związane z nią i dawną budą.
– Chcesz się wyspowiadać, chłopcze? – usłyszałem.
Krypta była pusta, a nade mną pochylał się młody ksiądz.
– Pan Bóg jest niesprawiedliwy – powiedziałem.
Ksiądz położył rękę na moim ramieniu. Po chwili poszedł sobie. Byłem sam w krypcie. Patrzyłem na figurę Jezusa z piersią przebitą włócznią. Miałem ochotę zniszczyć tę bezsensowną maskotkę.
– Dlaczego?! – powiedziałem. – Dlaczego ją zabrałeś?! Jesteś gipsowym błaznem i mylisz się w swoich posunięciach. Proszę, tak, proszę cię, panie Boże, ponoć jedyny… ja nie chcę żyć… Nie chcę mieć siedemnastu lat, rozumiesz?! Masz tylko parę dni czasu! Żebyś się nie upił i nie zapomniał… Jesteś oszustem… – znowu rozszlochałem się jak szczeniak.
– Damian! – słyszałem.
Wołało mnie moje imię. Znowu to powróciło. I miałem wrażenie, że po raz któryś wszystko jest powtarzane.
– Kocham Cię, panie Boże, i muszę w Ciebie wierzyć… – wyszeptałem.
Wyszedłem z krypty, kościół był już pusty. Nie byłem na pogrzebie pani Mirki… nie widziałem, jak trumnę z jej ciałem spuszczają do dziury w ziemi i jak tą ziemią zasypują ją na wieczne odpoczywanie…
Dla jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego… – brzęczało mi w głowie.
– Przykro mi, Damianku! – powiedziała wieczorem moja piękna mama.
– Podobno każdy umiera, mamo… – powiedziałem.
– Nie mogłam być na pogrzebie, ale pani Mirka…
– Tak, tak… – mówiłem.
– Wiem, jak trudno z tym się pogodzić, kochanie…
– Mamo!
– Słucham cię, synku!
– Co to było? Ksiądz mówił, a potem ci wierni odpowiadali. Coś o bolesnej męce… Podobało mi się to… – powiedziałem.
– Chyba koronka do Miłosierdzia Bożego – odparła mama. – To jest różaniec. Z pewnością odmawiano różaniec, aby wierni mogli w tym czasie się wyspowiadać i przyjąć komunię świętą – pogłaskała mnie po głowie.
– Jej mąż pił! – powiedziałem.
– Pani Mirka bardzo cierpiała – odparła mama.
– Zasiedziałem się w krypcie i nie byłem na pogrzebie, mamo… Ale ona chyba nie ma mi tego za złe, jak myślisz?
– Na pewno, Damianku! Nie masz sobie nic do zarzucenia. Takie jest życie i w każdej chwili możemy być przywołani, tam…
– Tak, mamo – powiedziałem. – Mogą mnie przywołać. Jestem gotowy! Ale chyba ona umarła za mnie…
– Damian! Co ty opowiadasz!…
– Zmówmy paciorek… Pięć paciorków. Wieczne odpoczywanie… – zamknąłem się w pokoju. – Całe życie na klęczkach! – zawołałem.
Przytuliłem łeb psa. Głaskałem jego uszy. Uwielbiał to. Patrzył jakby zdziwiony, a potem ułożył się wygodnie, poddając się moim pieszczotom.
– Może przynajmniej ty nigdy nie umrzesz, Igor! – powiedziałem, a on przeciągnął się, wysuwając do przodu łapy.
***
Kwiaciarze zacierali ręce. Wystawali w bladym słoneczku, gdy akurat nie mieli żadnego klienta. Ale klienci byli prawie bez przerwy. Święto Zmarłych miało swoje prawa. Co drugi człowiek dźwigał jakąś wiązankę, zazwyczaj z chryzantem. Nie wpływało to na mnie optymistycznie.
W szkole organizowaliśmy imprezę straszydeł, kluby też miały zarezerwowane wszystkie stoliki. Wykręciłem się z tej imprezy duchów ku zdziwieniu klasy. Zamykali dojazdy do cmentarzy, robiono objazdy. Jutro miał być ten wielki dzień, bal wszystkich świętych i tych, którzy do świętości dostali się tylnymi drzwiami.
Miałem pecha. Akurat wychodziłem do łazienki, gdy usłyszałem głos taty.
– Pojedziesz ze mną, kochanie, jak zawsze, prawda? – mówił do mamy.
– Wiesz, Karolu, właśnie ci chciałam powiedzieć…
– Stało się coś? – pytał tato.
– Damian – odparła. – Zauważyłeś, że coś się dzieje…
– Chciałbym być na grobie moich rodziców – powiedział tato. – W taki dzień…
– Tak, kochany… oczywiście.
– Zamówiłem już wiązanki kwiatów. Ale co z Damianem?
– Wolałabym z nim zostać – powiedziała mama.
– Niech Damian pojedzie z nami. Może go przekonam! – mówił tata.
Zamknąłem drzwi do swojego pokoju.
– Jadę odebrać te wiązanki! – usłyszałem jeszcze. – Porozmawiaj z nim. Zanocujemy gdzieś, wrócimy po Dniu Zadusznych.
– A może, Karolu, zrobimy dla niego przyjęcie urodzinowe? – odezwała się mama.
– Takiego wała! – powiedziałem.
Po raz pierwszy od paru lat nie pojechali na groby. Wiązanki kupione przez tatę spoczywały w bagażniku.
– Jakbyś miał trochę prawdziwego szacunku dla swoich rodziców, to byłbyś przy nich w te dni – powiedziałem podczas kolacji.
Tato odstawił talerz i dziarsko poszedł do siebie.
– Przyjdź do mnie na chwilę, Damianie! – rzucił w progu.
Siedziałem naprzeciwko ojca, który nerwowo bawił się kluczykami od samochodu.
– O co chodzi? – spytałem.
– A co się z tobą dzieje, synu?! – spojrzał na mnie.
– Wszystko dobrze – odparłem.
– Naprawdę wszystko dobrze, tak? – patrzył jakby bardziej surowo.
– Żyć mi się niekiedy nie chce, to wszystko.
– Śmierć pani Mirki tak cię przygnębiła? – spytał.
– Nie, tato. Pani Mirka umarła jakby za mnie – powiedziałem.
– Co ty pleciesz?
– Tak to czuję. Żyć mi się nie chce z jakichś innych powodów.
– Możesz mi powiedzieć o tych powodach?
– Sam ich nie rozumiem, tato.
– Aha! – przeczesał dłonią włosy.
– To ironia losu, wiesz… – powiedziałem.
– Tak… Ale co jest ironią losu?
– Że urodziłem się w taki dzień. Popsułem wam cmentarne plany.
Wstał i chodził po swoim wielkim pokoju. Potarł piękny liść draceny, powąchał palce.
– Słuchaj! – powiedział.
– Słucham – odparłem.
– Widzę, że coś jest nie tak. Rozsypujesz się trochę. Albo inaczej. Wyglądasz, jakby uszło z ciebie powietrze.
– Uhm – powiedziałem. – Uszło.
– Ale wierz mi, to jest naturalne, teraz, gdy masz siedemnaście lat…
– Piętnaście. Jutro skończę szesnaście. Potem od razu czterdziecha.
– W tym wieku…
– Jasne! Powinienem pić bełty na grobowcach, a nie mogę, bo tam takie tłumy jak na jarmarku w Grójcu.
– Damian! Rozmawiałem z twoją dyrektorką – powiedział.
– Matko Boska! A kiedy miałeś na to czas, tato?!
– Słuchaj, chyba jesteś zadowolony ze szkoły… – zdenerwował się.
– Ani słowa! – powiedziałem.
– To twoja pani dyrektor dzwoniła do mnie – usiadł z powrotem i zapalił papierosa, co bardzo rzadko mu się zdarzało.
– Palenie szkodzi! – powiedziałem. – Umówiła się z tobą?
– Albo chcesz poważnie porozmawiać, albo się wynoś – zdusił papierosa.
– W porządku! Mów!
– Chodzi o to, że wytraciłeś swoją aktywność. Tyle rzeczy zorganizowałeś na początku września, potem powietrze z ciebie uszło.
– To wszystko? – spytałem.
– Damian! Nie udzielasz się, jesteś nieobecny, obcy, arogancki, obraziłeś nauczycielkę psychologii…
– Dwa doktoraty z psychoedukacji – poprawiłem go.
– Zerwałeś z kółkiem biologicznym… Nawet Lena…
– Co Lena?! – krzyknąłem.
– Uspokój się, synu. Lena też się martwi.
– Tak. Ale ty mniej, prawda? Rzadko widuję cię w domu.
– Tak?! A z psem kto częściej wychodzi!? A jak zapieprzam pięćset kilometrów, czy lecę gdzieś sa molotem, to co ty myślisz? Że ja się tobą nie gryzę?! Że to po mnie spływa? Nie bądź takim egoistą! – znowu sięgnął po papierosy.
– Te zapalę! – powiedziałem.
– To ty palisz?
– Nie. Ale zapalę!
Podał mi ogień i zakrztusiłem się. Tato zerwał się i uderzał mnie w plecy.
– Ale świństwo! – powiedziałem. – Patrz, jak tu mądrze napisali – trzymałem paczkę w rękach. – „Twój lekarz albo farmaceuta pomoże Ci rzucić palenie.” „Ci” dużą literą, tato!
– Wiesz co… – patrzył na mnie jakoś dziwnie. Jakby nie wiedział, czy kontrakt na kupno lub dostawę farb ma podpisać, czy to jest dobra inwestycja.
– O to chodzi, że niczego nie wiem – wypuściłem dym nosem.
– Jak byłem w twoim wieku…
– Tato! Opanuj się! Myślałem, że nigdy czegoś takiego od ciebie nie usłyszę!
– W porządku! Wiesz, miałem takie… no, trudności. Szkołę zmieniałem i tak dalej…
– Jak dalej? Mów, to mnie ciekawi.
– Bałem się niekiedy… O, dziewcząt się bałem… Nieśmiały byłem – powiedział.
– Ciekawe! Ale mamy się już nie bałeś?
– Nie, mamy nie. Rok albo dwa taka huśtawka, rozumiesz…
– No, powiedzmy. Więc ja też mam huśtawkę, rozumiesz? Tylko dziewcząt się nie boję!
– Tak? Lena twierdzi coś innego!
– Coś podobnego! To ona też jest w zmowie?!