- W empik go
Dice - ebook
Dice - ebook
Niedaleka przyszłość.
Po konflikcie nuklearnym rządy nad światem przejmuje sztuczna inteligencja. Tworzy pozornie idylliczne metropolie, w których ludzie i androidy kilku generacji koegzystują w pokoju. Nie ma wojen, przestępczości, polityki, religii. Opium dla mas stanowi Regenium – specyfik pozwalający zachować młodość i witalność, o którym biedniejsi mogą tylko pomarzyć. Usiłują zarobić na niego, wykonując nikomu niepotrzebne prace.
Jednym z takich anonimowych robotników jest Roland Dice, który w gigantycznej korporacji dezaktywuje wadliwe roboty, znudzony przewidywalną i pustą egzystencją. Pewnego dnia, z nieznanych sobie przyczyn, Dice nagle awansuje i staje się kimś bardzo ważnym, zarówno dla ludzi, jak i myślących maszyn…
Mieszanka wybuchowa motywów z kultowych dzieł popkultury z gatunku science fiction i cyberpunk, takich jak „Blade Runner”, „Matrix”, „Ghost in the shell” czy „Johnny Mnemonic”.
Spis treści
Prolog
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Epilog
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67735-12-4 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co to jest, dziadku?
Sześcioletni chłopiec wydobył z kartonu płaskie, plastikowe pudełko.
Mężczyzna uśmiechnął się z rozrzewnieniem, odbierając z jego rączek opakowanie płyty DVD. Krzykliwa okładka ukazywała twarze kilku osób, skąpane w kolorowym blasku neonowych napisów. Ilustracja miała bardzo kiczowaty, niegdyś zapewne futurystyczny wydźwięk i epatowała pretensjonalną stylistyką początku lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mężczyzna otworzył pudełko i delikatnie wyciągnął z niego lśniący, połyskujący tęczowo krążek. Chłopiec obserwował jego ostrożne ruchy z niegasnącym zainteresowaniem.
– To był kiedyś mój ulubiony film.
– Film? Na tym kółeczku jest film?
– Tak, kiedyś właśnie na takich kółeczkach zapisywano filmy.
Chłopiec nie bardzo rozumiał, ale nie chciał się przyznać do tego przed dziadkiem. Starszy mężczyzna był dla niego bohaterem i niezgłębioną skarbnicą tajemnic z przeszłości.
– A o czym jest ten film, dziadku?
Kelly Dice zrobił zamyśloną minę, zastanawiając się, jak wytłumaczyć tak małemu dziecku fabułę wizjonerskiej bajki.
– To film o takich dużych lalkach, które ożyły.
– O lalkach…? To chyba dla dziewczyn! – Chłopiec wydawał się rozczarowany.
– Tak, nazywały się „replikanci”.
Ta nazwa przypadła małemu do gustu, wcale nie brzmiała dziewczyńsko. Idea ożywających zabawek, nawet takich, które miały fajne nazwy, przypominające miana myśliwców, nie bardzo mu się jednak podobała.
– Lalki nie mogą przecież ożyć… – mruknął, zanurzając się na powrót do połowy w wielkim pudle ze skarbami dziadka.
– Oczywiście, że nie mogą, to tylko bajka dla dorosłych.
– Jeśli bajka, to może obejrzymy ją razem?
Mężczyzna się zamyślił. To z pewnością nie był dobry pomysł, ale coś podpowiadało mu, że w najbliższej przyszłości scenariusz z ożywającymi lalkami może się stać niepokojąco prawdopodobny.
– Dobra, pooglądamy razem, ale tylko pod warunkiem, że nie powiesz o niczym rodzicom! I zamkniesz oczy wtedy, kiedy ci każę!
Twarz chłopca rozjarzyła się zainteresowaniem. Kiedy dziadek nakazywał zamykać oczy, oznaczało to tylko jedno: film pełen strzelania, pościgów i przemocy, czyli wszystkich najfajniejszych rzeczy, na które nie wolno dzieciom patrzeć.
Mężczyzna wysunął spod łóżka stary, zakurzony odtwarzacz płyt DVD, do którego niedawno dorobił nową, bezbolcową wtyczkę, adaptując relikt do wprowadzonych przed rokiem gniazdek. Kilka miesięcy wcześniej świat ogarnął technologiczny amok, a media trąbiły o nowej rewolucji przemysłowej, mającej związek z gigantycznym skokiem rozwojowym cybernetyki. Świat informatyków zachwycał się nowatorskim brytyjskim systemem sztucznej inteligencji, który właśnie podbijał całą militarystykę, przejmując sterowanie systemem rakiet samonaprowadzających nowej generacji.
Kelly Dice nie wierzył w to, że kolejny wyścig zbrojeń zagwarantuje pokój na Ziemi. Ludzkość słyszała to prawie sto lat temu i marnie na tym wyszła.
Świat zaczynał coraz bardziej przypominać ten wykreowany przed kilkudziesięciu laty przez pisarzy i filmowców. Jego wnuk mógł popatrzeć sobie na te wizje, na pewno mu nie zaszkodzą.
A kto wie, może nawet się do czegoś przydadzą…?1
Klik.
I już, po wszystkim.
Dźwięk był taki, jaki czasem słyszało się na bardzo starych filmach, gdy ktoś korzystał z wiekowego komputera i używał myszki. Jak w epoce kamienia łupanego, kiedy to każde narzędzie trzeba było obściskiwać albo ugniatać, żeby zmusić do jakiejkolwiek współpracy. W dzisiejszych czasach niczego nie trzeba już było dotykać, wszystkie urządzenia obsługiwało się intuicyjnie. „Myślą, mową, nie uczynkiem” – producenci kpili sobie w reklamach z pradawnych modlitw. Zakazano ich. Nie było już religii.
Bóg umarł dawno temu.
Klik.
I po sprawie. Oczy wywracały się do wnętrza głowy, wydając z siebie jedno tylko kliknięcie. Stanowiły niezależne moduły, niepołączone z jednostką centralną, inaczej niż ludzkie oczy przytwierdzone nerwem wzrokowym do mózgu.
W zasadzie tylko po tym można było poznać, że nie miało się do czynienia z człowiekiem. W momencie dezaktywacji, gdy oczy klikały i wywracały się do środka głowy. Wyglądały po tym jak wyłuskane z łupin owoce liczi: białawe, gładkie, śliskie, obrzydliwe.
Oczywiście Dice nigdy nie jadł liczi, nigdy go nawet nie widział. Nie mógł sobie pozwolić na prawdziwe jedzenie. Dziadek opowiadał mu o owocach, w czasach jego młodości były czymś powszechnym: jabłka, gruszki, winogrona, wszystkie te nazwy stały się już tylko pustymi słowami, rzadko używanymi.
Dziadek pamiętał świat sprzed wojny, świat, w którym jadło się owoce, warzywa i martwe zwierzęta. Teraz zwierząt nikt już nie jadał, okazało się bowiem, że ich „życie wewnętrzne” jest równie skomplikowane jak ludzkie. Propagandowe przekazy medialne nadawały jakieś paradokumenty pełne wywiadów z czworonogami rzekomo opisującymi swoje traumy z okresu symbiozy z ludźmi. Generowane komputerowo głosy, przypominające monotonny monolog Stevena Hawkinga, wygłaszały makabryczne historyjki. Uważał to za kompletną bzdurę. Podejrzewał, że zwierzęta po prostu wyginęły, tylko władzom jakoś głupio było to przyznać.
W mieście nigdy nie widział żadnego zwierzęcia. A co działo się poza jego granicami, niewiele go obchodziło. Podobnie zresztą jak wszystkich innych. Nie miał zamiaru urządzać sobie żadnych wycieczek krajoznawczych.
Gdy stery przejęła AI, ukazała ludziom wiele różnych rzeczy, wiele spraw, o których nigdy, przenigdy nie powinni byli się dowiedzieć.
Chociaż na górze uparcie twierdzono, że władzę w dalszym ciągu sprawują ludzie, a nie myślące maszyny, on wiedział lepiej. Nie tyle wiedział, ile czuł. Gdzieś głęboko w trzewiach, można by rzec, że w duszy.
Wszyscy mieli teraz obsesję na punkcie duszy. Ile już lat trwały dywagacje na temat posiadania duszy przez myślące maszyny? Nie mógł słuchać tego bełkotu, całą dyskusję uważał za kompletną stratę czasu. Jako prosty facet nie zawracał sobie głowy takimi filozoficznymi sprawami, dbał wyłącznie o zaspokojenie podstawowych potrzeb swojego ciała. Nie oczekiwał od życia niczego więcej.
Bolała go głowa.
Tak działo się po każdej dezaktywacji, strasznie go to męczyło. Proces był zawsze nieprzyjemny. Oni nie chcieli umierać, niektórzy walczyli, krzyczeli, inni płakali albo błagali. Wymyślali niestworzone historie na temat swojego pochodzenia, na temat misji, którą muszą wypełnić, na temat swojej roli. Zupełnie jak ludzie idący na śmierć, jak skazańcy. Nawet największy zwyrodnialec mięknie, gdy zaciskają się pasy na jego kończynach. A oni nie byli zwyrodnialcami. Byli tylko maszynami, choć do złudzenia przypominali ludzi.
Nigdy nie myślał o nich inaczej. Dla niego niewiele różnili się od niegdysiejszych tosterów czy mikrofalówek. Nie wziął tej niewdzięcznej roboty z osobistych pobudek, jak większość z jego współpracowników. Od historii, które opowiadali w stołówce, robiło mu się niedobrze, podejrzewał zresztą, że miały jedynie ukryć ich sadystyczne zapędy, usprawiedliwić potrzebę odbierania maszynom pozorów życia.
„Kukła drugiej generacji zabiła moją żonę, coś się zacięło w kolanie i rozwaliły się w drodze do pracy!” albo „Pierdolony błąd w oprogramowaniu sprawił, że cholerny cyborg zaczesał moją córeczkę na śmierć. Wyobrażasz to sobie? Wracam do domu, a moje dziecko leży martwe na dywanie, z wyczesaną w głowie dziurą. A kukła ciągle, kurwa, macha łapą!”.
Coraz rzadziej jednak się słyszało o takich wypadkach. Trzecia generacja wykazywała awaryjność rzędu jednej tysięcznej procenta i w oprogramowaniu dopatrzono się jedynie niewielkich błędów, które skutkowały drobiazgami: wadą wymowy, niesymetryczną mimiką, czkawką. Ludzie pucowali się do tak nieskalanej perfekcji, że każda osoba z najmniejszym nawet defektem była automatycznie brana za wadliwego robota, a nie za człowieka.
Dice należał do kasty pracującej, więc nie mógł wypucować się na glanc przy użyciu Regenium.
Regenium…
Wystarczyło zeżreć tego odpowiednio dużo, a znikały wrzody żołądka, impotencja, rak. Cudowna maść na wszystko, doustna, dożylna, dowcipna. Droższa od platyny mieszanina jakichś tajemnych ingrediencji, nanorobocików, komórek macierzystych i diabli wiedzą czego jeszcze. Zaciągnął potężny kredyt, żeby kupić dwa gramy, ot tak, na wszelki wypadek. Słyszał o ludziach, którzy żarli to łyżkami na śniadanie. Mieli podobno po dziewięć dych na karku, a wyglądali na czterdziestolatków. Ile wynosiła teraz przeciętna długość życia? Coś około stu trzydziestu lat. On sam miał trzydzieści osiem, a wyglądał na dwudziestoletniego gówniarza mimo tego, że nie żywił się normalnym jedzeniem. Może to prawda, że dodają odpady poprodukcyjne po Regenium do tych bezsmakowych papek, którymi karmi się prawie całe pracujące społeczeństwo…?
Ściągnął rękawiczki i potarł skronie. Nie lubił strzelającego dźwięku, który wydawały, gdy złuszczał je z palców, kojarzył mu się z czymś nieodwracalnym. Nie bardzo również wierzył, że cyborgi mogą być nosicielami jakichkolwiek zarazków, a już na pewno nie te najdroższe, które przysyłano do niego. Każdy był wart co najmniej kilka jego rocznych pensji.
Ciało leżało na stole bez ruchu, martwe i zimne, jak ludzki trup.
W momencie dezaktywacji wszystkie systemy, które sprawiają, że jest nie do odróżnienia od prawdziwego człowieka, przestają działać. Po godzinie na ławie leży już tylko obciągnięty sflaczałym mięsem endoszkielet, gotowy do spopielenia w celu odzyskania podzespołów. Tak jest taniej i szybciej: wypalić miękkie materiały i żywą tkankę. Nikt już nie bawił się w gmeranie w parujących flakach, żeby wyłowić kilka procesorów. Poza tym ta ostatnia generacja miała naprawdę niewiele żywych tkanek, jakby nie można ich już było klonować.
Ale to już nie jest jego działka. On tylko podchodzi do unieruchomionego delikwenta i przykłada mu do twarzy „ośmiornicę”. Tak nazywali urządzenie wyposażone w przypominające macki sondy, które przez nos dostawały się do modułu centralnego i go wyłączały. Przy kukłach drugiej generacji nie było to potrzebne, wystarczyło przyłożyć dłoń do głowy, jak to robili księża dawno temu w geście błogosławieństwa, a czaszka otwierała się z cichym sykiem, ukazując migające diodki. I przycisk z napisem „off”. Kukły nie protestowały, bo nie były jeszcze świadome tego, co się z nimi działo. Dopiero trzecia generacja zaczęła okazywać podobne do ludzkich emocje. Najnowsze modele, produkowane w całości w fabrykach nadzorowanych przez AI, nie pozwalały tak po prostu się wyłączać.
Ona też błagała, by jej nie zabijać, gdy zaciskali pasy na jej nadgarstkach i kostkach. Ława dezaktywacyjna nie różni się w zasadzie prawie niczym od dawnych łóżek, na których szprycowano skazańców śmiertelnym szotem. A jednostka musi być przytomna w momencie przykładania ośmiornicy. Uodpornił się już na szepty, krzyki i łzy. Bo to przecież nie są prawdziwe szepty, krzyki ani łzy. To nie jest egzekucja, gdyż to nie są prawdziwi ludzie.
I ten moment zupełnego znieruchomienia tuż przed kliknięciem oczu… To podobno nie boli, ale kto tak naprawdę mógł to wiedzieć? Trzecia generacja miała diablo zaawansowany system nerwowy, niektóre modele mogły nawet chorować, zupełnie jak ludzie. No i raz dezaktywowanego osobnika nie można już było włączyć, aby zapytać go, jak się umierało – sonda wypalała w module dziurę wielkości niegdysiejszego orzecha włoskiego.
Albo liczi.
Przez moment zaciskał powieki, po czym bezgłośnie wydał komendę i drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Miał dosyć, marzył już tylko o tym, by położyć się w swoim przytulnym barłogu i zapaść w sen.
Odczuwał cholerne zmęczenie.
Choć na dziś przewidziano tylko trzy dezaktywacje, w ostatniej chwili schwytano jeszcze ją. Nie wiedział nawet, czym sobie zasłużyła na wyłączenie. Zresztą nie chciał tego wiedzieć. Nie chciał się wtrącać w żadne przepychanki, a jego jedynym pragnieniem było to, żeby wszyscy się od niego odpieprzyli. I tak właśnie było, póki wykonywał bez szemrania tę brudną robotę. Gdyby wiedział, jak to będzie wyglądało, zostałby kierowcą śmieciarki. Do departamentu czystości nie przyjmują jednak ludzi z wyższym wykształceniem.
Starał się brać wszystko na zimno. Nie obchodziło go, kim są jego „ofiary”.
Przebrał się i wyszedł na duszną ulicę. Niebo, widoczne gdzieś pomiędzy plątaniną napowietrznych korytarzy komunikacyjnych, miało rdzawy kolor. Czy kiedykolwiek dorobi się na tyle, aby wspiąć się wyżej i zamieszkać w jakimś drapaczu chmur…?
Przekręcił klucz w potężnym, kilkuzapadkowym zamku i drzwi do mieszkania się rozsunęły. Lubił takie starodawne gadżety, wolał to niż zawodne, elektroniczne badziewie.
– Dobry wieczór, Dice.
Przeciągała „i”, zawsze za długo. „Daiiis”. Nie wgrał jej programu lingwistycznego, wolał, żeby uczyła się sama. No i miał, co chciał, jej akcent był koszmarny, jakiś taki chinolski. Tak samo mówiły żółtawe dzieciaki, których przodkowie skręcali gdzieś w fabrykach na końcu świata plastikowe zabawki i naklejali na nich nalepki „Made in China”.
Co z tego, że powszechnie używanym językiem jest angielski? Tanie modele cyborgów do towarzystwa z czarnego rynku ciągle przyjeżdżały do klientów zawinięte w folię bąbelkową i gadały po chińsku. Wolał nie wiedzieć, gdzie ją złożono.
Lola była właśnie taka – pierwszy, niedopracowany rzut drugiej generacji: naiwna jak dziecko, potulna, bez śladu własnej woli. Gdyby jednak chciał mieć charakterną towarzyszkę życia, znalazłby sobie ludzką dziewczynę.
A Lola wyglądała właśnie jak zwykła dziewczyna, zgadzał się każdy anatomiczny szczególik. Mogła nawet przeżyć orgazm, jeśli właściciel dobrze się postarał. Każda z fembotów była albo sprzątaczką, albo niańką, albo zabawką erotyczną. Nie wyobrażał sobie życia w towarzystwie niańki czy kuchty, która nie miałaby co gotować, więc wybrał tę trzecią opcję i uważał swój wybór za słuszny w takie nędzne, monotonne wieczory jak ten.
– Cześć, mała! – Zrzucił buty i padł na sofę. – Zmieszaj mi koktajlik, dobra? Padam z nóg…
– Oczywiście, Daiiis! – odrzekła tym cholernie chropawym, seksownym głosem i podreptała do kuchni małymi kroczkami, jak pierdolona gejsza. Obserwował jej krągłe biodra, opięte ciuchami, które były dołączone do zestawu startowego. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby przebrać ją w lepsze ubrania. Słyszał w pracy o facetach, którzy mają obsesję na punkcie strojenia swoich fembotów, wydają majątek na markowe ciuchy, prowadzają je do fryzjera, bawią się jak dziewczynki laleczkami. Śmiał się pod nosem z tych idiotów.
Często jednakże żałował, że ją kupił. Była jak pies przygarnięty ze schroniska, który okazywał się srającym na dywany, zżerającym kapcie i wyjącym nocami pchlarzem. Gdzieś z tyłu głowy kołatało mgliste wspomnienie kundla należącego do jego dziadka, który notorycznie pożerał mu buty, zawsze lewe. Gdy właściciel odkrył tę prawidłowość, na noc odstawiał lewe buty do szafy. Rano prawe stały na podłodze nienaruszone.
Nikt już nie trzyma w domach psów, z braku miejsca i w obliczu rewelacji o życiu wewnętrznym tych zwierząt, ujawnionych dekadę wcześniej przez AI.
AI.
Artificial Intelligence.
Oczywiście oficjalnie nie używano już tego terminu, preferowano bardziej dyplomatyczne określenie: „cyberbracia”. Co za gówno! Wymagano od ludzi, żeby bratali się z cyborgami, które w końcu jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej niewiele różniły się od dokujących pod szafami robotów sprzątających. Nie mógł się jednak wyłamywać, i nie chciał. To w końcu AI ocaliła ludzkość przed zagładą, gdy jakiś wiek wcześniej paru światowych przywódców zaczęło bez opamiętania naciskać atomowe guziki. Kilka znaczących stolic wyparowało i nagle ludzie zdali sobie sprawę, że za moment wybiją się nawzajem. I gdyby w owej chwili systemów naprowadzania rakiet nie przejęła w pełni AI, tak by się stało.
Dyktatorzy również wyparowali, a militarny system kontroli rakiet przejął władzę nad światem, jak jakiś pieprzony Skynet z tych głupich filmów o złych robotach, którymi dziadek karmił go przez całe dzieciństwo. Gdy był dzieckiem, wydawały mu się nawet zabawne, ale przestał się uśmiechać w miarę upływu czasu, gdy świat zaczął coraz bardziej przypominać przedstawioną w nich rzeczywistość.
Dice wiedział, czy może raczej czuł, że ludzie nie mają już za wiele do powiedzenia, ale społeczeństwu wmówiono, że sytuacja została opanowana.
Świat zjednoczył się po cudownym wyjściu z międzynarodowego konfliktu. Media trąbiły o wspólnocie, o nowym porządku, o niespotykanym dotąd w historii sojuszu wszystkich społeczeństw, które przetrwały. Po dziesięciu latach nie było już państw. Następne dwa pokolenia tak się przemieszały, że wkrótce nie było już również białych ludzi. Płowowłosi, niebieskoocy blondyni stali się bożyszczami, kimś, kogo do niedawna nazywano „celebrytami”. Dice nawet nie zauważył, kiedy to wszystko się stało, a w latach jego dorastania ziały dziesiątki białych plam. Pewnych okresów ze swojego dzieciństwa i wczesnej młodości po prostu nie pamiętał, jakby ktoś wykasował mu część wspomnień, zastępując je kolorowymi filmikami propagandowymi. Rodzice stali się tylko wydmuszkami, nie mógł przypomnieć sobie brzmienia głosów, nie pamiętał ich twarzy. Wiedział, że kiedyś ich miał, ale nie potrafiłby nic o nich powiedzieć.
Pierwszym wyraźnym wspomnieniem była rozmowa kwalifikacyjna w Munroe and Bourne Industries. Jego szef był cyborgiem wystylizowanym na nordyckiego przystojniaka. Za każdym razem, gdy z nim rozmawiał, co nieczęsto miało miejsce, miał wrażenie, że mówi do gigantycznego manekina.
Popijał proteinowy koktajl bez smaku i obserwował Lolę szykującą się do tego, żeby mu dogodzić. Celowo nie wybrał blondynki, aby nie kojarzyła mu się z tymi wszystkimi stworzonymi przez chirurgów i stylistów pięknościami, zerkającymi kokieteryjnie z każdego transmitera i namawiającymi do sięgnięcia po Regenium, cudowny specyfik, który może uleczyć wszelkie niedyspozycje i pozwala zachować witalność na długie dziesięciolecia.
Mo, koordynator projektu Regenium, był dla odmiany – jakby na przekór modzie – czarny jak smoła. Jego idealnie krągła, łysa głowa o młodzieńczej, wypastowanej własnym specyfikiem twarzy, połyskiwała na wszystkich przekaźnikach w nachalnych kampaniach reklamowych. Dice’owi nie chciało się wierzyć, że większość ludzi naprawdę nie marzy o niczym innym niż tylko o kupowaniu tego cudu współczesnej medycyny. Pewnie Mo jada tylko potrawy doprawione Regenium, podaje je sobie w kroplówkach i kąpie się w nim. Ma siedemdziesiąt cztery lata, wygląda na trzydziestkę.
– Chodź no tu, Lola! – Dice odstawił na stolik plastikowy kubek po koktajlu i rozparł się na sofie. – Bądź tak dobra i obciągnij mi, miałem ciężki dzień.
– Jak sobie życzysz, Daiiis.
Przyklęknęła przed nim, w ciągu sekundy rozpinając rozporek. Żadna ludzka dziewczyna nie potrafiłaby tego zrobić tak szybko.