Diddly Squat. Rok na farmie - ebook
Diddly Squat. Rok na farmie - ebook
Witajcie na farmie Clarksona, w idyllicznym miejscu pełnym malowniczych widoków, tętniących życiem lasów i wartkich strumieni!
Jeremy’ego od zawsze korcił pomysł zostania farmerem, ale gdy jeździł po świecie, dostarczając sobie i nam ekstremalnych motoryzacyjnych wrażeń, wydawało się oczywiste, że pracę na roli lepiej zostawić komuś innemu.
W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy Jeremy postanowił, że weźmie rolnicze sprawy w swoje ręce. No bo co w tym trudnego?
Hmm…
Zmagając się z duszną biurokracją, biblijną pogodą, lokalnymi sprzeciwami, globalną pandemią i – powiedzmy to wprost – własną porażającą ignorancją, Jeremy szybko zdał sobie sprawę, że prowadzenie gospodarstwa wymaga czegoś więcej niż tylko wydania pieniędzy na monstrualny traktor.
Na szczęście nie jest sam! Ma do pomocy duży i (w większości) chętny do pracy zespół, w skład którego wchodzą między innymi jego dziewczyna Lisa i traktorzysta Kaleb. Wspólnie uprawiają rośliny, hodują zwierzęta, zajmują się pszczelarstwem, butelkują wodę źródlaną i prowadzą sklep.
Szkoda tylko, że farma nie przynosi zysków. Nie bez powodu nosi nazwę Diddly Squat (Dosłownie Nic). Mimo to dla Jeremy’ego jest warta o wiele więcej niż wszystkie pieniądze tego świata – przeczytajcie dlaczego!
Poznajcie Clarksona, jakiego jeszcze nie znacie! Zupełnie nowa rola, zupełnie nowe wyzwania, a przy tym mnóstwo śmiechu (choć czasem przez łzy).
Szalona rozrywka gwarantowana!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-67-3 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mogłem, rzecz jasna, rozsiąść się, wyciągnąć nogi i zamiast cotygodniowego felietonu motoryzacyjnego napisać… zupełnie nic. Rzecz w tym, że pisanie sprawia mi przyjemność. Zajmuję się nim, kiedy chcę odpocząć. Niektórzy lubią grać w golfa, przyjmować pozycję psa z głową w dół albo spacerować po wzgórzach. Ja zaś czerpię frajdę z siedzenia przy klawiaturze laptopa i wymyślania porównań i przenośni. Spytałem zatem mojego redaktora, czy mógłbym pisać o pracy na roli. Odpowiedział, że owszem, no i zebraliśmy moje felietony w książkę.
Dziwna sprawa. Kiedy piszę o samochodach, z grubsza orientuję się, o czym mówię. Wiem, co to jest podsterowność i jaką funkcję pełni gaźnik. Jeśli chodzi o rolnictwo, byłem jednak zupełnie zielony. Dosłownie – zero wiedzy. Zostałem specjalistą do spraw agrotechniki „Sunday Timesa”, choć nie potrafiłem odróżnić jęczmienia od pszenicy, a już na pewno nie miałem pojęcia, jak te zboża uprawiać. Nie wiedziałem również, jakie zastosowanie ma rzepak.
Oczywiście tajemnicą było dla mnie także działanie przycisków, w które obfituje mój traktor, a kiedy poinformowano mnie, że będę potrzebował miejsca do przechowywania ziarna, nie wiedziałem, czy mowa o pojemniku wielkości wiadra czy wanny. Okazało się, że potrzebna jest stodoła, i to całkiem słusznych rozmiarów.
Nie pozostało mi zatem nic innego, niż podzielić się z wami, drodzy czytelnicy, wrażeniami z podróży w nieznane. A cóż to była za podróż!
Dowiedziałem się między innymi, że do mojego traktora nie można absolutnie niczego podczepić i że pogoda zawsze wywinie jakiś niespodziewany numer. Nauczyłem się również, że niezależnie od tego, jak bym zaplanował dzień pracy, niechybnie będę zajmował się czymś innym; że owce są kosztownym źródłem frustracji; że istnieją konkretne powody, dla których wasabi nie jest powszechnie uprawiane na terenie Wielkiej Brytanii i że rząd jest nieskończenie irytujący.
Przede wszystkim jednak odkryłem, że rolnicy wiodą wspaniałe życie. Nie miałem pojęcia, że siedząc w kabinie traktora o zachodzie słońca i obserwując zające, sarny i ptaki, będę odczuwał tak ogromną radość. A krótka chwila w porze lunchu na zjedzenie kanapki z mojej pszenicy i mojej baraniny, a następnie popicie jej sokiem z moich jabłek… cóż, bije to na głowę przyglądanie się, jak James May porządkuje swój pieprzony zestaw narzędzi.
Dziś rano muszę skosić pastwisko, a jutro zacznę drugie żniwa, co oznacza, że prawdopodobnie nie będę miał czasu pojeździć Porsche GT3, które stoi na podwórzu i czeka na recenzję. Ale to jeszcze nie koniec świata, prawda?Koszę łąkę traktorem Lamborghini
W 2008 roku kupiłem czterystuhektarowe gospodarstwo w hrabstwie Oxfordshire i zatrudniłem do jego prowadzenia miejscowego rolnika. Rok temu człowiek ten postanowił przejść na emeryturę, więc uznałem, że przejmę jego obowiązki. Swoją decyzją zdziwiłem wiele osób, ponieważ praca na roli wymaga, by być jednocześnie weterynarzem, pogromcą biurokracji, agronomem, mechanikiem, przedsiębiorcą, hazardzistą, meteorologiem, sprzedawcą, księgowym i pracownikiem fizycznym. Nie jestem żadnym z nich.
Zaskoczenie moich szefów w Amazonie było tak wielkie, że zamówili osiem odcinków programu, który pozwoli widzom nacieszyć się „prześmiesznymi konsekwencjami” moich prób zarządzania lasami, łąkami oraz polami pełnymi pszenicy, jęczmienia i rzepaku. Nazwałem swoje gospodarstwo Diddly Squat (Dosłownie Nic), bo taki zysk przynosi.
Mimo wszystko byłem przekonany, że sobie poradzę. Ludzie uprawiają ziemię od dwunastu tysięcy lat, więc uznałem, że jest to coś, co zdążyło zapisać się w naszym DNA. Umieszczacie ziarno w glebie, zachodzą zjawiska pogodowe i wyrasta jedzenie. Prościzna.
Niestety rok, w którym postanowiłem rozpocząć tę działalność, był najgorszym z możliwych. Mieliśmy najbardziej ulewny sezon siewu w historii: zaczęło padać w październiku i nie przestało przez bite siedem tygodni. Dodatkowo ciążyła nad nami niepewność związana z brexitem. A kiedy tylko słońce wyjrzało zza chmur, wszystkim nakazano zostać w domach − potencjalnie na zawsze.
Okoliczności te katastrofalnie odbiły się na cenach. Kilka tygodni temu, kiedy zacząłem odbierać porody moich stu czterdziestu jagniąt, każde było warte sto funtów. Teraz mogę je sprzedać za trzydzieści sztuka. Jęczmień jary? Właściwie to nie warto go zbierać – z powodu pogody rynek jest przesycony, a poza tym z jęczmienia produkuje się piwo. A przecież teraz wszystkie puby są pozamykane.
Mimo tych problemów siedzę sobie wygodnie przy komputerze w rozkoszny wiosenny dzień i jeśli nie liczyć czterech hektarów rzepaku pożartego przez pchełki ziemne (rodzaj chrząszcza), wszystko rośnie niczego sobie. I zdechły tylko trzy owce. A z racji tego, że roboty jest co niemiara, nie kręcę się bezcelowo po domu, żłopiąc wino prosto z butelki i oglądając powtórki _Skarbów na strychu_. Dla rządu jestem tak zwanym pracownikiem kluczowym.
Wisienką na torcie jest zaś to, że mam o czym napisać w części motoryzacyjnej waszej gazety. Posiadam bowiem traktor.
Mogłem kupić Fendta. Wszyscy twierdzą, że są najlepsze. Mogłem także kupić Fastraca, bo przyjaźnię się z rodziną JCB. Ja jednak, co oczywiste, chciałem mieć Lamborghini. I mam. Konkretnie model R8 270 DCR.
Lamborghini wytwarzało ciągniki rolnicze na długo przed rozpoczęciem produkcji samochodów, ale w 1973 roku ta część firmy została sprzedana razem z prawami do nazwy marki. Dziś traktory Lambo są wytwarzane w Niemczech, wciąż jednak prezentują się lamboodlotowo. Gdyby Aventador kochał się ze statkiem kosmicznym, urodziłoby się im właśnie coś takiego.
Traktor Lambo jest ogromny. Nawet przednie koła są wyższe ode mnie. Trzeba wejść po czteroszczeblowej drabince, żeby dosięgnąć klamki, a potem należy wdrapać się do kabiny i wspiąć się na wysoki fotel. Jest to pojazd tak gigantyczny, że nie zmieścił się w mojej stodole. Musiałem w związku z tym zbudować nową. Każdy rolnik na jego widok naciągając głębiej kaszkiet na głowę, stwierdzał: „Jest za duży”. Jednak z mojego punktu widzenia traktory są niczym penisy. Nie mogą być za duże.
Niestety, rolnicy mieli rację. Jest za duży. Nie tylko nie mieścił się w mojej stodole, ale nie dało się nim również przejechać przez bramę wjazdową na mój podjazd. Musiałem więc zbudować nowy. Mocy także ma za wiele. Rzędowy sześciocylindrowy silnik wysokoprężny wytwarza tylko dwieście siedemdziesiąt koni mechanicznych, co plasuje go na poziomie Golfa GTI, ale ma tysiąc pięćdziesiąt niutonometrów momentu obrotowego. Oznacza to, że każde urządzenie podczepione do zadu mojego Lambo jest natychmiast rozrywane na strzępy.
Inna sprawa, że aby cokolwiek tam podłączyć, trzeba wiedzieć jak. Tył ciągnika rolniczego jest pełen ciężkiej maszynerii i sądzę, że gdybym zaczął w nim grzebać, przeczytalibyście gdzieś o kolejnym rolniku, który przeszedł siedem kilometrów przez pola, niosąc w torbie urwaną rękę. Ponieważ jednak ktoś musi podpinać kultywatory, wały i inne siewniki do traktora, zatrudniłem gościa o imieniu Kaleb. Który też jest zdania, że mój traktor jest za duży. Uważa, że jego CLAAS jest lepszy. Kłócimy się o to dość często.
Przyznaję, że mój traktor Lambo jest ciut skomplikowany. Po tym, jak odpalicie silnik, z pionowej rury wydechowej o średnicy osiemnastu centymetrów wydobędzie się potężny ryk. Potem wrzucacie bieg. A kiedy to zrobicie, wrzucacie inny bieg drugą dźwignią zmiany biegów, po czym zwalniacie sprzęgło i zdajecie sobie sprawę, że dźwigni biegu numer trzy nie ustawiliście w pozycji „do przodu”. Na szczęście w celu zmiany przełożenia podczas ruchu możecie skorzystać z czwartej dźwigni.
Traktor ten dysponuje, jak mi wyjaśniono, czterdziestoma ośmioma biegami do jazdy w przód i taką samą ich liczbą do jazdy w tył. Szczęśliwie posiada tylko dwa pedały hamulca i dwa sposoby sterowania przepustnicą. Doliczyłem się jednak stu sześćdziesięciu czterech przycisków… a potem znalazłem dwadzieścia cztery kolejne pod osłoną podłokietnika. Żaden nie jest opisany, co odrobinę mnie niepokoi, bo wszystkie służą do uruchamiania urządzeń zdolnych urwać rękę.
Kiedy już w końcu udało mi się zmusić to ustrojstwo do jazdy, odkryłem coś niecodziennego. Otóż zarówno traktor, jak i fotel kierowcy posiadają zawieszenie, układy te zostały jednak zaprojektowane w taki sposób, że działają niezależnie od siebie. W rezultacie fotel zawsze opada, kiedy traktor się unosi, a kierowca naprzemiennie doznaje poważnej kompresji kręgosłupa i uderza głową o sufit. Trzymałem się kierownicy tak kurczowo, że po trzech minutach się urwała. Dosłownie – została mi w rękach.
Nigdy wcześniej nie odczuwałem strachu podczas jazdy z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, ale wówczas, za pierwszym razem w traktorze, byłem autentycznie przerażony. Od tego czasu poruszam się nim bardzo powoli… i z tą niewielką prędkością wjechałem na razie w bramę (sześć razy), żywopłot, słup telefoniczny, inny traktor i kontener spedycyjny. Raczej nie skłamię, jeśli napiszę, że nie udało mi się wykonać ani jednej roboty bez kraksy. Zawracanie na trzy pod koniec przejazdu? Kiepsko mi wychodzi. Zawsze taranuję ogrodzenie.
Jestem również bardzo słaby w obsłudze siewnika, czyli maszyny, dzięki której my, rolnicy, nie musimy posypywać pól nasionami z paczuszek. Główna trudność wynika stąd, że zasiewem steruje się z komputera przypominającego ten wykorzystywany przez NASA do obliczania kąta wejścia w atmosferę. Programowanie komputerowe. To kolejny aspekt rolnictwa, na którym się nie znam. Dlatego pewne ścieżki przejazdowe na moich polach dzielą trzy metry odstępu, a inne odległość jak do Yorkshire.
Mimo wszystkich tych trudności muszę przyznać, że tocząc się po polu i siedząc w klimatyzowanej kabinie rozbrzmiewającej socjalistycznym słowotokiem nadawanym przez Radio 4, zaczynam rozumieć, dlaczego Forrest Gump czuł się usatysfakcjonowany, gdy po licznych przygodach trafił za kierownicę kosiarki do koszenia szkolnego boiska. Zaś największą przyjemność odczuwam, kiedy silnik pracuje pod obciążeniem, bo niebywały hałas dobiegający z rury wydechowej zagłusza Marcusa Brigstocke’a.
Skończywszy ogarniać pole, schodzę po drabince i przysiadam na ogrodzeniu, które przed chwilą rozjechałem, żeby nacieszyć się butelką piwa i kanapką z kurczakiem. Mogę wtedy spojrzeć na wykonaną pracę i poczuć odrobinę dumy. Mam świadomość, że nie zmieniam świata w tym samym stopniu co pielęgniarz albo lekarz, ale wytwarzanie chleba, piwa i oleju roślinnego jest z jakiegoś powodu cholernie bardziej satysfakcjonujące w porównaniu z darciem mordy podczas brania zakrętów.
Z racji tego, że nie będę mógł pisać felietonów o samochodach, póki kwestia wirusa się nie rozwiąże, zamierzam co tydzień przynosić wam nowe wieści z gospodarstwa.
Koszt używanego traktora sprowadzonego z Niemiec: 40 tysięcy funtów.
Koszt budynku zdolnego go pomieścić: 28 tysięcy funtów.
Koszt podjazdu wytrzymującego jego ciężar: 23 tysiące funtów.
Koszt zatrudnienia człowieka, który codziennie rano podpina do traktora narzędzia: jego sprawa, nie wasza.
Koszt likwidacji szkód, które dotychczas spowodowałem traktorem: 215 milionów funtów.
Ale faktycznie działa na oleju opałowym.