Diddly Squat. Tylko krowa zdania nie zmienia - ebook
Diddly Squat. Tylko krowa zdania nie zmienia - ebook
I znów pierwsze miejsce na liście bestsellerów „Sunday Timesa”! Nowa książka Jeremy’ego Clarksona, który ku naszej uciesze wciąż codziennie wdziewa gumofilce i stara się jak może udawać rolnika!
Witajcie ponownie na farmie Clarksona! Pierwszy rok spędzony za kierownicą traktora na gospodarstwie Diddly Squat przyniósł Jeremy’emu astronomiczny zysk: aż 144 funtów! I choć sam postrzega się jako „rolnika praktykanta” (na wyrost, jak twierdzi Kaleb), musi coś zmienić w swoim podejściu, by zacząć w końcu wiązać koniec z końcem. Rzecz w tym, że Clarkson na razie opanował do perfekcji wyłącznie umiejętność biadolenia na prawie każdy temat, a wiele innych potrzebnych rolnikom kompetencji wciąż stanowi dla niego nie lada wyzwanie. Któż mógł przewidzieć, na przykład… że ładowanie ziarna na przyczepę wymaga lepszej koordynacji manualnej niż pilotowanie śmigłowca szturmowego Apache? Że krowy są większym zagrożeniem dla życia niż udział w wyścigach samochodowych? Że łatwiej byłoby uzyskać pozwolenie na budowę elektrowni atomowej niż na otwarcie restauracji w dawnej owczarni?
Na szczęście na przekór gminnemu działowi planowania przestrzennego i mieszkających w okolicy nadętych bogaczy, którzy starają się robić wszystko, żeby pokrzyżować mu szyki, Jeremy może liczyć na niezawodne wsparcie ze strony Lisy, Kaleba, Radosnego Charliego i Geralda, speca od bezzaprawowych murków i szefa ochrony gospodarstwa.
Życie na farmie Clarksona nie zawsze płynie zgodnie z planem. Ba, czasami w ogóle nie można go zaplanować. Ale za to nie ma takiego dnia, żeby Jeremy nie mógł szczerze powiedzieć: „Ha, zrobiłem… cokolwiek”.
„Clarkson swoim jednym serialem zrobił dla rolników więcej niż Countryfile przez trzydzieści lat” – James Rebanks, autor książki Życie pasterza
„Clarkson ukazał pasję, poczucie humoru i barwne osobowości ludzi, którzy pracują 365 dni w roku, żeby wyżywić kraj i w zrozumiały sposób wyjaśnił brytyjskim widzom wiele zagadnień, z którymi borykają się rolnicy” – Związek Zawodowy Rolników (National Farmers’ Union)
„Godny laureat nagrody dla Najlepszego Rolnika 2021 roku” – „Farmers Weekly”
„Nie mam pojęcia o uprawie roli. Czuję się jak David Attenborough próbujący jeździć skuterem wodnym” – Jeremy Clarkson
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-33-6 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cześć… W pierwszej książce o życiu na farmie Diddly Squat opisałem, w jaki sposób udało mi się przetrwać rok mimo katastrof pogodowych, biurokratycznego bagna, lockdownu, stada owiec z genami Houdiniego, dziesięciu milionów mściwych pszczół, wśród kur, pstrągów i problemów z zaopatrzeniem. Dlatego nie byłem w pełni usatysfakcjonowany, że książka kończy się akurat opowieścią o tym, w jaki sposób udało mi się powstrzymać uczestników wycieczki szkolnej przed oddaniem moczu w moim ogrodzie.
Zacznijmy więc od chwili, w której skończyliśmy… Diddly Squat wciąż ma się (w miarę) dobrze. To, co robię, nadal sprawia mi ogromną radość, choć wciąż radzę sobie raczej kiepsko. A na domiar złego posiadłem najgroźniejszą rzecz pod słońcem: odrobinę wiedzy. Potrafię na przykład odróżnić pszenicę od jęczmienia i wiem, do czego wykorzystuje się rzepak. Przede wszystkim jednak utwierdziłem się w przekonaniu, że uprawa roli to praca niewiarygodnie ciężka i niezbyt dobrze płatna.
Czasami jednak przytrafia się wolna chwila, a ja mogę oprzeć się o bramę i żując źdźbło trawy, wygrzewać twarz w promieniach słońca… I właśnie w takich momentach dociera do mnie, że param się najlepszym zajęciem na świecie.W zeszłym miesiącu obejrzałem niepokojące nagranie z okolic Reading, na którym funkcjonariusz prowadzący policyjnego pikapa umyślnie staranował krowę. Bidulka uciekła z pastwiska i krążyła nerwowo po jezdni. Ponoć przewróciła klienta jednego z okolicznych sklepów i mieszkańcy niepokoili się, że pożre czyjś trawnik, ale przecież nie trzeba było jej zabijać. Nie był to ani brontozaur, ani krokodyl, lecz najzwyklejsza krowa.
Dlaczego zatem glina nie zwabił jej odrobiną siana albo nie zadzwonił po weterynarza, który prawdopodobnie sięgnąłby do pełnej trików torby Herriota po jakieś humanitarne, naukowe rozwiązanie? Taranowanie zwierzęcia dwutonowym wozem policyjnym to według mnie niewspółmiernie brutalna reakcja.
Media poinformowały, że krowa stanowiła poważne zagrożenie dla kierowców. Uważam to za mało przekonujące, bo przecież droga została zamknięta dla ruchu. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że osobie, która wdrożyła nową procedurę polegającą na taranowaniu krów, brakuje piątej klepki. A i tak brytyjscy gliniarze sprawdzili się lepiej niż ich koledzy po fachu z Ameryki. Tak się bowiem składa, że kiedy w marcu policjanci ze stanu Virginia odebrali zgłoszenie o wałęsającej się po okolicy krowie, objawili się na miejscu zdarzenia niczym tsunami niemożebnego hałasu i błyskających kogutów, po czym zaczęli strzelać. Ani razu nie trafili w wolno poruszający się cel o powierzchni jednego metra kwadratowego, czyli krowę, za to ranny został jeden z funkcjonariuszy. Kiedy poszkodowanego odesłano do szpitala, ktoś kompetentny spętał i powalił krowę, po czym policjanci i tak ją zastrzelili.
Brak mi słów. Tragedia ta ma jednak jasną stronę. Postanowiłem – wbrew sobie – że zamontuję nowe ogrodzenie.
Kiedy byłem młodszy, miałem w zwyczaju przesiadywać przed telewizorem, oglądając bez końca różne bzdury, bo nie chciało mi się zwlec z krzesła, żeby zmienić kanał. Teraz oczywiście nie muszę się ruszać, bo mam pilota. Kiedy tylko usłyszę, jak James May mówi: „Dzień dobry, witajcie w…”, naciskam przycisk i pstryk – James znika.
Z kolei kiedy chcę porozmawiać z przyjacielem, nie muszę już snuć się do budki telefonicznej i stać tam w kałuży moczu bezdomnego ani czekać, aż sąsiad zwolni linię, bo dziś posiadanie własnego smartfona uważa się za jedno z podstawowych praw człowieka.
Życie stało się pod każdym względem szybsze i łatwiejsze. Nie musimy kręcić korbą, żeby odpalić samochód. Nie musimy zmagać się z półtoragodzinnymi nudnościami za każdym razem, kiedy chcemy przedostać się na drugą stronę kanału La Manche. Nie musimy nawet wychodzić do sklepu, kiedy mamy na coś ochotę.
Tymczasem kiedy chcemy zbudować płot, oczekuje się od nas zastosowania dokładnie tego samego systemu, jakim posługiwały się te małpy z początku _Odysei kosmicznej_ Kubricka. Wykorzystuje się w tym celu przyrząd zwany wbijakiem do słupków. Jest to kawał żelaznej rury z dwoma uchwytami po bokach, którego obsługa jest absolutnie najbardziej męczącym zajęciem na świecie.
Wbicie jednego słupka zajmuje około dwudziestu minut, a na każdy kilometr ogrodzenia przypada ich 822. Na terenie mojego gospodarstwa znajdują się mniej więcej 32 kilometry ogrodzeń. Gdybym sam odwalił tę robotę, mógłbym spokojnie pokonać Tysona Fury’ego w siłowaniu się na rękę. Dlatego korzystam z innego rozwiązania, które nazywa się „zapłać komuś, żeby zrobił to za ciebie”. Okazuje się jednak, że z powodu globalnego ocieplenia, a może ruchu na rzecz praw osób transpłciowych albo jakiejś innej politycznie poprawnej plagi, wynajęcie cudzych rąk i tak nic nie da, bo na świecie panuje potężny niedobór drewna budowlanego.
Pewien chrząszczyk, niewiele większy od ziarnka ryżu, postanowił niedawno, że zeżre Kanadę. Zaczął od prowincji Kolumbia Brytyjska, gdzie ogołocił z kory wszystkie drzewa, które udało mu się znaleźć, a obecnie jest w połowie drogi przez Albertę. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego ta istota nadal jest głodna, ale jest, i niedługo nie ostanie się ani jedno drzewo.
Co gorsza, sześcionogi pan Kreozot wcale nie jest osamotniony w sprawianiu problemów, bo wspomaga go nietoperz z Wuhan. Kiedy za jego przyczyną świat stanął w miejscu, niektórzy spędzili ten darowany czas, piekąc chleb, inni nauczyli się francuskiego, a jeszcze inni wyciągnęli akwarele. Jednak zdecydowana większość ludzi doszła do wniosku, że skoro nie mogą ruszyć się z domu, to dlaczego by go trochę nie odpicować?
Udali się więc do sklepów budowlanych, gdzie nabyli drewno na tarasy, drewno na nowe płoty i drewno na przybudówki. Doszło do tego na całym świecie – nie tylko w Wielkiej Brytanii.
Mamy zatem obecnie do czynienia z ogromnym wzrostem popytu na to, czego chrząszcz nie zdążył jeszcze zjeść, spotęgowanym przez fakt, że dobrem deficytowym są również tartaki. Po kryzysie z 2008 roku właściciele wielu z nich zareagowali odruchowo na załamanie rynku kredytów hipotecznych i zamknęli działalność. Dlatego teraz brakuje miejsc, w których ścięte drewno można przetworzyć na materiały budowlane.
Covid wywołał również chaos w branży spedycyjnej. W rezultacie nawet kiedy uda się znaleźć drzewo, które nie zostało zjedzone, i tartak, który się jeszcze nie zamknął, pojawia się kłopot ze znalezieniem firmy, która dostarczy produkt w potrzebne miejsce. Co powoduje, że warto rozważyć nabycie drewna z Europy. Tyle że po Brexicie jest to marzenie ściętej głowy.
Efekt powyższego łańcucha zdarzeń jest taki, że drewniane słupki ogrodzeniowe są obecnie droższe niż większość rakiet kosmicznych. Żeby wejść w ich posiadanie, trzeba się spotkać na tyłach pubu z podejrzanie wyglądającym kolesiem o imieniu Derek. Owszem, przez ostatni rok sam nasadziłem sporo drzew, ale dopiero za jakieś 30 lat będzie można je wykorzystać do odgradzania zwierząt gospodarczych od debilnych policjantów. Dlatego zainteresowałem się ogrodzeniami wykonanymi ze stali.
I wtedy historia się powtórzyła. Ponieważ drewno jest obecnie droższe od heroiny, wszyscy wpadli na ten sam pomysł. Skutkiem tego witryny internetowe producentów ogrodzeń metalowych wypełniły się stwierdzeniami w rodzaju: „w związku z nieoczekiwanym zapotrzebowaniem”, co po korporacyjnemu znaczy: „ups, wyprzedało się”.
Problemu nie rozwiązują również mury. Kamienia, owszem, nie brakuje. Przecież na nim stoimy. Brakuje jednak osób, które potrafią układać go w taki sposób, żeby się nie przewracał. Zatrudniam w swoim gospodarstwie świetnego fachowca, ale ma już 72 lata i ledwo nadąża z naprawianiem odcinków niszczonych każdej nocy przez borsuki. Gdybym zażądał od niego wybudowania 32 kilometrów muru, padłby trupem, a poza tym tradycyjny angielski mur bezzaprawowy nie stanowi skutecznej bariery dla dużych zwierząt. Owce po prostu wspinają się na niego, a krowy… Cóż, odpowiednio zmotywowana krowa mogłaby z powodzeniem konkurować z końmi w wyścigu Grand National, a świnie w ogóle są tak wybitnie uzdolnione w uciekaniu, że Steve McQueen jawi się przy nich jako skończony amator.
Mam niepokojące podejrzenie, że w najbliższych miesiącach będziemy widywać na drogach o wiele więcej bydła. Być może potrzebne staną się nowe przepisy. Takie, które przypomną policjantom, że nie mogą rozjeżdżać krów, psów ani w ogóle żadnych zwierząt. Jedynie złodziei.Ośmiolatki z Departamentu Rolnictwa poinformowały farmerów, że trzeba nauczyć się stać na własnych nogach. Że nie można już polegać na rządowym wsparciu finansowym. A jeśli chce się przetrwać, powinno się zdywersyfikować zakres działalności.
Dlatego na przestrzeni ubiegłych osiemnastu miesięcy upstrzyłem swoje gospodarstwo licznymi nowymi i ekscytującymi projektami zarobkowymi, a następnie z przerażeniem obserwowałem, jak większość z nich kończy się kosztowną klapą.
Pierwszym pomysłem, na który wpadłem, były ziemniaki. Obrodziły. Niestety, zebrałem tego cholerstwa 16 ton, czyli ilość zbyt małą, by zainteresować nią supermarkety, ale jednocześnie zbyt dużą, żeby można ją było upłynnić na przydrożnym straganie. Zanim wybudowałem na terenie gospodarstwa sklepik, w którym mógłbym je sprzedawać, wszystkie zgniły.
Następnym w kolejności planem była hodowla pstrągów. Założyłem staw, zapewniłem cień, żeby ryb nie spiekło słońce, i sprowadziłem ze Stanów automatyczny dozownik karmy. Udało mi się sprzedać kilka ryb miejscowemu pubowi, a pewnego wieczora sam zjadłem dwie – z ziemniakami, które nie zgniły. Resztę rozkradły wydry i czaple.
Wasabi? To była zdecydowanie największa porażka. Zwróciłem uwagę, że tylko jeden gość w całej Anglii zajmuje się jego uprawą, i dostrzegłem w tym okazję. A nie przestrogę, że być może uprawa wasabi w naszym kraju jest niemożliwa. Otóż możliwa jest, ale wymaga poświęcania roślinom nieustannej uwagi, do czego nie byłem zdolny, bo musiałem sprzedawać ziemniaki, ratować ryby, uprawiać pszenicę, jęczmień i rzepak, prowadzić _Milionerów_, pisać scenariusze _The Grand Tour_, a kiedy w końcu znajdowałem pięć minut, żeby przejść się sprawdzić, czy z „zielonym złotem” wszystko w porządku, przypominałem sobie, że mam do napisania felieton.
W rezultacie większość wasabi zjadły moje bażanty, które potem biegały po lesie, głośno skrzecząc. Widzieliście kiedyś pocącego się bażanta? Ja tak. Kilka roślin, które przetrwały, próbowałem sprzedać londyńskim restauracjom, ale ten plan także spalił na panewce. A kiedy wystawiłem kłącza na sprzedaż w moim sklepiku, większość klientów przelotnie rzucała na nie okiem, po czym kupowała kiełbasę.
Okazuje się, że w gruncie rzeczy nikt nie chce kupować żadnych warzyw. To dobrze, bo dwuhektarowe poletko, które zarezerwowałem pod uprawę bobu, szpinaku i tym podobnych, wydało wyłącznie sześć mizernych okazów, które zwą się boćwiną. I to by było na tyle.
Na szczęście nie wszystko się posypało. Pszczoły solidnie harowały i wyprodukowały mnóstwo miodu. Udaną inwestycją okazał się także sklepik, choć prawdopodobnie będę musiał zamknąć go na zimę, żeby wymienić elegancki zielony dach, który podoba się wszystkim, na taki ze sztucznego łupka, który podoba się tylko członkom miejscowej rady gminnej. W każdym razie dwa z czterystu projektów, których się podjąłem, pozwoliły mi poczuć słodki smak sukcesu, postanowiłem więc pójść za ciosem i założyć uprawę papryczek chili.
Potrzebowałem w tym celu kilku tuneli foliowych. W naszej okolicy stoi ich teraz pełno, byłem też święcie przekonany, że bez trudu poradzę sobie z ich montażem, bo kiedyś rozbiłem namiot wśród wichury szalejącej na biegunie północnym, mając do pomocy tylko Jamesa Maya. Jestem zatem doświadczonym stawiaczem namiotów.
Zacząłem podejrzewać, że porwałem się z motyką na słońce już w chwili, kiedy mój zakup został dostarczony dużą ciężarówką, z której musiałem go zdjąć ładowarką teleskopową. Niepokój okazał się uzasadniony, kiedy znalazłem instrukcję opisującą krok po kroku proces instalacji. Miała 60 stron i zaczynała się od ostrzeżenia, żeby nie podejmować prób samodzielnego montażu.
Musiałem zatem skonsultować się z moim nowym ogrodnikiem, który od razu oznajmił, że w pierwszej kolejności trzeba będzie wykonać dreny francuskie do odprowadzania nadmiaru wody. Poza tym miejsce, które wybrałem, jest bardzo eksponowane na działanie czynników atmosferycznych, należało więc usypać wał ochronny.
Wał jest jedną z tych rzeczy, na które być może powinno się mieć pozwolenie, ale nikt nie był tego pewien, a ja uznałem, że nie chce mi się pytać. Zamiast tego po prostu przewiozłem ziemię, która została mi z wykopu pod fundamenty mojego nowego domu, nakryłem ją warstwą ziemi uprawnej i posypałem nasionami dzikich kwiatów. Moje dzieło już bardzo ładnie obrasta kwieciem, stanowiąc dom dla licznych owadów. Które, niestety, otrzymają nakaz eksmisji, kiedy rada gminy przyśle mi kolejne z niekończącego się ciągu żądań, żebym znów dostosował się do jakiegoś przepisu.
Zainstalowany został również drenaż. Zajęło to trójce mężczyzn ledwie cztery dni, ale teraz wiatr i deszcz mogą robić, co chcą, a moim foliakom pełnym papryczek chili nic złego nie będzie.
Najpierw jednak musiałem je zbudować, więc rozłożyłem sześćdziesięciostronicową instrukcję i w połowie pierwszej strony zdałem sobie sprawę, że nie mam na tyle cierpliwości, by czytać dalej. Na moje oko wszystkie diagramy wyglądały tak samo, a treść zawierała takie sformułowania, jak „zacisnąć rury”, czego nie rozumiałem. Teraz już wiem, że proces ten był wyjaśniony na dole strony numer dwa, ale do tego czasu dawno już ściągnąłem Kaleba z traktora i poprosiłem, żeby mi pomógł (zbudował to za mnie).
Niedługo później Kaleb srodze się zeźlił, bo w moim odczuciu korzystanie z miar taśmowych skutkuje zafałszowanymi wynikami pomiarów. Uważam, że odstępy pomiędzy działkami z pewnością są odrobinę nierówne, bo gdybym sam pracował w fabryce miar, tak właśnie bym je nanosił.
Kaleb odparował, że plotę bzdury, i wściekle tupiąc, ruszył wyznaczać punkty, w których należy wkopać pale fundamentu. Następnie pokłóciliśmy się o to, czy potrzebne będą płyty fundamentowe, co poskutkowało telefonem do producenta i odkryciem, że będziemy musieli osadzić te płyty w betonie.
Wyciągnąłem więc jeszcze raz koparkę z garażu, nawieźliśmy worków betonu szybkowiążącego i tydzień później mieliśmy gotowe orurowanie pierwszego namiotu. Była to koszmarna praca, pełna fizycznej harówki, poparzeń słonecznych, kłótni i kataru siennego. Dzisiejszego ranka zaczęliśmy prace nad drugim tunelem, ale niestety nie mogę przy nim pomagać, bo muszę siedzieć w domu i pisać ten felieton. Lecz jutro, kiedy wrócę z Londynu z planu nowego odcinka _The Grand Tour_ i napiszę jeszcze jeden felieton, prawie na pewno pojawię się znowu na placu budowy, żeby potrzymać poziomicę i pooperować łopatą.
Z moim udziałem czy bez, polietylenowa powłoka zostanie niedługo rozciągnięta na ramie, ruszy system zraszaczy i moje papryczki będą sobie spokojnie rosnąć, przekształcając światło słoneczne, obornik i ciepło w sakiewki ognistej pyszności.
Kusiła mnie najpikantniejsza ze wszystkich odmian, ale postanowiłem trzymać się od niej z daleka, kiedy się dowiedziałem, że jest niezwykle trudna w uprawie. Poza tym niepokoiłbym się, czy klienci, którym pierwszy słoik papryczkowego chutneyu z mojego sklepu rozpuścił dolną połowę twarzy, będą chętni do nabycia kolejnego.
Postawiłem więc na średnio pikantne jalapeño, które chętnie rosną i dobrze smakują. Jedyny kłopot w tym, że kiedy już ustawimy tunele, będę mniej więcej 20 tysięcy funtów w plecy. A to oznacza, że aby zarobić cokolwiek na moim sosie, stanę przed koniecznością jego sprzedaży w cenie 500 funtów za słoik. Dżem mógłbym wycenić trochę wyżej.
Sami widzicie. Dywersyfikacja. W teorii brzmi, rzecz jasna, fantastycznie. W praktyce jednak rzadko się sprawdza.