- promocja
DIEGO. Bóg futbolu - ebook
DIEGO. Bóg futbolu - ebook
Niezwykła książka przygotowana z okazji 60 urodzin Diega Maradony i oddana w Argentynie do druku tuż przed przedwczesną śmiercią.
Książka w hołdzie dla Diega Armando Maradony. Podróż przez wspomnienia ponad 70 osób, które spotkały go na różnych etapach jego kariery, od występów w drużynie Cebollitas po lata spędzone w kolejnych klubach i w reprezentacji, najpierw jako piłkarz, a następnie trener. O Maradonie opowiadają między innymi: César Luis Menotti, Claudio Caniggia, Javier Mascherano, Carlos Valderrama, Nery Pumpido, Ubaldo Fillol, Careca, Alemäo, Gianfranco Zola, Bernd Schuster, Davor Šuker i wielu innych. Wstęp napisał Fernando Signorini, słynny trener przygotowania fizycznego Maradony w latach jego gry w Barcelonie, Napoli i w reprezentacji Argentyny.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-838-7 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Dla drogiego Fernanda Signoriniego za życzliwość i wiarę w tę pracę.
Dla Guillerma Blanco, znakomitego dziennikarza, który przejrzał książkę i doradził mi w wielu kwestiach.
Dla Ricarda Alfieriego (syna), słynnego fotoreportera, który udostępnił mi zdjęcia (o bezcennej wartości) i pomógł w pracy nad wizualną stroną książki.
Dla neapolitańskiego dziennikarza Antonia Moschelli, który pomógł mi w spisaniu nagrań włoskich bohaterów.
Dla wszystkich rozmówców, którzy podzielili się ze mną swoimi cennymi wspomnieniami.
Dla ludzi z Editorial Octubre za spełnienie tego marzenia.Diego oczami innych
------------------------------------------------------------------------
Diego Armando Maradona jest postacią fascynującą pod względem piłkarskim, ludzkim i politycznym. Z tych powodów wciąż jest portretowany w różnych dziedzinach, takich jak literatura, nauki społeczne, kino, teatr, malarstwo, muzyka i wielu innych. A także z powodu entuzjazmu i uwielbienia, jakie wzbudza nie tylko w ojczystym kraju, Argentynie, lecz także u milionów ludzi na całym świecie. To wszystko uczyniło z niego legendę już za życia.
Mam czterdzieści trzy lata i kochałem Diega, kiedy dorastałem. Jego sportowa kariera przywołuje najlepsze wspomnienia mojego życia: jako dziesięciolatek razem z ojcem i przyjaciółmi skakałem z radości po zdobyciu mistrzostwa świata w Meksyku w 1986 roku; również z ojcem w niedzielne poranki z przyjemnością oglądałem Diega w Napoli, gdzie wyczarował sportową rewolucję wraz ze zdobyciem dwóch tytułów mistrzowskich i innych trofeów dla biednego włoskiego południa; płakałem z przyjaciółmi, kiedy widzieliśmy łzy Diega po przegranym finale z Niemcami na mundialu we Włoszech 1990 roku; kląłem na niesprawiedliwość, kiedy Diegowi „ucięli nogi” na mistrzostwach świata w Stanach Zjednoczonych w 1994 roku. Radowałem się jego niepowtarzalną grą w Sevilli, Newell’s Old Boys oraz Boca Juniors pod wodzą kolejno Silvia Marzoliniego, Carlosa Bilardo i Bambino Veiry i wzruszałem się, kiedy na Bombonerze pożegnał się jednym ze swoich pamiętnych zdań: „Piłka się nie brudzi”.
Do mojego sportowego zaślepienia Diegiem dołączył jeszcze podziw dla jego dojrzałości politycznej w obronie wielkich latynoamerykańskich przywódców, którzy przywrócili ludziom godność i nadzieję na lepsze jutro, jak Che Guevara, Fidel Castro, Hugo Chávez, Néstor Kirchner, Cristina Fernández, Evo Morales, Lula da Silva czy Nicolás Maduro. A także podziw dla jego batalii z magnatami i biurokratami światowego futbolu, którym nie podobało się, że ten chłopiec pochodzący z najbiedniejszej części Buenos Aires, teraz jako sportowy D10S, Bóg, sprzeciwia się skorumpowanej władzy w obronie interesów piłkarzy.
Zawsze pragnąłem napisać książkę o Maradonie i udało mi się to dzięki wspaniałemu człowiekowi, który wniósł istotny wkład w fizyczny i duchowy rozwój Diega: Fernandowi Signoriniemu, trenerowi przygotowania fizycznego, który towarzyszył mu w Barcelonie, Napoli i w reprezentacji Argentyny.
We wrześniu 2019 roku Fernando dał mi jeden z najbardziej wzruszających momentów mojego życia, ponieważ dzięki niemu mogłem osobiście poznać Diega w moim rodzinnym mieście La Placie, kiedy prowadził trening swojej nowej drużyny, Gimnasia y Esgrima. Po tym wyjątkowym spotkaniu z Diegiem rozmawiałem z Fernandem i zaproponowałem mu, byśmy przygotowali książkę, w której różni ludzie opowiedzieliby o swoich związkach z El Diez. I tak zabraliśmy się do pracy. Najpierw Fernando skontaktował się z różnymi osobami, opowiadając im o projekcie, a następnie ja do nich dzwoniłem albo spotykałem się z nimi osobiście. Dzięki temu mogłem porozmawiać z piłkarzami, dziennikarzami, aktywistami i innymi ludźmi z różnych części świata, którzy w jakimś momencie swojego życia zetknęli się z Diegiem.
Ta książka jest niewielkim, lecz szczerym hołdem złożonym z okazji sześćdziesiątych urodzin Diega Armanda Maradony. Piłkarskiego artysty par excellence. Wojownika, który odradzał się po tysiącach bitew. Nieposkromionego marzyciela, który dokonał niesamowitych sportowych wyczynów, przynosząc ludziom nieskończoną radość dzięki swojej magicznej i niepowtarzalnej lewej nodze.
JULIO FERRER
wrzesień 2020Co za kawał zwierzęcia!
------------------------------------------------------------------------
Według hiszpańskiego filozofa Juliána Maríasa my, Argentyńczycy, w osobliwy sposób wyrażamy podziw dla tych, którzy potrafią wzruszyć nas swoją wirtuozerią i osiągnąć perfekcję w jakiejkolwiek dziedzinie. Wobec ich imponujących dokonań nie potrzebujemy więcej niż czterech słów, by podsumować godne podziwu umiejętności. Dobitne „Co za kawał zwierzęcia!” wyrywa nam się równie spontanicznie jak donośnie.
Takie barokowe określenie służy zdefiniowaniu nieosiągalnego geniuszu muzyka, poety, malarza albo… wyjątkowego piłkarza. Tak, ponieważ wszyscy oni w równym stopniu osiągają wyżyny perfekcji zarezerwowane tylko dla najznakomitszych artystów urodzonych nie po to, żeby ich wytłumaczyć, ponieważ nie da się tego zrobić, lecz po to, żeby ich podziwiano za niesamowitą wrażliwość zdolną pobudzić nasze najczulsze struny swoją cudowną sztuką.
To dzięki zdumiewającemu geniuszowi syn doñi Toty i don Diega niezliczoną ilość razy zyskiwał ten niezwykły pod względem językowym komplement. Zachwyt wywołany jego niewyczerpanym talentem był niczym wyborny kęs, rarytas, który najbardziej wymagający smakosze tej dyscypliny sportu konsumowali z nienasyconym apetytem w najodleglejszych zakątkach świata.
Tyle już powiedziano, nakręcono i napisano o tej legendarnej globalnej ikonie, z którą miałem wielki przywilej dzielić niezapomniane dziesięć lat mojego życia, że nie ma sensu powtarzać tutaj zdarzeń znanych już w najdrobniejszych szczegółach.
Sądzę jednak, że warto pokazać pewnego rodzaju wątek przewodni, który łączy ten gatunek „superludzi” poprzez historię powszechną. W swoim wyjątkowo interesującym _Traité de l’efficacité_ (Traktacie o skuteczności) francuski filozof François Jullien pokazuje niezwykły talent, jaki miał grecki bohater Odyseusz do prowadzenia wojny: „Czytając _Iliadę_ albo _Odyseję_, odkrywamy, że ten niesamowity wojownik nie przejmował się planowaniem następnej bitwy, być może dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż przyszłe zdarzenia mają niewiele wspólnego z uprzednimi drobiazgowymi analizami. Tym samym po przybyciu na pole walki wystarczała mu zaledwie kilkuminutowa obserwacja, żeby dostrzec najsłabsze punkty wrogiego wojska i podjąć właściwe działania. Tak niewiarygodne podejście było możliwe dzięki talentowi, który helleniści określają jako _metis_, greckim słowem oznaczającym węch”.
Dotarłszy do tego miejsca fascynującej opowieści, przypomniałem sobie zdarzenie, do którego doszło w 1983 roku podczas treningu na Camp Nou i które szczególnie zwróciło moją uwagę. Na początku sesji César Luis Menotti zebrał całą drużynę na środku boiska. Ze swojego miejsca z boku murawy zauważyłem, że Diego po rozmowie z trenerem odsunął się od grupy i ruszył w stronę jednej z bramek. Kiedy dotarł do linii pola karnego, poprosił asystenta o piłkę i próbował trafić nią w poprzeczkę. Robił tak przez dłuższą chwilę, maltretując bezbronną poziomą belkę mocnymi, dokładnymi strzałami, aż po zakończeniu sekretnego spotkania nakazano mu wrócić do grupy, by rozpocząć ostatni trening przed meczem, który miał się odbyć nazajutrz. Tego dnia opuściłem imponujący stadion Barcelony, próbując znaleźć wyjaśnienie dla tego jakże osobliwego zdarzenia.
Kilka dni później po treningu poruszyłem tę kwestię z Césarem, a ten, zapaliwszy papierosa, wspaniałomyślnie wyjawił mi nieuchwytną tajemnicę: „Dla mnie najlepszym sposobem na wykorzystanie potencjału Diega jest zwolnienie go z możliwie największej liczby obowiązków związanych z funkcjonowaniem drużyny, żeby nie ograniczać jego niewyczerpanej kreatywności; to pozostali zawodnicy odpowiadają za utrzymanie porządku taktycznego gry”.
W książce Jullien na końcu akapitu stwierdził, że według relacji Homera Odyseusz, ten kolejny „kawał zwierzęcia”, miał fascynujący rodzaj inteligencji, który Grecy definiują jako „przebiegłą inteligencję”, znacznie bliższą zwierzęcemu instynktowi niż racjonalnemu umysłowi człowieka. Zdumiony tym niesamowitym odkryciem, bez trudu zauważyłem znaczne podobieństwo między tymi dwiema legendarnymi postaciami, pomimo 2800 lat, jakie upłynęły od wojennych wyczynów jednego do wzruszających sportowych dokonań drugiego. Nie mniej uderzająca wydała mi się identyczna decyzja strategiczna przyjęta przez greckich generałów, w porównaniu do tej obranej przez Menottiego, żeby pozwolić liderowi, by lśniące słońce jego diabelskich umiejętności błyszczało nad najwyższymi szczytami, niedostępnymi dla zwykłych śmiertelników.
Chcę się podzielić jeszcze jedną refleksją: to całkiem możliwe, że w starożytnej Grecji (nawet jeszcze przed filozofami) ktoś się zastanawiał, jak będzie wyglądał świat w odległej przyszłości roku 2000 n.e. I tak, prawie trzy tysiące lat później, tamta teraźniejszość stała się przeszłością, a mimo to dokonania syna Syzyfa i Antyklei, urodzonego w Itace męża Penelopy, przetrwały aż do naszych czasów i oczywiście nikt nie pamięta imienia żadnego z jego przeciwników, a było ich wielu. Podejrzewam, że pierwszego męskiego potomka Dalmy Franco i Diega Maradony, urodzonego w Fiorito, czeka takie samo kosmiczne przeznaczenie. Tak więc kiedy nadejdzie ta odległa przyszłość, jaką dla nas jest rok 15000, jego nazwisko oraz fantastyczne ekwilibrystyczne zagrania będą wspominane z identycznym podziwem i szczerym zachwytem. Jako że wtedy nasza teraźniejszość będzie już bardzo odległą przeszłością, nikt, absolutnie nikt z osób zamieszkujących planetę, nie będzie znał nazwiska żadnego z przeciwników strzelca „najlepszego gola w historii mundiali”. Z prostego powodu: wszyscy i każdy z osobna z pewnością zostaną zapomniani na odcinku między domem pogrzebowym a cmentarzem, co jest zupełnie normalne w przypadku każdego tchórzliwego i żałosnego pseudomoralisty.
PS: Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się rozczarowany tym typowym dla nowicjusza wstępem. Od następnej strony wszyscy będą się mogli cieszyć wybornymi wspomnieniami, które w pełni uzasadniają lekturę tej znakomitej książki Julia Ferrera. Zaręczam!
FERNANDO SIGNORINI
wrzesień 2020MARADONA I MEDIA
------------------------------------------------------------------------
Bez wątpienia postać Diega Armanda Maradony jest niewyczerpanym źródłem dla wielu mediów, czy to gazet, stacji telewizyjnych, radiowych czy serwisów internetowych. Odsłania także dwa oblicza tej profesji: to, które pełni funkcję informacyjną i stara się pokazać odbiorcom wiadomość pozwalającą czerpać radość albo skłonić do refleksji nad postacią i kontekstem, oraz to zajmujące się dezinformacją i sprzedawaniem wiadomości, których istotą są ciosy poniżej pasa i kłamstwa oparte o perfekcyjną manipulację wydarzeniami. Na szczęście dla dziennikarstwa były znamienite wyjątki, autorzy, których teksty o Maradonie mają dziś dużą wartość historyczną.
Niektórzy ze znakomitych argentyńskich i włoskich dziennikarzy, którzy dzielili sportowe i osobiste chwile z najlepszym piłkarzem wszech czasów, opowiadają tu, jak poznali Maradonę, nie szczędząc anegdot i ciekawych szczegółów dotyczących wielu z tych spotkań.
Wspominają: Guillermo Blanco, Víctor Hugo Morales, Ernesto Cherquis Bialo, Horacio Pagani, Adrián Paenza, Andrés Cantor, Alejandro Dolina, Alejandro Apo, Pablo Llonto, Gustavo Veiga, Ezequiel Fernández Moores, Daniel Arcucci, Ricardo Alfieri (syn), Renzo Gostoli i Gianni Minà.Wielkie momenty z Diegiem
------------------------------------------------------------------------
GUILLERMO BLANCO¹
Poznałem Diega, kiedy miał zaledwie dwanaście lat. To było podczas turnieju Evita, gdy zespół Cebollitas Argentinos Juniors awansował do krajowego finału w Embalse w prowincji Córdoba, gdzie w półfinale przegrał z chłopakami z Pinto, drużyny z Santiago del Estero. Tam rozpoczęła się znajomość, wspólna historia i więź, która się zacieśniała, nie tylko z Diegiem, lecz także z całą jego rodziną oraz z rodziną Jorgego Cyterszpilera.
Mój dziennikarski debiut w tygodniku „El Gráfico” zbiegł się właściwie z jego debiutem w Primera División. Dwa lata później przeprowadziłem z nim wywiad na plaży w mieście Atlántida w Urugwaju, podczas wolnego dnia, jaki Menotti dał zawodnikom przygotowującym się do młodzieżowych mistrzostw świata w Japonii w 1979 roku (który potem wygrają w Tokio). Wtedy Diego po raz pierwszy pojawił się na okładce „El Gráfico”, pozował w koszulce reprezentacji z opaską kapitana i uniesionymi ramionami.
Tokijski finał tego młodzieżowego mundialu oglądałem jako dziennikarz „El Gráfico” w rodzinnym domu Diega przy ulicy Lascano w dzielnicy Villa del Parque. Mecze trwały po osiemdziesiąt minut i w drugiej połowie, kiedy Argentyna przegrywała z ZSRR 0:1, doña Tota, jako kobieta przesądna, położyła się do łóżka. Kiedy Hugo Alves wyrównał, przybiegła, by to zobaczyć. Potem ponownie się położyła i znów przybiegła, żeby obejrzeć gol Pelada Díaza, a kiedy jej syn Diego zdobył bramkę z rzutu wolnego, doña Tota oszalała z radości.
Jednym z historycznych dla światowego futbolu momentów, jakie przeżyłem, było zorganizowanie pierwszego spotkania Maradony z Pelém. Tamtego lata w Urugwaju na początku 1979 roku Diego powiedział mi, że jednym z jego marzeń jest poznanie Pelégo. Mocno pracowaliśmy nad tym w „El Gráfico” i w kwietniu 1979 roku – po meczu Huracánu z Argentinos Juniors w Parque Patricios – mogłem umieścić go w samolocie do Rio de Janeiro, gdzie następnego dnia w południe doszło do spotkania. Polecieliśmy razem z jego ojcem, don Chitoro, oraz przyjacielem i przedstawicielem Jorgem Cyterszpilerem. To była niezapomniana godzinna rozmowa, podczas której towarzyszył mi legendarny fotograf Ricardo Alfieri, znany i szanowany przez Pelégo.
Dobrze, że to spotkanie nie było oficjalne. Pelé miał takie obycie, że ledwie się pojawił, podbił serca wszystkich, uścisnąwszy najpierw don Chitoro, a dopiero w drugiej kolejności Diega. To wyglądało bardzo naturalnie. W pewnym momencie Pelé chwycił gitarę i zaczął śpiewać. Najbardziej poruszająca była chwila, kiedy ujął dłonie Diega i zaczął udzielać mu rad – niektóre z nich okazały się prorocze.
Diego wrócił z Rio z piłką i koszulką reprezentacji Brazylii podpisanymi przez Pelégo oraz z zegarkiem, również podarowanym przez gospodarza. Relacja z tego spotkania, opublikowana w „El Gráfico”, przeszła do historii.
Kolejnym wartym przypomnienia momentem, pośród tylu innych, było tournée Boca Juniors po Wybrzeżu Kości Słoniowej w 1981 roku. Wysłany przez „El Gráfico”, byłem tam jedynym argentyńskim dziennikarzem. Kiedy skończyła się ta przygoda, Diego, który nie miał jeszcze dwudziestu jeden lat, zamierzał rzucić zawodowy futbol. Marzył o tym, by znowu grać „za colę” i przeżyć wspaniały mecz z chłopakami, bez presji zawodowego świata, którą czuł już na barkach. Powiedział o tym swojemu ojcu, Miguelowi Brindisiemu i mnie. Wystawienie na ostrzał mediów i niezliczone zobowiązania w wieku zaledwie dwudziestu lat sprawiły, że czuł się wyczerpany. W tej sytuacji Pelé próbował mu to wyperswadować, wysyłając z Rio de Janeiro list z datą 18 listopada 1981 roku, w którym poradził mu, żeby grał dalej, był silny i zniósł presję zewnętrzną i wewnętrzną. Uważam, że batalie Diega z Pelém miały związek z kwestiami medialnymi, z tendencyjnym dziennikarstwem, z szowinizmem, z tym, że wielu Argentyńczyków żywi przekonanie, że jesteśmy pępkiem świata. Tak powstają sytuacje, które ostatecznie antagonizują ludzi, a nikt nie wie dlaczego. Takie rzeczy zdarzają się w świecie piłki nożnej, ponieważ zawodnicy nie potrafią sobie radzić, dają się więc prowadzić innym i w końcu wpadają w pułapki, jakie zwykle zastawia na nich tanie dziennikarstwo.
Udało mi się także zorganizować pierwsze spotkania Diega z innymi wielkimi piłkarzami, jak don Alfredo Di Stéfano oraz Niemiec Karl-Heinz Rummenigge.
A później przeniósł się z Boca do Barcelony. Wtedy zostałem kimś w rodzaju jego rzecznika prasowego: układałem plan spotkań z mediami, robiłem przegląd prasy światowej i udzielałem potrzebnych informacji. Diego był pod tym względem o wiele bardziej uporządkowany. Argentyński piłkarz zawsze trafiał do pierwszej ligi wcześniej niż Europejczycy, więc Maradona miał już doświadczenie. Wystąpił na młodzieżowym i dorosłym mundialu, więc chciał jak najlepiej stawić czoło mediom na Starym Kontynencie. Stąd też jego pomysł, podgrzewany dodatkowo przez Jorgego, by zapewnić mu organizację odpowiednią do okoliczności. Diego miał już spore doświadczenie, więc pod względem piłkarskim zmiana nie była aż tak trudna, ale należało się przystosować do nowego, zupełnie innego środowiska.
Pamiętam tamten czarny wieczór 24 września 1983 roku, kiedy Diego doznał najcięższej kontuzji w karierze. Byliśmy na Camp Nou, Barcelona prowadziła 2:0 z Athletikiem. Baskowie grali ostro, na granicy przepisów, zresztą zachęcani do tego przez swojego trenera Javiera Clementego. Mimo wszystko budziło zdumienie, kiedy hiszpański szkoleniowiec stwierdził z nonszalancją, że wątpi, by kontuzja Maradony była poważna: miał złamaną lewą kostkę. To tak, jakby złamano zręczniejszą rękę Pabla Picassa, rękę, w której Atahualpa Yupanqui trzymał gitarę, a René Favaloro – skalpel. Widok Diega z trzydziestoma szwami na kostce był straszny.
Zabrali go do szpitala Asepeyo, gdzie doktor González Adrio od razu go zoperował. Diego nie grał przez sto sześć dni. Towarzyszyłem mu, gdy dochodził do zdrowia w swoim domu w Parque Leloir. Doktor Rubén Oliva zalecił mu, by na czas rekonwalescencji wrócił do Argentyny, bo tutaj mógł liczyć na wsparcie doñi Toty. Diego musiał od nowa nauczyć się wykonywać rzuty wolne. Kiedy ponownie pojawił się na boisku, w meczu z Sevillą, jeszcze utykał. Lewą kostką poruszał tylko w górę i w dół. Nie mógł jej obracać. Przez sześć miesięcy korzystał z kinezjologii, zostając godzinę po treningu. Od tamtej pory ważną osobą stał się Fernando Signorini, który zaczął z nim pracować, wspierany przez doktora Olivę. Efekt był taki, że jego magia pozostała nienaruszona. Niedługo potem, w 1986 roku w Meksyku, został mistrzem świata.
Później nadszedł poważniejszy sportowy etap w Napoli. Wciąż ogromne wrażenie robią na mnie zdjęcia siedemdziesięciu pięciu tysięcy kibiców na stadionie San Paolo, kiedy Diego miał oficjalną prezentację w klubie 5 lipca 1984 roku. Tam nadal jest legendą, czczony tak samo jak Święty January. Kiedy jego agentem został Guillermo Coppola, nastąpiły zmiany i w 1986 roku zakończyłem współpracę z Diegiem, a nasze drogi się rozeszły.
Przechowuję wspaniałe wspomnienia, jak zdjęcie, które zrobiłem mu polaroidem, kiedy miał dwanaście lat, wizytę u niego w domu w Villa Fiorito w Dniu Dziecka, kiedy wszystkim podarował zabawki, spotkania przy grillu, a nawet udział w spontanicznych meczach, także z nim i z Sívorim, w ośrodku sportowym Gianniego Improty w Marechiaro. Przeżywaliśmy bardzo ważny etap naszego życia, ja pod względem dziennikarskim, a on – piłkarskim.
Wyjątkowy moment? Kiedy trzymałem jego kule, gdy zaczynał stawiać lewą nogę po złamaniu. A także ten, kiedy pomogłem w spełnieniu jego ówczesnego marzenia poznania Pelégo. Nasze ostatnie spotkanie nastąpiło podczas czuwania, kiedy zmarł jego tata: poszedłem razem z Fernandem Signorinim i siedzieliśmy długo w nocy z Diegiem i z Negro Enrique.
1.
GUILLERMO BLANCO. Dziennikarz, pracował w gazetach „El Mundo”, „La Calle”, „Crónica” i „La Tarde”, a także w tygodnikach „Goles” i „El Gráfico”. Później nastąpił etap europejski, w którym oprócz pracy w dzienniku „Sport” i tygodniku „Don Balón” w Barcelonie przez cztery lata był też rzecznikiem prasowym Diega. We Włoszech napisał książkę _Maradona, l’uomo, il mito, il campione_ (Maradona, człowiek, legenda, mistrz). Po powrocie do Argentyny był sekretarzem działu sportowego agencji Télam i przez dwadzieścia lat od jej utworzenia współprowadził szkołę dziennikarstwa sportowego Deportea. Jest też autorem książek _Tributo a los hermanos Gálvez_ (Hołd dla braci Gálvez), _Deporte nacional, dos siglos de historia_ (Krajowy sport, dwa wieki historii) razem z Arielem Scherem i Jorgem Búsico; _Los Juegos Evita_ (Turniej Evita) oraz _El fútbol del sol naciente. Campeón mundial Juvenil 1979, una luz en la oscuridad_ (Futbol wschodzącego słońca. Młodzieżowe mistrzostwo świata 1979, światełko w ciemności). Był korespondentem na ośmiu mundialach: Argentyna 1978, Hiszpania 1982, Włochy 1990, USA 1994, Francja 1998, Niemcy 2006, RPA 2010 i Rosja 2018.Kosmiczny Latawiec
------------------------------------------------------------------------
VÍCTOR HUGO MORALES¹
Przyjechałem do Argentyny w 1981 roku. Zacząłem od programu radiowego _Sport 80_ i w redakcji wiele osób miało dobre relacje z Diegiem Maradoną: Adrián Paenza, Fernando Niembro i Marcelo Araujo. Tak więc pewnego dnia pojechaliśmy do Diega, żeby pograć w piłkę i posiedzieć przy grillu. Ale w rzeczywistości go nie poznałem. Mam taką naturę, że zwykle trzymam się na uboczu. Tak więc wtedy tylko go zobaczyłem i usłyszałem jakąś pochwałę za swoje podanie, niczego więcej nie pamiętam.
Czasem zdarzały się spotkania w różnych hotelach na świecie, podawałem mu rękę, przeprowadzałem z nim wywiady dla radia, było parę występów w telewizji w prowadzonych przeze mnie programach…
Można powiedzieć, że tak naprawdę poznałem go dopiero podczas mundialu w Brazylii w 2014 roku i w Rosji w 2018 roku, kiedy prowadziliśmy wspólnie program _De zurda_ emitowany na antenie Telesur.
Jeśli miałbym zdefiniować Diega jako piłkarza, to powiedziałbym, że jest najwybitniejszy. Sztuka i skuteczność. Supremacja i skromność.
Jeśli miałbym zdefiniować Diega jako człowieka, to mogę opierać się na tym, co zaobserwowałem, gdy prowadziliśmy razem _De zurda_ w Rio i Moskwie. Pokazał się jako życzliwy, uprzejmy, cierpliwy człowiek, który cierpiał nieco z powodu stale otrzymywanych różnego rodzaju próśb. Ostatniego wieczoru w Brazylii wyrazy wdzięczności i sympatii, jakie dostał od chłopaków ze stacji po trzydziestu wspólnych dniach, były czymś najbardziej poruszającym, co przeżyłem. W ciągu tych sześćdziesięciu dni, jakie spędziliśmy razem podczas dwóch mundiali, nigdy nie zachował się tak, jakby był wielką gwiazdą, niecierpliwym, niezadowolonym z czegoś facetem. Uwielbiałem Maradonę. Już wcześniej uważałem go za dobrego człowieka, zawsze go kochałem, zapewne z wdzięczności, ale teraz miałem na to „dowody”.
Dobry człowiek, którego życie było niemal piekłem, ponieważ wszyscy stale czegoś od niego oczekiwali.
Dzięki Diegowi miałem szczęście przeżyć mnóstwo wspaniałych sportowych momentów, a niektóre z nich wciąż mnie zadziwiają i wzruszają. Jak choćby jego występ we Florencji, mieście artystycznym i inspirującym, którego nigdy nie zapomnę. Był to mecz z lokalną drużyną, pożegnanie Daniela Bertoniego. Również mecz z Australią w barażu do finałów mistrzostw świata w 1994 roku, kiedy dokonywał największych poświęceń dla narodowych barw. Albo bramka zdobyta w pierwszym meczu na mundialu w USA, z Grecją.
Wiele razy pytano mnie, czy kiedy oglądam tego drugiego gola, którego Diego strzelił Anglikom w Meksyku w 1986 roku, znajduję coś nowego w tym piłkarskim dziele sztuki i czy dodałbym coś do mojej ekstatycznej opowieści o Kosmicznym Latawcu. Dziwnie mi to mówić, ale widzę, że za każdym razem ta akcja przebiega coraz szybciej, słońce jest jaśniejsze, jak gdyby poruszał się pośród boskiego światła.
Cieszyłem się z tego, że Diego znowu pracuje w argentyńskim futbolu. Doceniałem wszystko, co dawało mu choć trochę szczęścia, spokoju, entuzjazmu, nadziei, co stanowiło dla niego wyzwanie.
Oglądałem mundialowe mecze, siedząc obok niego, i każda wypowiedziana przez niego opinia zdawała się pochodzić z podręcznika wiedzy o piłce nożnej. Strzelił gola Anglikom, ponieważ potrafił wyprzedzić to, co miało się stać. On zobaczył tę akcję właśnie tak, jak ona przebiegła, zanim jeszcze ruszył z połowy boiska. Wiedział to wcześniej, wiedział, co się wydarzy, i dał się ponieść…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
VÍCTOR HUGO MORALES. Urodził się w 1947 roku w Urugwaju. Dziennikarz, pisarz, prezenter, jest uznawany za „hiszpańskojęzycznego komentatora sportowego par excellence”. Pracował jako prezenter i komentator w Radio Colonia, a od 1981 roku w Argentynie w różnych stacjach radiowych, jak El Mundo, Mitre i później kolejno w Continental, Nacional i AM750. Jako komentator piłkarski jest pamiętany zwłaszcza z reakcji na gola strzelonego przez Maradonę Anglikom 22 czerwca 1986 roku, znanego jako „gol stulecia” . Podczas mundialu w Brazylii w 2014 roku razem z Maradoną prowadził program _De zurda_ (Z lewej) na antenie stacji Telesur, w którym podsumowywali każdy dzień turnieju. Ten sam program prowadzili podczas mistrzostw świata w Rosji cztery lata później. Jest autorem książek: _Un grito en el desierto_ (Krzyk na pustyni, 1998), _Audiencia con el diablo_ (Audiencja u diabła, 2014), _Papel Prensa, el grupo de tareas_ (Papel Prensa, grupa zadaniowa, 2017) oraz _Demanda contra demanda_ (Pozew przeciwko pozwowi, 2018).