- promocja
- W empik go
Disko - ebook
Disko - ebook
Debiutancka powieść Anny Dziewit-Meller w nowym wydaniu.
Początek lat 90. XX wieku. Z głośników wybrzmiewa Ace of Base, w powietrzu roztacza się zapach Old Spice’a, z serialu Beverly Hills 90 210 dziewczęta dowiadują się, jak wygląda miłość. W szkole podstawowej, jakich wiele na Śląsku, pracę rozpoczyna nauczyciel tańca Paweł Kozioł – postać tajemnicza i pełna zagadek. Nastoletniej Agnieszce uciekającej przed opresyjnym światem dorosłych, religijnymi obsesjami i męczącą rzeczywistością czasów transformacji taki przewodnik na drodze ku dorosłości wydaje się idealny. Czy takim jest na pewno?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07761-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwiżdżąc pod nosem, zgasił lampę nad lustrem i wyszedł z łazienki.
Na podłodze leżała sterta ubrań piętrząca się na pół metra. Wybebeszone wnętrzności szafy walały się po ziemi. Spodnie od garnituru, marmurkowe dżinsy, koszule w kratkę, T-shirty, wełniane swetry, tenisówki, miękkie chińskie pantofle, baletki.
Kozioł przerzucał ubrania, obwąchując koszulki i swetry pod pachami. To nieświeże, i to też nieświeże, Jezu, trzeba w końcu kupić pralkę, taki cebulowy ten pot, że normalnie w ręcznym nie daje rady sprać, kuuurwa, no! – rzucił swetrem w stronę okna.
Wygrzebał z dna zapinany na suwak zielony sweter.
– Jakoś tak w tym pedalsko. – Przejrzał się w lustrze w przedpokoju, okręcając się na pięcie. – Ale, kurwa, z drugiej strony zimno jak chuj się zrobiło. – Zapiął suwak pod szyję i zarzucił na ramię czarną skórzaną kurtkę.
Z legowiska pod oknem podniósł się czarny łeb. Pies wstał i otrzepał się, dzwoniąc kolczatką. Fred był rottweilerem. W tych czasach kupowało się rottweilery albo dobermany. Przeminęła już moda na pudle i jamniki, które królowały w latach osiemdziesiątych. Nadchodził też zmierzch ery wilczura. Królem był teraz doberman albo rottweiler. Tak jak Fred.
Kozioł uderzył ręką w udo:
– No, chodź tu, chodź do pana! – Rozległo się stukanie zbyt długich pazurów o drewno podłogi. – Mój Fred, mój Fred Astaire... dobry piesek, dobry, domu pilnuj. Pan ma dziś swój dzień. – Kozioł wtulił głowę w kark zwierzęcia i wdychał jego zapach, głaszcząc je po boku. – A teraz won do kąta. – Popchnął psa z całej siły, aż ten zaskomlał głośno i piskliwie, a potem pokręcił się dookoła po swym legowisku i położył grzecznie.
Kozioł przetarł ręką czubki butów, wytarł dłonie w spodnie i zarzucił na ramię torbę. W lustrze w przedpokoju zerknął jeszcze raz na siebie.
– Nic ci kurwa nie brakuje – wycedził kącikiem ust. Dotknął ręką twarzy. Pod okiem wielki płat przeszczepionej skóry błyszczał od kremu wtartego przed chwilą. Prawie nie widać. Założył ciemne okulary i wyszedł, zatrzaskując drzwi.
Fred podniósł się z kąta i podbiegł do wyjścia. Obwąchał podłogę i drzwi. Wszędzie drażnił jego nozdrza znajomy, duszący zapach old spice’a. Wrócił do pokoju, trącił nosem rozwalone spodnie, obwąchał je długo i dokładnie w kroku.
Kozioł zbiegł po schodach, trzasnął drzwiami klatki. Zatrzymał się w bramie i wyjął papierosa z pogiętej paczki. Ostatni – pomyślał. Od jutra koniec z paleniem, nie mogę śmierdzieć, w zdrowym ciele zdrowy duch. Trzask. Zapalił zapałkę i zaciągnął się głęboko dymem. Zakręciło mu się w głowie i oparł się o ścianę.
– Panie Pawle, a pan dokąd to idzie o tak wczesnej porze? – Stary sąsiad z góry niósł w siatce brzęczące butelki.
– Panie Grzesiu, a pan z czym to wraca o tak wczesnej porze? – Kozioł puścił do starego oko. – Widzę flaszeczki będziemy robić?
– Ocet przecież niosę, stara będzie grzybki marynować. Panie, cośmy tego nawieźli zeszłej niedzieli z Rodaków, same prawdziwki. – Pan Grześ cmoktał z zachwytu. – Słoiczek i dla pana się znajdzie. Ale dokąd to pan tak leci, co?
– Do pracy. – Kozioł zgasił peta na obcasie. – Lecę, bo późno, panie Grzesiu. Grzybki lubią pływać, pan pamięta. Cześć pracy!
– Cześć! – Stary pokręcił głową i wyjrzał z bramy za oddalającym się zielonym pulowerem. – Gdzie on lezie... – Poskrobał się po głowie. – Do pracy? Jakiej pracy? Nie ma pracy.
Miasto parowało. Nieświeży oddech tuż po przebudzeniu rozwiał się już, opadła mgła rozjechana przez półciężarówki rozwożące chleby z piekarni do sklepów. Kozioł szedł po zaplutych nocną flegmą chodnikach między starymi domami. Z brudnych klatek schodowych zalatywało grzybem i wilgocią, światło słoneczne przedzierało się przez korytarze, kurz wirował w plamach słońca. Kozioł czuł, że jego głowa dudni, krew tak prędko przeciskała się z podniecenia przez tętnice, musując jak szampan, jak sowietskoje igristoje. Praca, pieniądz, przyjemność. Ach, jak dobrze być tobą, ty cholerny szczęściarzu! Zaciskał kciuki w kieszeniach, wręczał sam sobie order i przypinał odznaczenia na piersi.
Gdyby Paweł Kozioł nie zaparł się, to gówno by z tego było. Gdyby nie poświęcił połowy lata na szukanie, to praca by sama do niego nie przyszła. Gdyby nie zawracał głowy dyrektorkom układającym kolorowe klocki na ogromnych tablicach ogólnoszkolnych planów lekcji, to szczęściu nie wyszedłby naprzeciw. Namawiał, objaśniał, chodził, przekonywał. Puk, puk, pan do kogo, niech siądzie, poczeka, w sprawie jakiej, lekcje tańca? Dziękujemy, oddzwonimy, może w następnym semestrze, w przyszłym roku. Ale wreszcie jest. Jest, jest, jest.
Szkoła w centrum miasta, parę tylko przystanków autobusem spod domu, w najgorszym razie pół godziny jazdy. Zielona tysiąclatka na środku osiedla z wielkiej płyty. Postępowa dyrekcja, angielski, niemiecki, wszystko, basen, wycieczki, kursy, nowoczesność. Tańce. Disco.
Kozioł wsiadł do autobusu, skasował bilet i usiadł pod oknem. Szył nogą ze zdenerwowania. Zajrzał do teczki, okej, wszystko jest, old spice w dezodorancie, grzebień, kasety.
Zamknął teczkę i zapatrzył się w okno. Autobus wlókł się, rycząc, jakby kierowca nie wrzucał nigdy biegu wyższego niż drugi. Jechali ulicą koło regionalnej rozgłośni radiowej, do której czasem jeździł z zespołem, kiedy jeszcze grali. Stare czasy. Kolorowe stroje, darmowe alkohole, radio i telewizyjne programy kręcone w parku. Peruczki, fatałaszki, zagraniczne szminki, zagraniczne papierosy, dewizy wydawane w hotelu Warszawa. Było, minęło, może wróci. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy – pomyślał i zdjął okulary słoneczne. Stara baba stojąca z tobołami przy rurce w przegubie autobusu przyglądała mu się natrętnie. Co się gapisz, kurwo – pomyślał – sama masz ryj jak niedojebanie. Założył okulary, wziął teczkę i wstał. Przecisnął się przez mały tłumek przed drzwiami i stanął koło niej. Baba się odsunęła. Zdjął okulary i powiedział: – Buuu! – Tak jak zrobił Joker Kim Basinger w Batmanie.
– Idź ty, giździe pieroński! – Baba ze wstrętem odwróciła głowę.
Kozioł prychnął i nadepnął na walające się po ziemi ucho którejś z jej siat. – A w gówno wszedłem wcześniej – wycedził. Autobus zatrzymał się i zanim baba się zorientowała, Kozioła już nie było.
Wysiadł przystanek wcześniej. Rekonesans w okolicy zrobić. Piętrowe kamienice wzdłuż ulicy, małe ogródki na tyłach. Za nimi osiedle z wielkiej płyty, a w samym jego centrum, w cieniach kładzionych przez dziesięciopiętrowe bloczyska, szkoła – sen miłośnika betonu i klocowatych form. Rachityczne drzewka posadzone wokół budynku, plac apelowy wylany, a jakże, betonem. Wszedł po schodach. W szklanych drzwiach wejściowych odbijała się jego twarz. Wyjął grzebień. Przeczeszemy się i idziemy.
– Pan do kogo? – Z okienka naprzeciw wejścia wychyliła się siwa głowa uczesana w koczek. Cisza godziny lekcyjnej wibrowała w uszach. – Halo, panie, do kogo? Kaj to leziecie?
Kozioł, który minął bez słowa kanciapę szatniarki, zmierzając śmiało przed siebie, odwrócił się niedbale w jej stronę.
– Do szefowej. I nie trzeba mnie odprowadzać, ja tu teraz pracuję, kierowniczko. I dla was od dziś „panie magistrze”, jasne? – wysyczał, zaciskając wargi. Jak on nienawidził tych wszystkich śląskich prostaczek. Stare kurwy.
– Hela, te, fto to był? – rozgdakały się sprzątaczki siedzące w kanciapie. – Nie znomy chopa, wloz tu jak do siebie!
– Nie wiem. – Szatniarka odpięła guzik kwiaciastego fartucha, bo wgniatał jej się w mostek. – Ale ryj mioł fest obity.
Paweł Kozioł, lat trzydzieści. Szczupły brunet. Włosy lekko kręcone, na karku dłuższe niż krótsze. Znaki szczególne – wyłącznie szczególne. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Nigdy go nie było, nagle się zjawił i tak już został. Sąsiadki gderały, że samotny mężczyzna, kawaler, to zawsze jest sprawa śliska. Imprezy, dziewczyny, nocne lokale, mocne alkohole, pani kochana, ja swoje wiem, wiem tyle, co zjem, a z niejednego pieca się jadło. Podobno przyjechał aż z Kołobrzegu, podobno tylko z Sosnowca, podobno to, podobno tamto. Do czego to podobne. Do niczego. I ta blizna na twarzy. Sztuczna skóra, żółty plastik czy jakiś skaj pod okiem. Oj, dziwne, sąsiadko, taka blizna się z niczego nie bierze. Tylko z czegoś. Tylko z czego? I miękki jakiś w obyciu, dupkę chudą ma, kręci nią w opiętych spodenkach, zawsze taki wymuskany, zrobiony, włosy na żel. No dziwne, dziiiwne. Ale on się im kłaniał zawsze, przebiegając przez plac, na tych swoich podeszwach gumowych cichuteńko tup, tup, jak cień, pod ścianami, nie rzucając się w oczy, znaki szczególne zakrywając skutecznie. I nikt nie wiedział o nim nic. Skąd przychodził, kto go znał. Majster Bieda. Aż w końcu przywykli. Sensacji nie było. Kurew nie sprowadzał. Pić na placu nie pił, może w domu po kryjomu, ale to trudno. Mało gadał, mało bywał. Nuda. Niech mu tam. Sąsiad jak sąsiad. Normalnie.
Bo wszystkie dzieci – oprócz tego jednego – dorastają.
Kozioł stanął pod drzwiami gabinetu dyrektorki. Schylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza. Krzątała się po pomieszczeniu, krojąc ciasto i parząc kawę. Zapukał głośno. Wszedł.
– No witam, witam, panie Pawle. – Twarz kobiety rozpromieniła się. – Chciałam nawet dzwonić do pana, upewniać się, czy wszystko gra, bo wie pan, dzieci podekscytowane, czekają, stroje szykują.
– Całuję rąsie pani szanownej. – Zgiął się wpół i cmoknął swój kciuk przyłożony do dłoni dyrektorki. – Co ma nie grać, wszystko gra i buczy, ja jestem solidna firma, droga pani.
– No myślę, kochany panie Pawełku. Kawałek ciasta? – Przełożyła na talerzyk solidną porcję makowca. – My tu sobie na dużej przerwie taką tradycję mamy z księdzem katechetą, słodkości na lepszy nastrój, wie pan. – Krygowała się i gięła. – Oboje ciastkarze jesteśmy. Choć ksiądz Mirek to jednak jest przede wszystkim grzybiarz. Cha, cha, cha! A ten makowiec to cud, niech pan wierzy. Herbatka? Kawusia? Mleczko?
– Proszę, herbatę chętnie. – Wziął z rąk dyrektorki talerzyk z ciastem.
– No klasa moja to są zdolne dzieci. Dla pana ważne, że grzeczne i będą się słuchać.
Elżbieta Wąż była dyrektorką szkoły pierwszą kadencję. Miała swój gabinet na piętrze. Dosyć tęga, dosyć wysoka, przekwitająca, niemal doszczętnie już siwa, choć przecież nie taka stara, obcięta na pogrubiającego rysy pazia, przytrzymywała grzywkę srebrną spinką. Ubierała się niewyzywająco, dbała o detale, zawsze zapinała kołnierzyki bluzek pod szyją, zakrywając jak najwięcej ciała, nosiła spódnice za kolano i kryjące rajstopy. Po niełatwych studiach na matematyce w samym Krakowie znalazła pracę w szkole podstawowej jako nauczycielka fizyki. Matematyka, fizyka – wszystko jedno. Zawodowo uczyła dzieci prawa ciężkości i prawa Keplera, hobbystycznie prawa Bożego i intuicyjnie wyczuwanych nauk przedsoborowych. Tego ostatniego z największą pasją, we współczesnej fizyce znajdując coraz więcej elementów niepokojących. A już ten cały Darwin... trzeba to przemyśleć, przeanalizować na spokojnie...
Kręciła się po gabinecie, trzymając w rękach talerzyk z ciastem. Kozioł rozejrzał się dookoła. Na czarnych regałach stały trzy figury Matki Boskiej, na biurku krzyż – pamiątka z Lichenia, nad drzwiami wisiał wielki Chrystus, którego lewa stopa, przebita gwoździem, kończyła się we framudze.
– Tak, piękna pamiątka. – Złapała wzrok Kozioła. – Rodzice podarowali ten krucyfiks szkole na zakończenie roku w podziękowaniu Panu Bogu za szczęśliwą promocję dzieci do piątej klasy.
– Ładna rzecz – powiedział Kozioł przymilnie.
Dyrektorka otwierała przeszklone szafki w poszukiwaniu cukru w kostkach. Znalazła, podała Koziołowi, ten pokręcił głową. Wrzuciła sobie do kawy cztery kostki. Wręczył jej łyżeczkę.
– Nie mieszam. – Uśmiechnęła się. – Zdrowsza, bo mniej słodka.
– Oczywiście. – Schylił się nad swoim talerzem. – To jest klasa piąta? – upewnił się, przełykając ciasto.
– Tak, mają tych dwanaście lat. – Pokiwała głową. – No zgadzam się z panem w całej rozciągłości, panie Pawełku. – Dyrektorka dyskretnie przesuwała językiem po zębach, badając, czy nie ma na nich zdradzieckich ziarenek maku. – Im ruchu brakuje, a to jest coś więcej niż ruch, ja uważam. To jest filozofia życia oczywiście.
– W rzeczy samej. – Srebrny widelczyk ślizgał się po talerzyku, ostatni kawałek ciasta spadał mu ciągle, gdy podnosił go do ust. Odłożył sztuciec. Łyknął herbaty. Dyskretnie przepłukał nią usta.
– To zaraz idziemy się przedstawić, jeśli pan jest gotów. – Dyrektorka wstała i obciągnęła poliestrową bluzkę. – Myślę, że polubi pan te moje urwisy, te urwipołcie, smyki, wisusy.
– Jestem o tym przekonany, droga pani. Ja to dzieci kocham – powiedział i pomyślał: Elżbieto Wąż, już mam cię w kieszeni! I ruszył za nią. W głąb króliczej nory.
– Agnieszka! Wracaj tu do mnie natychmiast! Agnieszka!
Dziewczynka drgnęła na dźwięk swojego imienia. Zeskoczyła z betonowej cembrowiny i wrzuciła do zbiornika patyk, którym grzebała w butwiejących liściach.
Babka stała przy grobie, pakując do poliestrowej siatki szufelkę i zmiotkę.
– Daj ten słoik. – Wzięła z rąk dziewczynki słój po ogórkach konserwowych wypełniony po brzegi żółtą wodą. Przelała wodę do plastikowej butelki po ludwiku, którą włożyła do środka przybetonowanego wazonu z lastrika. – Kwiaty do wody włóż. – Wskazała głową pomarańczowy wiecheć.
Agnieszka posłusznie zaczęła układać nasturcje w kamiennym wazonie.
– Kładziemy te kwiaty jak do trumny, babciu. Normalnie wieczny odpoczynek racz im dać, Panie.
Chlast! Ręka babki świsnęła, przecinając powietrze.
– Przestaniesz ty kiedyś bluźnić, dziewczyno? Tyle razy ci mówiłam. Jak bluźnisz, to Pana Jezusa pejczem w zbolałe ciało uderzasz. Mówiłam? Czy nie mówiłam? Jakim pejczem?
– Mówiłaś, babciu. Siedmiobolesnym. – Agnieszka pocierała czerwone ucho, patrząc na czubki zmoczonych przy kranie butów. – Pejczem siedmiobolesnym.
– No i nie jest ci przykro? Nie jest?
– Jest.
– I niech jest. Ma być żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Bierz siatkę. – Babka podała Agnieszce granatową torbę uszytą ze starego fartucha. – To jeszcze się pójdziemy pomodlić.
Szły razem w stronę kościoła aleją wysadzaną starymi drzewami. Babka przystanęła koło grubego pnia topoli. – Widzisz? – Pokazała na drzewo.
– Drzewo?
– Głupia, nie drzewo, tu patrz. – Wskazała palcem na zgrubienia i pęknięcia kory. – Tu jest Chrystus Frasobliwy. Ukazał się, kiedy proboszcz chciał wyciąć te drzewa, jak nie było węgla, w stanie wojennym. Frasuje się nami, tym krajem, komunistami, twoim ojcem, wszystkimi złymi ludźmi, dziecko, którzy doprowadzili do tego, co jest.
– A co jest? – Agnieszka wpatrywała się z wysiłkiem w srebrne smugi na korze.
– I ty się pytasz. Jest źle, dziecko, jest bardzo źle. Kiedyś zrozumiesz wszystko. Ale wtedy będzie już za późno.
*
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------