Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diuna. Bitwa pod Corrinem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
69,00

Diuna. Bitwa pod Corrinem - ebook

Trzecia część trylogii „Legendy Diuny” napisanej przez syna Franka Herberta, Briana, we współpracy z Kevinem J. Andersonem.

— Mój dziadek nie był tchórzem, czarodziejko — oznajmił. — Szczegóły jego czynu utrzymano w tajemnicy, by nie zaszkodzić dżihadowi, ale zrobił dokładnie to, co było konieczne, by powstrzymać Wielkiego Patriarchę przed wyrządzeniem niewybaczalnego zła. Łotrem był Iblis Ginjo, nie Xavier Harkonnen.

Osłupiała, po czym spojrzała na niego z potępieniem i niedowierzaniem.

— Znieważasz mojego ojca — powiedziała. — Prawda pozostaje prawdą. — Uniósł brodę. — Butler może być zaszczytnym nazwiskiem, ale takim samym jest Harkonnen. Oto, kim będę od tej chwili aż do końca życia. Domagam się swojego prawdziwego dziedzictwa.

— A cóż to znowu za głupota?

— Odtąd będzie się pani do mnie zwracać jako do Abulurda Harkonnena.

Blisko sto lat dżihadu, świętej wojny Sereny Butler, było pasmem heroicznych zmagań ludzi z myślącymi maszynami. Pasmem naznaczonym również tarciami w szeregach obrońców, politycznymi intrygami, historyczną niesprawiedliwością, zdradą i bezbrzeżnym okrucieństwem najbardziej zaufanych członków Ligi Szlachetnych.

Po latach walk imperium demonicznego Omniusa skurczyło się do jednego zaledwie Zsynchronizowanego Świata – Corrina. Ten, choć otoczony, wydaje się wciąż niezdobytą twierdzą. Dopóki zaś istnieje choćby jeden komputerowy wszechumysł, ludzkość nie może czuć się bezpieczna. To pod Corrinem, w ogromnej bitwie, rozstrzygną się ostatecznie jej losy…

Uzależnieni od Diuny będą z radością podziwiać pikantne zakończenie drugiej trylogii Herberta i Andersona. - „Publishers Weekly”

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-949-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Auto­rom niniej­szej książki prze­wi­dy­wa­nie drogi od pomy­słu do ukoń­czo­nego maszy­no­pisu przy­po­mina pracę nawi­ga­to­rów Gil­dii u ste­rów tego samego liniowca, szu­ka­ją­cych bez­piecz­nej drogi przez zagiętą prze­strzeń. Pierw­szym nawi­ga­to­rem w fan­ta­stycz­nym wszech­świe­cie Diuny był oczy­wi­ście Frank Her­bert. Ale nie dzia­łał sam, ponie­waż przez pra­wie czter­dzie­ści lat poma­gała mu z poświę­ce­niem Beverly Her­bert. Mamy wobec nich ogromny dług wdzięcz­no­ści. Wiele zawdzię­czamy rów­nież rodzi­nie Her­bertów: Penny, Ronowi, Davi­dowi, Byro­nowi, Julie, Rober­towi, Kim­berly, Mar­gaux i The­re­sie, któ­rzy powie­rzyli nam pie­czę nad nie­zwy­kłą wizją Franka Her­berta.

Nasze żony, Jan Her­bert i Rebecca Moesta Ander­son, wnio­sły w to dzieło wkład znacz­nie wykra­cza­jący poza to, co sobie wyobra­żały, skła­da­jąc przy­sięgę mał­żeń­ską. Obie są artyst­kami — Jan malarką, a Rebecca pisarką — i nie szczę­dziły czasu ani talentu opo­wie­ści, którą za chwilę zaczniesz czy­tać.

Mamy rów­nież dług wdzięcz­no­ści wobec wielu innych osób, które towa­rzy­szyły nam w kolej­nej barw­nej epic­kiej podróży przez uni­wer­sum Diuny. Należą do nich nasi oddani agenci i ich pra­cow­nicy: Robert Got­tlieb, John Sil­ber­sack, Kim Wha­len, Matt Bia­ler i Kate Scher­ler. Nasi ame­ry­kań­scy i bry­tyj­scy wydawcy podzie­lali naszą wizję i dbali o to, by wszyst­kie sprawy zwią­zane z dru­kiem i pro­mo­cją tej książki prze­bie­gały spraw­nie. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się Tomowi Doherty’emu, Caro­lyn Cau­ghey, Lin­dzie Quin­ton i Pau­lowi Ste­ven­sowi. Nasz nie­zwy­kły redak­tor Pat LoBrutto zaj­mo­wał się naszymi opo­wie­ściami jak wspa­niały szef kuchni, doda­jąc tam, gdzie było trzeba, odpo­wied­nie przy­prawy. Rachel Ste­in­ber­ger, Chri­stian Gos­sett, dr Attila Tor­kos i Diane E. Jones słu­żyli nam wielce potrzeb­nymi radami, nato­miast Cathe­rine Sidor pra­co­wała nie­stru­dze­nie, prze­pi­su­jąc tekst z dzie­siąt­ków mikro­ka­set i wpro­wa­dza­jąc poprawki.Cho­ciaż miliardy ludzi zostało zamor­do­wa­nych przez myślące maszyny, nie wolno nam nazy­wać ich ofia­rami. Waham się nawet, czy nazy­wać ich męczen­ni­kami. Każdy, kto zgi­nął pod­czas Wiel­kiej Rewolty, nie może być okre­ślony ina­czej niż jako boha­ter. Będziemy pro­wa­dzili stałe zapi­ski odzwier­cie­dla­jące ten stan rze­czy.

— Serena Butler, pry­watne mate­riały z obrad Rady Dżi­hadu

Nie obcho­dzi mnie, ile doku­men­tów mi poka­że­cie — ile nagrań, wywia­dów czy obcią­ża­ją­cych dowo­dów. Jestem praw­do­po­dob­nie jedyną żyjącą jesz­cze osobą, która zna prawdę o Xavie­rze Har­kon­ne­nie i o powo­dach tego, co zro­bił. Zacho­wy­wa­łem spo­kój przez tyle dzie­się­cio­leci, ponie­waż on sam mnie o to pro­sił, ponie­waż chcia­łaby tego Serena Butler i ponie­waż wyma­gały tego potrzeby dżi­hadu. Ale bez względu na to, ilu oby­wa­teli Ligi w to wie­rzy, nie uda­waj­cie, że wasza pro­pa­ganda dokład­nie opi­suje to, co się stało. Pamię­taj­cie, że bra­łem udział w tych wyda­rze­niach, a żaden z was nie był ich świad­kiem.

— Vorian Atryda, prze­mó­wie­nie do Ligi Szla­chet­nych

Uwie­rzyć, że kon­kretna wer­sja histo­rii przed­sta­wia nie­zbite fakty, to naj­po­waż­niej­szy błąd, jaki może popeł­nić myśląca osoba. Histo­rię zapi­suje wielu obser­wa­to­rów, a żaden z nich nie jest bez­stronny. Fakty są znie­kształ­cane przez sam upływ czasu i — zwłasz­cza w przy­padku Dżi­hadu Butle­row­skiego — tysiące lat ciem­nych wie­ków, celowe prze­ina­cza­nie wyda­rzeń przez sekty reli­gijne oraz nie­unik­nione ich prze­krę­ca­nie wsku­tek nakła­da­nia się nie­fra­so­bli­wie popeł­nia­nych błę­dów. A zatem mądra osoba postrzega histo­rię jako zbiór lek­cji do opa­no­wa­nia, ciąg wybo­rów i ich kon­se­kwen­cji do roz­pa­trze­nia i prze­dys­ku­to­wa­nia oraz zapis błę­dów, któ­rych nie powinno się już ni­gdy popeł­nić.

— księżna Iru­lana, przed­mowa do _Histo­rii Dżi­hadu Butle­row­skiego_Maszy­ne­ria nie nisz­czy, lecz two­rzy, pod warun­kiem że ręka, która ją kon­tro­luje, jest wystar­cza­jąco silna, by nad nią zapa­no­wać.

— Rivego, twórca murali ze sta­ro­żyt­nej Ziemi

Porzą­dek dzio­ba­nia” wśród umie­ra­ją­cych i pozba­wio­nych nadziei ludzi był dla Era­zma fascy­nu­jący, a nawet zabawny. Ich reak­cje były czę­ścią eks­pe­ry­mentu i uwa­żał, że rezul­taty są bar­dzo inte­re­su­jące.

Robot prze­cha­dzał się po kory­ta­rzach swo­jego sta­ran­nie urzą­dzo­nego labo­ra­to­rium na Cor­ri­nie, powie­wa­jąc wykwintną pur­pu­rową szatą. Ten pre­ten­sjo­nalny strój miał mu nadać bar­dziej pań­ski wygląd. Nie­stety zamknięte w celach ofiary nie zwra­cały uwagi na jego toa­letę, pochło­nięte wła­snym cier­pie­niem. Nie można było nic na to pora­dzić, ponie­waż ludziom spra­wiało wielką trud­ność sku­pie­nie się na spra­wach, które bez­po­śred­nio ich nie doty­czyły.

Kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej roboty budow­lane wznio­sły ten zwień­czony wysoką kopułą gmach według jego dokład­nych instruk­cji. Liczne, dobrze wypo­sa­żone pomiesz­cze­nia — każde cał­ko­wi­cie odizo­lo­wane od pozo­sta­łych i ste­rylne — zawie­rały wszystko, co potrzebne było Era­zmowi do eks­pe­ry­men­tów.

Kon­ty­nu­ując regu­larny obchód, nie­za­leżny robot mijał pla­zowe okna zamknię­tych izb, w któ­rych leżały przy­wią­zane do łóżek obiekty eks­pe­ry­mentu z roz­prze­strze­nia­niem zarazy. Nie­które bre­dziły już i maja­czyły, zdra­dza­jąc objawy zain­fe­ko­wa­nia retro­wi­ru­sem, nato­miast inne były prze­ra­żone, bo miały ku temu zasadne, racjo­nalne powody.

Testo­wa­nie wywo­ła­nej sztucz­nie cho­roby było już pra­wie zakoń­czone. Efek­tywny współ­czyn­nik umie­ral­no­ści wyno­sił czter­dzie­ści trzy pro­cent, co wpraw­dzie nie było wyni­kiem dosko­na­łym, ale i tak ozna­czało, że zdo­łał wyho­do­wać naj­bar­dziej zja­dli­wego wirusa w udo­ku­men­to­wa­nych dzie­jach ludz­ko­ści. Wirus ten posłuży osią­gnię­ciu nie­zbęd­nego celu, a Omnius nie może dłu­żej cze­kać. Trzeba szybko coś zro­bić.

Święta kru­cjata ludzi prze­ciwko myślą­cym maszy­nom trwała już pra­wie wiek, powo­du­jąc wiel­kie znisz­cze­nia i zakłó­ca­jąc spo­kój. Nie­usta­jące fana­tyczne ataki Armii Dżi­hadu wyrzą­dzały impe­rium Zsyn­chro­ni­zo­wa­nych Świa­tów nie­obli­czalne szkody — statki wojenne robo­tów ule­gały zagła­dzie tak szybko, że poszcze­gólne wcie­le­nia Omniusa led­wie nadą­żały z odbu­dową floty. Postępy Omniusa zostały powstrzy­mane, co było nie­wy­ba­czalne. W końcu główny kom­pu­ter zaczął się doma­gać roz­wią­za­nia. Bez­po­śred­nie zma­ga­nia oka­zały się nie­wy­star­cza­jące, więc badano inne moż­li­wo­ści. Na przy­kład broń bio­lo­giczną.

Jak wyka­zy­wały symu­la­cje, szybko roz­prze­strze­nia­jąca się epi­de­mia mogła być dającą prze­wagę bro­nią, nisz­czącą całe popu­la­cje — włącz­nie z siłami mili­tar­nymi — ale zosta­wia­jącą zwy­cię­skim myślą­cym maszy­nom nie­tkniętą infra­struk­turę i zasoby natu­ralne pla­net. Kiedy spe­cjal­nie zapro­jek­to­wana zaraza dokona dzieła, Omnius będzie mógł powią­zać pozry­wane nici i przy­wró­cić funk­cjo­no­wa­nie swo­ich sys­te­mów.

Erazm miał pewne zastrze­że­nia do tej tak­tyki, oba­wia­jąc się, że straszna zaraza może uni­ce­stwić wszyst­kich ludzi. Cho­ciaż Omnius mógłby być zado­wo­lony z ich cał­ko­wi­tej zagłady, auto­no­miczny robot by­naj­mniej nie pra­gnął takiego roz­wią­za­nia. Na­dal inte­re­so­wały go te istoty, zwłasz­cza Gil­ber­tus Albans, któ­rego wycho­wał jako zastęp­czego syna, zabraw­szy z nędz­nych zagród dla nie­wol­ni­ków. W czy­sto nauko­wym sen­sie Erazm potrze­bo­wał wystar­cza­ją­cej ilo­ści mate­riału orga­nicz­nego dla swo­ich badań labo­ra­to­ryj­nych i tere­no­wych nad ludzką naturą.

Nie mogą zostać zabici _wszy­scy_. Tylko więk­szość z nich.

Ale istoty te były zadzi­wia­jąco odporne. Wąt­pił, by nawet naj­gor­sza zaraza mogła zmieść ten gatu­nek. Ludzie mieli intry­gu­jącą umie­jęt­ność przy­sto­so­wy­wa­nia się do prze­ci­wieństw i poko­ny­wa­nia ich nie­kon­wen­cjo­nal­nymi środ­kami. Gdyby mogły się tego nauczyć myślące maszyny…

Owi­nąw­szy się cia­sno swoją wytworną togą, robot o pla­ty­no­wej powłoce wszedł do cen­tral­nego pomiesz­cze­nia labo­ra­to­rium, w któ­rym poj­many przez niego Tlu­la­xa­nin stwo­rzył dosko­na­łego retro­wi­rusa RNA. Myślące maszyny były wydajne i oddane spra­wie, ale do skie­ro­wa­nia gniewu Omniusa na cał­ko­wi­cie destruk­cyjny tor dzia­ła­nia potrzeba było zepsu­tej ludz­kiej wyobraźni. Żaden robot ani kom­pu­ter nie wymy­śliłby tak prze­ra­ża­ją­cego dzieła śmierci — to wyma­gało pała­ją­cego chę­cią zemsty czło­wieka.

Rekur Van, bio­tech­no­log i gene­tyk napięt­no­wany w Lidze Szla­chet­nych, wier­cił się w pod­trzy­mu­ją­cym życie gnieź­dzie, nie mogąc poru­szać czym­kol­wiek oprócz głowy, ponie­waż nie miał rąk ani nóg. Do jego tuło­wia pod­łą­czone były rurki dopro­wa­dza­jące sub­stan­cje odżyw­cze i usu­wa­jące odchody. Krótko po schwy­ta­niu gene­tyka Erazm usu­nął mu koń­czyny, dzięki czemu męż­czy­zna stał się dużo posłusz­niej­szy. W prze­ci­wień­stwie do Gil­ber­tusa Albansa, nie można mu było ufać.

Robot przy­wo­łał na swoją ela­sto­me­ta­lową twarz rado­sny uśmiech.

— Dzień dobry, Kadłubku. Mamy dzi­siaj dużo pracy. Może nawet zakoń­czymy nasze wstępne testy.

Pocią­gła twarz Tlu­la­xa­nina wyglą­dała na jesz­cze bar­dziej wynędz­niałą niż zwy­kle; jego ciemne, osa­dzone bli­sko oczy były roz­bie­gane jak u zwie­rzę­cia w potrza­sku.

— Była już pora, żebyś tu dotarł. Nie śpię od wielu godzin i tylko patrzę — powie­dział.

— A więc mia­łeś mnó­stwo czasu, żeby snuć nowe nie­zwy­kłe pomy­sły — odparł Erazm. — Nie mogę się docze­kać, kiedy o nich usły­szę.

Jeniec zmełł w ustach wul­garną znie­wagę, po czym zapy­tał:

— A jak ci idą eks­pe­ry­menty z gadzim odra­sta­niem koń­czyn? Są jakieś postępy?

Robot nachy­lił się, pod­niósł bio­lo­giczny płat i przyj­rzał się skó­rze na jed­nym z kiku­tów ramion Rekura Vana.

— Jest już coś? — zapy­tał z nie­cier­pli­wo­ścią Tlu­la­xa­nin. Prze­krę­cił głowę pod oso­bli­wym kątem, pró­bu­jąc doj­rzeć coś na oka­le­czo­nej koń­czy­nie.

— Z tej strony nie.

Erazm spraw­dził bio­lo­giczny płat na dru­gim ramie­niu.

— Tutaj możemy coś mieć. Wyraź­nie widać guzek wzro­stu na skó­rze.

W każ­dym kiku­cie wsz­cze­piony był inny kata­li­za­tor komór­kowy, umiesz­czony tam w celu rege­ne­ra­cji odcię­tych człon­ków.

— Wycią­gnij wnio­ski ze swo­ich danych, robo­cie. Jak długo będę musiał cze­kać, aż odro­sną mi ręce i nogi?

— Trudno powie­dzieć. Może kilka tygo­dni, a może znacz­nie dłu­żej. — Erazm potarł meta­lo­wym pal­cem guzek na skó­rze jeńca. — Zresztą ta narośl może być czymś zupeł­nie innym. Ma czer­wo­nawe zabar­wie­nie; może to tylko infek­cja.

— Nie czuję bólu.

— Chciał­byś, żebym to podra­pał?

— Nie. Pocze­kam, aż sam będę mógł to zro­bić.

— Nie bądź nie­uprzejmy. Ma to być nasz wspólny wysi­łek. — Cho­ciaż rezul­taty eks­pe­ry­mentu wyglą­dały obie­cu­jąco, nie był on prio­ry­te­tem robota. Erazm myślał o czymś dużo waż­niej­szym.

Pokrę­cił tro­chę zawor­kiem kro­plówki, co roz­po­go­dziło pocią­głą twarz Tlu­la­xa­nina. Nie­wąt­pli­wie Rekur Van miał jedną ze swo­ich huś­ta­wek nastroju. Erazm będzie go bacz­nie obser­wo­wał i poda­wał leki, by gene­tyk na­dal pra­co­wał wydaj­nie. Może uda mu się dzi­siaj zapo­biec napa­dowi zło­ści u Tlu­la­xa­nina. W nie­które ranki wszystko mogło wypro­wa­dzić go z rów­no­wagi. Kiedy indziej robot celowo go pro­wo­ko­wał, by obser­wo­wać rezul­taty.

Ste­ro­wa­nie ludźmi — nawet takim odra­ża­ją­cym osob­ni­kiem — było zarówno nauką, jak i sztuką. Ten poni­żony jeniec był takim samym obiek­tem doświad­czal­nym jak każdy z ludzi w zachla­pa­nych krwią zagro­dach i pomiesz­cze­niach labo­ra­to­ryj­nych. Nawet kiedy Tlu­la­xa­nin był dopro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści, kiedy pró­bo­wał, uży­wa­jąc tylko zębów, ode­rwać rurki sys­te­mów pod­trzy­my­wa­nia życia, Erazm zawsze potra­fił skło­nić go do pod­ję­cia pracy nad zarazą. Na szczę­ście czło­wiek ten nie­na­wi­dził miesz­kań­ców Ligi jesz­cze bar­dziej niż swo­ich mecha­nicz­nych panów.

Kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, pod­czas wiel­kiego wrze­nia w Lidze, ujaw­niono — ku prze­ra­że­niu i odra­zie wol­nej ludz­ko­ści — ponure sekrety tlu­la­xań­skich farm narzą­dów. Opi­nia publiczna na świa­tach Ligi zapa­łała obu­rze­niem na gene­ty­ków i roz­wście­czone tłumy znisz­czyły farmy. Więk­szość Tlu­la­xan, któ­rych repu­ta­cja legła w gru­zach, musiała się ukry­wać.

Rekur Van uciekł w rejon kosmosu nale­żący do Zsyn­chro­ni­zo­wa­nych Świa­tów, zabie­ra­jąc ze sobą coś, co uwa­żał za dar, któ­rego przy­ję­cia maszyny nie mogą odmó­wić: mate­riał komór­kowy do stwo­rze­nia dosko­na­łego klona Sereny Butler. Erazm, który pamię­tał intry­gu­jące dys­ku­sje z tą kobietą, był zachwy­cony. Zde­spe­ro­wany Van był pewien, że robot będzie chciał ją mieć, ale — nie­stety — klony, które otrzy­mał, nie miały żad­nych wspo­mnień Sereny i nie odzna­czały się jej pasją. Były jedy­nie powierz­chow­nymi kopiami.

Jed­nak mimo bez­barw­no­ści klo­nów Erazm uznał, że bar­dzo inte­re­su­jący jest sam ich twórca — ku kon­ster­na­cji tego drob­nego męż­czy­zny. Nie­za­leżny robot lubił jego towa­rzy­stwo. Zna­lazł w końcu kogoś, kto mówił jego nauko­wym języ­kiem, bada­cza, który mógł mu pomóc lepiej zro­zu­mieć nie­zli­czone aspekty zło­żo­nych ludz­kich orga­ni­zmów.

Pierw­sze kilka lat, nawet po ampu­ta­cji rąk i nóg Tlu­la­xa­nina, było dla Era­zma nie lada wyzwa­niem. Osta­tecz­nie jed­nak, dzięki sta­ran­nym mani­pu­la­cjom i cier­pli­wie sto­so­wa­nemu sys­te­mowi nagród i kar, prze­kształ­cił Rekura Vana w cał­kiem obie­cu­jący obiekt eks­pe­ry­men­talny. Sytu­acja pozba­wio­nego koń­czyn męż­czy­zny do złu­dze­nia przy­po­mi­nała poło­że­nie jego daw­ców narzą­dów z rze­ko­mych farm. Erazm uwa­żał, że jest to praw­dziwa iro­nia losu.

— Chciał­byś dostać teraz jakiś sma­ko­łyk, żeby­śmy zabrali się do pracy? — spy­tał Erazm. — Może cia­steczko mię­sne?

Oczy Vana zabły­sły, bo była to jedna z nie­licz­nych przy­jem­no­ści, które mu pozo­stały. Cia­steczka mię­sne, przy­rzą­dzane z roz­ma­itych hodo­wa­nych w labo­ra­to­riach orga­ni­zmów, w tym z „odpa­dów” ludz­kich, uwa­żano na rodzin­nej pla­ne­cie Tlu­la­xa­nina za przy­smak.

— Nakarm mnie, bo odmó­wię dal­szej współ­pracy — odparł.

— Za czę­sto ucie­kasz się do tej groźby, Kadłubku. Jesteś pod­łą­czony do zbior­ni­ków z roz­two­rami odżyw­czymi. Nie umrzesz z głodu, nawet jeśli odmó­wisz przyj­mo­wa­nia posił­ków.

— Chcesz, bym z tobą współ­pra­co­wał, a nie tylko żył… i zostało ci nie­wiele kart prze­tar­go­wych. — Twarz gene­tyka wykrzy­wiła się w gry­ma­sie.

— Dobrze. Cia­steczka mię­sne! — krzyk­nął Erazm. — Czwo­ro­ręki, zaj­mij się tym.

Wszedł jeden z jego wyna­tu­rzo­nych ludz­kich labo­ran­tów, balan­su­jąc w czte­rech prze­szcze­pio­nych rękach tacą, na któ­rej pię­trzyły się osło­dzone orga­niczne sma­ko­łyki. Tlu­la­xa­nin poru­szył się w swoim gnieź­dzie, by spoj­rzeć na maka­bryczne jadło… i dodat­kową parę rąk, która nie­gdyś była jego.

Zgro­ma­dziw­szy pewną wie­dzę o meto­dach trans­plan­ta­cji uży­wa­nych przez Tlu­la­xan, Erazm prze­szcze­pił ręce i nogi byłego łowcy nie­wol­ni­ków dwóm labo­ran­tom, doda­jąc sztuczne mię­śnie, ścię­gna i kości, by miały odpo­wied­nią dłu­gość. Cho­ciaż była to tylko próba i oka­zja do naucze­nia się cze­goś, zakoń­czyła się god­nym podziwu suk­ce­sem. Czwo­ro­ręki nie­zwy­kle spraw­nie nosił różne rze­czy; Erazm miał nadzieję, że któ­re­goś dnia nauczy go żon­glerki, co mogło się spodo­bać Gil­ber­tu­sowi Alban­sowi. Nato­miast Czwo­ro­nogi potra­fił biec po rów­ni­nie jak anty­lopa.

Ile­kroć któ­ryś z labo­ran­tów poja­wiał się w jego polu widze­nia, Tlu­la­xa­nin przy­po­mi­nał sobie o swym bez­na­dziej­nym poło­że­niu.

Rekur Van nie miał rąk, więc Czwo­ro­ręki wkła­dał mu cia­steczka w żar­łocz­nie otwarte usta jedną ze swo­ich par, aku­rat tą, która nale­żała wcze­śniej do jeńca. Van wyglą­dał jak głodny kur­czak doma­ga­jący się dżdżow­nic od kwoki. Na okry­wa­jącą jego tułów czarną koszulę sypały się brą­zo­wo­żółte okru­chy; nie­które spa­dały do zbior­nika skład­ni­ków odżyw­czych, gdzie miały zostać powtór­nie prze­two­rzone.

Erazm pod­niósł rękę i labo­rant prze­rwał kar­mie­nie.

— Na razie wystar­czy — powie­dział. — Dosta­niesz wię­cej, Kadłubku, ale naj­pierw praca. Przej­rzyjmy dzi­siej­sze sta­ty­styki zgo­nów spo­wo­do­wa­nych przez różne szczepy.

„To inte­re­su­jące — pomy­ślał — że podob­nego rodzaju broni użył Vorian Atryda, syn zdrajcy, Tytana Aga­mem­nona, wpro­wa­dza­jąc wirusa kom­pu­te­ro­wego do kuli aktu­ali­za­cyj­nej dostar­cza­nej przez nie­świa­do­mego niczego robota Seu­rata. Ale nie tylko maszyny są podatne na śmier­telne infek­cje…”

Rekur Van zro­bił nadą­saną minę, ale po chwili obli­zał wargi i zabrał się do stu­dio­wa­nia wyni­ków. Wyda­wało się, że liczba ofiar spra­wia mu przy­jem­ność.

— Wyborne — mruk­nął. — Te zarazy są bez­względ­nie naj­lep­szym spo­so­bem na zabi­cie milio­nów ludzi.Wiel­kość sama w sobie jest nagrodą… ale jej koszta są straszne.

— pri­mero Xavier Har­kon­nen, ostatni zapis w dzien­niku dyk­ta­fo­no­wym

Podczas swo­jej nad­na­tu­ral­nie dłu­giej kariery woj­sko­wej naczelny wódz Vorian Atryda wiele widział, ale rzadko zda­rzało mu się odwie­dzić pla­netę pięk­niej­szą od Kala­danu. Dla niego ten wodny świat był skrzy­nią ze skar­bami, pełną wspo­mnień i fan­ta­zji na temat tego, jak powinno wyglą­dać „nor­malne” życie — bez maszyn, bez wojny.

Dokąd­kol­wiek się udał na Kala­da­nie, widział pamiątki zło­tych cza­sów, które spę­dził tutaj z Lero­nicą Ter­giet. Była matką jego synów bliź­nia­ków i od ponad sie­dem­dzie­się­ciu lat jego uko­chaną towa­rzyszką życia, cho­ciaż ni­gdy ofi­cjal­nie się nie pobrali.

Teraz prze­by­wała w ich domu na Salu­sie Secun­du­sie. Mimo iż była już po dzie­więć­dzie­siątce, kochał ją bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Aby dłu­żej zacho­wać mło­dość, mogła przyj­mo­wać regu­lar­nie dawki melanżu, który stał się bar­dzo popu­larny wśród zamoż­nych szla­chet­nych, ale odmó­wiła sko­rzy­sta­nia z cze­goś, co uwa­żała za sztuczne wspo­ma­ga­nie. Taka już była!

W prze­ci­wień­stwie do niej Vor, dzięki zabie­gowi zapew­nie­nia nie­śmier­tel­no­ści, któ­remu siłą pod­dał go ojciec, na­dal wyglą­dał młodo i można go było wziąć za jej wnuka. Aby nie uwa­żano ich za aż tak nie­do­braną parę, Vor regu­lar­nie far­bo­wał włosy na siwo. Żało­wał, że nie zabrał jej ze sobą tam, gdzie się poznali.

Sie­dział ze swoim peł­nym entu­zja­zmu adiu­tan­tem Abu­lur­dem Butle­rem, naj­młod­szym synem Quen­tina Vigara i Wan­dry Butler, patrząc na spo­kojne kala­dań­skie morze i statki wra­ca­jące z poło­wów kra­sno­ro­stów i ryb maśla­nych. Abu­lurd był wnu­kiem bli­skiego przy­ja­ciela Vora… ale nazwi­sko Xaviera Har­kon­nena padało rzadko, ponie­waż nie­od­wra­cal­nie napięt­no­wano go jako tchó­rza i zdrajcę ludz­ko­ści. Na myśl o tej nie­spra­wie­dli­wo­ści Vor poczuł się tak, jakby w gar­dle uwiązł mu jakiś kol­cza­sty owoc, lecz w żaden spo­sób nie mógł prze­ciw­sta­wić się krzyw­dzą­cej legen­dzie. Minęło już pra­wie sześć­dzie­siąt lat.

Zna­leźli sto­lik w restau­ra­cji dry­fo­wej na kli­fie, która prze­su­wała się powoli wzdłuż brzegu, zapew­nia­jąc stale zmie­nia­jący się widok na morze. Ich woj­skowe czapki leżały na sze­ro­kim para­pe­cie okna. Fale roz­bi­jały się o przy­brzeżne skały, a ście­ka­jąca drob­nymi stru­my­kami woda spra­wiała wra­że­nie, jakby ich boki pokryte były białą koronką. Na falach lśniły refleksy póź­no­po­po­łu­dnio­wego słońca.

Odziani w zie­lono-szkar­łatne mun­dury, patrzyli na roz­po­czy­na­jący się przy­pływ i popi­jali wino, cie­sząc się chwilą wytchnie­nia od tru­dów cią­gną­cego się bez końca dżi­hadu. Vor nosił mun­dur nie­dbale, uni­ka­jąc draż­nią­cych go odzna­czeń, tym­cza­sem mun­dur Abu­lurda wyglą­dał jak spod igły, kanty jego spodni zaś były ostre jak brzy­twa.

„Zupeł­nie jak dzia­dek” — pomy­ślał Vor.

Vorian wziął mło­dzieńca pod swoje skrzy­dła, trosz­czył się o niego i poma­gał mu. Abu­lurd nie znał matki — naj­młod­szej córki Xaviera — która rodząc go, doznała poważ­nego udaru mózgu i wpa­dła w kata­to­nię. Teraz, skoń­czyw­szy osiem­na­ście lat, wstą­pił do Armii Dżi­hadu. Jego ojciec i bra­cia zdo­byli pre­stiż i otrzy­mali wiele odzna­czeń. Z cza­sem naj­młod­szy syn Quen­tina Butlera też się wyróżni.

Aby unik­nąć piętna, jakim było nazwi­sko Har­kon­nen, ojciec Abu­lurda przy­jął dobrze koja­rzące się nazwi­sko rodowe matki żony i mógł się szczy­cić pie­lę­gno­wa­niem dzie­dzic­twa samej Sereny Butler. Cho­ciaż wże­nił się w tę sławną rodzinę przed czter­dzie­stoma dwoma laty, boha­ter wojenny Quen­tin pozwo­lił sobie na reflek­sję nad iro­nicz­nym wydźwię­kiem tego nazwi­ska. „Butler było nie­gdyś okre­śle­niem sługi, który bez szem­ra­nia wyko­nuje roz­kazy swo­jego pana. Jed­nak ja usta­na­wiam nową dewizę rodową: »Butle­ro­wie nie są niczy­imi słu­gami«”. Jego dwaj starsi syno­wie, Fay­kan i Rikov, przy­jęli tę dewizę, poświę­ca­jąc życie służ­bie w Armii Dżi­hadu.

„Taki szmat histo­rii łączy się z tym nazwi­skiem — pomy­ślał Vor. — I tak wielki nie­sie ono ze sobą bagaż”.

Wziąw­szy głę­boki oddech, przyj­rzał się restau­ra­cji. Na jed­nej ze ścian wisiał trans­pa­rent z przed­sta­wie­niami Trójcy Męczen­ni­ków: Sereny Butler, jej nie­win­nego syna Maniona i Wiel­kiego Patriar­chy Ginjo. Sto­jąc wobec tak nie­ustę­pli­wego wroga jak myślące maszyny, ludzie szu­kali ratunku w Bogu albo w Jego przed­sta­wi­cie­lach. Jak w każ­dym ruchu reli­gij­nym, rów­nież wśród czci­cieli męczen­ni­ków zwa­nych mar­ty­ry­stami ist­niał mar­gi­nes fana­tycz­nych wyznaw­ców, któ­rzy odda­wali się suro­wym prak­ty­kom w imię wiary w pole­głą trójkę.

Vorian nie podzie­lał tych wie­rzeń, woląc pole­gać dla poko­na­nia Omniusa na spraw­no­ści bojo­wej, ale ludzka natura, włącz­nie z fana­ty­zmem, miała wpływ na jego pla­no­wa­nie. Ludzie, któ­rzy nie mieli ochoty wal­czyć w imię Ligi, rzu­ci­liby się z wyciem na maszyny, gdyby popro­szono ich o to w imię Sereny czy jej dziecka. Jed­nak cho­ciaż mar­ty­ry­ści mogli pomóc spra­wie dżi­hadu, czę­sto tylko prze­szka­dzali…

Zacho­wu­jąc mil­cze­nie, Vor zło­żył ręce i rozej­rzał się po sali. Pomimo zało­żo­nego nie­dawno mecha­ni­zmu dry­fo­wego lokal wyglą­dał pra­wie tak jak przed laty. Pri­mero dobrze pamię­tał jego wystrój. Krze­sła, w stylu kla­sycz­nym, były być może te same, ale wymie­niono wytartą tapi­cerkę.

Spo­koj­nie popi­ja­jąc wino, Vor przy­po­mniał sobie jedną z pra­cu­ją­cych tutaj daw­niej kel­ne­rek, młodą emi­grantkę, którą jego żoł­nie­rze ura­to­wali z kolo­nii Peri­dot. Stra­ciła całą rodzinę, kiedy myślące maszyny zmio­tły z powierzchni pla­nety wszyst­kie wznie­sione przez ludzi budowle, a potem otrzy­mała medal dla oca­la­łych, który Vor oso­bi­ście jej wrę­czył. Miał nadzieję, że uło­żyła sobie życie na Kala­da­nie. Tyle czasu upły­nęło… być może już zmarła albo była wie­kową matroną oto­czoną gro­madką wnu­ków.

Na prze­strzeni lat Vorian wie­lo­krot­nie odwie­dzał Kala­dan, rze­komo po to, by kon­tro­lo­wać sta­cję nasłu­chową i pla­cówkę obser­wa­cyjną, które pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat wcze­śniej zało­żyli jego żoł­nie­rze. Na­dal powra­cał tutaj, kiedy tylko pozwa­lały na to jego obo­wiązki, by mieć na oku ten wodny świat.

Uwa­ża­jąc, że dobrze robi, już dawno temu spro­wa­dził Lero­nicę i jej synów, będą­cych wów­czas jesz­cze dziećmi Estesa i Kagina, na sto­łeczny świat Ligi. Ich matka roz­kwi­tała pośród cudów Zimii, ale bliź­nię­tom Salusa Secun­dus nie­szcze­gól­nie się podo­bał. Póź­niej chłopcy Vora — Chłopcy? Byli teraz po sześć­dzie­siątce! — posta­no­wili wró­cić na Kala­dan, ni­gdy nie oswo­iw­szy się ze zgieł­kiem Salusy Secun­dusa, poli­tyką Ligi i Armią Dżi­hadu. Vor, stale w misjach woj­sko­wych, rzadko bywał w domu, a kiedy bliź­niacy osią­gnęli peł­no­let­ność, wró­cili na wodny świat, by zało­żyć tam rodziny i docho­wać się wła­snych dzieci… teraz już nawet wnu­ków.

Po tak dłu­gim cza­sie i spo­ra­dycz­nych kon­tak­tach Estes i Kagin byli dla niego pra­wie obcymi ludźmi. Zale­d­wie wczo­raj, kiedy przy­było tu jego zgru­po­wa­nie, udał się do nich z wizytą, by się dowie­dzieć, że tydzień wcze­śniej spa­ko­wali się i pole­cieli na Salusę, chcąc spę­dzić kilka mie­sięcy ze swoją starą matką. Nawet o tym nie wie­dział! Kolejna zmar­no­wana szansa.

A jed­nak żadna z wizyt, które zło­żył im w minio­nych latach, spe­cjal­nie ich nie ura­do­wała. Za każ­dym razem prze­strze­gali kon­we­nan­sów, zasia­dali z ojcem do krót­kiej kola­cji, lecz wyda­wało się, że nie wie­dzą, o czym mają z nim roz­ma­wiać. Szybko się żegnali, wyma­wia­jąc obo­wiąz­kami. Czu­jąc się głu­pio, Vorian ści­skał im dło­nie, życzył powo­dze­nia i szedł do swo­ich zadań…

— Powraca pan myślami do daw­nych cza­sów, prawda? — Abu­lurd długo zacho­wy­wał mil­cze­nie, przy­glą­da­jąc się dowódcy, ale w końcu stra­cił cier­pli­wość.

— Nic nie mogę na to pora­dzić. Może na to nie wyglą­dam, ale pamię­taj, że jestem star­cem. — Vor zmarsz­czył brwi, pocią­ga­jąc łyk zin­calu, jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych kala­dań­skich win. Kiedy był tutaj pierw­szy raz, pił w tawer­nie Lero­niki i jej ojca tylko mocne i gorz­kie piwo kra­sno­ro­stowe… — Prze­szłość jest ważna, Abu­lur­dzie… tak samo prawda. — Odwró­cił wzrok od morza i spoj­rzał na adiu­tanta. — Jest coś, o czym od dawna chcia­łem ci powie­dzieć, ale musia­łem pocze­kać, aż będziesz wystar­cza­jąco doj­rzały. Jed­nak może ni­gdy nie będziesz.

Abu­lurd prze­cze­sał pal­cami ciem­no­brą­zowe włosy, uka­zu­jąc cyna­mo­nowe pasemka, zupeł­nie jak u jego dziadka. Mło­dzie­niec odzna­czał się rów­nież, podob­nie jak Xavier, ujmu­ją­cym uśmie­chem i roz­bra­ja­ją­cym spoj­rze­niem.

— Zawsze inte­re­suje mnie to, czego może mnie pan nauczyć, naczelny wodzu — odparł.

— Nie­które rze­czy nie są przy­jemne. Ale zasłu­gu­jesz na to, by się o nich dowie­dzieć. Co zro­bisz z tą wie­dzą, to już twoja sprawa.

Zakło­po­tany Abu­lurd odwró­cił wzrok. Dry­fowa restau­ra­cja prze­stała sunąć wzdłuż brzegu i zaczęła się opusz­czać po poczer­nia­łym od cią­głych ude­rzeń fal urwi­sku, ku powierzchni morza.

— To trudne — rzekł Vorian, wes­tchnąw­szy prze­cią­gle. — Lepiej dokończmy naj­pierw wino.

Pocią­gnął długi łyk tre­ści­wego trunku, wstał i chwy­cił czapkę z para­petu. Abu­lurd zro­bił posłusz­nie to samo, bio­rąc czapkę i zosta­wia­jąc opróż­niony do połowy kie­li­szek.

Po wyj­ściu z restau­ra­cji wspięli się utwar­dzoną ścieżką na szczyt urwi­ska, gdzie przy­sta­nęli wśród poszar­pa­nych przez wiatr krze­wów i kęp bia­łych, podob­nych do gwiazd kwia­tów. Ogar­nął ich silny podmuch sło­nej bryzy i musieli przy­trzy­mać czapki. Vor wska­zał oto­czoną żywo­pło­tem ławkę. Niebo i otwarta prze­strzeń przed nimi wyda­wały się bez­mierne, ale w tym szcze­gól­nym miej­scu pri­mero czuł się jak w ustron­nym zaci­szu. Miał poczu­cie wagi tej chwili.

— Czas, żebyś się dowie­dział, co naprawdę stało się z twoim dziad­kiem — rzekł.

Miał szczerą nadzieję, że mło­dzie­niec weź­mie to sobie do serca, tym bar­dziej że jego starsi bra­cia woleli ofi­cjalną, zmy­śloną histo­rię od nie­wy­god­nej prawdy.

Abu­lurd prze­łknął z tru­dem ślinę.

— Czy­ta­łem akta — powie­dział. — Wiem, że zhań­bił moją rodzinę.

Vorian się zachmu­rzył.

— Xavier był dobrym czło­wie­kiem i moim przy­ja­cie­lem — odparł. — Cza­sami histo­ria, którą znasz, nie­wiele się różni od pro­pa­gandy wygod­nej dla tych, któ­rzy jej uczą. — Roze­śmiał się gorzko. — Powi­nie­neś był prze­czy­tać ory­gi­nalne pamięt­niki mojego ojca.

Abu­lurd wyda­wał się skrę­po­wany.

— Jest pan jedyną osobą, która nie spluwa na dźwięk nazwi­ska Har­kon­nen. Ja… ja ni­gdy nie mogłem uwie­rzyć, że był tak nie­go­dziwy. Prze­cież w końcu był ojcem Maniona Nie­win­nego.

— Xavier nas nie zdra­dził. Nikogo nie zdra­dził. To Iblis Ginjo był zły, a Xavier zło­żył w ofie­rze wła­sne życie, by go znisz­czyć, nim zdoła wyrzą­dzić wię­cej szkód. Dzia­ła­nia Wiel­kiego Patriar­chy, na równi z sza­lo­nym pla­nem poko­jo­wym kogi­to­rów z wieży z kości sło­nio­wej, dopro­wa­dziły do śmierci Sereny. — Vor zaci­snął ze zło­ścią pię­ści. — Xavier Har­kon­nen zro­bił to, czego nie chciał zro­bić nikt inny, i oca­lił nasze dusze, jeśli nie wię­cej. Nie zasłu­żył sobie na to, by cią­żyło na nim odium hańby. Dla dobra dżi­hadu Xavier gotów był zaak­cep­to­wać każdy los, nawet ten cios nożem w plecy, który zadała mu histo­ria. Wie­dział, że gdyby zostały ujaw­nione zepsu­cie i zdrada w samym jądrze dżi­hadu, ta święta kru­cjata roz­pły­nę­łaby się w morzu skan­dali i oskar­żeń i stra­ci­li­by­śmy z pola widze­nia praw­dzi­wego wroga. — Spoj­rzał twar­dym wzro­kiem na Abu­lurda, lecz w jego sza­rych oczach poja­wiły się łzy. — Przez cały ten czas pozwa­la­łem, by mojego przy­ja­ciela nazy­wano zdrajcą. Xavier wie­dział, że dżi­had jest waż­niej­szy od oczysz­cze­nia go z zarzu­tów, ale ja mam już dość zma­ga­nia się z prawdą, Abu­lur­dzie. Przed odlo­tem na Cor­rina Serena zosta­wiła nam obu prze­sła­nie, spo­dzie­wa­jąc się, że zosta­nie zabita, że sta­nie się męczen­nicą. Wyja­śniła, dla­czego dla sprawy trzeba odsu­nąć na bok oso­bi­ste uczu­cia. Xavier uwa­żał tak samo: ni­gdy nie dbał o medale czy sta­wiane mu pomniki ani o to, jak zapa­mięta go histo­ria. — Vorian z tru­dem roz­pro­sto­wał palce. — On wie­dział, że więk­szość ludzi nie zro­zu­mia­łaby tego, co zro­bił. Wielki Patriar­cha miał zbyt mocną pozy­cję, był wspie­rany przez potężny Dżi­pol i spe­cja­li­stów od pro­pa­gandy. Przez czter­dzie­ści lat two­rzył swój nie­znisz­czalny mit, tym­cza­sem Xavier był tylko czło­wie­kiem, który wal­czył naj­le­piej, jak potra­fił. Kiedy się dowie­dział, co Iblis chce uczy­nić z jesz­cze jedną kolo­nią ludzi — kiedy odkrył intrygę, którą Wielki Patriar­cha uknuł z Tlu­la­xa­nami — pojął, co musi zro­bić. I nie dbał o kon­se­kwen­cje.

Abu­lurd przy­glą­dał się Voria­nowi z rosnącą fascy­na­cją, mie­sza­niną prze­ra­że­nia i nadziei. Wyglą­dał bar­dzo młodo.

— Xavier był wiel­kim czło­wie­kiem, który zro­bił to, co nale­żało zro­bić. — Vor wzru­szył lekko ramio­nami. — Iblis Ginjo został usu­nięty. Tlu­la­xań­skie farmy narzą­dów zamknięto, a bada­czy wpi­sano na czarną listę i roz­pę­dzono. Dżi­had nabrał nowego roz­ma­chu i od sześć­dzie­się­ciu lat toczymy go z zapa­łem.

Abu­lurd był na­dal poru­szony.

— Ale co z prawdą? Skoro pan wie­dział, że dziadka okryto bez­pod­staw­nie hańbą, dla­czego nie pró­bo­wał pan tego spro­sto­wać?

Vor tylko pokrę­cił ze smut­kiem głową.

— Nikt nie chciał tego słu­chać. Zamie­sza­nie, które by to wywo­łało, odwró­ci­łoby uwagę ludzi od dżi­hadu. Nawet teraz osła­bi­łoby nasze zaan­ga­żo­wa­nie w wojnę. Tra­ci­li­by­śmy czas, wycią­ga­jąc oskar­ży­ciel­sko palec i doma­ga­jąc się spra­wie­dli­wo­ści. Rody podzie­li­łyby się, sta­jąc po prze­ciw­nych stro­nach, przy­się­gano by zemstę, a tym­cza­sem Omnius stale by nas ata­ko­wał.

Młody ofi­cer spra­wiał wra­że­nie, jakby to wyja­śnie­nie go nie zado­wa­lało, ale nic nie powie­dział.

— Zdaję sobie sprawę z tego, co czu­jesz, Abu­lur­dzie — rzekł Vor. — Wierz mi, sam Xavier nie chciałby, żebym się doma­gał rewi­zji histo­rii dla oczysz­cze­nia go. Minęło dużo czasu. Bar­dzo wąt­pię, by komu­kol­wiek jesz­cze na tym zale­żało.

— Mnie zależy.

Vor obda­rzył go bla­dym uśmie­chem.

— Tak, a teraz znasz prawdę. — Odchy­lił się na opar­cie. — Ale nasze dłu­gie zma­ga­nia spa­jają wątłe nici mitów i opo­wie­ści o boha­te­rach. Histo­rie doty­czące Sereny Butler i Iblisa Ginjo zostały sta­ran­nie spre­pa­ro­wane, a mar­ty­ry­ści zro­bili z nich postaci o wiele więk­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści. Dla dobra ludzi i dla siły dżi­hadu muszą pozo­stać nie­ska­zi­telni… nawet Wielki Patriar­cha, cho­ciaż na to nie zasłu­guje.

Dolna warga mło­dzieńca zadrżała.

— A więc mój dzia­dek nie był… tchó­rzem?

— Nie. Nazwał­bym go wręcz boha­te­rem.

Abu­lurd zwie­sił głowę.

— Ni­gdy nie okażę się tchó­rzem — powie­dział, ocie­ra­jąc łzy.

— Wiem, że się nim nie oka­żesz, Abu­lur­dzie, i chcę, żebyś wie­dział, że jesteś dla mnie jak syn. Byłem dumny z tego, że jestem przy­ja­cie­lem Xaviera, i jestem dumny, że znam cie­bie. — Vor poło­żył dłoń na ramie­niu mło­dzieńca. — Być może uda nam się kie­dyś napra­wić tę straszną nie­spra­wie­dli­wość. Ale naj­pierw musimy znisz­czyć Omniusa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: