- promocja
- W empik go
Dla Ciebie wszystko - ebook
Dla Ciebie wszystko - ebook
CZY POTĘGA MIŁOŚCI WYSTARCZY, ABY ODMIENIĆ CZYJEŚ ŻYCIE?
Okaleczony, porzucony przez matkę chłopczyk i ścigany przez policję haker. Los postawi na ich drodze uroczą, młodą i bardzo wrażliwą panią doktor. Czy tak różni ludzie, mogą w ogóle mieć ze sobą coś wspólnego?
Rudowłosa Ania Kraska, która w Imię miłości przybyła do Jabłoniowego Wzgórza jako drobna, wystraszona 10-latka, w kolejnej części opowieści staje się piękną, pewną siebie młodą lekarką. Jednak nie tylko ona będzie tu główną bohaterką - na jej drodze stanie przerażony, bezbronny, porzucony w szpitalu czterolatek. Ania jest gotowa poświęcić bardzo wiele, żeby mu pomóc. I nie tylko ona… Być może okaże się, że jej upór połączony z urokiem osobistym potrafi zmiękczyć niejedno serce i sprawi, że odmieni się los wielu osób. To nie koniec niespodzianek - losy Ani z Jabłoniowego Wzgórza dziwnym trafem splotą się z losami bohaterów Wiśniowego Dworku. Wszystkie miłośniczki przystojnego Ariela i tajemniczego Daniela będą mogły spotkać ich ponownie…
Najnowsza powieść Katarzyny Michalak, oferuje wszystko to, za co autorkę cenią czytelnicy: siłę prawdziwej miłości i wartość marzeń, potężną dawkę emocji i skrywane tęsknoty. Nie zabraknie również bardzo dynamicznych zwrotów akcji, połączonej umiejętnie z wątkiem sensacyjnym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4912-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywozi do szpitala? Strach. Już raz był w szpitalu. Wie, że będą zadawać mu ból. On będzie jęczał cichutko, a mama się popłacze, głaszcząc go po głowie i obiecując szeptem, gdy ludzie w fartuchach będą mu wbijać grubą igłę w rączkę, że to jeszcze chwilka, jeszcze troszkę musi wytrzymać i wszystko będzie dobrze.
Ale nie było.
Z dnia na dzień chłopczyk był coraz słabszy i słabszy, choroba coraz potężniejsza, aż w końcu usłyszał słowa, od których ścisnęło się jego czteroletnie serduszko:
– Musimy jechać do szpitala.
Przypomniał sobie tamten ból i poczuł strach. Zaczął błagać mamę i przyrzekać, że będzie więcej jadł. I nie będzie marudził podczas łykania lekarstw. Wszystko był gotów obiecać, byleby tylko mama nie zawiozła go z powrotem w tamto straszne, obce miejsce, gdzie znów będą mu wbijali grube igły w jego chude ramionka.
Ale wtedy chłopczyk nie wiedział jeszcze, co to prawdziwy strach i prawdziwe cierpienie…
Za pierwszym razem wytrzymał dzielnie wszystkie zabiegi i wrócił z mamą do domu. Do ich malutkiego, ciemnego mieszkanka, po którego ścianach pięła się pleśń, bo zimą było tu zimno, a latem wilgotno. Do ich biednych, wysłużonych sprzętów, bo na nowe nie było stać spracowanej, zaszczutej przez los dziewczyny, wychowującej samotnie synka. Do swojego własnego łóżeczka, z którego właściwie już wyrósł, ale na nowe wciąż nie było pieniędzy. O czym mały chłopczyk nie wiedział. Nie wiedział, że powinien chodzić w ładnych, nowych ubrankach, mieć rowerek, mnóstwo samochodzików i całe pudło klocków Lego – bo jego ojciec mógł sobie na to wszystko pozwolić, ale mama już nie… O wielu rzeczach wtedy jeszcze czteroletni Piotruś nie miał pojęcia, bo Dorota, jego matka, starała się chronić synka przed całym złem tego świata.
Nie uchroniła go jednak przed podstępną, straszną chorobą.
Za drugim razem malec tak samo ściskał ją za rękę, gdy niosła go do gabinetu zabiegowego, a potem jeszcze mocniej, gdy pobierali mu krew do badań. Znów nie krzyczał, tylko pojękiwał cichutko i żałośnie. Potem siedział wtulony w matkę, gdy czekali na wyniki badań. Wszystko się zmieniło, gdy wyszedł do nich doktor z plikiem wydruków, omiótł nieprzyjaznym spojrzeniem zabiedzoną, skuloną na krześle młodą kobietę – byłaby nawet ładna, gdyby zadbała o siebie i nie przywoziła dziecka do szpitala podpita, na miłość boską! – i rzekł krótko:
– To dziecko musi być operowane. Jak najszybciej.
Dziewczyna zbladła i przycisnęła synka do siebie tak mocno, że ten stracił oddech.
– Ale… – zaczęła, patrząc na lekarza z przerażeniem.
– Nie ma żadnego „ale”. Zapisałem już chłopca na zabieg. Jutro o dziewiątej rano. Proszę przejść z nim teraz do sali numer osiem i tam go zostawić.
– Ale… ja chciałabym z nim zostać do rana… – wyszeptała, a chłopczyk uczepił się nadziei, że mówią o jakimś innym „nim”. O innym dziecku.
– Pokój dla matki z dzieckiem kosztuje sto złotych za dobę – lekarz zawiesił głos. Dziewczyna spuściła głowę. Nie miała nawet połowy tej kwoty. – Sala numer osiem. Jutro rano, po operacji, może go pani odwiedzić.
Odszedł, nie obejrzawszy się już ani na matkę, ani na chłopca. Ale co sobie w duchu pomyślał o patologii, której powinno się odbierać tak zaniedbane dzieciaki, to już jego.
Dziewczyna zaś wstała, cały czas tuląc do siebie synka. Odnalazła salę numer osiem – ładny, jasny pokoik z dwoma łóżeczkami. Posadziła Piotrusia na jednym z nich i powiedziała:
– Musisz tu zostać, synuniu. Ale mama wróci do ciebie z samego rana.
Potem długo próbowała wyswobodzić się z czepiających się jej rozpaczliwie rączek dziecka i wreszcie, łykając łzy i przyrzekając raz po raz: „Mamusia wróci po ciebie jutro rano”, wybiegła. Z pokoju. Ze szpitala…
Chłopczyk został sam. Płakał. Na początku cichutko, tak jak zawsze, gdy działa mu się krzywda, potem coraz głośniej. Po prostu nie mógł inaczej.
– Mamusiu! Mamusiu! – Niosło się szpitalnym korytarzem, aż wreszcie do pokoju wpadła pielęgniarka, pochyliła się nad dzieckiem, które natychmiast się skuliło, chowając głowę w ramiona, i wysyczała:
– Jeśli się natychmiast nie uspokoisz, to porwie cię diabeł i zamknie w czarnej dziurze!
Chłopczyk zmartwiał.
Patrzył na purpurową, spoconą twarz kobiety wielkimi, niebieskimi oczami, wypełnionymi takim przerażeniem, że ta zawstydziła się w duchu swoich słów. Burknęła:
– No, tak już lepiej, jeśli będziesz grzeczny, mama do ciebie szybko wróci.
I wyszła.
Chłopczyk zaś pozostał tak, jak go zostawiła. Sztywny ze strachu, z rączkami wyciągniętymi wzdłuż chudego ciałka i wielkimi oczami wbitymi w drzwi, w których mógł w każdej chwili pojawić się diabeł. Albo doktor. Ale też mama…
Przeleżał bez ruchu do świtu. Cichy. Tak cichy, że ta sama pielęgniarka kilka razy sprawdzała, czy nic mu nie jest. Nad ranem kazała mu wstać. Spodnie szpitalnej piżamki były mokre. Prześcieradło i kołdra również. Pielęgniarka znów spurpurowiała na twarzy.
– Matka nie nauczyła cię korzystać z ubikacji? Taki duży chłopak i zasikał całe łóżko!
Chłopczyk tylko na nią patrzył, a oczy niemal wychodziły mu z orbit.
„Głupek jakiś”, pomyślała kobieta, która już dawno powinna zostać wyrzucona z pracy, ale że miała jakieś układy z dyrektorem szpitala, nikt nie śmiał się na nią poskarżyć. Przebrała dziecko, nie trudząc się nawet obmywaniem z moczu jego nóżek i pupy, po czym pociągnęła je za sobą do gabinetu zabiegowego, posadziła na tym samym krześle, na którym wczoraj siedział z mamą, i skinęła na drugą pielęgniarkę.
– Przytrzymaj mi go.
Na widok igły chłopczyk przełknął głośno ślinę, ale gdy zakładały mu wenflon, nawet nie pisnął. Zaczął się tylko trząść z zimna i przerażenia, narastającego do granic wytrzymałości.
– No już, już, uspokój się – druga pielęgniarka pogładziła go zdawkowo po głowie. – To dzieciak tej… – szepnęła słowo, którego chłopczyk by nie zrozumiał, nawet gdyby je usłyszał. Ta pierwsza skinęła głową.
Do gabinetu wjechało łóżko na kółkach. Pielęgniarki położyły na nim dziecko, spojrzały na siebie, widząc jego chude, trzęsące się ramionka, a potem powiozły przez niekończące się korytarze na salę przedoperacyjną. Tam w końcu podano chłopcu środek uspokajający i jego biedne, udręczone ciało mogło wreszcie odetchnąć.
– Mamusiu – chciał wyszeptać, półprzytomny po narkozie, ale gardło otarte rurką intubacyjną nie przepuściło nawet jednego słowa. Miejsce, gdzie się znajdował, było ciche, światło przyciemnione, a dookoła coś pikało i syczało złowrogo. Dziecko zakwiliło z bólu i strachu. Natychmiast pojawiła się przy nim pielęgniarka.
– Obudziłeś się, Piotrusiu? Boli?
Chłopczyk spojrzał tylko na nią wielkimi, niebieskimi oczami, z których na poduszkę skapywały łzy. Kobieta dodała do kroplówki środek przeciwbólowy i dziecko ucichło. Zasnęło z małą nadzieją w małym sercu, że gdy się obudzi, koszmar się skończy, mama wróci i zabierze go do domu. Ale ta nadzieja zaczęła umierać już od następnego ranka. I umierała tak od długich tygodni…
Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywiozła do szpitala i więcej się nie pojawiła? Gdy mija ból pociętego i pozszywanego ciała, pozostaje cierpienie nie do wyobrażenia: cierpienie porzuconego dziecka. Najpierw jest wyczekiwanie dzień po dniu, godzina po godzinie, że może zaraz, już za chwilę, mama stanie w drzwiach sali numer osiem i wrócą do domu. Ale gdy nadchodzi noc i światła na oddziale dziecięcym gasną, przychodzi rozpacz tak wielka, że chłopczyk krzyczałby na głos z tej rozpaczy, lecz leży cicho, pamiętając groźbę pielęgniarki. I tylko po policzkach spływają mu łzy, a z gardła wyrywa się szept, niemilknący aż do rana:
– Mamusiu… mamusiu…
Rano salowa przynosi mu śniadanie, ogarnia mały pokój, nakłada dziecku na pupę nowego pampersa – tak, chłopczyk znów nosi pieluchy, bo „to ten dzieciak, co się moczy”, a przecież nie będą zmieniać mu pościeli dzień w dzień. Potem zaczyna się szpitalna codzienność: obchód lekarski, kiedy to do sali wchodzi kilka osób. Któraś z nich bierze kartę pacjenta, ktoś pyta, czy matka dziecka w końcu się po nie zgłosi, kto inny zadaje retoryczne pytanie, „Ile jeszcze będziemy go tu trzymać?”. Wychodzą, nawet nie patrząc na chłopczyka.
A on leży cicho i spogląda przez oszklone drzwi na przechodzących korytarzem ludzi. Z nadzieją, że którąś z tych osób będzie jego mama. Ale są tylko mamy innych dzieci…
Przynoszą mu obiad. Zjada wszystko. Wypija kompot. I znów czeka. Aż do wieczora, do kolacji. Nadzieja powoli gaśnie w małym sercu. Dziś mama nie przyjdzie. Gasną światła. Po chudych policzkach chłopczyka zaczynają płynąć łzy. Rozpacz dławi gardło, z którego wydobywa się cichutki jęk:
– Mamusiu…
Koszmar dziecka trwa. I nie chce się skończyć. Jego mama nie wraca…ROZDZIAŁ I
Świeżo upieczona pani doktor Ania Kraska, zwana też przez kolegów i przyjaciół Anią z Jabłoniowego Wzgórza, wracała do domu. Do Koniecdrogi, gdzie wśród lasów, łąk i pagórków stał otoczony jabłoniowym sadem stary, piękny dwór.
Już jej tam wypatrywano z niecierpliwością i wytęsknieniem, a i ona nie mogła się doczekać, kiedy jej wysłużone, lecz dzielne punto podjedzie pod ganek wsparty na czterech kolumienkach. Wtedy z domu wybiegną ciocia Marysia z dziadkiem Edwardem, a ona, Ania, rzuci się im w ramiona, a potem, wyściskana i wycałowana, będzie mogła oznajmić z dumą:
– Ukończyłam studia z pierwszą lokatą! Jestem prawdziwym lekarzem!
Droga wiła się wzdłuż strumienia, ocieniona lipami, które właśnie zaczęły kwitnąć. Ania otworzyła okno i cieszyła się tym pięknym letnim popołudniem, słońcem rozświetlającym las dookoła i lekkim wiatrem, który rozwiewał jej długie włosy. Jak cudnie było wracać do domu!
Wreszcie na końcu drogi zamajaczył mur z czerwonej cegły, otaczający posiadłość. Dziewczyna przyspieszyła, wjechała przez szeroko otwartą bramę i…
– Ania! Anulka nasza przyjechała! Wnusieńka ukochana! – Maria już biegła ku niej z rozpostartymi ramionami. Za nią starał się kroczyć dumnie i spokojnie Edward Jabłonowski, ale widać było, że i on chętnie wybiegłby wnuczce naprzeciw. A tak musiał poczekać, aż Anię wypuści z objęć jego żona.
– Jesteś wreszcie – mruknął z wyrzutem, który miał zamaskować ogromne wzruszenie. Przytulił dziewczynę i ucałował jej pachnące wiatrem i lasem włosy barwy dogasającego ogniska. – Jak droga? Głodna jesteś?
– No pewnie, że głodna! – Maria wzruszyła ramionami i już ciągnęła roześmianą dziewczynę do jadalni, gdzie czekał stół zastawiony samymi frykasami. Maleńkie pierożki, domowy rosół, poziomki z bitą śmietaną, sernik przed chwilą wyjęty z piekarnika… To wszystko, czym delektowała się każdego lata, gdy przyjeżdżała na kilka tygodni z Warszawy do domu, również dziś na Anię czekało.
– Siadaj, zajadaj i opowiadaj – wydała polecenie Maria.
I Ania, między jedną łyżką rosołu a drugą, między jednym kęsem pierożka a następnym, opowiadała, co też się wydarzyło w jej studenckim życiu od czasu świąt Wielkiej Nocy, kiedy była tu po raz ostatni.
– Ukończyłam studia jako najlepsza na roku! Z pierwszą lokatą! – to powiedziała im na samym początku.
Edward pokiwał głową: Ania uwielbiała medycynę, to było jej powołanie, jej przeznaczenie, a że oprócz tego była inteligentna i pracowita… Nie mogło być inaczej. Maria klasnęła w ręce, spontaniczna jak zawsze, a potem przechyliła się przez stół i raz jeszcze ucałowała swą przyszywaną wnuczkę.
Ania opowiadała dalej. O kolegach i koleżankach, o… takim jednym… lekarzu, którego poznała rok temu na praktykach i tak im się jakoś fajnie przez ten rok korespondowało… Że chyba odwiedzi go w Gdańsku. Obiecał przedstawić ją ojcu, ordynatorowi chirurgii, i może się czegoś ona, Ania, nowego nauczy, zanim…
– Już widzę, jak cię ten szemrany doktorek czegokolwiek uczy – przerwał jej Edward. – Co to za zwyczaje, dziewczynę w pierwszej kolejności swojemu ojcu przedstawiać, zamiast się u nas, jak należy, najpierw pojawić…
– Oj, dziadku! Poglądy masz z ubiegłego wieku! – jęknęła Ania.
– Bo urodziłem się w ubiegłym wieku – przypomniał jej.
– Obiecał, że mi załatwi staż …
– Nikt niczego nie musi ci załatwiać! Ukończyłaś studia z pierwszą lokatą i każdy szpital przyjmie cię z otwartymi ramionami!
Ania pokręciła głową, nieprzekonana. Dziadek miał wprawdzie rację, dostała już parę propozycji stażu, a nawet rezydentury, ale… ona chciała do Gdańska, do doktora Tomasza Niedziałkowskiego, w którym zdążyła się chyba zakochać! Tylko jak powiedzieć dziadkowi, który przez tyle lat zastępował jej ojca i matkę, i poglądy miał rzeczywiście przedpotopowe, że ma zamiar zamieszkać – bez ślubu! – z młodym doktorem w jego kawalerce i posmakować życia we dwoje, zanim… To będzie jeszcze trudniejsze do przekazania… Może jutro…
– Pojedziemy do Tucholi i Człuchowa – odezwał się Edward stanowczym tonem, biorąc milczenie dziewczyny za cichą zgodę. – Jeśli tam cię nie przyjmą, spróbujemy.
– Edziu – Maria położyła dłoń na jego ręce, uciszając męża na chwilę. – Ania jest dorosła i skoro umyśliła sobie Gdańsk, pojedzie do Gdańska.
– Ale ledwo co wróciła z Warszawy!
– Zostanę z wami, dziadku, tydzień albo dwa i dopiero…
– Tydzień albo dwa! – prychnął i wstał od stołu tak gwałtownie, że aż brzęknęły naczynia.
Maria z przyganą pokręciła głową.
Wyszedł, a one uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. Edward Jabłonowski słynął z gwałtownego charakteru, a wnuczkę, której swego czasu nie chciał znać, ukochał nad życie. Gdyby to od niego zależało, zatrzymałby ją na Jabłoniowym Wzgórzu i nie wypuszczał spod opiekuńczych skrzydeł, bo wiadomo, jaki świat jest okrutny i jak okrutni bywają mężczyźni.
Widać zapomniał – albo przeciwnie, pamiętał bardzo dobrze – jak on sam obszedł się z babcią Ani, jej córką i z samą Anią, gdy rozpaczliwie potrzebowały jego pomocy.
„Tak, tak, Ania najbezpieczniejsza będzie tutaj, w domu”, myślał Edward. „Może dojeżdżać do szpitala w Tucholi – już jego, Jabłonowskiego, głowa, by ją tam zatrudnili, choćby on sam miał jej płacić pensję – ale jej miejsce jest tutaj, w Jabłoniowym Wzgórzu, ot co!”.
– Dziadku… – usłyszał cichy głos wnuczki, ale nie odwrócił się i nie spojrzał w jej zielone jak liść brzozy oczy. – Gdańsk będzie tylko przystankiem przed dłuższą podróżą, bo zaprosił mnie do swojej kliniki doktor Anderman.
Edward obrócił się gwałtownie w jej stronę. W pierwszym momencie poczuł w sercu dumę ze swojej małej dziewczynki, która piętnaście lat temu przybyła tu zabiedzona i samotna, a wyrosła na śliczną młodą panią doktor, którą chce mieć u siebie międzynarodowa sława neurochirurgii, a w następnym aż jęknął w duchu…
– Do Hamburga czy do Stanów? – zapytał cicho.
– Do Stanów.
Ponownie stłumił jęk, choć na zewnątrz udał opanowanie. Nie zobaczy wnuczki tak szybko… skończą się przyjazdy na święta i na wakacje…
– To może niech będzie ten Gdańsk? – w głosie tego niemal sześćdziesięcioletniego, silnego mężczyzny zabrzmiało błaganie. Ania objęła go za szyję i przytuliła się z całych sił.
– Wiesz, dziadku, że taka szansa zdarza się raz na całe życie i nie mogę jej stracić – mówiła cicho, gładząc szczupłą dłonią jego przygarbione plecy. – Przyrzekłam to mamie i sobie też, wtedy, gdy umierała…
– Wiem, Aniu – szepnął, z trudem powstrzymując łzy. – Kiedy lecisz do tych Stanów?
– Jesienią. We wrześniu zwalnia się jedno miejsce. Doktor Anderman zaoferował je właśnie mnie. To niewyobrażalny zaszczyt.
Jabłonowski musiał się z nią zgodzić. Charles Anderman był najznamienitszym neurochirurgiem na świecie, operującym nowotwory mózgu, których usunięcia nikt inny nie chciał się podjąć. To on uratował życie Małgosi Krasce, mamie Ani, gdy dziesięcioletnia dziewczynka przybyła na Jabłoniowe Wzgórze, prosząc o pomoc. Małgorzata żyła po operacji jeszcze tylko sześć lat, ale dla Ani, jej córeczki, był to bezcenny dar. Za ten dar będzie dziadkowi, który zdobył pieniądze na operację, i doktorowi Andermanowi wdzięczna do końca życia. Tylko jak pogodzić chęć kształcenia się w wymarzonym zawodzie z pragnieniem dziadka, by została tutaj, w Koniecdrodze?
Westchnęła ciężko.
On również.
Spojrzeli na siebie. Ania uśmiechnęła się nieśmiało, on odpowiedział smutnym uśmiechem. Wrócili zgodnie, ramię w ramię, do domu, by dokończyć pyszny obiad.
– Będziesz bliżej ojca – zauważył Jabłonowski, gdy dziewczyna przekazała Marii wieść o zaproszeniu do Stanów.
Rzeczywiście. Ned, ojciec Ani, i jego żona, Weronika, przez ostatnie kilka lat podróżowali po świecie to tu, to tam, szukając swojego miejsca na Ziemi. „Zupełnie jakby Polska była dla nich za mała”, sarkał Jabłonowski. Jednak Ania swym kochającym cały świat i wszystkich jego mieszkańców sercem rozumiała niespokojnego ducha, jakim był jej ojciec, i ciekawą tego świata dziennikarkę, jaką była Weronika. Pewnie zanim ona, Ania, do tych Stanów doleci, Weronika z Nedem zdążą przenieść się do Australii albo na Wyspy Wielkanocne czy gdzie sobie tam umyślą… To właśnie odpowiedziała dziadkowi. Maria parsknęła śmiechem, zgadzając się z dziewczyną w pełni.
Po kolacji obie sprzątnęły ze stołu, a potem poszły do stajni, gdzie Edward przed wieczorem zajmował się końmi.
Stado arabów, z których swego czasu był tak dumny, skurczyło się do trzech klaczy i jednego wałacha pod siodło, ale też siły Jabłonowski miał już nie te co piętnaście lat temu, gdy jego hodowla słynęła z championów i championek. Teraz nie przyjmował już do pomocy ludzi, a głównym dochodem starego dworu byli letnicy.
No właśnie, coś tutaj za cicho jak na pierwsze dni lipca…
Ania obejrzała się na dom.
– Nie ma gości? Nikt nie przyjechał?
– Nikogo w te wakacje nie zapraszaliśmy – odburknął Edward, zanim Maria zdążyła coś odpowiedzieć. – Miałem nadzieję, że pomieszkamy we troje, spokojnie, zanim zaczniesz pracę, ale teraz… – machnął ręką.
Ania znów poczuła ukłucie winy. Nie chciała rozczarowywać dziadka i Marii, ale naprawdę ciągnęło ją do Gdańska. I do Tomka Niedziałkowskiego, którego palący dotyk dłoni i namiętne pocałunki pamięta do dziś, choć od ostatniego ich spotkania minęło ładnych parę miesięcy. Zaczerwieniła się, mając nadzieję, że dziadkowie nie widzą tych zdradliwych rumieńców, ale Edward miał bystry wzrok. Posłał dziewczynie uważne spojrzenie, a ta zapytała jak gdyby nigdy nic:
– Mogę przejechać się na Dżihadzie? – takie imię nosił najspokojniejszy koń w stajni. – Do nocy zostało jeszcze parę godzin, a ja tak dawno nie siedziałam w siodle…
O, takie tematy Jabłonowski lubił. Konie. Żadnych Gdańsków i podejrzanych doktorków. Parę minut później Ania, napominana, żeby nie wjeżdżać zbyt głęboko w las – zupełnie jakby po piętnastu latach wędrówek po leśnych ścieżkach mogła się tu zgubić – ruszała na samotną przejażdżkę, za którą tęskniła przez wszystkie miesiące uwięzienia w gwarnej, dusznej stolicy.
Tylko ona, pusta droga, brzozy po obu stronach, silny koński grzbiet pod pupą i miarowy odgłos kopyt przerywany parskaniem. To dopiero jest prawdziwe życie! Może dziadek ma rację? Może powinna tu zostać, zakręcić się koło stażu w najbliższych szpitalach i wieść taką sielankę na co dzień?
Zaśmiała się do siebie cicho. Ona mogła zostać. Kochała Jabłoniowe Wzgórze i nie ciągnęło jej w daleki świat jak ojca, ale… Uśmiech dziewczyny zgasł… Coś obiecała mamie i sobie: zostanie chirurgiem i będzie ratowała życie chorym na raka, by choć jedna kobieta i jedna dziewczynka nie cierpiały tak strasznie jak ona sama i jej matka przed piętnastu laty. A dane słowo zobowiązuje.
Koń, jakby się z nią zgadzał, podrzucił głową i parsknął, a potem zastrzygł uszami.
– Co jest, Dżihad? – Ania uniosła się nieco w strzemionach, patrząc na drogę przed sobą, która łagodnie skręcała w kierunku szosy.
Wśród wysokich traw, tuż przy strumieniu, wzdłuż którego jechała, leżał… człowiek.
Krzyknąwszy cicho, raczej ze zdziwienia niż ze strachu, Ania zeskoczyła na ziemię w momencie, gdy koń zrównał się z leżącym nieruchomo kształtem. „Pewnie pijany”, to pierwsze, co każdemu znającemu te okolice i upodobania mieszkańców przychodzi do głowy. Ale… nie tym razem.
Dziewczyna przyklękła obok nieprzytomnego mężczyzny, obrzucając szybkim, lecz uważnym spojrzeniem białą, poznaczoną plamami krwi koszulę, czarne spodnie od garnituru i drogie skórzane buty – w takich nie szlajają się po okolicy wiejscy pijaczkowie.
Leżał na brzuchu, z jedną zakrwawioną ręką wyciągniętą ku drodze. Twarz miał zwróconą w stronę strumienia. Krew ściekała mu też po karku, tworząc wokół głowy krzepnącą kałużę.
Ania, która w pierwszej chwili chciała spanikować, wskoczyć z powrotem na koński grzbiet i ruszyć pędem po pomoc, w następnej poczuła znajomy spokój, niemal chłód lekarza ratującego ludzkie życie.
Sprawdziła puls na szyi rannego – serce biło słabo i wolno, ale biło. Ostrożnie odwróciła mężczyznę na plecy, by ocenić, jakie rany zagrażają wykrwawieniem się, i aż wciągnęła powietrze. Ten człowiek nie miał wypadku gdzieś tam na drodze i nie przyczołgał się tutaj nie wiadomo po co. On został zmasakrowany! Po prostu skatowany niemal na śmierć!
Anię opanował gniew. „Kto ze wsi mógł zrobić drugiemu coś takiego?! W Koniecdrodze nie było przecież bandytów!”. Sięgnęła odruchowo do kieszonki szortów, gdzie powinna być… No właśnie, powinna. Komórkę zostawiła w domu, bo po co komu telefon na konnej przejażdżce?
Rozejrzała się bezradnie dookoła, szukając pomocy. Ale tą drogą jeździło się tylko wtedy, gdy szosa była nieprzejezdna, czyli w zasadzie nigdy. Czym opatrzy rannemu głowę, nim ten się wykrwawi na amen?!
Delikatnie zaczęła ściągać mu z ramion, sinych od uderzeń jakimś tępym narzędziem – Ani przyszło na myśl, że kijem bejsbolowym – koszulę. Oddarła jednym szarpnięciem rękaw i owinęła nim krwawiącą głowę. Na do widzenia musieli go zdzielić w potylicę albo sam ją sobie rozciął, padając bez przytomności.
Krwotok ustał, gdy mocno zacisnęła węzeł. Teraz musi natychmiast przetransportować rannego do szpitala.
Pytanie tylko: czym?
Tuż obok stał spokojnie Dżihad, ale Ania zdawała sobie sprawę, że nieprzytomnego mężczyzny nie wciągnie na koński grzbiet. Może szybko pojechać do domu i wrócić z pomocą?
A jeśli ranny wtedy umrze, pozostawiony sam sobie?
Co robić? Co robić?!
Mężczyzna jęknął. Pochyliła się nad nim, zanurzyła strzęp koszuli w strumieniu i obmyła mu obitą twarz. Uchylił nieco powieki i Ania ze zdumieniem ujrzała błysk przytomności w jego spojrzeniu.
– Jestem lekarzem, pomogę panu, proszę się nie ruszać – powiedziała szybko wyświechtaną formułkę, choć nie miała pojęcia, jak mu pomóc, a on nie miał sił, by gdziekolwiek się ruszać.
– Mój samochód – wyszeptał.
Ani rozbłysły oczy. No tak! Musiał tu czymś przyjechać! Szosa była kawałek stąd, ale konno dotrze tam w kilka minut. Tyle ten człowiek wytrzyma. Musi wytrzymać!
– Gdzie są kluczyki? – zapytała, widząc, że błysk przytomności w jego oczach gaśnie.
Rozwarł palce. Podłużny przedmiot wypadł na trawę. Ania porwała go, niemal jednym skokiem dosiadła Dżihada i, zawracając w kierunku szosy, zmusiła zwierzę do galopu.
Parę minut później, ku swemu zdumieniu, ujrzała zaparkowaną na poboczu jak gdyby nigdy nic lśniącą nowością terenową mazdę. Kliknięciem pilota otworzyła drzwiczki od strony kierowcy – i już miała wsiadać i ruszać rannemu na pomoc, gdy pojawił się kolejny problem: koń. Dżihad to mądre zwierzę, ale za samochodem sam z siebie nie pobiegnie, a tu liczyła się każda minuta!
Ania odpięła jeden koniec wodzy i, prowadząc zwierzę jak na lince, mogła usiąść za kierownicą samochodu. Ruszyła na początku wolno, jedną ręką zmieniając biegi, drugą trzymając koniec wodzy z Dżihadem. W życiu tak nie dojadą do cywilizacji! Zatrzymała samochód i przywiązała linkę do haka. Teraz miała dwie ręce wolne i mogła nieco przyspieszyć, oglądając się raz po raz, czy ukochany koń dziadka nadąża. Truchtał za samochodem bez wysiłku. Odetchnęła i skupiła się na drodze.
Chwilę później już pochylała się nad rannym. Był nieprzytomny, ale nie krwawił. Chociaż tyle dobrego.
Otworzyła tylne drzwi potężnego SUV-a, wzięła mężczyznę pod pachy i wytężając wszystkie siły, próbowała unieść go i pociągnąć do samochodu. Może nie tak powinna wyglądać pierwsza pomoc, ale Ania nie miała wyboru: pogotowia wezwać nie mogła, a na dłużej rannego pod opieką konia również nie zostawi.
Ku jej ogromnemu zdumieniu – człowiek w takim stanie powinien przecież już nie żyć – mężczyzna oprzytomniał ponownie. Przytrzymał się jej ramienia i ze stłumionym jękiem próbował wstać, ale osunął się na kolana, podtrzymany przez dziewczynę.
– Zabiorę pana do szpitala, tam…
Na jej nadgarstku z zadziwiającą siłą zacisnęły się palce nieznajomego.
– Tylko nie szpital. Proszę mnie zawieźć do najbliższego hotelu. Tylko nie szpital – wyszeptał, puścił ją i zemdlał.
– No, no – mruknęła do siebie – jeśli masz tyle siły, by mnie powstrzymywać, nie może być z tobą aż tak źle. Tylko dlaczego boisz się szpitali?
Dowie się tego w swoim czasie. Teraz musi wciągnąć rannego do samochodu i skoro nie jadą do szpitala, zawieźć go do dworu. Tam, razem z Marią i dziadkiem, zadecydują, co dalej. I tak miała najpierw jechać do Jabłoniowego Wzgórza, żeby zostawić konia. Z Dżihadem, prowadzonym na lince, do Tucholi przecież nie dojedzie…
Ruszyła wolno, raz po raz zerkając to na rannego, to na kłusującego za samochodem wałacha. Takiej przejażdżki doprawdy się nie spodziewała…
Droga, która zajęłaby jej, nawet konno, najwyżej kwadrans, teraz wlokła się bez końca. Ranny pojękiwał na co większych wybojach, lecz Ania dzięki temu wiedziała, że mężczyzna jeszcze żyje. Nie mogła przyspieszyć. Nie mogła wezwać pomocy. Właściwie niewiele mogła, tylko jechać naprzód. Do domu.
W pewnym momencie obejrzała się za siebie i napotkała przytomne spojrzenie jego oczu. Twarz miał obitą, zakrwawioną i spuchniętą, musiał cierpieć męki, ale wzrok miał ostry i uważny.
– Dokąd mnie pani wiezie? – zapytał popękanymi od ciosów wargami.
Ania pomyślała, że ten człowiek musi mieć niesamowitą siłę wewnętrzną, po prostu niezłomną wolę, by w takim stanie próbować usiąść prosto i jeszcze zadawać pytania.
– Do domu – odparła, rzucając mu spojrzenie przez ramię.
Siedział w miarę prosto, odchylił głowę do tyłu i odpoczywał po nadludzkim wysiłku, którego przed chwilą dokonał.
– Prosiłem: do najbliższego hotelu – wyszeptał.
– Nikt by pana nie przyjął w takim stanie, zresztą muszę odprowadzić konia do stajni, potem zdecydujemy, dokąd… – urwała i zahamowała gwałtownie, bo ranny pociągnął klamkę od drzwi, próbując je otworzyć.
Wyskoczyła z samochodu, zatrzasnęła z powrotem drzwi i krzyknęła, sfrustrowana do granic:
– Proszę siedzieć spokojnie! Bo wezwę pogotowie i ono już się panem zajmie! Nie tak delikatnie jak ja!
Rzucił jej spojrzenie spod opuchniętych powiek i kiwnął głową. Mogła usiąść za kierownicą i powoli ruszyć dalej.
– Jak ma pan na imię? – zapytała, widząc, że nadal jest przytomny.
Znów ten wzrok. Uważny, badawczy.
– A jak jest w dowodzie? – odpowiedział pytaniem.
Ania uniosła brwi. Stracił pamięć?
Dopiero teraz zauważyła na siedzeniu obok porzuconą marynarkę, z której kieszeni wystawał portfel.
– Nie legitymowałam pana – mruknęła. – Próbowałam zatamować krwotok.
– Dziękuję – szepnął, zamykając oczy.
Ania skupiła się na prowadzeniu. Coś nie dawało jej spokoju. Ten człowiek najwyraźniej został zatrzymany na drodze, wyciągnięty z samochodu, zawleczony do lasu i pobity. Może ci, co to zrobili, chcieli go nawet zabić. A jednak… nie ruszyli ani drogiego auta, ani marynarki z portfelem, a on sam najwyraźniej wolał się wykrwawić, niż trafić do szpitala, gdzie spisaliby jego tożsamość, zgłosili pobicie policji…
„Ty się boisz policji”, pomyślała, czując nieprzyjemny dreszcz. – „A porachunki w lesie załatwia mafia”.
Zajechała pod dom, zatrzymała samochód i siedziała nieruchomo. Tak długo, aż z dworu wybiegła zaaferowana Maria, pewna że to letnicy, a ze stajni wyszedł Edward, zdziwiony, że widzi Anię za kierownicą nowiutkiej terenówki i konia, na którym wyruszyła, przywiązanego na lince do haka.
Dopiero wtedy dziewczyna wysiadła i rzekła do obojga:
– Znalazłam w lesie rannego człowieka. Musimy mu pomóc.
Maria na widok posiniaczonej, zakrwawionej twarzy mężczyzny przytknęła obie dłonie do ust, by powstrzymać krzyk. Edward przy pomocy Ani pomógł mu wysiąść i we troje przenieśli go do pokoju na parterze, który kiedyś zajmowała Małgosia Kraska. Gdy opadł ciężko na poduszki, Edward ruszył do drzwi ze słowami:
– Wezwę pogotowie.
Ale… Ania przytrzymała go za rękę.
– Dziadku, masz lekarza tu, na miejscu. Umyjemy go z ciocią Marysią, opatrzę jego rany, zszyję głowę. Damy sobie radę bez pogotowia.
Edward spojrzał na wnuczkę z niedowierzaniem. Mają tu ledwo żywego człowieka, a ona, zamiast czym prędzej wzywać pomoc, powstrzymuje go?
– Może mieć obrażenia wewnętrzne. Pękniętą wątrobę, obite nerki… – zaczął.
Ania pokręciła głową. Gdyby miał, na pewno nie próbowałby uciec z jadącego samochodu. Ale tego dziadkowi nie powie.
– Zbadam go. Tak dokładnie, jak zrobiłby to sanitariusz z pogotowia. Jeśli coś mnie zaniepokoi, na pewno zawieziemy go do szpitala.
To brzmiało rozsądnie.
Maria pobiegła po ręczniki, by obmyć rannego z krwi. Ania poszła do swojego pokoju po torbę lekarską, w której spoczywał, oprócz stetoskopu i najróżniejszych medykamentów, nowiutki zestaw chirurgiczny z kilkoma opakowaniami igieł i nici. Miała czym pozszywać tego biedaka. Nieee, „biedak” nie było adekwatnym określeniem. Nim wróciła do pokoju, gdzie leżał mężczyzna, wyszła na podjazd, wyciągnęła z kieszeni marynarki jego portfel i otworzyła szeroko oczy na widok nietkniętych pieniędzy i kart kredytowych, a raczej ich ilości. Potem wyciągnęła dowód osobisty. Ze zdjęcia patrzyła na nią przystojna, bardzo przystojna męska twarz i ciemnoszare oczy, których ostre, uważne spojrzenie miała świeżo w pamięci.
Znała tę twarz, znała imię i nazwisko człowieka, którego znalazła w lesie. Znała go prawdopodobnie cała Polska, a może nawet pół Europy… I mimo że w dowodzie miał wpisane „Jan Szydłowski”, Ania wyszeptała z satysfakcją:
– Witaj w Jabłoniowym Wzgórzu, Danielu van der Welt.