Dla dobra dzieci - ebook
O Åsie, Rogerze i ich pięciorgu dzieci kilka lat temu mówiła cała Szwecja. Dzieci nie potrafiły same nawet zjeść banana, nigdy też nie chodziły do szkoły. Jak mogło dojść do czegoś takiego? I to w Szwecji?
Niestety – nie jest to odosobniony przypadek. Ami-Ro wraz z rodzeństwem zostali zupełnie odizolowani od społeczeństwa. Nie utrzymywali kontaktów ze światem zewnętrznym i byli stale narażeni na groźby i przemoc. Ojca, nazywanego przez prasę „pastorem”, skazano w końcu za terroryzowanie członków rodziny.
Matka Meliny ukrywała ją przez ponad dwadzieścia lat. Twierdziła, że ojciec dziewczyny rzekomo chce szybko wydać córkę za mąż, ale prawda była zupełnie inna…
Leone Milton jest dziennikarką i pisarką, mieszka w Sztokholmie, ale pochodzi ze Skanii. Zrobiła licencjat z socjologii na Uniwersytecie w Lund i napisała wiele książek, między innymi "Potwór z Andów. Pedro Alonso López" i "Pan chirurg". W "Dla dobra dzieci" zagląda za kulisy sprawy Rodziny z Ystad i dwóch podobnych przypadków. Co kieruje rodzicami, którzy izolują swoje dzieci od świata, i jak te dzieci sobie radzą, kiedy już dorosną?
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-332-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzina, o której wszyscy mówili
Lato 2018 roku. Trzy radiowozy sunęły szosą Österlenvägen w stronę Ystad. Ciągnące się przy drodze pola rzepaku zdążyły już pociemnieć i miało minąć wiele miesięcy, nim znów rozkwitną na żółto. Sześcioro zmierzających do akcji policjantów było ubranych w kamizelki kuloodporne, podejrzewano bowiem, że mieszkańcy otynkowanego na biało domu mogą być uzbrojeni.
Kiedy funkcjonariusze dotarli na miejsce, ostrożnie wysiedli z wozów i zakradli się na tył domu. Bez pukania weszli do środka. Ich oczom jako pierwsze ukazało się czworo dzieci. Jeden z policjantów wziął radio i zameldował:
– Dzieci żyją.
Następnie przeszukali resztę pomieszczeń, bo dzieci powinno być tu pięcioro, w tym czasie zszokowani rodzice krzyczeli, starając się zrozumieć, co się dzieje. Kilkoro funkcjonariuszy weszło na piętro, gdzie znaleźli piąte dziecko. Ono także żyło.
Rodzice wciąż pozostawali mocno wstrząśnięci, a sytuacji nie poprawiło to, że do domu weszło kolejne sześcioro nieproszonych gości – pracownicy pomocy społecznej, którzy polecili dzieciom iść do pokojów i spakować trochę ubrań. Następnie – o piętnastej dwie – dzieci pożegnały się z rodzicami.
* * *
Niedługo później dziennikarzowi „Sydsvenskan”, drugiego co do wielkości dziennika w Szwecji, obiło się o uszy, że pewna rodzina żyła odizolowana w domu w Löderup w Österlen, i napisał o tym artykuł. Musiał, rzecz jasna, uważać, że to świetna historia, ale z pewnością nie przypuszczał, że wkrótce trafi ona na czołówki wszystkich mediów w Szwecji. Nagle cały kraj zaczął mówić tylko o Åsie, Rogerze i ich pięciorgu dzieci, a opinia publiczna kojarzyła ich jako „Rodzinę z Ystad”. Od tamtej pory minęło już wprawdzie kilka lat, ale wciąż się o nich pamięta i chociaż w Szwecji każdego dnia dochodzi do wielu tragedii, na stałe zapisali się w szwedzkiej pamięci zbiorowej. Wszyscy w tym kraju wiedzą, kim była ta rodzina lub – jak należałoby raczej powiedzieć – kim jest, bo wciąż żyją, nawet jeśli w rozproszeniu i w warunkach, które ani trochę nie przypominają ich przerażającej egzystencji z okresu przed wkroczeniem do domu policji i odebraniem dzieci przez pomoc społeczną.
Nie zdarzyło mi się, żeby ktoś, kiedy dziś wspominam o Rodzinie z Ystad, powiedział:
– Z Ystad, jak to? Jaka rodzina?
Wszyscy, z którymi rozmawiam, dokładnie wiedzą, o kim mowa:
– Ano tak, to te dzieci zamknięte w Skanii? Jedno z nich nie potrafiło obrać samo banana, prawda?
W pracy i przy stole w kuchni ludzie zachodzili w głowę, jak ta rodzina mogła tak żyć, i wszyscy zadawali sobie jedno pytanie: jak mogło dojść do czegoś takiego?
Cóż, ja sama też się nad tym zastanawiam. Jak mogło do tego dojść? I to w kraju takim jak Szwecja. W kraju, który szczyci się tym, że nie ma sobie równych, jeśli chodzi o ochronę nieletnich; gdzie prawo zabrania bicia dzieci i gdzie tak dobrze rozbudowana jest sieć przedszkoli. W kraju, który słynie z długiej tradycji nadzorowania obywateli. Już na początku XVII wieku informacje o każdym nowo narodzonym dziecku zapisywano w księdze kościelnej stosownej parafii. Pisząc ten reportaż, starałam się zrozumieć, co poszło nie tak w przypadku Rodziny z Ystad, lecz także dwóch innych rodzin: dzieci, które dorastały pod czujnym okiem swojego ojca, pastora, w gospodarstwie w północnej części Skanii, i dwóch dziewczynek, które, uprowadzone przez własną matkę, przeprowadzały się ponad dwadzieścia razy z miejsca na miejsce w Szwecji (a także w Australii), w tym czasie ich ojciec na próżno ich szukał.
Chcę oddać głos wszystkim tym dzieciom, bo przez cały okres dorastania żadne z nich nie miało nikogo, kto by im pomógł – otaczające je społeczeństwo praktycznie nie wiedziało o ich istnieniu… Chcę im dać coś w rodzaju zadośćuczynienia, bo my, jako kraj, je zawiedliśmy. Tak jak wciąż zawodzimy inne dzieci. Podobne rzeczy nadal się bowiem zdarzają. Najbliżsi ryzykują zdrowiem swoich pociech i łamią ich prawa. Czytałam w prasie o siedmioletniej dziewczynce z Eslöv w Skanii, którą rodzice trzymali zamkniętą w pralni. Była bita i do tego stopnia zaniedbywana, że z powodu niedożywienia trafiła w końcu na oddział ratunkowy w Lund, gdzie stwierdzono u niej niewydolność serca i nerek. Lekarze musieli wyciąć jej żołądek, bo napiła się mocnego octu, którego używa się do zwalczania chwastów. Bardzo przykro się to czyta – te historie dzieci, którym działa się krzywda. Dlaczego nikt z ich otoczenia nie bił na alarm? Jak żaden dorosły mógł nie zauważyć tamtej dziewczynki?
Wreszcie mam nadzieję, że tą książką przyczynię się do tego, że więcej dzieci w Szwecji nie będzie już krzywdzonych przez rodziców, którzy trzymają je zamknięte lub stosują przemoc psychiczną i fizyczną, odbierając im takie życie, na jakie wszystkie zasługują – życie na wolności. Ostatni rozdział poświęcam na rozmowy z ekspertami i ekspertkami zajmującymi się pomocą nieletnim. Mówimy tam o tym, jakie działania i zmiany są konieczne, żeby żyło im się lepiej. Nadrzędne pytanie przyświecające tej książce jest proste: jak dotrzeć wcześniej do dzieci, którym dzieje się krzywda w ich domach, i jak najlepiej im pomóc.
Nie uprzedzajmy jednak zdarzeń. Wróćmy do Rodziny z Ystad. Zmieniłam imiona jej członkom. Tak samo postąpiłam tu z innymi, którzy sami byli ofiarami, w jakiś sposób w tym uczestniczyli lub które tu opisuję. Jedyne wyjątki to Alber, Melina i Ro.
* * *
Był rok 2003. Åsa i Roger kupili stary dom w niewielkiej, idyllicznej miejscowości Löderup w Österlen z jednym sklepem spożywczym, kościołem, boiskiem i szkołą, a także z kilkoma domkami jednorodzinnymi i gospodarstwami. Wokół falują różnobarwne pola przypominające gigantyczną makatkę. Österlen to piękny i spokojny region, dokąd chętnie uciekają kreatywne dusze. Z tych terenów na wschodnim wybrzeżu Skanii wywodziło się wielu malarzy, artystów i pisarzy zamieszkujących liczne, rozsiane na dużym obszarze gospodarstwa. Ulf Lundell, Madeleine Pyk czy Björn Ranelid to tylko kilka nazwisk przychodzących od razu do głowy, kiedy myśli się o ludziach, którzy porzucili miasto, żeby żyć sobie spokojnie na wsi. Przeniosło się tam zresztą także wielu innych, ale chciałabym tu opowiedzieć o dwojgu – Åsie i Rogerze.
Młoda i piękna Åsa o jasnych włosach i przyjemnych rysach twarzy – w ramach jednoosobowej działalności gospodarczej – zajmowała się obrotem szkłem artystycznym. Miała do tego smykałkę. Jej nieco starszy mąż był już wcześniej żonaty. Oboje nie mogli się doczekać, żeby rozpocząć wspólne życie w dopiero co kupionym domu. Pomieszczenia zaplanowano tak, żeby ich artystyczne dusze mogły się swobodnie poruszać. Ich małe dzieci miały dostać tam jak najlepsze warunki do rozwoju. Åsa i Roger wszystko robili z myślą o nich, uwielbiali zajmować się swoimi pociechami, oboje pracowali wcześniej jako pedagodzy przedszkolni, a Roger był nawet au pair w Stanach Zjednoczonych. Ich życie kręciło się wokół dzieci.
Kupili też kuce dla dwojga najstarszych. Pasły się na pagórku nieopodal domu. W takich to idyllicznych warunkach mieszkała ta rodzina. Dwoje dzieci – Benjamin i Amelia – zaczęło chodzić do szkółki jeździeckiej, ale im się tam nie podobało. W szkółce nieustannie dochodziło do awantur, kto będzie jeździć na ułożonych koniach. Benjamin i Amelia nie chcieli jeździć ani na narowistych zwierzętach, które gryzą, ani na powolnych, które wleką się w ogonie. Mogę to zrozumieć, bo skądś to znam. Sama też taka byłam w dzieciństwie. W szkółce na Värmdö pod Sztokholmem za każdym razem chciałam jeździć tylko na jednym koniu, wabił się Joker i zawsze można było na niego liczyć. Jeśli któregoś dnia nie dostałam Jokera, równie dobrze mogłam od razu wrócić do domu, bo więcej marudziłam, niż jeździłam. Moi rodzice nie byli jednak aż tak szczodrzy jak rodzice Benjamina i Amelii, nie podarowali mi na własność trzech kuców szetlandzkich.
Rodzina mieszkała nie tylko w Österlen. Åsa i Roger mieli wielkie plany na życie swoje i dzieci – międzynarodowe plany. Åsa chciała, żeby dużo podróżowali i zobaczyli kawał świata. Postawiła sobie też za cel prezentowanie swoich prac, chciała na przykład wystawić jedną z nich w galerii na Manhattanie. Do tego marzyła o wypromowaniu własnej kolekcji wnętrzarskiej i wyobrażała sobie, że klienci będą do niej walić drzwiami i oknami z każdego zakątka świata. Dlatego para kupiła jeszcze jedną nieruchomość – dawną wiejską szkołę, także w Österlen, w wiosce kawałek od tej, w której sami mieszkali. Zamierzali tam urządzić przestrzeń wystawienniczą dla mebli i staroci, mogłaby ona pełnić również funkcję designerskiego hotelu albo, czemu by nie, centrum konferencyjnego?
Åsa i Roger marzyli o wielkich rzeczach, a możliwości zdawały się nieskończone. Mieli wrażenie, że został przed nimi suto nakryty stół i wystarczy z niego brać to, co tylko przypadnie im do gustu. Åsa była obyta w świecie, zdecydowana i rozmowna, Roger z kolei był spokojniejszy i milczący. Borykał się z problemami zdrowotnymi. Żył z zasiłku, bo cierpiał na przewlekły ból głowy, który nie przeszkadzał mu jednak robić zdjęć – w studiu, które urządzili na strychu, fotografował przede wszystkim szklane przedmioty wykonane przez żonę, ale robił też zdjęcia na koncertach i sesje dla agencji modelek.
Lata mijały i w 2007 roku nadeszła pora, żeby najstarsze z dzieci – Benjamin – poszło do szkoły. Rodzice zdecydowali się posłać go do placówki, która nie znajdowała się w Löderup, tylko w odległej gminie. Szkoła na szczęście pozwalała uczniom wykonywać część pracy w domu, jeśli tylko rodzice sobie tego życzyli, a Åsa i Roger z chęcią korzystali z tej możliwości. Próbowali uczyć Benjamina sami i wkrótce spostrzegli, że podoba im się edukacja domowa. To rozwiązanie pasowało też Benjaminowi, zwłaszcza że stwierdzono u niego wiele chorób i zaburzeń: ADHD, autyzm i zespół Tourette’a.
Dwa lata później, kiedy nadeszła pora, żeby Amelia rozpoczęła naukę, rodzice wysłali wniosek o uchylenie obowiązku szkolnego dla obojga dzieci, motywując to tym, że rodzina spędza sporo czasu za granicą, co – jak wszystko na to wskazuje – było zgodne z prawdą. Åsa i Roger wiedli takie życie, o jakim zawsze marzyli – ot, wyjątkowa para przedsiębiorców o artystycznych duszach mająca bazę w hipsterskim Österlen i udzielająca się na całym świecie. W latach 2009–2011 rodzina przebywała w Niemczech i Francji, a także przez dłuższy czas w Norwegii. Udało im się nawet zorganizować tę wystawę szkła na Manhattanie. Urząd w Ystad przychylił się do wniosku pary o uchylenie obowiązku szkolnego dla dzieci, dzięki czemu nie trzeba było wozić ich codziennie do szkoły w Österlen.
* * *
Åsa i Roger doczekali się razem pięciorga dzieci. Pierwsze urodziło się w 2000, a ostatnie w 2014 roku. Wszystkie przyszły na świat w Szwecji, podobnie jak ich rodzice, a najpewniej także ich przodkowie. Narodowość tej rodziny nie budzi najmniejszych wątpliwości, jeśli tylko spojrzy się na ich zdjęcia. Wyglądają jak stereotypowa rodzina Svenssonów o włosach w różnych odcieniach koloru blond. Dlatego ludzie przyjęli za oczywiste, że rozmawiają ze sobą po szwedzku, choć wcale tak nie było.
Pierwszym językiem dzieci był angielski. Åsa i Roger mieli w końcu międzynarodowe ambicje i uważali, że angielski bardziej przyda się ich potomstwu. Poza tym dzieci – zgodnie z tym, co rodzice zgłosili w urzędzie – pobierały edukację w języku angielskim na Laurel Springs School. Szkoła fizycznie znajduje się w Kalifornii, ale słynie z nauczania zdalnego za pośrednictwem internetu. Często uczęszczają do niej aktorzy dziecięcy i profesjonalni sportowcy, którzy ze względu na „pracę” nie mają szans pobierać zwykłej edukacji z innymi dziećmi. Ukończyły ją słynne amerykańskie gwiazdy: Elijah Wood i Lindsay Lohan, a także siostry Kylie i Kendall Jenner należące do Kardashianek. Taka przyjemność jednak słono kosztuje: blisko dziesięć tysięcy dolarów za dziecko za rok.
Rodzina z Ystad musiałaby więc płacić jakieś pół miliona koron rocznie, posyłając dzieci do tej amerykańskiej szkoły. Mało która rodzina w Szwecji byłaby w stanie udźwignąć taki ciężar, a tym bardziej nie ta rodzina, bo Roger od dawna przebywał na zwolnieniu i miesięcznie dostawał tylko kilka tysięcy koron zasiłku. Dochody Åsy mocno się wahały. Jednego roku zarabiała całkiem sporo, ale następnego budżet ledwie się spinał, nic niezwykłego w przypadku małych przedsiębiorców. Rodzice rozwiązali problem tak, że kupili podręczniki i wzięli nauczanie na siebie. I trzeba przyznać, że pod tym względem zdawali się naprawdę ustrukturyzowani i zorganizowani. Ponieważ książki były po angielsku i w tym języku odbywała się nauka, dzieci nigdy nie nauczyły się porządnie pisać po szwedzku, zaległości miały też z matematyki. Przewyższały za to większość szwedzkich kolegów poziomem wiedzy z religii i historii.
Dzieci pobierały „lekcje” u rodziców w czasie, gdy ich rówieśnicy przebywali w szkole, a więc mniej więcej od dziewiątej rano do trzeciej po południu. Regularnie pisały sprawdziany i miały też wakacje. To wszystko jednak na niewiele się zdało, bo nie chodziły do prawdziwej szkoły. Dlatego brakowało im powszechnie uznawanych ocen i wyników, z których miałyby jakiś pożytek, składając dokumenty na studia albo wpisując je sobie do CV, jeśli chciałyby się ubiegać o pracę.
Inny znaczący problem z odmienną ścieżką edukacyjną polegał na tym, że rodzice nie byli szczerzy z urzędem gminy w Ystad. Co roku posyłali zaświadczenie, że dzieci chodzą do amerykańskiej szkoły, co nie było prawdą. Jako uzasadnienie, dlaczego ich córki i synowie wymagają nauki zdalnej, podawali, że rodzina sporo podróżuje, co zasadniczo się zgadzało, choć jedynie na początku. Około 2012 roku życie rodzinne zmieniło się bowiem dramatycznie i para przestała w ogóle dokądkolwiek wyjeżdżać. Odcięli się od świata w swoim domu w Österlen. I chociaż przez kilka lat praktycznie go nie opuszczali, Åsa i Roger dalej poświadczali w gminie, że większą część roku spędzają w podróży i dlatego dzieci nie mają możliwości chodzić do normalnej szkoły w Ystad. Prawda jest jednak taka, że w tym czasie doszło jedynie do kilku wyjazdów na drugą stronę cieśniny Sund, do Danii. Dla kogoś, kto mieszka w Skanii, to mniej więcej taki wysiłek, jak dojazd z Västerås do Sztokholmu.
W mailu, który Åsa napisała do kuratora oświaty z Ystad latem 2015 roku, można przeczytać, że rodzina w nadchodzącym roku planuje spędzić „ponad siedem miesięcy” za granicą, głównie w Danii, Niemczech i Francji, bo Åsa rozszerza swoją działalność na te kraje. Naprawdę jednak przebywała na zwolnieniu lekarskim ze względu na dokuczliwe problemy żołądkowe, a dzieci nie miały ważnego paszportu od 2012 roku… Z zewnątrz ich dom wyglądał na opuszczony, nie podnoszono żaluzji zasłaniających okna, a wysoka brama była zamknięta na kłódkę. Każdy, kto przechodził obok, otrzymywał jasny sygnał: nikt nie jest tu mile widziany i nikt stąd nie wyjdzie. Cóż więc takiego działo się w środku?ROZDZIAŁ 2
Dziadek jest niebezpieczny
– Dlaczego nie pozwalała nam chodzić do szkoły? – to pytanie zadał Johan, jedno z pięciorga dzieci Rodziny z Ystad, sekretarce społecznej w 2018 roku, kiedy on i jego rodzeństwo zostali odebrani rodzicom i trafili do różnych rodzin zastępczych.
Gdy Åsę i Rogera skonfrontowano z tym, co mówiły dzieci, w ogóle nie rozumieli, o co chodzi im czy komukolwiek innemu, kto kwestionował te metody wychowawcze. Ich zdaniem dzieci nie miały wcale złego dzieciństwa, mimo że były trzymane w domu. Po prostu chronili je nieco bardziej, niż większość rodziców chroni swoje potomstwo. Jako jedną z przyczyn takiego postępowania Åsa podała zdiagnozowane u dzieci zaburzenia neuropsychologiczne i różne problemy zdrowotne. To dlatego miało im być lepiej w domu niż w szkole. Według innego wyjaśnienia rodzina musiała się ukrywać przed ojcem kobiety.
Åsa była w pełni przekonana, że jej ojciec, dziadek dzieci, stanowi zagrożenie dla nich wszystkich. Że zamierza zrobić krzywdę jej pociechom, a może nawet jeszcze gorzej – zabić je. Wyznała, że w głębi serca od dawna obawiała się swojego ojca, w sumie odkąd tylko pamięta, był nieprzyjemny, groźny i agresywny. Kiedy była mała, wykazywał skłonności sadystyczne, a teraz, gdy już dorosła, bez ogródek nazywała go pedofilem i psychopatą. Tak więc chciała chronić rodzinę przed swoim ojcem, a jednym ze sposobów było na przykład posłanie ich najstarszego syna Benjamina do szkoły znajdującej się z dala od domu zamiast do tej, która była najbliżej. Myślała, że tak jej ojcu nie uda się namierzyć, gdzie Benjamin przebywa w ciągu dnia. Obawiała się bowiem, że dziadek przyjdzie do niego do szkoły i Bóg jeden wie, co zrobi wnukowi. To również z jego powodu zdecydowała się ostatecznie zabrać Benjamina ze szkoły i przejść z nim na edukację domową, a także nie pozwoliła pozostałym dzieciom chodzić do zwyczajnej szkoły.
Wygląda więc na to, że Åsa i Roger nie spędzali aż tyle czasu za granicą wyłącznie ze względu na to, że chcieli wieść swoje wymarzone życie bywałych w świecie przedsiębiorców o artystycznej duszy, lecz także dlatego, że Åsa czuła się ścigana i zastraszona przez własnego ojca. Raz, gdy odniosła wrażenie, że mężczyzna wpadł na ich ślad, oświadczyła pod wpływem nagłego impulsu:
– Przenosimy się do Norwegii.
Tak też zrobili. W 2010 roku rodzina została zameldowana w Våler, małym mieście nieopodal szwedzkiej granicy, na północ od Oslo. Mieszkali tam cały rok.
Można by więc założyć, że Åsa wielokrotnie składała zawiadomienia na policji na swojego ojca, skoro ten – jak twierdzi – był niebezpieczny. Tak groźny, że z początku rodzina była zmuszona tułać się z kraju do kraju, a później odizolować we własnym domu, żeby tylko nie wpaść w jego ręce. Coś takiego odciska przecież piętno na życiu człowieka i ogranicza jego wolność – oczywiste wydaje się więc, że Åsa szukała pomocy na policji. Ale nie, o ile mi wiadomo, policja w ogóle nie została w to włączona, a kobieta nie zgłosiła się na nią ani razu.
Chociaż twierdziła, że przez lata ojciec kilkakrotnie dopuścił się w stosunku do nich czynów karalnych, więc jeśli to prawda, policja powinna mieć pełne ręce roboty, żeby to wyjaśnić. Åsa wspominała między innymi, że ojciec pod ich nieobecność włamał się im do domu i świadomie zostawił drzwi otwarte, żeby wiedziała o jego wizycie. Miał też uszkodzić hamulce w ich samochodzie, wykradać listy ze skrzynki i usiłować podłożyć ogień pod budynek gospodarczy. Była też pewna, że regularnie zakrada się na ich wybieg dla kucy i daje zwierzętom jabłka w takich ilościach, że w końcu popsuły im się kopyta. Dlatego przenieśli konie do starej szkoły, kupionej niegdyś z myślą o ich wielkich planach, których przez te wszystkie lata nie udało im się jednak wcielić w życie. Na tamtej działce kuce pasły się przez rok albo dwa, aż do 2010 roku, kiedy policja otrzymała zgłoszenie, że trzy porzucone zwierzęta znajdują się na pastwisku i wszystko na to wskazuje, że nie mają ani pożywienia, ani wody.
Kiedy policja pojechała do szkoły, faktycznie zastała tam trzy głodne i przemarznięte kuce. Był środek zimy, a woda w kałużach zamarzła. Funkcjonariusze odszukali właścicieli i do nich zadzwonili. Po pewnym czasie Åsa odebrała i wyjaśniła, że mieszka w dawnym budynku szkoły, a zwierzęta dostają paszę i wodę, i tylko chwilowo przebywa z dala od tamtego miejsca, w drugim domu. Policja rozejrzała się jednak po dawnej szkole, powątpiewając, żeby naprawdę ktoś tam mieszkał, poza końmi i co najmniej tuzinem kotów. Policjanci skontaktowali się z odpowiednimi władzami, a te jakiś czas później udały się na miejsce, wtedy jednak kuce miały paszę. Weterynarz, który przy okazji je zbadał, stwierdził jednak, że ze względu na bardzo zły stan kopyt trzeba je jak najszybciej uśpić, żeby ukrócić ich cierpienie. Åsa się wściekła – nie na siebie, tylko na swojego ojca. To jego winiła za śmierć koni.
* * *
Nic nie wskazuje na to, by oskarżenia Åsy pod kątem jej ojca były prawdziwe. Kiedy ten o nich usłyszał, doznał szoku. Oświadczył, że już od kilkudziesięciu lat nie ma żadnego kontaktu ani z nią, ani z jej rodziną. Ostatnią rzeczą, jaką słyszał, było to, że mieszkają w Norwegii. Nie miał nawet pojęcia, że kilka lat wcześniej wrócili do Szwecji.
Bardzo wiele przemawia zaś za tym, że Åsa cierpiała na manię prześladowczą, paranoję lub psychozę. Jej sposób mówienia o ojcu przywiódł mi na myśl starszą parę, która mieszkała w Lund, kiedy studiowałam tam piętnaście lat temu. Chodzili po mieście z białą tablicą, na której czarnymi, nierównymi literami zapisano: „Carl-Erik Rosén zastrzelił Olofa Palmego”. Całymi dniami trzymali ją przed sobą, dosłownie obnosząc się ze swoim szaleństwem. Pewnego razu zatrzymałam ich, żeby spytać, kim jest ten Carl-Erik. Mężczyzna odpowiedział, że to jego kolega z podstawówki. Para była święcie przekonana, że to właśnie on odpowiada za morderstwo premiera Szwecji. Równie pewni byli tego, że George W. Bush, który w tamtym czasie sprawował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, komunikuje się z nimi przez telewizor. Jego przemówienia do Amerykanów to w gruncie rzeczy wiadomości zakodowane właśnie dla nich. W ich domu podsłuchy założyło CIA, w związku z czym często spali w samochodzie zaparkowanym na Clemenstorget naprzeciwko dworca głównego w Lund.
Rozmawialiśmy może jakieś pół godziny i kiedy ich zostawiałam, byłam zdumiona, że oboje są jednakowo pomyleni i wierzą w to samo. Jak to w ogóle możliwe? Później usłyszałam o czymś, co po francusku nosi nazwę folie à deux, a w tłumaczeniu oznacza „szaleństwo dwojga ludzi”. Dwie osoby w pewien sposób zrastają się psychicznie i mają takie same urojenia. Być może tak to właśnie wyglądało w przypadku Åsy i Rogera w relacji do jej ojca. Roger też zaczął w końcu wierzyć, że jego teść jest niebezpieczny. A może wcale nie? Może chciał po prostu zadowolić żonę? Mogę wprawdzie tylko spekulować, ale Åsa była piękną kobietą, w dodatku młodszą od męża. Roger musiał postrzegać ją jako swego rodzaju trofeum. W końcu mówi się żartobliwie: Happy wife, happy life – kiedy mężczyzna woli się nie wychylać, byle tylko nie zdenerwować żony. Åsa była wygadana i kategorycznie wyrażała swoje poglądy, zapewne była więc przyzwyczajona, że udaje się jej przeforsować swoje zdanie, o czym miała okazję przekonać się później pomoc społeczna – kobieta uchodziła za problematyczną we współpracy i trudną w dialogu.
Nigdy nie przestała jednak oskarżać ojca o wszystko, co tylko możliwe. Twierdziła na przykład, że to on złożył zawiadomienie do opieki społecznej, które doprowadziło do odebrania im dzieci w 2018 roku. A w 2020 roku, dwa lata po tym, jak zabrano z domu wszystkie dzieci z wyjątkiem pełnoletniego już wówczas Benjamina, wystąpiła z wnioskiem o chronioną tożsamość dla swoich pociech. Dołączyła do niego kilka stron tekstu zawierającego jedno oskarżenie za drugim i utrzymywała, że musi je chronić przed dziadkiem. Znów jednak nic nie wskazuje na to, żeby te oskarżenia miały jakiekolwiek pokrycie w faktach.
Zresztą nie tylko ojciec Åsy stanowił zagrożenie dla rodziny. To samo dotyczyło siostry Rogera, Lisy. Ta proboszczka, zanim Åsa pojawiła się na horyzoncie, była blisko związana z bratem. Rodzeństwo wyjechało razem do Stanów Zjednoczonych, w których pracowali jako au pair. Później przenieśli się do Eslöv, gdzie chodzili do szkoły ludowej i razem studiowali teologię w Lund. Kiedy Roger poznał Åsę w 1998 roku, relacje rodzeństwa uległy radykalnej zmianie, bo Åsa wkrótce oświadczyła, że nie życzy sobie wizyt szwagierki. Twierdziła, że jej obecność nie służy dzieciom. Jej zdaniem siostra Rogera była zgorzkniała i stanowiła zagrożenie dla kobiet, które urodziły, bo sama poroniła. Para zdystansowała się też od matki Rogera, która nie mogła pojąć, dlaczego tak się stało. Próbowała skontaktować się z synem, żeby usłyszeć jakieś wyjaśnienie, ale bez skutku. Wielu krewnym było przykro, że zostali wykluczeni z życia Rogera, Åsy i ich dzieci – nie mogli po prostu zrozumieć dlaczego.
Wygląda też na to, że para nie miała przyjaciół i nie utrzymywała kontaktów z rodzicami innych dzieci, bo ich własne nie miały kolegów. Åsa, Roger i piątka dzieci byli zamknięci w swoim domu jak w kapsule – tylko ich siedmioro w małej bańce, do której nikt nie może nawet podejść i jej przebić.
W małej miejscowości, w której mieszkali, pozostawili po sobie niewiele śladów. Roger czasem zaglądał do kościoła, bo interesował się teologią, ale dzieci praktycznie w ogóle nie widywano. Sąsiedzi mieszkający najbliżej, raptem po drugiej stronie żywopłotu, przy czym działki nie były wcale duże, od czasu do czasu słyszeli ich śmiech przedzierający się przez gałęzie i liście. Raz, kiedy sąsiadka, która dopiero co przeprowadziła się w te strony, zapukała, żeby spytać, czy ich dzieci mogłyby się razem pobawić, usłyszała szorstkie „nie” i zatrzaśnięto jej drzwi przed nosem.
Co najwyżej od czasu do czasu można było zobaczyć przebiegającą przez podwórko jedną z córek, poza tym dzieci poruszały się jakby w czapkach-niewidkach.
* * *
Gdyby sąsiedzi zostali kiedykolwiek wpuszczeni do środka, zobaczyliby bardzo zabałaganiony dom. Brudny. Wręcz niehigieniczny, jak później określali go pracownicy pomocy społecznej, opisując swoje wrażenia. Nie ma jednak co się dziwić. Åsa i Roger na przemian lądowali na zwolnieniu lekarskim, oboje prowadzili firmy, do tego mieli koty i psy, a przede wszystkim mieszkało tam pięcioro dzieci, które non stop przebywały w domu. Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, mogę zrozumieć, jakim wyzwaniem było utrzymanie tam porządku znanego ze zdjęć agentów nieruchomości. Warto mieć też na uwadze to, że Åsa i Roger preferowali styl boho w urządzaniu wnętrz, a dom pełen chwiejących się mebli z odchodzącą farbą, pordzewiałych świeczników i zrobionych ze ścinków dywaników, które leżą jeden na drugim, może wydawać się bardziej chaotyczny, niż jest w rzeczywistości.
Tak, Rodzina z Ystad miała w domu bałagan, który uchodził za „zagrożenie sanitarne”, cytując słowa pracowników opieki społecznej, ale nie to było największym problemem. Nie było nim też to, że kuwetę kota należało może opróżnić kilka dni wcześniej. Niepokojące było to, że dzieci sprawiały wrażenie, jakby nie czuły się dobrze. Przebywanie całymi miesiącami w domu samo w sobie nie jest czymś dobrym. Nietrudno się tego domyślić. Kiedy je badano wkrótce po odebraniu ich rodzicom, okazało się, że mają kłopoty z utrzymaniem równowagi i brakuje im siły w nogach. Jedna z córek zdawała się tak słaba fizycznie, że rodzeństwo musiało jej pomóc wejść po schodach. Wiadomo, że zdrowie dzieci pogarsza się od siedzącego trybu życia i dlatego zgodnie z oficjalnymi wytycznymi już niemowlaki powinny się poruszać, żeby wzmocnić mięśnie i szkielet.
Dzieci z Ystad były szczupłe, co wynikało z odżywiania, ściśle reglamentowanego przez matkę. Åsa miała też bzika na punkcie wydalania. Jednemu z dzieci aż do dziewiątego roku życia codziennie robiła lewatywę. Sama decydowała o tym, w co każde z nich ma się ubrać i kiedy jest pora na kąpiel. Dzieci jedynie z rzadka bywały w sklepach lub kupowały jedzenie, nie umiały nawet jeździć autobusem. Åsa i Roger nie bili swoich pociech, wręcz przeciwnie – otaczali je miłością. Mimo wszystko decyzji o tym, żeby trzymać je w izolacji, pozbawiając zdrowego rozwoju – kazali im bowiem dorastać bez przyjaciół i tradycyjnej szkoły – nigdy nic im nie zrekompensuje.ROZDZIAŁ 3
Coś tu nie gra
Pewnego dnia Jasmin, referentka w urzędzie podatkowym, siedziała przy biurku, a na ekranie wyświetlały się jej dane Rodziny z Ystad. Za oknem lato trwało w najlepsze, w urzędzie nie panował jednak tak pogodny i beztroski nastrój – intuicja podpowiadała Jasmin, że coś tu nie gra. Dzieci zdążyły już podrosnąć – miały od czterech do osiemnastu lat – i nie zostawiły praktycznie żadnego śladu w otaczającym je społeczeństwie. Dlatego Jasmin wyrejestrowała te pięcioro dzieci ze szwedzkiej ewidencji ludności i przypisała je do kategorii „kraj zamieszkania nieznany”. Zamiast jednak po prostu odhaczyć robotę i szybko przejść do kolejnej sprawy, zdecydowała się sprawdzić informacje podawane przez Åsę i Rogera – właśnie wtedy jakiś szwedzki urzędnik zrobił to po raz pierwszy.
Rodzice pisali, że ich dzieci uczą się w oferującej nauczanie zdalne amerykańskiej szkole z tradycjami Hermods, ale kiedy Jasmin skontaktowała się z tą placówką, usłyszała, że nikt o takim nazwisku nie jest i nigdy nie był do niej zapisany. Naszły ją wątpliwości, czy dzieci w takim razie w ogóle chodziły kiedykolwiek do szkoły, i zgłosiła rodzinę do pomocy społecznej w Ystad. Od tego wszystko się zaczęło. Pomoc społeczna wezwała rodziców i dzieci na rozmowę do swojej siedziby w centrum miasta. Po spotkaniu sekretarka socjalna Yvonne uznała, że referentka z urzędu podatkowego postąpiła słusznie, kontaktując się z nimi – ona sama także miała poczucie, że coś tu nie gra. Na pytania o edukację dzieci rodzice odpowiadali wymijająco i niespójnie.
Pięciorgu dzieci mogło grozić niebezpieczeństwo. Wyglądało na to, że ich podstawowe prawa do edukacji szkolnej i bezpiecznego dorastania nie są respektowane. Pomoc społeczna nie zadziałała jednak szybko i kategorycznie. W związku z okresem urlopowym rozpatrywanie sprawy przeciągnęło się w czasie i przez cały lipiec nie wydarzyło się zupełnie nic. Zdążył się nawet na dobre zacząć sierpień, zanim ktoś wrócił do tej sprawy. Sekretarka socjalna chciała ponownie skontaktować się z rodziną i zadać im dalsze pytania kontrolne. Wtedy jednak Åsa i Roger przestali być równie skorzy do współpracy. W ostatniej chwili odwoływali jeden wyznaczony termin po drugim. A to ich córka się rozchorowała, a to musieli jechać do lekarza. Yvonne i jej koledzy w pomocy społecznej robili się coraz bardziej zaniepokojeni i zaczęli tracić cierpliwość.
Równolegle do toczącej się sprawy w pomocy społecznej nowy kurator w gminie Ystad, Dennis Hjelmström, zwrócił uwagę na tę rodzinę. Czysty przypadek sprawił, że doszło do tego w tym samym czasie – ani on, ani Yvonne nie wiedzieli nic o swoich działaniach. Dennis miał czterdzieści lat i wcześniej uczył między innymi szwedzkiego, hiszpańskiego i wychowania fizycznego w Sztokholmie. Do jego obowiązków należało udzielanie zgody na to, żeby dzieci nie chodziły do szkoły na terenie gminy. Dotąd jego poprzednicy podejmowali decyzje w tej kwestii dość pochopnie. Kiedy dokumenty trafiły na biurko Dennisa, zawahał się, czy powinien je podpisać – po raz pierwszy od dziesięciu lat ktoś się nad tym zastanawiał.
Dennis zwrócił uwagę, że do wniosku nie załączono żadnego zaświadczenia z Laurel Springs School i tak samo jak referentka z urzędu podatkowego zaczął czuć pismo nosem. Coś mu podpowiadało, że nie wszystko w tej sprawie jest tak, jak należy, i dlatego napisał maila do amerykańskiej szkoły z siedzibą w Kalifornii. Miało to miejsce 21 sierpnia i po jakiejś godzinie otrzymał odpowiedź od dyrektorki. Pisała, że do szkoły nie są i nie były nigdy zapisane dzieci o podanym nazwisku. Åsa i Roger jedynie zakupili używane w szkole materiały, ale miało to miejsce kilka lat wcześniej. Dennis wyłączył komputer i udał się do domu.
Następnego dnia, jadąc do pracy samochodem, postanowił zrobić coś, co wykracza poza zakres jego obowiązków służbowych – zajechał do tej rodziny. Nie miał aż tyle cierpliwości, żeby czekać, musiał dowiedzieć się natychmiast, gdzie są dzieci i jak się czują. Kiedy dotarł na miejsce, od razu zauważył, że wszystkie okna są zasłonięte. Dom sprawiał wrażenie niemal opuszczonego. Mimo to wysiadł z samochodu i podszedł do śmietnika. Uniósł pokrywę kosza i zobaczył, że są w nim świeże śmieci. Ktoś więc przebywał w tym domu, nawet jeśli wyglądał on tak, jak wyglądał.
Wtem Dennis usłyszał za sobą głos i pospiesznie się odwrócił. Za nim stał mężczyzna, który przedstawił się jako sąsiad. Pytał, czego Dennis szuka, grzebiąc w śmieciach. Pytanie jest, rzecz jasna, całkowicie uzasadnione, szkoda tylko, że ten sam sąsiad nie wykazał równie dużo dociekliwości i zainteresowania, kiedy chodziło o izolowanie dzieci przez Åsę i Rogera… Od dawna się nad tym zastanawiam i nie udało mi się do niczego dojść: dlaczego sąsiedzi zachowywali się tak pasywnie? Dlaczego nikt się nie wmieszał i nie zapukał do drzwi, żeby sprawdzić, czy z rodziną wszystko w porządku? Czy nie wydawało im się dziwne, że rodzice z piątką dzieci nie wychylają nosa za próg?
Po fakcie sąsiedzi przyznali, że Rodzina z Ystad zachowywała się dziwnie. Dlaczego więc tego nie drążyli? Może leży to w szwedzkiej naturze? Wprawdzie coś wydaje się nam dziwne, ale mimo wszystko lepiej się nie mieszać. Ludzie nie chcą przeszkadzać i psuć atmosfery. Ot, taka pozostałość po minionej epoce chłopskiej, kiedy nie należało wtryniać nosa w nieswoje sprawy. Na myśl nasuwa mi się coś takiego jak odwaga cywilna – czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy wyrobili sobie w Szwecji jej tyle, ile mają mieszkańcy innych krajów, między innymi Norwegii i Finlandii? Tam sąsiadom z Österlen groziłaby kara grzywny za to, że mogli pomóc dzieciom w potrzebie, ale tego nie zrobili.
Wracając do tematu – Dennis przedstawił się i spytał sąsiada, czy wie coś o tym, żeby w tym domu mieszkały dzieci. Sąsiad odpowiedział, że zdarzało mu się słyszeć dziecięce głosy, ale nigdy nie widział żadnego dziecka. Dennis znów wsiadł do samochodu i pojechał do pracy. W tym samym czasie, kiedy przyglądał się rodzinie na własną rękę, Åsa po raz trzeci odwołała spotkanie z pomocą społeczną. Tym razem powiedziała, że jedno z dzieci ma grypę żołądkową i dlatego nie mogą przyjść. Pomoc społeczna nie miała jednak zamiaru dłużej z tym zwlekać. Postanowiono natychmiast interweniować i wezwano policję.
Już kilka godzin później trzy radiowozy z sześciorgiem policjantów w kamizelkach kuloodpornych jechało do domu pod Ystad. Czworo dzieci zostało od razu stamtąd zabrane, z kolei Benjamin, który w międzyczasie skończył osiemnaście lat, mógł sam zdecydować, co robić ze swoim czasem i życiem, i postanowił zostać z rodzicami. Do dzisiaj z nimi mieszka, pozostałe rodzeństwo nie zostało połączone i wciąż przebywa u różnych rodzin zastępczych, rozsiane po Szwecji. Jeszcze do tego wrócę. Ta historia nie ma bowiem na razie szczęśliwego zakończenia, chociaż dzieci z tego domu udało się uratować…
* * *
W połowie drogi między Ystad a Simrishamn znajduje się niewielka, otoczona wierzbami miejscowość zwana czasem sercem Österlen. Tam mieszkają dziś Åsa i Roger. Nadal prowadzą wycofane życie, ale przenieśli się z otynkowanego na biało domu przy drodze krajowej w Löderup do czerwonego, ceglanego budynku dziesięć kilometrów dalej. Benjamin wciąż nie wyprowadził się od rodziców, choć ma dwadzieścia kilka lat. Pracownicy pomocy społecznej woleliby, żeby się usamodzielnił, tak się jednak nie stało. Może zrobienie tego kroku utrudniają mu zaburzenia, które u niego zdiagnozowano, a może rodzice mocno go do siebie przywiązali przez te wszystkie lata lub jest to wypadkowa obu tych czynników.
Benjamin uczył się zdalnie w szkole artystycznej, co nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę, że zna tylko taką formę nauki. Po pewnym czasie szkoła nabrała jednak podejrzeń, że to nie Benjamin sam wykonuje zadania, tylko robi to za niego mama. Pozostałe dzieci, jego rodzeństwo, z wyjątkiem Amelii, nie wróciły jeszcze do domu. Z kolei Amelia skończy wkrótce dwadzieścia lat i mieszka z narzeczonym w mieście w środkowej Szwecji. Prowadzi tam całkowicie normalne życie, w którym jest miejsce i na naukę, i na miłość, jak to w życiu każdej młodej kobiety. Chociaż…
Organizacja Centrum för rättvisa (Centrum Sprawiedliwości) udziela bezpłatnych porad prawnych w sprawach sądowych, które jej zdaniem mają fundamentalne znaczenie. Na ich stronie znajdziemy między innymi zdjęcie Amelii. Stoi tam razem z dwojgiem dobrze ubranych adwokatów, a tekst poniżej głosi, że walczy o kontakt z młodszym rodzeństwem. Czy w takim razie Amelia nie widziała ich od 2018 roku? Postanawiam skontaktować się z jednym z prawników ze zdjęcia. Wyjaśniam w esemesie, że chciałabym porozmawiać z Amelią, a on prosi, żebym odezwała się tydzień później, bo chwilowo ma za dużo spraw na głowie.
Czekając na to, aż będę mogła porozmawiać z tym dwojgiem, kontynuuję zbieranie materiałów na temat izolowanych od świata dzieci i znajduję coś innego, co przyciąga moją uwagę – szwedzki film pod tytułem Granny’s Dancing on the Table z 2015 roku. Opowiada o młodej dziewczynie, która żyła w lesie z ojcem, agresywnym fanatykiem religijnym. W jego rolę wcielił się jeden z moich ulubionych aktorów, Lennart Jähkel. Siadam na sofie, żeby obejrzeć film. Główna bohaterka – Eini – ucieka od rzeczywistości w świat wyobraźni. Fantazjuje o babci, która uciekła z wielopokoleniowej izolacji w rodzinnym gospodarstwie i wyruszyła w świat, żeby żyć swoim życiem.
Po obejrzeniu tego bolesnego obrazu życia dziewczynki, która dzięki swojej wyobraźni i odwadze uodparnia się na zaniedbania i przemoc, budzi się we mnie ciekawość – chcę dowiedzieć się więcej o tym filmie, a przede wszystkim o jego twórczyni, Ami-Ro Sköld, która – jak rozumiem – jest Szwedką. W internecie znajduję poruszający wywiad, w który Ami-Ro mówi, że film jest po części autobiograficzny. Stopuję wywiad w połowie zdania… Autobiograficzny? Czy to może być prawda? Czyżby ta reżyserka naprawdę dorastała w takim odizolowanym od świata gospodarstwie, z uciskającym ją ojcem tak jak dziewczyna z filmu? Oczywiście muszę zgłębić tę kwestię, więc piszę maila do Ami-Ro i mam szczęście, szybko dostaję odpowiedź. Okazuje się, że choć na co dzień mieszka w Göteborgu, jest akurat w Sztokholmie w związku z pracą nad nowym filmem.
Dzwonię do Ami-Ro i już kilka godzin później spotykamy się przed siedzibą firmy producenckiej TriArts na Gamla stan. Dziś Ami-Ro jest osobą niebinarną i nie identyfikuje się z żadną płcią. Urodziła się jako kobieta i w dzieciństwie uważano je za dziewczynkę, mimo że w głębi duszy nigdy się nią nie czuła. Teraz wchodzi przez ciężkie drewniane drzwi, zapewne równie stare, co statek Vasa. Ma krótkie włosy, modną fryzurę i nie ma najmniejszych wątpliwości, że to osoba znajdująca się obecnie w zupełnie innym miejscu w swoim życiu. Jestem pod wrażeniem energii Ami-Ro, bo sama, będąc w trzydziestym czwartym tygodniu ciąży, jakiś miesiąc przed rozwiązaniem, czuję się niemal uwięziona w tej fizycznej powłoce. Męczę się i dostaję zadyszki już przy najmniejszym ruchu.
Ami-Ro, albo po prostu Ro, jak zwracają się do niej przyjaciele i rodzina, idzie ze mną na spacer przez centrum miasta, a ja całkowicie zapominam o dolegliwościach ciążowych i daję się wciągnąć w opis dzieciństwa Ro.
W empik go