- W empik go
Dla nich: powieść - ebook
Dla nich: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do wagonu wtłacza się niezwykle korpulentna dama. Powiadam niezwykle, gdyż drzwi przedziału, obliczone przy konstrukcji na osoby tuszy przeciętnej, tu okazały się stanowczo za wązkie, przeciskała się przez nie bowiem z najwyższym trudem. Z po za pleców grubej pani przez srebrzysty, pełen swobody, i wesołości śmiech niewieści wołano:
– Prędzej mateczko, prędzej, bo mnie tu jeszcze zostawisz.
Dźwięk głosu tego obudził Zbigniewa z dumań. Począwszy od Terespola w ekstatycznym uniesieniu wpatrywał się przez okno wagonu w krajobraz kiedyś tak znajomy, taki swój, którego od dziesięciu lat niewidział. Nowoprzeprowadzona kolej zmieniła wprawdzie znacznie oblicze kraju, jednakże poznawał od czasu do czasu jakąś bielejącą się w oddali wioskę, w lesie grupę starodrzewiu, kępę olch na moczarach, i chciało mu się wtedy wyskoczyć z wagonu, biedz po tej ziemi grzązkiej, zielonej, obejmować rękoma stare pnie omszałe, całować ich korę szorstką, spękaną, i tarzać się w miękich mchach podścieliska, rwać pełnemi garściami trawę, zielę, wciągać w nozdrza tę woń wilgotną błot podlaskich. Przejeżdżał przez strony rodzinne. Wspomnienia czasów dzieciństwa zalewały serce marzeniami; odurzały go do utraty pamięci… Wracał z daleka, hen, aż z za gór Bajkalskich, z dzikich, pustynnych stepów. Po dziesięciu latach dotarł do miejsc tych kochanych. Zda się, że mu radość piersi rozsadzi, że głowa pęknie od wirów myśli, które jak wichry zrywają się w duszy i prą straszliwie na sklepienie czaszki.
O szczęście!
Czuje potrzebę ruchu, strasznego jakiegoś krzyku, siedzi jednak, jak zahypnotyzowany, wpatrzony w krajobraz, który ucieka przed nim, ucieka dziwnie szybko, bezlitośnie, niby widzenie senne nieuchwytne. I nie można go zatrzymać, nasycić się nim, nacieszyć.
W miarę zwalniania ruchu pociągu osłabia się i rytm gorączkowy biegu wrażeń. Na stacyach z ustaniem stuku kół kolejowych urywa się chwilowo zupełnie – nastaje moment jakiejś agonii, niby krótkiego spoczynku, po wściekłym galopie rozigranej wyobraźni.
Zbudzony dźwiękiem głosu oderwał wzrok od szyby:
Tłusta pani sadowiła się na ławce naprzeciwko, a za nią wskoczyła lekko do przedziału dziewczyna, ubrana bardzo modnie i bardzo wytwornie. Zalewając się jak skowronek szczerym, swobodnym, dźwięcznym śmiechem, wołała:
– Będzie mateczka musiała obstalować sobie specjalny wagon – bo już niedługo do zwykłych się nie zmieści żadną miarą.
Tłusta pani, okropnie sapiąca jeszcze i zalterowana wysiłkiem, nie gniewała się na te żartobliwe uwagi, trzpiocącej się córki, ale owszem z całą pogodą i słodyczą rozkochanej matki tłomaczyła się żałośnie.
– Ha – moje dziecko – starość nie radość: w twoim wieku i ja byłam, jak trzcina wiotka i wysmukla… Ale, mój Boże, piąty krzyżyk – nie żarty.
Właśnie wjechała do przedziału nieprzeliczona mnogość pak, paczek i paczątek. Panie zajęły się umieszczaniem ich na półkach, pod siedzeniami, koło siebie. Potem trzaśnięto drzwiami i pociąg ruszył. Panie stały jeszcze czas jakiś w otwartem oknie, kłaniając się i machając chustkami komuś, zostającemu na peronie.
W przedziale siedział dotąd, prócz Zbigniewa, jeden tylko podróżny, o minie handlarza wołów, lub co najwyżej fabrykanta świec łojowych, zresztą ustawicznie drzemiący. Wtargnięcie pań, a zwłaszcza wesołe i dość głośne zachowanie się młodszej, wybiło jednego z drzemki, drugiego z dotychczasowej zadumy i zmusiło do zwrócenia uwagi na siebie. Jakoż i panie zajęły się przeglądem swych współtowarzyszy podróży. Przedewszystkiem powierzchowność mniemanego handlarza wołów, który po chwilowej przerwie, wywołanej wejściem nowych pasażerów, układał się do snu w rogu przedziału, wywołało u młodej panny lekkie, niemniej przeto, pełne pogardy wydęcie usteczek. Poczem wzrok jej przeniósł się na Zbigniewa, który, zwrócony do niej w trzech czwartych, oświetlony po Rembrantowsku ostrą smugą światła, wpadającego przez okno, przedstawiał się naprawdę interesująco.
Nie był on może piękny, tą egzotyczną urodą romantycznych kochanków o pociągająco-bladej cerze, o długich, kruczych, wijących się fantastycznie kędziorach, o nieskalanej czystości rysów, o wielkich marzących oczach; ale wprost przeciwnie, przedstawiał doskonały typ zdrowego, urodziwego szlachcica-hreczkosieja: Ogorzały, z jasnym, białym czołem, o jasnych blond włosach, krótko na jeża przystrzyżonych i tęgich sumiastych wąsach, które się jaśniejszą plamą odcinały na ciemnym tle opalonych policzków.– Nie wyglądał nawet na lat trzydzieści, choć miał już podobno trzydzieści pięć. Zresztą rysy regularne i tęga prawie atletyczna budowa przy wytworności kształtów składały się na całość pociągającą serca niewieście. To też panna badała go wzrokiem z widocznym zajęciem, jakoby z odcieniem już rodzącej się sympatji. Zbigniew odczuł prawie fizycznie wzrok ten oparty o siebie, odczuł sympatyczny w nim promień i zrobiło mu się dziwnie przyjemnie, starał się promień ten uchwycić i zatrzymać go w sobie. Ze swej strony przyglądał się dziewczynie zarazem z ciekawością i wdzięcznością. Przyglądał się jej oczom czarnym, żywym, ciskającym ku niemu jakby snopy blasków.
Przyglądał się jej ciemnym włosom, uczesanym w ogromny kok pod małym kapelusikiem i małym różowym, jakby umyślnie do pocałunków, wyciętym usteczkom, zajął go w najwyższym stopniu jej kostjum, obciskający wysmukłe ale pełne kształty. Miała na sobie jasną suknię ubraną mnóstwem falban i falbanek, strzępiących się z tyłu w wysoką tiurniurę. Suknia ta, wązka niezmiernie w kolanach, jak gdyby pętała swobodniejsze ruchy, ale o ileż wdzięczniej rysowały się naturalne kształty ciała, niż pod ową wstrętną krynoliną, którą, wyjeżdżając z kraju, zostawił jako wszechwładną panią mody.
– Po chwilowem, obopólnem badaniu się, panienka dzieliła się szeptem z matką swemi spostrzeżeniami…
Tłusta pani przyjmowała je z pobłażliwym uśmiechem i wzruszaniem ramion, nie bez pewnych, zdaje się, łagodnych napomnień. Mężczyzna tymczasem oddał się rozkosznej igraszce zmysłowych omamień. Zdawało mu się, że wchodzi z tą piękną dziewczyną w jakiś mistyczny związek uczuciowy. Marzył, że choć siedzą zdała od siebie, łączą jednak dłonie swe w uścisku, że czuje ciepło tych alabastrowych dłoni, miękość ich i atlasowość i ciśnie, cisnie je coraz mocniej, coraz gwałtowniej, coraz namiętniej. Ona mu się nie broni, owszem nachyla swą młodą, świeżą, pachnącą główkę, on dotyka ustami swej duszy jej ust wilgotnych, karminowych, jak dwie dojrzale wiśnie. Drgnął z rozkoszy.– I zjawia się nieprzeparte pragnienie zbliżenia się do niej istotnie, wszczęcia rozmowy, zamienienia stów kilku, ale czuje jednocześnie, że gdyby chciał coś powiedzieć, głos odmówi mu posłuszeństwa, będzie drżał i łamał się. Krew uderzyła do głowy, więc zakrył twarz rękami, zasłoniał oczy i dobrze mu było i błogo, że trwał tak chwil kilka.
Panna obserwowała stale młodego, przystojnego towarzysza podróży. Teraz miała sposobność widzieć jego ręce. Były opalone i, zda się, utrzymywane bez zbytnich starań i dbałości, ale małe, kształtne, zdradzające rasowość pochodzenia. Nadto… Nachyliła się do ucha matki i z oznakami żywej, źle hamowanej radości, rzekła szeptem, tak jednak głośno, że Zbigniew jaknajdokladniej dosłyszał:
– Mateczko, niema obrączki na palcu!
– Mama już naprawdę niezadowolona ze zbyt szczerej, a mogącej uchodzić za interesowną, uwagi, a zwłaszcza ze zbyt wyraźnego akcentu radości, który stanowczo nie licował z konwenancjonalnemi wymaganiami światowej przyzwoitości, zaczęła półgłosem strofować lekkomyślną dziewczynę. Panna ze swej strony, czując również, iż rzeczywiście za głośno obwieściła swoje spostrzeżenie, spiekła potężnego raka i zasunęła się w kąt wagonu zadąsana.
Najniespodziewaniej jednak uwaga roztrzepanej panny podziałała na Zbigniewa. Zbladł, ciemna, ciężka chmura osiadła mu na czole, usta skurczyły się bolesnym skrzywieniem. Cały różowy, rozkoszny nastrój, w jakim pozostawał do tej chwili, rozwiał się nagle bez śladu i duszę poczęły owijać jakieś mroczne mgły nieznanych przewidzeń.
Odwrócił się do okna. Tor kolejowy biegł przez płaską, monotonną równinę, wzdłuż żółtych, świeżo rozkopanych piasków. Pejzaż nie mógł go zająć, nie mogłyby go zresztą zająć najpiękniejsze widoki natury, bo w duszy zalęgło się wstrętne robactwo zgryzot, żalu do siebie, do losu, do świata, przykre poczucie strasznej niemocy wobec faktów już spełnionych. Przez dziesięć lat po gwałtów – nych wstrząśnieniach, wśród niebezpieczeństw, dalekich podróży, twardego bytu na dzikich, odległych stepach nie zastanawiał się prawie zupełnie nad swojem położeniem i przyszłością, tak był oderwany od zwykłych warunków życia.
Powrót do kraju wypełniał całę jego istotę radością niewypowiedzianej siły i napięcia. Byłby płakał, śmiał się, krzyczał, brał w objęcia każdego spotkanego. Byłby szalał.
Teraz na wstępie samym staje na drodze postać niewieścia… cudna… młoda… świeża, jak tchnienie wiosny. I trysnął nowy zdrój innych, odmiennych rozkoszy, jakieś inne nowe struny zadrgały w nabrzmiałej radością piersi i nagle, jakby nieunikniona reakcya z nadmiaru szczęśliwych wrażeń, zjawia się przykre widmo bezwzględnej konieczności. Dziesięć lat, przeżytych hen daleko wśród warunków twardych, niezwyczajnych, były jakby przebyte w ciężkim, męczącym śnie, w czasie parnej, burzliwej nocy, jakby wyrzucone za nawias z budżetu jego życia. Przeszło. Teraz wraca, pełen sił, pragnień, rojeń, młody jeszcze…
Ba, w każdym razie starszy jest o całe lat dziesięć. Wszyscy, których znał, starsi są o lat dziesięć! I ona…
Wzdrygnął się calem jestestwem swojem. Przytulił twarz do szyby. Drzewa, słupy telegraficzne, domy, wsie uciekały z przed oczu. Krajobraz rwał jak szalony w stronę przeciwną tej, w którą on jechał. Ani go cofnąć ani zatrzymać. Tak myśl jego przebiegała dzieje życia, mijając zdarzenia, które uciekały wtył gwałtownie z przerażającą szybkością, pozostawiając po sobie w sercu żal jakiś i ból i niechęć. Ogarnęła go obawa przed przyszłością. Załamał ręce.II
Zbigniew popełnił kiedyś czyn nierozważny. Syn zamożnego ongi obywatela ziemskiego z Podlasia, pułkownika b… wojsk polskich, kształcił się po pańsku w domu, przy pomocy licznych guwernerów i guwernantek. Po zatem strzelał kaczki na błotach, gonił z chartami po ugorach zające. Jednem słowem rozwijał się zdrowo i normalnie wśród ruchu na świeżem powietrzu, nie obciążając zbytnio umysłu ślęczeniem nad książkami. Dla uzupełnienia jednak edukacyi wstąpił panicz do szkoły leśnictwa i gospodarstwa rolnego w Marymoncie; i nie dla tego tylko, iż była to naówczas jedyna wyższa uczelnia w kraju, ale że rzeczywiście rodzice od dziecka przeznaczyli go do zawodu rolniczego. Zaraz też po skończeniu szkoły miał wziąć zarząd całej ojcowizny z rąk starzejącego się już bardzo pana pułkownika. Zanim jednak uporał się z egzaminami stała się rzecz niespodziewana. Okazało się, że w Michałowicach, dziedzicznym jego majątku, oddawna zapomniano bilansowania rachunków rocznych, że żyło się tak jakoś pięknie, po pańsku, z fantazją z dnia na dzień, a żyło się nad stan, zgoła tego nie podejrzewając. Przyszła chwila krytyczna, wybuchła katastrofa, i kiedy Zbigniew wrócił z patentami, ażeby ująć ster gospodarstwa – nie było na czem gospodarować. Pułkownik, uniósłszy się kiedyś na jakiegoś żyda – natręta; upominającego się o dług nieznaczny, przypłacił to atakiem apoplektycznym, a wkrótce potem śmiercią. Niewielki fundusik, jaki się dało ocalić z pogromu, zaledwie wystarczał matce i starszej siostrze na zapewnienie jakich takich wygód i kupienie małego domku w Warszawie, dokąd się po katastrofie przeniosły, a młody, wykwalifikowany rolnik musiał chleba szukać u obcych. Jakoż rzeczywiście przyjął miejsce u słynnego na owe czasy w całej Polsce gospodarza, pana szambelanica Nikockiego, który, długie lata spędziwszy za granicami kraju, wśród niemców i francuzów, nauczył się wielu mądrych, u nas zgoła nie znanych rzeczy. To też olbrzymi jego klucz Nieborowice, składający się z pięciu doskonałych folwarków, prowadzony był pod każdym względem wzorowo. Szambelanic, starzec blizko siedemdziesięcioletni, wyniosłej, wielkopańskiej postawy, o twarzy surowej, starannie wygolonej, o długich zupełnie już białych włosach, wprawdzie sam po gumnach z harapem nie chodził, nie obijał parobkom pleców własnoręcznie, ale krótko i energicznie trzymał w ręku cały sztab rządców, ekonomów, karbowych i prowentowych, tak że snopek jeden nie wywędrował z majątku bez jego wiedzy. Jak jenerał, który z kwatery swojej na zasadzie planów i raportów, kieruje ruchami całej armii, tak pan Nikocki z kancelarji swojej, ustanowiwszy bardzo złożony i dowcipny system wzajemnej kontroli między oficjalistami, rządził dokładnie rozległymi majątkami. Prawą ręką, głównym sekretarzem i plenipotentem starzejącego się coraz bardziej szambelanica, była od jakiegoś czasu córka jego jedynaczka, która zjechała z zagranicy na wieś i rzuciła się do gospodarstwa z jakąś rozpaczliwą energią. Od wczesnego ranka siadała na koń, pędziła od folwarku do folwarku i wracała nieraz wieczorem zmęczona i wyczerpana do ostateczności. Oddawała spienionego konia forysiowi i zamykała się w swoim pokoju smutna, prawie ponura. Szczególniejszy ten zapal do pracy i trudów komentowano sobie w okolicy rozmaicie, zwłaszcza kiedy foryś wygadał się, że jaśnie panienka nieraz, jakby ją złe opętało, zacinała konia i wiala na podobieństwo wichrom przez pola i wertepy, że on na swej kobyłce nie mógł i nadążyć.
– Bywało – mówił – pojedzie na przełaj przez pola, to ino śmiga – wiadomo taki koń! a ja ostanę kiej głupi i niewiada kaj szukać i jak?…
– Oczywiście, tlomaczyły sobie panie oficjaliściny w Nieborowie jako też i panie dziedziczki z sąsiedztwa, że musiała panna mieć jakiś srogi zawód sercowy i teraz na stare lata chciałaby się tą jazdą piekielną otumanić. Ha, krew nie woda, a tu przyszło rutkę siać, to i szaleje.
– Mój Boże, dodawały inne, za dawnych czasów toby taka do klasztoru wstąpiła, w modlitwie, postach i utrapieniu prędzejby znalazła ukojenie. Ale tak niewieście konie zajeżdżać – poprostu obraza boska i nic więcej!
– Ha inne czasy inne obyczaje, ale wiadomo, objaśniały najdoświadczeńsze, ze staropanieństwem to tak, jeżeli która w swoim czasie zamąż nie wyjdzie, żeby tam nie wiem jaka była, to jej się ta jakieś dziwactwo uchwyci…
Panna Ewa Nikocka była istotnie w wieku, który najsluszniej epoką staropanieństwa musiał bvć nazwany. Zbliżała się już potrochu do czterdziestki, chociaż wspaniała postawa, staranność stroju, elestyczność i wdzięk ruchów bynajmniej tego domyślać się nie pozwalały. Przytem pozostały zawsze piękne, regularne rysy i szczęśliwa matowa ciemna cera, która dłużej znacznie opiera się wrogim zamachom czasu, niż owe przejrzyste, białoróżowe buzie jasnych blondynek, więdnących nagle przy pierwszych podmuchach wczesnej jesieni, sprawiały to, że bogata dziedziczka na Nieborowicach wyglądała jeszcze ponętnie i mogłaby śmiało wśród okolicznych szlachciców znaleźć dozgonnego towarzysza.
Panna Ewa była jednak bardzo dumną i nieprzystępną i to podobno stało się przyczyną, iż dotąd za mąż nie wyszła. Osierocona przez matkę w dzieciństwie, wychowywała się u krewnych, którzy większość roku spędzali za granicą: w Paryżu, Wiedniu, Ostendzie lub Nicei. Otaczana zawsze wytwornością, przepychem, bywając w najpierwszych salonach Europy, ba, nawet podobno w Tuilerjach na słynnych balach cesarskich, świetna panna miała wielu starających się. Mówiono w Paryżu o jakimś młodym kapitanie kirasjerów, ze starej znakomitej rodziny francuskiej, w Wiedniu wcale niedwuznacznie wynurzali się z uczuciami dwaj młodzi arystokaci polscy, z Ostendy przychodziły wieści o konkurach niemłodego, lecz bardzo bogatego i wielce oryginalnego lorda angielskiego, nieustraszonego podróżnika i poszukiwacza mocnych wrażeń. Z lordem sprawy zaszły już podobno tak daleko, że szambelanic wybierał się zagranicę na gody weselne kiedy ni ztąd ni zowąd zjechała sama panna Ewa i oświadczyła, że zamąż nie ma wcale zamiaru wychodzić, gdyż czuje powołanie do gospodarstwa i chce staremu ojcu w trudach pomagać.
Był tam jeszcze, w nawiasie, kiedyś, kiedyś bardzo dawno, o czem się wszakże nie mówiło głośno, jakiś malarz, który spotkał pannę w Paryżu, włóczył się za nią po świecie, zawędrował nawet, w czasie chwilowego jej pobytu w domu rodzicielskim, do Nieborowic, ale tu wielce niegościnnie przyjęty przez szambelanica, ulotnił się gdzieś bez wieści. Między papą i córką od tego czasu stanęło coś, jakby ukryta niechęć i żal wewnętrzny. Długo bardzo panna nie zaglądała do stron swych rodzinnych; teraz, kiedy przybyła na stale i oznajmiła gotowość pomocy w pracy, ojciec w starczym egoizmie, w obawie samotności i braku troskliwszej opieki na schyłku dni ostattnich, przyjął ją z otwartemi rękami, nie pytając bynajmniej o jej zamiary na przyszłość.
Panna wybrała sobie w stajni karego, ognistego rumaka i zaraz w dniu następnym rozpoczęła harce po folwarkach. W krótkim czasie obeznała się najdokładniej z interesami, a przy swej wrodzonej energji i uporze stała się rzeczywiście figurą w gospodarstwie starego szainbelanica nieodzowną.
Tak stały rzeczy w Nieborowicach, kiedy młody agronom wstąpił tu, z początku jako praktykant gospodarski, wkrótce jednak zajmujący w administracji jedno z wybitniejszych stanowisk. Wpłynęła na szybki awans ta głównie okoliczność, że szambelanic, posuwając się w lata, tracił sprężystość umysłu, pamięć, łatwość orjentowania się, wogóle niedołężniał coraz bardziej, Zbigniew jako człowiek z wyższem wykształceniem zawodowem najbardziej nadawał się do podjęcia trudnej roli kierownika.
Stosunki młodego człowieka z jaśnie panienka na razie były nadzwyczaj sztywne i konwencjonalne. Panna Ewa traktowała praktykanta nieco z góry, w tonie zresztą najwłaściwszym dla dziedziczki względem oficjalisty. Że jednak Zbigniew dla swych kwalifikacji naukowych i obywatelskiego pochodzenia, dopuszczony był do stołu pańskiego, z czasem zachowanie się ich wzajemne zaczęło przybierać cieplejszy nieco charakter towarzyski, zwłaszcza kiedy nastały długie, niewypowiedzianie nudne, jesienne wieczory i, kiedy agronom przyznał się do pewnych skłonności muzycznych.
Istotnie grał on wcale nieźle, choć nie zbyt uczenie, na skrzypcach, panna Ewa była wyborna fortepianistką, urządzano więc wieczorami ku zabiciu jesiennej nudy, mile, pełne poetycznego nastroju koncerty, wytwarzała się atmosfera rozkoszna, swobodna, artystyczna.
Węzeł sympatji zacisnął się jeszcze bardziej w zimie. Szambelanic, upadając z dniem każdym na siłach, drzemał ustawicznie. W czasie najbardziej ożywionej rozmowy po obiedzie, po kolacji, ogarniała go nieprzezwyciężona senność, pochylał głowę i zasypiał w najlepsze w fotelu na kilka godzin.
Panna czuła się wtedy dziwnie samotna, ogarniała ją jakby jakaś obawa, jakby przeczucie nieszczęść, czychających gdzieś po kątach, zatrzymywała wtedy Zbigniewa przy sobie ile możności jak najdłużej. Rozmawiali szeptem, a szept ten przyjmował jakieś ciepłe, pełne wzajemnej ufności i przyjaźni akcenty i nie pozostawało w nim już ani śladu z tej dawnej, urzędowej oschłości. Biegły dnie za dniami jednakie, monotonnie, bez wstrząśnień i wzruszeń. Z sąsiedztwa rzadko kto zaglądał i nietylko ze względu na nadwątlone zdrowie szambelanica, ale że wogóle stosunki pałacu z okolicznymi dworami były zawsze trochę naciągnięte i lodowato konwenancjonalne, więc też gość na progach nieborowickich komnat do zbyt pospolitych zjawisk nie należał. W lecie tylko zjeżdżało się trochę rodziny z dalszych stron kraju i wtedy odbywały się zabawy, majówki, bale. Zapanowywał chwilowo gwar, ruch, wesołość, a potem na resztę roku palac zapadał w ponurą, klasztorną ciszę.
Pewnego dnia po Wielkiejnocy szambelanic przeziębiwszy się trochę, czul się znacznie gorzej. Kazał się jednak przyprowadzić do jadalni i choć nie jadł siedział, a raczej drzemał w fotelu w czasie całej kolacji. Chrapał mocno, w piersiach mu rzężało, świstało, dmuchało bardzo głośno, co było nie zbyt przyjemnym akompanjamentem przy jedzeniu, to też zaraz po ostatniem daniu współbiesiadnicy w osobach starej rezydentki, jakiejś dalekiej cioci i opiekunki panny Ewy, rządcy ex-obywatela, starego kawalera, kuzyna szambelanica… któremu był powierzony główny zarząd lasów i młodego wesołego, świeżo przyjętego praktykanta wynieśli się pośpiesznie. Została tylko przy ojcu córka i Zbigniew, rozmawiający po cichu trochę o gospodarstwie, trochę o muzyce, a trochę także o niegodziwości języków ludzkich. Wtem szambelanic obudził się, powiódł leniwie, jakby nieprzytomnie oczami po pokoju i zatrzymał je na Zbigniewie.
– Kto tu? – zapytał.
– My – odpowiedziała panna Ewa. Starzec zaczął ziewać nieznośnie, szybko raz za razem, wreszcie opuścił głowę i usnął. Ale już nie dochodziły rzężenia i świstania w piersiach. Panna Ewa zaniepokojona nie mogła zdobyć się na słowo, wyciągnęła kurczowo rękę w kierunku ojca. Zbigniew wstał i zbliżył się do fotelu.
Szambelanic nie żył.III
Oprócz drobnych legatów na rzecz rezydentki, służby i kilku starszych oficjalistów, cały majątek, przechodził w ręce panny Ewy.
– Jestem zdaje się już w tym wieku, że sama mogę objąć rządy swego majątku – zdecydowała nowa dziedziczka. Sądzę, że pan nie odmówi mi nadal swej fachowej pomocy – rzekła, zwracając się do Zbigniewa.
Niespodzianie zagadnięty w ten sposób zawahał się z odpowiedzią.
– To znaczy że mi pani powierza?
– Jeneralną plenipotencję w administracyi dominium, ja zachowuję dla siebie, jak dotąd nadzór ogólny nad praktycznym wykonaniem planów. Pan jest już dostatecznie obeznany ze stanem, naturą naszej ziemi i systemem gospodarstwa.
Zbigniew skłonił się tylko, nie widząc zresztą słusznych racji, dla których propozycyi tych nie miałby przyjąć. Dziedziczka w dalszym ciągu głosem stanowczym osoby nawykłej do rozkazywania i rządzenia mówiła:
– Przedstawi mi pan swoje warunki na jakich mógłby dla mnie pracować. Oczywiście wynagradzanie pańskie w stosunku do odpowiedzialności, jaką pan na siebie bierze, musi być znacznie wyższe niż to jakie od ojca mego pobierał. Jako honorarjum zaproponowałabym sumę jaką ojciec mój sobie za prowadzenie administracyi wypłacał. Suma ta była stosunkowo wysoka: pięćset rubli, które szambelanic wpisywał regularnie do rachunków i najskrupulatniej dwa razy rocznie z kasy dóbr podnosił.
Zbigniew skłonił się znowu.
– Kancelarję z pałacu – ciągnęła dalej – przeniesie pan do Żwirówki i sam pan w tamtejszym dworze zamieszka. Jest ztąd niedaleko będzie pan miał czucie z dominium.
– Najzupełniej słusznie, przerwał pan plenipotent, ucieszony z tej kombinacji, nie uświadomiwszy sobie narazie dlaczego.
– Dostanie pan parę koni do wyjazdu, dwa wierzchowce. I wyliczała dalej dobrodziejstwa, jakiemi ma obsypać przyszłego plenipotenta, ciągle w tonie możnej władczyni, rozdającej godności i urzędy.
* * *
Wśród oficjalistów nie podobało się to bardzo. Było w administracji kilku ludzi rzeczywiście godnych i zasłużonych, którzy po połowie życia sterali w usługach panów Nieborowickich; byli i tacy, którzy z dziada pradziada siadywali tu na urzędach i mieli dziedziczne pierwszeństwo przed innymi. Był nadto stary pan Brzeski, kuzyn nieboszczyka szambelanica, człowiek niegdyś bardzo zamożny i szanowany, który jakkolwiek już nieco niedołężny z powodu podeszłego wieku, dla decorum, dla prostej przyzwoitości przynajmniej, powinien był ująć zwierzchnictwo nad majątkiem samotnej panny.
– Nie, oddano rządy młodzikowi bez doświadczenia.
– Ba, nauka – skończył Marymont!
Co tam nauka, szczęście, los, ot co!
– Ale waszmość takiego losu nie wygrasz, ze swoją czterdziestką, łysiną i czerwonym nosem – zauważył ktoś złośliwie.
– Pss!
W sąsiedztwie również podejrzliwie przyjęto wiadomość o nominacji młodego agronoma na stanowisko tak odpowiedzialne.
– Niewypada, niewypada – powtarzano z oburzeniem, ale wielcy państwo nie liczą się z opinią: panu i kpu i t… d. – Niechby tak obywatelska córka zrobiła. Nie nam ich sądzić – magnaci!
Zbigniew odczuł na sobie to usposobienie otoczenia w sposób bardzo bezpośredni. Przeniósłszy się do Żwirówki musiał prowadzić dom, miał na stole praktykanta i kilku innych oficjalistów kawalerów, którzy za kancelarją wynieśli się z Nieborowic.
Żwirówka była to dawna siedziba szambelana, dziada pani Ewy, który tu siadywał w wolnych od dworskich zajęć chwilach i bawił się literaturą i sztukami. Szambelanic dopiero wybudował pałac w Nieborowicach w stylu cesarstwa, murowany, trochę sztywny i zimny, ale pod każdym względem wspaniały i nowożytny. Stary, dotąd opustoszały dwór w Żwirowce, o oknach, pozabijanych deskami, wystroił się, odmlodniał, ożywił, stał się jakby drugą rezydencyą pańską. Było to domisko obszerne, omszałe już trochę, w ziemię ze starości zapadłe, ale ze śladami dawnej świetności. Z pod pokładów kurzu i pajęczyn wyłoniły się bogato zdobione odrzwia, rzeźbione kominki, wytwornemi sztukaterjami i złoceniami przybrane ściany i sufity. W starym lamusie odnaleziono nawet trochę mebli, przykrytych spłowiałemi materjami ale o kształtach wytwornych, właściwych dawnej epoce zbytku i kokieteryi. Były tam wszystkie sprzęty w stylu Ludwika XV, odpowiednie do całej, wewnętrznej ornamentacji domu. Dom sam, jak większość naszych dworów wiejskich, na zewnątrz przedstawiał się bardzo pospolicie. Długi, parterowy budynek drewniany z wysokim złożonym dachem, gankiem na czterech murowanych słupach z dwoma facjatkami, nie miał zgoła jakichkolwiek pretensyi do stylowości, za to za domem, park strasznie opuszczony i zarosły, przechował wśród zwałów przegniłych pni i splątanych gałęzi wiązowych, pozostałości upodobań estetycznych dawnych swych mieszkańców. Stały tam posążki z piaskowca, amorki, pasterki i boginki z pootrącanemi członkami, cale zielone od mchów i pleśni, były tam nad strumykami groty i altany, zabezpieczające miły chłód w najznojniejsze dni upalnego lata.
Zbigniew po prostu ukochał swą nową siedzibę. Z nadzwyczajną energią zabrał się do uporządkowania domu i parku i w krótkim bardzo czasie urządził się po kawalersku wprawdzie, ale nad miarę może wykwintnie, nad miarę jak na oficjalistę, wysługującego się na cudzej ziemi.
W czterech obszernych, wywoskowanych pokojach stanęły wielkie szafy gdańskie, małe rokokowe, białe ze złoceniami mebelki, znalezione w lamusie, a pokryte świeżą materią, to znowu nowe całkiem sprzęty zamówione w Warszawie. Lubił komfort i cieszył się tym jak dziecko, oglądał, przestawiał, dodawał coraz to nowe ozdoby i upiększenia, aż wreszcie uczul się, wśród tych wspaniałości dziwnie samotny i opuszczony. Chodził po pustych salonach i wzdychał niepokojony jakąś mocną, nieokreśloną tęsknotą. Wkrótce jednak zaczął zdawać sobie sprawę ze stanu swego ducha. Urządził sobie gniazdo już nietylko wygodne ale poprostu rozkoszne, nie każdy właściciel większego nawet folwarku mógł sobie na takie zbytki pozwolić. Jakżeby rad wprowadzić tu młodą, piękną, kochającą kobietę. Zbigniew, otwarcie mówiąc, tęsknił do ożenku. Skończył właśnie rok dwudziesty trzeci i mógł śmiało używać jeszcze swobody kawalerskiej lat kilka, ale, ściśle biorąc, na wsi ze swobody tej korzystać znacznie trudniej, a ztąd zamiary matrymonialne wcześniej ogarniają imaginację. Zresztą był on w dzisiejszem rozumieniu słowa zdecydowanym filistrem. Szalał i on kiedyś za czasów marymonckich, kiedy wieczorami, wykradając się z pod troskliwej opieki pedlów, biegli do Warszawy, do kawiarenki słynnej Józi, zamieniali mundury na najdziwaczniejsze okrywki, rajtroki i płaszczyki, które usłużna Żydóweczka przechowywała do dyspozycji panów studentów. Szumieli po mieście z furją, fantazją i rozmachem lat dwudziestu. Buchało wtedy życie jak z otwartych kraterów z hukiem, trzaskiem, z bezwzględnością siły żywiołowej. Wyładowywano nadmiar energii na tysiące szaleństw, figlów, na najdziwaczniejsze pomysły, rozigranych podnieconych zmysłów i gorejącego mózgu. Ale teraz kiedy zajął stanowisko poważne, czując zwrócone na swoją osobę oczy tylu ludzi statecznych, pracujących pod jego przewodem ciężko dla kawałka chleba, na utrzymanie licznych rodzin, obudziła się w nim potrzeba wyrobienia w sobie tego tonu ciężkiej powagi i obawa przed każdym bardziej płochym krokiem, któryby mógł powagę tę wobec podwładnych skompromitować. Wtedy myśl rozpalenia ogniska domowego, założenia mocnych, pewnych podwalin egzystencji, stawała się coraz bardziej natrętną i przedstawiała się jako wygodna ostoja na burzliwym oceanie pokus i namiętności.
To też załatwiwszy się z urządzeniem domu… wsiadł pan Zbigniew do koczobryka bardzo eleganckiego z fordeklem, z bronzami i machnął się z wizytami do sąsiednich dworów, ale przyjęto go chłodno i podejrzliwie; Zrażony tem młody człowiek zwrócił się w inną stronę. Było w majątku dwóch ekonomów, lepszej – jak mówiono – kondycji. Ex-obywatele podobno dawniej, obecnie już tylko posiadacze licznych rodzin wszelkiej płci i wieku. Pewnej niedzieli, a zatem nie z interesem, zajechał na żółtym, węgierskim wózku do jednego z nich i tu znów nie mile dotknięty został przyjęciem nieufnem, a pełnem jakiejś wstrętnej uniżoności. Panny własnemi spódnicami wycierały stołki, na których miał usiąść, a potem się pochowały do alkierza. Pan ojciec wpół się łamał, zapraszając do „niskich progów swej ubożuchnej chałupy,” a bawił gościa z taką wyszukaną grzecznością, tak sztucznie wybierał przedmioty do rozmowy, tak bojaźliwie patrzał mu w oczy, że miody człowiek wyjechał ztąd z zamiarem nie wracania więcej. Innym znowu razem przyjął łaskawie zaproszenie drugiego ex-dziedzica – ekonoma na jakąś uroczystość rodzinną, a przyjęciem tym miał jakoby wyświadczyć najwyższą łaskę i honor największy proszącemu. Przyjechał wieczorem, kiedy się już zabawa rozpoczęła. Zdaleka huczała nieco dychawiczna harmonia, dolatywały ogniste takty obertasa i dziarskie pohukiwanie tancerzy. Skoro Zbigniew ukazał się na progu, towarzystwo jakby onieśmielone przybyciem pana administratora, zawiesiło nagle tańce, a gospodarz w najsłodszych słowach tłumaczył się, jak ze śmiertelnego grzechu.
– Ot młodzież zdobyła harmonję i skacze. Cóż niestać nas na klawicymbały. Zresztą – co ekonomskim córkom po klawicymbałach.
Na usilne prośby Zbigniewa rozpoczęto na nowo zabawę, ale już bez poprzedniego animuszu i ożywienia, mniej było hukania i ognistych hołubców, tańczono jakoś sztywnie i wymuszenie. On sam byłby z duszy zawrócił od komina, z rozmachem, jak to ongi za czasów studenckich w marymonckiej karczmie, ale mu ten nastrój oficjalny odebrał wszelką do tańców ochotę. Siedział zimny, sztywny jak magog indyjski, kurtyzowany ustawicznie przez oboje gospodarstwa i całą ich liczną progeniturę. Kolacya była skromniutka, jakby z obawy, ażeby obecny zwierzchnik nie posądził oficjalistów o zbytki, lub co zatem zresztą idzie, o nadużycia służbowe. Podano schab z kapustą i kiełbasę na szaro, z wieprza specjalnie w ten dzień zabitego. Pozatem były jakieś ciasteczka domowego wypieku, tudzież domowe nalewki i konfitury, jako dowód skrzętności gospodarskiej pani domu. Za napój służyło zwykle piwo owsiane z Nieborowieckiego browaru.
Zbigniew odjeżdżał wcześniej, żegnany niezmiernie grzecznie i solennie przez całe towarzystwo. Nie wydostał się jeszcze za opłotki obejścia, a już dosłyszał, jak djapazon wesołości w domu pana ekonoma podniósł się znakomicie. Zagrzmiało siarczyste dziś, dziś, dziś… hopsasa! Tęgi bas komenderował: a dać tu nam do mazura butelczynę wina jedną i drugą! Wesoło panowie, a z życiem!
Tym ludziskom przez głowę nie przeszło, że młody pan administrator mógł przybyć do nich w zamiarach sentymentalnych.
Zbigniew wracał z balu w humorze jaknajgorszym. Gniewało go to stanowisko wyjątkowe. Traktowany z akcentem pewnej wyższości i lekceważenia przez jednych, z przesadną czcią i nieufnością przez innych, uważał się za strasznie osamotnionego, za okropnie pokrzywdzonego i nieszczęśliwego. W domu przy stole po ciężkiej pracy i licznych kłopotach gospodarskich czekało go znowu towarzystwo nudnych, zaśniedziałych na wsi ludzi, zniżających glos w rozmowach ze sobą w chwili, kiedy on zwrócił na nich swoje spojrzenie i, choć młoda, krewka jego organizacja domagała się wielkim głosem życia pełnią sil, rozmarzała mu głowę holucynacjami rozkosznych widziadeł, zastawiał się w poczuciu obowiązku odpowiedzialnością swego stanowiska.
Bywało młody praktykant gagatek bardzo przez matkę rozpieszczony i zepsuty, przyszły dziedzic znacznych włości przychodził do niego z żalami na nudy i namawiał na jakąś eskapadę, wtedy Zbigniew występował z ostrym kazaniem na temat pracy, obowiązku i dobrego przykładu dla ludu.
– Panie! ten lud taki tu w tych stronach brzydki – wołał tamten cynicznie – że poprostu trudno jest dawać złe przykłady. W całej okolicy jednej ludzkiej twarzy nie spotkałem. Jak Boga kocham! Wie pan pojedziemy sobie na jarmarczek do Podgórza, można się będzie nieco rozerwać.
Zbigniew choć czul w sobie nieprzepartą potrzebę zabawy, wesołości, swobody, bał się jakichkolwiek ekstrawagancji tak blizko, gdzie mógłby spotkać którego z oficjalistów, lub dziedzica z najbliższego sąsiedztwa.
– Ba, żeby to do Warszawy!… I wybierał się do Warszawy, gdzie postanawiał bawić się, jak Sardanapal. Ale to dopiero mogłoby nastąpić na późnej jesieni po sprzętach, po załatwieniu najpilniejszych spraw gospodarskich.IV
Tymczasem oficjalne narady z dziedziczką o sprawach gospodarskich, o melioracjach rolnych, o zatargach z włościanami, o porębach, o opasach, o browarze i gorzelni przechodzily po trochu na bezprzedmiotowe zgoła dyskusje: literaturę, sztukę, a także na zwierzenia osobiste, coby dziś nazwać można było niewinnym flirtem. Węzeł sympatji, chwilowo rozluźniony przykremi wstrząśnieniami, zacieśniał się silniej i miody człowiek zdawał już sobie sprawę z tego, że istotnie poszukuje towarzystwa panny Ewy, że się wobec niej czuje mniej samotnym i mniej nieszczęśliwym. Zaczęły się też na nowo wspólne koncerty, przerwane na dłużej przez śmierć ojca, na których drzemała teraz ciotka Figarska, jak ongi szambelanic.
I zdarzyło się pewnego wieczora, że ogarnęło ich niespodzianie atmosfera nadzwyczajnej rzewności, mówili o swych losach, życiu, nadziejach, a raczej beznadziejności. Zwłaszcza panna Ewa, dziwnie rozdrażniona dnia tego, biadała na swą gwiazdę, mimo pozornej świetności, tak przecież ciemną i ponurą. Skarżyła się, że fatum jakieś okrutne i bezlitosne, które mściło się na niej i niepozwoliło zaznać jedynego, prawdziwego szczęścia, którem cieszy się najnędzniejsza z jej poddanek.
– Nie – przecież to jest nadzwyczajne, mówiła z nerwową egzaltacją – przejść przez życie wśród takiej bezdennej pustki i chłodu. Kiedy spojrzę za siebie i widzę tę długą drogę, jakby śniegiem usypaną, taką białą, taką niemiłosiernie białą, zimną, pustą, połyskującą niby przepychem gwiazd brylantowych, kryształowymi igiełkami lodu, to tak bym się chciała porwać za włosy, zawlec z powrotem hen, aż do początku i potem biedz przez zielone murawy, w inną, zupełnie inną stronę, przez czarną ziemię, przez żółte spiekłe piaski, przez kałuże krwi czerwonej, przez płomienie… Ale się to nie wróci choćbym głowę o mur rozbiła, to się nie wróci, jak nic się nie wróci, nic co już było… A ta świadomość jest męczarnią… Oh! przedemną już tylko grób.
Zbigniewowi, który miał serce miękkie, od tych żalów zebrało się na litość bardzo szczerą. Współczucie dla nieszczęśliwej, a przecież godnej ze wszech miar najwyższego szczęścia kobiety, wywołało w duszy pragnienie ukojenia jej i pocieszenia.
– Och, gdybym umiał, gdybym mógł nagrodzić jej utracone raje, miłością swoją opłacić z lichwą lata tęsknoty, z jakąż radością oddałbym życie swoje całe niepodzielnie jej, jej tylko jednej. I grała mu tak w tej chwili w piersiach żwawa pobudka do poświęceń, że byłby upadł na kolana i wołał…
– Kochaj mnie; ja cię swoją wielką, bezgraniczną miłością wykupię od piekłą zwątpień i rozczarowań. Nie wolał jednak, lecz dość niezręcznie bąkał.
– Co też pani mówi… jak można… coś podobnego… i brał jej ręce i bardzo gorąco wycałował. Ona mu rąk nie cofnęła, więc zatrzymał je dłużej w dłoniach swoich. Czuł ich ciepło, atlasową delikatność skóry, i już bez słów całował dalej cienkie, wykwintne palce i miękie dłonie różowe i pieścił się niemi jak milą zabawką. A kiedy głowy ich nachyliły się ku sobie i poczuł na skroni lekkie, jedwabiste dotknięcie włosów i woń ich przenikającą, doznał jakby zawrotu głowy.
Stan ten zaniepokoił go trochę. Wstał poważnie z najgłębszym szacunkiem pocałował na pożegnanie podaną rękę panny Ewy i wyszedł.
– Kiedy się znalazł sam na koniu wśród ciemnej nocy, cwałował z początku w potrzebie gwałtownego ruchu, uciekając jak najdalej od tych miejsc, gdzie się z nim stało coś, czego ani nazwać ani określić nie potrafi. Następnie jednak zwalniał po trochu bieg wierzchowca, jakby chciał w spokoju uważniej wsłuchać się w drżenie serca i poznać istotę jego niepokojów. Wreszcie stanął w strzemionach, opuścił cugle na szyję końską i wznosząc ręce ku niebu rzucił gwiazdom wyznanie szerokie, głośne z pełnej piersi.
– Kocham, kocham! Tak, nie mogę się dłużej okłamywać. I wlókł się dalej noga za nogą rozmarzony, pełen dziwnych szamotań wewnętrznych a zarazem rzewnej błogości.
I zaczęła się dla dwudziestokilkoletniego młodzieńca epoka słodkiej, bezmiernej tęsknoty, rozkosznych mak i bolesnych ekstaz.
Torturował się przewidywaniami najokropniejszych zawodów, rozpaczał, cierpiał i w cierpieniach tych odnajdywał źródło przedziwnych zachwytów. Do pałacu nie pojechał dnia następnego, choć go tam straszliwie ciągnęło – heroicznie walczył ze sobą, a potem tryumfował w uniesieniu z odniesionego zwycięztwa, choć walka zmogła go do wyczerpania. Wyobraźnia rozfantazjowała się na dobre i ubrała Ewę w zaziemskie najcudniejsze kształty i barwy. Widział ją przed sobą, czul w ujęciu, słyszał głos dźwięczny, mięki, miłosny glos kochanki – to znów surowy, odpychający dziedziczki.
– Na trzeci dzień dopiero spotkał ją niespodziewanie na skraju lasu nieborowickiego. Przejeżdżał właśnić konno, kiedy usłyszał za sobą tentent gwałtownego galopa. Obejrzał się.
Panna Ewa pędziła na spienionym ogierze, sama szybko dysząc ze zmęczenia.
– Pani sama?
– Zgubiłam gdzieś niedołęgę forysia. Zachciało mi się jazdy forsownej – poczekam tu na niego. Pomóż mi pan zsiąść!
Zbigniew zeskoczył z konia i podał jej rękę. Osunęła się ciężko, jakby nad miarę wyczerpana, opierając się o niego całym swoim ciężarem.
– Ach, taka jazda piekielna! Wiatr świszcze, chłoszcze po twarzy, orzeźwia; koń unosi jak na skrzydłach, gdzieś jakby w inne światy, lepsze, weselsze… I dobrze, dobrze mi tak, choć tchu złapać nie mogę.
Szpicrutą ścinała kapryśnie i nerwowo trawy i zioła przed sobą.
– Ach, traci się poczucie rzeczywistości.
Z górki na której stali dostrzegli w dali na grobli między młynami forysia, pędzącego w stronę pałacu. Zbigniew huknął na niego, ale chłopak nie słyszał, nacisnął czapkę na głowę, skurczył się na siodle we czworo i cwałował dalej w tym samym kierunku.
– Niedołęga – syknęła panna Ewa.
– Ja panią odwiozę.
– Odpocznę tutaj – zadecydowała panna i rzuciła się jak długa na murawę.
Zbigniew przywiązał konie do pnia wyniosłej sosny, przysiadł w pewnej odległości i wpatrywał się w nią okiem łakomem, z nieznaną u siebie dotąd pożądliwością. Ona bez krynoliny w czarnej amazonce, obciskającej dokładnie jej wykwinte kształty leżała na trawie długa, wysmukła. Zarzuciła ręce pod głowę, przez co uwydatniały się mocno jej piersi pełne i okrągłe, wznoszące się szybko przy oddychaniu.
W Zbigniewie zrodziły się instynkta drapieżne, brutalne, dzikie, wpatrywał się w nią wzrokiem węża hypnotyżującego swoją ofiarę przed pożarciem, porwał się ku niej gwałtownie, przypadł do rąk i okrył je ognistymi pocałunkami, potem uniósł całą przycisnął z całych sił do piersi i wpił się ustami w jej usta. Panna Ewa zrazu jakby nieprzytomna poddała się tej rozkosznej pieszczocie, przymknęła zamglone oczy i trwała tak sama w upojeniu miłosnem, nagle mocnym mchem odepchnęła mężczyznę, zakryła twarz rękami i jęknęła boleśnie.
– Coś pan zrobił?!
A potem zaraz zerwała się na równe nogi i głosem surowym, ostrym jak stal pytała.
– Jak pan śmiałeś?
Ale Zbigniew już klęczał przed nią i przepraszał:
– Wybacz, wybacz pani, kocham cię nad życie…
Wtedy nachyliła się nad nim i szepnęła mu cicho, silnie: – Kocham – kocham cię Zbigniewie do śmierci i jednocześnie spiesznie i trwożliwie siadała na koń, a kiedy Zbigniew blagal ażeby nie odjeżdżała, ażeby przedłużyła chwile rozkoszy, ona odrzekła z nadzwyczajną stanowczością…
– Nie, nie, najdroższy – teraz nie możemy się widywać bez świadków.
We dwa miesiące potem odbył się ślub panny Ewy Nikockiej z administratorem.