- W empik go
Dlaczego - ebook
Dlaczego - ebook
Edward Miodek to osiedlowy nieudacznik, niedołęga. Przez pomyłkę otrzymuje telefon z pogróżką odebrania jego życia. Przerażony próbuje domyślić się motywu działania mordercy. Jego wspomnienia, jak i podjęte czynności mają znaczący wpływ na niego samego jak również na otaczających go ludzi. Przy okazji odkrywa, że nie tylko on może być uznawany za dziwaka. Czy uda mu się odkryć prawdę? Czy udaremni plany zabójcy? Czy jego życie w końcu nabierze kolorów?...
Tomasz Szlijan
Urodzony w Polsce (1978r), obecnie mieszkający w Niemczech. Pracujący jak każdy na kawałek chleba. Pisarz z zamiłowania. Pisze o życiu w sposób ciekawy, z domieszką humoru i satyry, często patrząc na przywary ludzkie przez krzywe zwierciadło.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-167-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W rubryce pod numerem 32-im można odczytać „EDWARD MIODEK”. Tak się nazywam. Z reguły nigdy nie wracam do domu tak późno. Mój dzień jest bardzo prosty. Rano wcześnie wstaję, robię sobie śniadanie – najczęściej zupę mleczną z płatkami kukurydzianymi – myję się i wychodzę do pracy. Wracam około godziny siedemnastej, oglądam Teleexpress i przygotowuję sobie obiad. Zjadam go i biorę kąpiel. Później czytam książkę, oglądam dobranockę i idę spać. I tak codziennie, oprócz niedziel oczywiście. Dzisiaj było jednak nieco inaczej. Spotkałem bowiem kolegę z podstawówki. Zaprosił mnie do kawiarenki „Jagódka” na kawę i opowiadając historię swojego życia, zajął mój czas prawie do północy. Wracając do domu, bałem się trochę, że gdzieś w ciemnej klatce napadną mnie „blokersi” i obiją mi twarz celem zdobycia pięciu złotych na butelkę wina. Na szczęście nic takiego się nie stało, i teraz spokojnie wkładam klucz do zamka marki „Łucznik”. Przekręcam dwa razy. Zawsze zamykam na dwa razy. Nie posiadam, bowiem drzwi antywłamaniowych. Są po prostu dla mnie za drogie. Przekręcenie więc klucza dwa razy, daje mi poczucie bezpieczeństwa, pomimo tego, że drzwi składają się tylko z podwójnej warstwy dykty. Zamykam drzwi. Zapalam światło w przedpokoju. Moje mieszkanko nie jest zbyt duże. Około czterdziestu metrów kwadratowych. To, jak na kawalera, jest bardzo dużo. Posiadam więc przedpokój, kuchnię, dwa małe pokoiki, z których jeden jest moją sypialnią, oraz mam jeszcze łazienkę z ubikacją włącznie. W przedpokoju stoi wbudowana we wnękę szafa. Jest bardzo ładna i pojemna. Za jej zrobienie musiałem zapłacić aż siedemset złotych! Długo na nią zbierałem, ale w końcu się udało. Jedne z drzwi tej szafy, a są to drzwi przesuwane, mają przyklejone na swojej powierzchni duże lustro. Dzięki temu zabiegowi posiadam również w przedpokoju lustro, w którym codziennie mogę podziwiać swoją sylwetkę. Nie jest może ona zbyt imponująca, ale mi absolutnie wystarcza. Jestem mężczyzną ważącym około siedemdziesiąt pięć kilogramów. Mój wzrost określa się jako wysoki. Dokładnie mierzę sto osiemdziesiąt trzy i pół centymetra. Mam czarne włosy z białymi plamkami prześwitującej gdzieniegdzie skóry. Noszę okulary w czarnych, grubych oprawkach. Moje szkła to: minus dwa na prawe oko i plus trzy na lewe. Jestem więc nieco ślepy, i być może dzięki temu nie dostrzegam u siebie zbyt wielu błędów. Kiedy patrzę na ludzi bez okularów, to muszę bardzo mocno mrużyć oczy i przyglądać się im z bliska. Ich twarze są bowiem dla mnie niewyraźne, zamazane i widzę tylko sylwetkę człowieka rozmawiającego ze mną. Znajomych poznaję wówczas po głosie, a niektórych po zapachu. Jeżeli jednak moim rozmówcą jest osoba, z którą spotykam się po raz pierwszy, no to mam poważny problem. Nie tylko nie wiem jak wygląda, ale również jego barwa głosu jest dla mnie prawdziwą zagadką. Trudno jest mi bowiem przyporządkować dany głos do kogoś, jeżeli nie znam jego twarzy. Skutkiem tego, często zdarza mi się spotykać ludzi, którym podobno coś obiecałem i później swojej obietnicy nie dotrzymałem. Lecz jak miałem ją dotrzymać, skoro nie wiedziałem jak dana osoba wygląda? Poza tym często obiecuję coś na odczepnego, tak po prostu, żeby dana osoba dała mi święty spokój. Przecież powinna zdawać sobie sprawę, że jej nie widzę, jeżeli oczywiście nie mam na nosie okularów, i że ta rozmowa toczy się bez jakiegokolwiek ładu i składu.
– Och kurdelek – krzyknąłem głośno. – Ależ ten telefon ma głośny sygnał! Jest tak przeraźliwy, że na jego odgłos wszystkie kończyny mi cierpną. Pomimo jednak tej wady, jest to całkiem zgrabny telefon. Kolor obudowy jest szary, z dużymi przyciskami numerycznymi pokrytymi masą perłową, oczywiście sztuczną, tak by używając go często , nie zatrzeć numerów. W swoim wyposażeniu posiada również przycisk służący do odtwarzania wybranego ostatnio numeru, jak również przycisk wprowadzający do menu książki telefonicznej. Na razie mam tam tylko trzy numery. Pierwszy to numer telefonu mojej mamusi, drugi to numer do mojego braciszka Pawełka. Te dwa numery zapisała moja mamusia. Trzeci z kolei zapisała moja była dziewczyna, Wanda, i był to właśnie numer do niej. Odbiorę już jednak słuchawkę. Jeszcze sąsiedzi będą gotowi mnie zabić, bo „budzi ich mój telefon”. Tak poza tym jestem bardzo ciekawy, kto też może dzwonić do mnie o tak późnej porze. W życiu nie zdarzyło mi się tak późno odbierać telefonu. Powoli podniosłem słuchawkę do ucha:
– Tak słucham. Edzio przy telefonie.
– Koniec żartów...yyy... Edzio – gburowaty, niski i wydaje mi się, że przepity głos rozległ się w słuchawce. – Jutro o tej porze na Kwiatowej 7/32 będzie leżał trup!
Trzask odłożonej słuchawki. W mojej słuchawce słyszę tylko przerywany sygnał. Czuję jak moje nogi miękną, robi mi się sucho w gardle, słuchawka wyślizguje mi się z dłoni i spada na podłogę. Po sekundzie ja również osuwam się na podłogę. Nawet nie zwróciłem uwagi na to czy słuchawka jest cała, czy też rozsypała się na kawałki. Zresztą nieważne. Telefon wygrałem kupując paczkę chipsów. Kiedy ją otworzyłem, znalazłem w niej kupon, na którym było zdjęcie mojego już telefonu. Z tyłu kuponu było miejsce na wypisanie moich danych osobowych wraz z adresem, oraz adres, pod który należało wysłać wypełniony kupon. Tak jak było napisane, tak zrobiłem no i za trzy dni przysłali mi za pośrednictwem firmy kurierskiej mój telefon. Wystarczyło tylko podpisać się na specjalnym formularzu potwierdzającym odebranie przesyłki, i już miałem telefon w domu. Stałem się tym sposobem pełnoprawnym posiadaczem telefonu marki Alcatel. Lecz teraz to jest mało ważne. Jeżeli słuchawka jest uszkodzona, to jutro pójdę do tego sklepiku, kupię sobie nową paczkę chipsów i znowu wygram telefon. Przecież to takie proste. Zastanawia mnie tylko – „hyyyy” – ale się przestraszyłem! Dlaczego ten zegar zawsze musi tak głośno wybijać godziny? Ding- dong, ding-dong, dziesięć, jedenaście, dwanaście.
– O kozia nóżka! Już północ! – krzyknąłem. Kto mógł dzwonić o tak późnej porze? W ogóle co to był za głos? Nie przypominam sobie, bym znał kogokolwiek o takiej barwie głosu. No i najgorsze, ta groźba! Dlaczego ktoś miałby mnie zabijać? Czyżbym naraził się jakiejś mafii?
Powoli podnoszę się z podłogi. Miękkość moich kolan, która wystąpiła po usłyszeniu groźby, skutecznie unieszkodliwiła moje zwiotczałe ciało na podłodze. Drżącą ręką podparłem się o małą szafkę, na której stał telefon. Wymagało to ode mnie nie lada wysiłku, w końcu nie codziennie otrzymuje się takie pogróżki. Ostrożnie, opierając się o ścianę i szurając butami o podłogę, przemieściłem się do pokoju. Zapaliłem światło. Zrobiło się troszeczkę przyjemniej. Światło daje poczucie bezpieczeństwa. Takie fałszywe poczucie, bo przecież niejeden morderca zabijał w biały dzień i to czasami na oczach wielu ludzi. Jednak przy świetle czuję się bezpieczniej. Przetoczyłem swoje ciało w kierunku tapczanu. Jest to nieco stary tapczan. Jego kiedyś piękna tapicerka, jest teraz w wielu miejscach mocno przetarta. Pośrodku – ktoś, kto nie zna tego tapczanu – siadając może się zapaść. Wysłużyły się już tam bowiem sprężyny i utworzyła się na ich miejscu dość pokaźna dziura. Jeżeli jednak odpowiednio naciągnę na rogach tapczanu tapicerkę, wówczas wydaje się, że siedzisko jest bardzo pulchne i wygodne. Aż się prosi by się na nim położyć. W końcu dotaszczywszy swoje ciało do tapczanu, klapnąłem tyłeczkiem w sam środek dziury. Wpadłem tak głęboko, że moje stopy znalazły się na wysokości oczu, tuż przy twarzy. Były tak blisko, że aż poczułem smród moich spoconych całodziennym przebywaniem w butach stóp. Niełatwo jest wydostać się z dziury będąc w takiej pozycji. Na szczęście ręce mam nieco długie i złapawszy się oparcia bocznego mojego tapczanu, przy dużym wysiłku, udało mi się wydostać z pułapki. Usiadłem ponownie, lecz tym razem na skrawku tapczanu. Moje myśli ponownie zaczęły krążyć wokół odebranego wcześniej połączenia telefonicznego. – Któż to mógł być? – zadawałem sobie w myślach pytanie. Za co miałbym zostać zabity? Przecież chyba o to chodzi? Co prawda, ten dziwny pan nie powiedział, że trupem będę ja, ale skoro wymienił mój adres... To na pewno chodzi o mnie. Nonsensem byłoby wnoszenie czyichś zwłok do mojego mieszkania. Lecz skoro chodzi o mnie, to co ja takiego zrobiłem, żeby trzeba było mnie zabić? Zaraz, zaraz, muszę się zastanowić. Dlaczego ludzie się zabijają? Gdyby tak pomyśleć... hm.... jest mnóstwo powodów, dla których popełnia się morderstwa. Można by na przykład zabić, ponieważ jest się dłużnym komuś grube pieniądze, lub odwrotnie, może zabić ten, któremu te pieniądze mamy oddać, bo jego zdaniem uchylamy się od zapłaty żądanej kwoty. Można też zabić z zazdrości, z miłości lub nienawiści, z chciwości, dla zabawy lub po prostu zabić żeby zabić. Wydaje mi się jednak, że ja nie spełniam żadnego z tych warunków. Niech no tylko pomyślę...
Podniosłem swój tyłeczek z tapczanu, naciągnąłem tapicerkę uzyskując doskonałą wręcz gładkość i rozpocząłem swój rytualny truchcik wokół stoliczka. Zawsze biegam wokół niego, kiedy zaczynam myśleć. W ten sposób dotleniam swój organizm, a co za tym idzie i mózg, który zaczyna dzięki temu zabiegowi lepiej pracować. Niestety, pora dnia a właściwie to nocy była dość późna, a mój móżdżek zmęczony, więc mój trucht zmienił się w niedbały marsz, przy którym zacząłem robić głębokie wdechy i wydechy, głośno przy tym siebie pytając: – Za co mają mnie zabić? Wiadomo powszechnie, że los bywa złośliwy. Moje zmęczone ciało dawało już znać mojemu móżdżkowi, że ma już dość tego bezsensownego marszu. Mózg jednak nie reagował. Był bowiem poważnie zajęty szukaniem odpowiedzi, na głośno zadane przeze mnie pytanie. Ciało zorientowawszy się, że nic nie wskóra, samo przejęło inicjatywę i odpowiednio zareagowało. Splątawszy moje nogi w „węzeł gordyjski”, skutecznie powstrzymało dalszy marsz, gwałtownie położywszy mnie z hukiem na ziemi, a ściślej opisując to na wykładzinie, całą długością mojego ciała. Zanim jednak ciało zdążyło osiągnąć cel, moja główka umiejętnie zahaczyła o wystający parapet, bo jak zapewne sobie przypominacie moje mieszkanko jest dosyć przyciasne ja natomiast wysoki. Tym sposobem polała się pierwsza krew. Krew czerwona, wręcz czarna, gwałtownie spływała mi kaskadą na oczy. Zerwałem się na równe nogi i odbijając się o meble, potykając o wykładzinę i nie wiem o co jeszcze, ponieważ widziałem tylko krew, pobiegłem do łazienki, gdzie tuż obok lustra miałem powieszoną apteczkę. Przecierając oczy rękawem, udało mi się ją dostrzec. Szybko wydobyłem z jej wnętrza potrzebne mi rzeczy, a mianowicie: bandaż, chusteczki higieniczne oraz spirytus salicylowy do odkażenia rany. Nie zwlekając ani chwili dłużej, przeszedłem do działania. Chlusnąłem sobie zawartością butelki prosto w czoło.
– Och! Kaczy kuper! Co w tej butelce było?!! – wyrwał mi się z mojego gardełka okrzyk pełen bólu i cierpienia. Ból był tak wielki, iż wydawało mi się, że za chwilę rozerwie mi głowę. Czoło z rozciętą w poprzek skórą piekło mnie i szczypało. Rana cała się spieniła. Spirytus spełnił swoją rolę i porządnie odkaził od wszelkich bakterii i zarazków moją ranę. Jeżeli nie chcę mieć w przyszłości kłopotów, to dla dobra zdrowia muszę się poświęcić. Mocno zacisnąłem zęby i odpakowałem paczuszkę chusteczek higienicznych. Wyciągnąłem z niej dwie sztuki chusteczek i przyłożyłem je sobie do czoła. Musiałem użyć aż dwie, ponieważ moje czoło było dość pokaźnych rozmiarów. Na szczęście nie musiałem ich podtrzymywać ręką. Przykleiły się od razu, a ja mając dwie wolne ręce odpakowałem bandaż i okręciłem go sobie wokół głowy. Wyglądało to mniej więcej jak szeroka opaska w kolorze biało – czerwonym. Uprzątnąwszy ślady „zbrodni”, powróciłem do myślenia. Tym razem jednak odstąpiłem od reguły i zrezygnowałem z biegania. Postanowiłem nieco ogarnąć myśli i odnaleźć, oczywiście w myślach, ludzi którzy mieliby powód, żeby mnie zabić.
– Pomyśl Edziu – mówiłem do siebie głośno. – Gdyby ktoś na przykład chciałby cię zabić dla pieniędzy. Oczywiście motyw rabunkowy odpada. Groszem nie śmierdzisz, w domu nic nie masz... właśnie! Przecież pożyczyłeś troszeczkę forsy! Może dlatego otrzymałeś tą groźbę, ponieważ nie spłacasz długu. Z drugiej jednak strony, to, z czego ja niby mam spłacić ten dług? Ledwo co wystarcza mi na związanie końca z końcem. Dlaczego jednak miało by to kogoś obchodzić. Jak umiałeś pożyczyć, to musisz też umieć oddać. Ale od kogo ja pożyczyłem pieniądze? Niech się skupię.
Zacząłem intensywnie masować palcami skronie. Troszeczkę przeszkadzał mi w tym bandaż, który podczas masażu zsunął mi się na twarz. Udało mi się zapobiec temu kłopotowi, zawijając nadmiar bandażu za uszy i zakładając na nos okulary, które wcześniej zgubiłem podczas upadku, a teraz szczęśliwie je odnalazłem. Stało się to całkiem przypadkowo. Właściwie to nadepnąłem je piętą. Skutkiem tego nadepnięcia, jedno z moich szkieł, prawe minus dwa, przypominało z wyglądu pajęczynę. Mnóstwo malutkich pęknięć do złudzenia przypominających mistrzowską i żmudną pracę pająka. Co prawda nie wiele dało się zauważyć przez uszkodzone szkiełko, ale na szczęście było jeszcze drugie szkiełko. Całe, które nadal sympatycznie wywiązywało się ze swojej roli i skrupulatnie powiększało świat przed moim lewym okiem. W końcu było to plus trzy. W ten sposób będąc zabezpieczony przed opadającym bandażem i wciąż wykonując swój masaż móżdżku, mogłem dalej kontynuować moje przemyślenia.
Postanowiłem wyodrębnić w swojej pamięci osoby, którym wisiałem jakąkolwiek kwotę pieniężną. Pierwsza osoba, jaka przyszła mi na myśl to pan Czesio – właściciel osiedlowego kiosku. Tak. To z pewnością on! Tyle opowiadał mi o swojej bujnej przeszłości. Pan Czesio był recydywistą. W dodatku na zwolnieniu warunkowym. Jak opowiadał, warunkiem jego zwolnienia było jak najszybsze znalezienie sobie uczciwej pracy. Więc co miał robić? Nikt nie chciał go zatrudnić. Każdy potencjalny pracodawca, gdy tylko zobaczył jego życiorys bladł i wypraszał pana Czesia z zakładu argumentując, że to pomyłka, wolne miejsce już dawno jest obsadzone i to redakcja gazety pomyliła się, drukując ogłoszenie już dawno nieaktualne. Pan Czesio czuł na swojej skórze oddech „klawiszy”. W swoich nozdrzach wciąż czuł śmierdzący zapach więziennej pryczy. Nie chciał tam wracać, więc przejął inicjatywę we własne ręce. Pomyślał, pokombinował i otworzył osiedlowy kiosk. Dostarczył odpowiednie zaświadczenie nadzorującemu go kuratorowi zapewniając sobie spokój na wiele lat. Kiosk, który posiadał, był postawiony w tak dogodnym punkcie osiedla, że wszyscy mieli do niego blisko. Pan Czesio z kolei wszystkich znał z imienia lub też z ksywy. Można było u niego kupić wszystko, nie tylko standardowy towar z asortymentu kioskarza. Chodziły plotki, że pan Czesio zaopatrywał pół miasta w narkotyki, a ten jego malutki kiosk to tylko przykrywka naprawdę dużego, czarnego interesu. Osobiście ja nigdy niczego podejrzanego nie zauważyłem. Jedno wiem na pewno. Jak ktoś miał jakiś problem, to przychodził do pana Czesia, przedstawiał swoje żale i troski argumentując je solidną butelką wódki. Na drugi dzień ten ktoś śpiewał jak skowronek, oczyszczony z wszystkich brudów po porannej kąpieli.
Często zachodziłem do kiosku pana Czesia po zapałki. Potrzebowałem ich do rozpalenia piecyka gazowego, a nie, jak pewnie wielu sądziło, do zapalenia papierosa. Mamusia zawsze tłukła mi w głowę:
– Synusiu kochany. Nigdy nie bierz papieroska do buzi, bo się zakrztusisz, udusisz lub co gorsza połkniesz tą fajkę ty ostatnia ofermo!
Wziąłem więc sobie te dobre rady do serca i z obawy o własne zdrowie nigdy nie zapaliłem papierosa. Nie o tym jednak mam myśleć. Powracając więc do tematu pana Czesia, przychodziłem do niego często po zapałki. Piecyk się trudno zapalał i to było powodem aż tak częstych wizyt. Płacąc około dziesięciu groszy dziennie, co w skali roku dawało pokaźną sumę trzydziestu sześciu złotych i pięćdziesięciu groszy (pan Czesio miał otwarty kiosk każdego dnia w roku, wliczając niedziele i święta), skazany byłem na wysłuchiwanie opowieści z dziennika jego życia. Niektóre były śmieszne, a niektóre przyprawiały mnie o dreszcz na skórze. Przyznaję, pan Czesio miał bogate życie. Szczególnie w pamięci utkwiła mi jedna historia. Wydarzyło się to grubych parę lat temu. Pan Czesio był jeszcze młodym człowiekiem.
– Jak się jest młodym, to się trzeba wyszumieć, rozumiesz człowieku – mówił pan Czesio ze szczególnym akcentem na słowo „człowieku”. Postępował zresztą zgodnie ze swoją życiowa dewizą. Miał wtedy kochankę, z którą razem mieszkał. Wtedy pan Czesio jeszcze pracował, chociaż do dzisiaj nie dowiedziałem się w jakim zakładzie pracy. Wiadomo jednak było, że pan Czesio był człowiekiem bardzo towarzyskim. Jak się jest towarzyskim, to rzeczą wiadomą samą z siebie jest, iż posiadał mnóstwo kolegów. Z tymi swoimi kolegami miał mnóstwo do omówienia „ma się rozumieć celów życiowych, człowieku”. Często zajmowało im to wiele godzin. Pan Czesio po tych poważnych dyskusjach, wracał o późnej porze do „cierpliwie” czekającej na jego osobę kochanki. Wędrując jednak tropem węża, często pokonując naturalne przeszkody – kurna! Jak ja raz przyrżnąłem w tą huśtawkę, o w tą czerwoną, widzisz człowieku, to mi się wszystkie gwiazdy w słońce zlały”, przeskakując przez krzaki, piaskownice i co tam się pod nogami znalazło, pan Czesio docierał do swojej ukochanej. Tymczasem jego wiernie oczekująca go niewiasta, załamywała swoje białe, gładkie rączki i wybuchała krzykiem częstując pana Czesia ciekawymi epitetami.
– Kurna człowieku, mówię ci, za każdym razem byłem śmiertelnie zaskoczony. Darła się na mnie, podczas kiedy to ja wspólnie z kolegami zastanawiałem się jak urządzę sobie z nią resztę życia. Mówię ci, człowieku, takie plany miałem, że domek razem wybudujemy, że kupę dzieci i pieniędzy i w ogóle. Przychodzę do domu, pełen nadziei, a ona nic tylko się drze. Więc jak miałem się pochwalić z moich pomysłów życiowych? Człowieku, nie było innej rady, mówię ci, musiałem bez przedstawiania sprawy przechodzić do czynu. Niestety kasy na dom nie miałem, w portfelu pustką świeciło, no, ale w gaciach miałem „małego”, zdrowego i silnego, ma się rozumieć człowieku, więc nic tylko do roboty. Kurna człowieku! Ja tu do niej z poważnym życiowym celem, a ona mi się opiera! Szarpie się ze mną, drapie. Szlag by ją trafił, człowieku. No i trafił. Bo jak ja walnąłem z „baśki”, to od razu opór się zakończył, a moja ukochana leżała grzecznie na łóżku jak aniołek. Wtedy mogłem przystąpić do roboty, ale byłem już taki słaby, człowieku, że zasypiałem na jej brzuchu, zanim cokolwiek zdziałałem. Po prostu nici z mojego planu.
Jadzia, bo tak miała na imię dziewczyna pana Czesia, okazała się osobą nad wyraz cierpliwą. Cały proceder witania ukochanego trwał cztery lata. Chociaż nieraz kończył się podbitym okiem, złamanym nosem lub wybitym zębem. Nic nie było w stanie powstrzymać kwitnącej miłości Czesia i Jadzi.
Pewnego jednak dnia, a właściwe nocy. – Kurna człowieku, mówię ci. Przychodzę na chatę, a moja ślicznotka nie wita mnie w drzwiach. To mnie nawet zdziwiło. No ale, myślę sobie, człowieku, jest już pierwsza trzydzieści w nocy, więc mogła zasnąć. Chociaż nie powinna, bo przecież każda szanująca się kobieta oczekuje swojego ukochanego aż do jego przybycia do domu, no nie? Więc szukam w kieszeni klucza dosyć długo, bo wiesz jak to jest he, he! Człowieku, po ciężkiej dyskusji. W końcu wśród sterty zużytych chusteczek higienicznych, udaje mi się odszukać kluczyk do mieszkania. Wkładam go do zamka, a przyznaję człowieku, że ciężko mi było trafić, i normalnie zaskoczenie! Szok! Nie pasuje! No to człowieku patrzę na numer drzwi. Dwadzieścia dziewięć. Pasuje. Patrzę na nazwisko. Bolibrzuch. Pasuje. To, co jest grane? – zastanawiam się. Zapukałem, człowieku, dyskretnie pięścią w drzwi i wołam po cichutku: Jadziu, kochanie, otwórz potworkowi drzwi! Ale nic, martwa cisza, człowieku. No to powtarzam swój numer, tym razem pukając dwoma piąstkami. Nie pomaga. Zdenerwowałem się i zapukałem parę razy z buta. W końcu słyszę głos ukochanej:
– Spadaj stąd potworze, bo policję wezwę!!!
Człowieku! To ja tu do niej z miłości przez cztery lata chodzę, pieniądze wykładam, komplementy wymyślam, a ona mnie policją straszy?! Mnie! Pana Czesia?! No to ja do niej grzecznie
– Kurna, Jadzia otwórz, pójdziemy do łóżka to porozmawiamy jak ludzie. Nie będziemy tu na klatce cyrku odstawiać.
– Nie, nie i nie! – słyszę w odpowiedzi. Człowieku! Ja nie wiem czy ty widziałeś w telewizji, jak ci tornadorzy, czy jak ich tam nazywają, jak oni, człowieku, tą czerwoną szmatą te byki wkurzają! To na mnie te jej „nie” tak samo! Nic tylko wziąłem, człowieku, rozpęd i łup, łup! Raz, drugi, trzeci w te przeklęte drzwi! Ale kurna zapomniałem, że dałem kiedyś zrobić jakieś zabezpieczenie antywłamaniowe, bo w promocji było. Więc mogłem się tak do samego rana od tych drzwi odbijać, a i tak nic bym nie wskórał. W końcu po którymś tam z kolei natarciu, wpadł mi do głowy pomysł. Człowieku, co to był za pomysł! Mówię ci, pierwsza klasa! Przypomniało mi się bowiem, że kiedyś oglądałem taki film przyrodniczy. Tytułu już nie pamiętam. Zresztą i tak był nieważny. Najbardziej, co mi utkwiło w głowie, to scena jak ci ludzie w tym filmie chcieli się pozbyć z takiej małej jaskini kilku nieproszonych gości, czyli węży. Chcieli tam spędzić noc, a nienormalnym jest spać z wężami. Wzięli więc, nazbierali pełno suchego chrustu i ułożyli w stos przed wejściem do jaskini. Podpalili i to tak sprytnie, że cały dym z tego ogniska skierował się właśnie prosto do jaskini. Efekt? Wszystkie węże spieprzały gdzie pieprz rośnie! Pomyślałem więc sobie, że z tą moja kobietą to tak jak z tymi wężami. Po prostu muszę ją wykurzyć i to dosłownie! Skoro ta moja ślicznotka jest taka uparta, i na dodatek zachowuje się jak zwierzę, to moja decyzja jest w pełni uzasadniona. Pobiegłem szybko do śmietnika i powyciągałem z niego stare gazety. W kieszeni znalazłem jeszcze malutką buteleczkę z nikłą zawartością „wody ognistej”, którą to skropiłem stare gazety. Wszystko ułożyłem w prześliczny stosik na wycieraczce, pod drzwiami Jadzi i podpaliłem. Pomyślałem sobie, że jak Jadzia zobaczy dym, to się wystraszy i otworzy drzwi, żeby uciec. Ja ją wtedy złapię, ugaszę ogień i dostanę się do środka. Przyznaj człowieku, plan był na szóstkę z plusem. Zapomniałem niestety tylko o jednym. Tuż obok drzwi wejściowych stała szafa. W jej wnętrzu znajdowała się cała masa nagromadzonych przeze mnie w ciągu tych czterech lat różnego rodzaju rozpuszczalników, farb, klejów i innych różnych chemicznych i łatwopalnych świństw. Pech! Pech chciał, że to wszystko się zapaliło i odcięło mojej Jadzi drogę ucieczki. Głupia krowa! Zamiast uciekać na balkon, to nie wiem co jej strzeliło do głowy, zabarykadowała się w swoim pokoju i normalnie człowieku, prawie się zaczadziła! Na szczęście w samą porę przyjechała Straż Pożarna i rozbijając z łatwością drzwi, które były przecież antywłamaniowe, uratowała z opałów moją Jadzię. Do dzisiaj nie mam pojęcia kto wezwał pomoc. Tuż za nią przyjechała Policja, która nie pytając się o szczegóły zapakowała mnie do radiowozu i z piskiem opon ruszyła na posterunek. Stamtąd w mgnieniu oka trafiłem do aresztu, później na wokandę sądową a stamtąd prosto do więzienia na pięć długich lat. Zarzucili mi, człowieku, że ja próbowałem popełnić morderstwo z premedytacją, a przecież wcale tak nie było! To wszystko, co zrobiłem, to zrobiłem z miłości do mojej jedynej Jadzi! Nie zniósłbym odrzucenia mojej miłości. Niestety i tak się tego doczekałem. No i jak tu ufać kobietom?!
Jakby nie patrzeć, pan Czesio był groźnym człowiekiem. Co prawda odnosił się do mnie przyjaźnie. Nigdy na mnie nie krzyczał, nigdy mnie nie przezywał a nawet swoim znajomym przedstawiał mnie jako swojego przyjaciela. Problem polegał jednak na tym, że ja panu Czesiowi byłem dłużny poważną jak dla mnie sumę pieniężną. Było to aż siedem złotych i pięćdziesiąt groszy! Wcale nie miałem zamiaru zaciągnąć u niego aż tak poważnego długu. Wręcz przeciwnie. Broniłem się z całych sił, aż do przysłowiowej ostatniej kropli krwi. Lecz czymże jest mężczyzna wobec pięknej kobiety? Nawet tak wstydliwy człowiek jak ja nie jest w stanie oprzeć się cudownemu pięknu zmysłowej, czarującej kobiety. Pan Czesio jest bystrym sprzedawcą i szybko zauważył moją szeroko otworzoną buzię, wytrzeszczone z wrażenia oczy i drżące ręce. Zrozumiał szybciej niż ja, że kobieta, w której zdjęcie umieszczone na okładce „Catsa”, namiętnie się wpatruję, jest moim wyśnionym obiektem pożądania. Nie czekając ani chwili dłużej i czując zapewne zapach gotówki wpływającej do kasy, dosłownie wcisnął mi tą gazetę w moje spocone, drżące dłonie. Dobrze wiedział, że nie będę w stanie się od niej odkleić. Ja, niestety, niczym zahipnotyzowany, stałem nadal przy okienku i mrucząc coś pod nosem o braku pieniążków nie potrafiłem oderwać oczu od mojej ukochanej. Tak i to wcale nie było śmieszne. Zakochałem się na śmierć. Wpatrywałem się z uporem w jej długie czarne włosy i błękitne oczy patrzące wprost na mnie. Wiedziałem, że ona należy już tylko do mnie. Potrzebowałem jej tak samo mocno, jak ona mnie. Stałem więc przy okienku, starając się wytłumaczyć panu Czesiowi mój chwilowy brak gotówki. W myślach zdążyłem już sobie postanowić, że zaciągnę mały kredyt u mojego pracodawcy, przyjdę jutro i kupię tę gazetę. Było to oczywiście równoznaczne ze sporym nadszarpnięciem mojego budżetu domowego. Ale co mi tam, czego się nie robi z miłości. Byłem jednak tak mocno podniecony urodą tej kobiety, że moja mowa przekształciła się w niemowlęcy bełkot. Tak bardzo byłem zachwycony urodą Narin, tak ją nazwałem, że nie potrafiłem wykonać najmniejszego gestu, który wskazywałby na to, że mam zamiar oddać gazetę do rąk sprzedawcy. Pan Czesio lotem błyskawicy podchwycił moja potrzebę przebywania z Narin i wyciągnął spod lady malutki, cieniutki zeszycik. Na jego okładce, dużymi, pozłacanymi literami było napisane „DŁUŻNICY”. Z ujmującym uśmiechem na ustach, pan Czesio wyciągnął z malutkiej kieszonki w koszuli pozłacany długopis i malutkimi, drobniutkimi jak maczek ale drukowanymi literkami napisał : Edzio – siedem złotych i pięćdziesiąt groszy. Głęboko spojrzał mi w oczy i z hukiem zamknął zeszycik tuż przed moim nosem. Zdrętwiałem. Zrozumiałem, dlaczego ten zeszycik był taki malutki i cieniutki. Pan Czesio zapewne nie miał zbyt wielu dłużników, a tych, co posiadał, na pewno szybko zmuszał do spłacenia długów. Gwałtownie obróciłem się na pięcie i wziąwszy Narin pod pachę, szybciutko pobiegłem do mieszkania.
Ach! Narin! Kobieta mojego życia! Przybiegłem tamtego dnia do mieszkania po schodach, chociaż mieszkam aż na dziesiątym piętrze! Jest to strasznie wysoko jak na faceta w moim wieku. Wpadłem zdyszany do środka i zatrzaskując za sobą drzwi upadłem prosto na łóżko. Po chwili, kiedy złapałem oddech, rozłożyłem się na nim wygodnie. Wziąłem Narin w swoje ręce i wpatrując się w papierowe oczy mojej ukochanej, godzinami w myślach układałem sobie nasze dalsze, wspólne życie. Zdarzało mi się nawet, i zdarza się zresztą do dzisiaj, że przeleżałem tak całą sobotę i niedzielę, trzymając w drżących dłoniach Narin, rozkoszując się przeżytymi razem minutami. Uwierzcie mi, nigdy, ale to przenigdy nie otworzyłem tej gazety, żeby przejrzeć jej zawartość. Było by to dla mnie równoznaczne z naruszeniem cnoty Narin. Mamusia całe życie tłukła mi do głowy, że do łóżka należy iść z kobietą tylko i wyłącznie po ślubie i tylko wtedy jak ją się bardzo kocha. Co prawda, jak mnie pamięć nie myli, moja ukochana mamusia gościła w swoim łóżku wielu panów, a ślub był tylko jeden. Zawsze jednak podkreślała, że z tym, za którego wyszła za mąż, urodziła mnie, swojego „przystojnego głupka”, a tamtych innych co wylądowali w jej łóżku, to ona zawsze bardzo kochała. Zresztą oni ją też o tym zapewniali. Trwało tak zawsze do momentu, kiedy moja ukochana mamusia lądowała w szpitalu chora na „łaskotki” i to do tego stopnia, że sam ordynator szpitala musiał ją „skrobać”. Na szczęście ja po niej tej choroby nie odziedziczyłem. Uważałem więc swoją Narin za osobę cnotliwą, której powinienem oddawać należny szacunek. Miała ona swój własny kącik w koszyczku schowanym pod łóżkiem. Specjalnie dla niej kupiłem ten koszyczek od pewnej starej babci. Był więc nie tylko ładny ale także zabytkowy. Kiedy w nocy przyśnił mi się jakiś koszmar i budziłem się cały wystraszony oraz spocony, sięgałem wówczas ręką pod łóżko i wyciągałem Narin z koszyczka. Całowałem ją w policzek, a widząc jej uśmiechniętą twarz uspokajałem się, chowałem ją z powrotem do koszyczka i przytuliwszy się mocno do poduszki śniłem o niej i o naszych przyszłych dzieciach oraz o słodziutkim piesku Azorku. Teraz jednak nastała realna groźba utraty mojej jedynej. Pomyśleć, że sprawcą naszego rozstania może pozostać nasz swat, pan Czesio. Wydaje mi się jednak, że on nie jest do tego zdolny. Jeżeli załatwił mi taką ślicznotkę, to z pewnością w jego sercu znajdują się jakieś uczucia. Na pewno nie jest zdolny do tak brudnego, brutalnego czynu, jakim jest pozbawienie życia mojej osoby.
Ponownie rozpocząłem swój truchcik. Komu ja jestem jeszcze dłużny pieniądze? – pytałem siebie w myślach. Pierwsze, drugie, trzecie okrążenie. Wykonałem ich chyba z piętnaście. Tym razem jednak ostrożnie, patrząc pod nogi, żeby nie potknąć się i nie ulec ponownemu wypadkowi. Jeszcze tego by brakowało, żebym załatwił samego siebie zanim dotrze do mnie mój ewentualny morderca. Tylko ułatwiłbym mu pracę.
– Komu ja jeszcze... już wiem! – krzyknąłem głośno. Przypomniało mi się, że byłem dłużny swojej mamusi aż pięćdziesiąt złotych!
Historia pożyczenia pięćdziesięciu złotych była nieco zakręcona. Wydarzyło się to około sześciu miesięcy wcześniej. W pracy nie układało mi się najlepiej. Był to naprawdę ciężki okres w moim życiu. Zacząłem na dodatek chorować. Przenikające kości zimno, wiatr, śnieg przyczyniły się znacznie do pogorszenia mojego zdrowia jak i również do spadku obrotów w moim zakładzie pracy. Nie łatwo jest sprzedać w czasie takiej pogody potencjalnemu klientowi, rewelacyjny, doskonały, praktyczny, z wymiennymi końcówkami pracującymi przez czterdzieści osiem godzin na jednej tylko baterii R-6 – paluszek, przyrząd do masażu pleców. Co ważniejsze, ten wspaniały i potrzebny na co dzień sprzęt kosztował zaledwie dwieście złotych! Pomimo jednak promocji nie do odrzucenia i przy tak niecodziennie niskiej cenie, obroty firmy gwałtownie spadały na dół. Nikt z zaczepianych ludzi nie chciał się zatrzymać przy dwudziestostopniowym, szczypiącym wszystko, co tylko wystawało poza ciepłe ubranie mrozie. Ja jednak, chcąc nie chcąc musiałem pracować w przepisowym garniturze, płaszczu, białych skarpetkach i czarnych półbutach. Do domu wracałem przemarznięty, przemoczony i wściekły. Palców nie mogłem wyprostować przez najbliższe dwie godziny, pomimo tego, że moczyłem je od razu po powrocie do domu w zimnej wodzie. Podobno to najlepiej pomaga. Ja odczuwałem tylko przeraźliwy ból, który potęgował jeszcze fakt, że to kolejny mój dzień pracy bez zarobku. Mój szef miał bowiem żelazną zasadę. Płacił wypłatę tylko i wyłącznie od ilości sprzedanych egzemplarzy. Nie będę zagłębiał się w ten jego cały system płatności. Był on bowiem z gruntu chory i bardzo niesprawiedliwy. Na nic zdawały się tłumaczenia, prośby i błagania. Mój szef był twardym i upartym człowiekiem. Musiałem więc, jeżeli chciałem przeżyć, wstawać codziennie wcześnie rano, zabierać ze sobą ekwipunek, czyli kromeczkę chleba posmarowaną serkiem topionym o smaku czosnkowym i ze smutkiem na twarzy wyruszać na miasto. Docierając na swoje miejsce starałem się każdemu napotkanemu przechodniowi wcisnąć rewelacyjny i praktyczny sprzęt do masażu. Niestety, nie napotkałem się z zainteresowaniem. Nie pomogła nawet super promocja! – jedna bateria paluszek R-6 gratis!!! Na skutek warunków atmosferycznych, moje szlachetne ciało rozpoczęło proces odmawiania posłuszeństwa. Zaczęło się od niegroźnego kataru. Takie tam sobie króciutkie i nieszkodliwe – a...psik! Nieco później moje skromne a...psik! przekształciło się w groźny dla otoczenia ryk aaaa...psssik!!! No, teraz to już mogłem zapomnieć o jakimkolwiek kliencie. Moje oczy rozpoczęły proces łzawienia, który był całkowicie nie na miejscu z powodu panującego na dworze dwudziestopięciostopniowego mrozu. Łezki spływając po moich policzkach, zmieniały się w lodowe kropelki przymarzając mi do skóry. Drażniły przez to moją skórę, powodując początkowo lekkie swędzenie, następnie pieczenie, które robiło się tak nieznośne, że musiałem zdrapywać paznokciami z policzków moje lodowe łezki. Skóra jednak zdążyła już przymarznąć i podczas drapania odrywała się wspólnie z lodową łezką z mojego policzka. Zostawały mi po tym zabiegu maleńkie, krwawiące rany. Z kolei na te ranki spadały kolejne łezki, słone łezki bólu, które szybko rozcierałem pięścią rozmazując po całej twarzy, nie tylko łzy, ale również krew. Cały umazany krwią, z wiszącymi na twarzy soplami lodu, kichając już na wszystko, powoli powłóczyłem nogami w kierunku mojego mieszkania. Gdzieś mniej więcej w połowie drogi poczułem gwałtowne i bolesne drapanie w gardle. Z każdym krokiem ból stawał się coraz bardziej nieznośny. Czułem jak moje ciało puchnie od wewnątrz. Mój oddech stawał się coraz bardziej płytki, na czoło wystąpiły pierwsze krople potu. Mróz był jednak na tyle silny, że nawet moje rozpalone gorączką ciało, nie było go w stanie pokonać. Kropelki potu ledwo się pojawiły od razu zmieniały się w lód. Tak więc zżerany od wewnątrz wysoką gorączką, na zewnątrz w połowie zamarznięty, wpadłem do klatki schodowej. Nie miałem ochoty i siły wchodzić do mieszkania po schodach. Nie chciało mi się już bardziej męczyć mojego ciała. Na szczęście usłyszałem nadjeżdżającą windę. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy w swoim życiu doceniłem konstruktora dźwigów osobowych. Winda zatrzymała się ciężko z charakterystycznym dla niej zgrzytem hamulców. Drzwi otworzyły się z hukiem i z wnętrza windy wyskoczył uśmiechnięty pan Czesio. Jednakże mój obraz, obraz człowieka zmęczonego i mocno zmaltretowanego przez chorobę, musiał wywołać szok w silnym organizmie pana Czesia. Jego wesoły uśmiech szybko zniknął z twarzy, oczy wyskoczyły z orbit, a ja usłyszałem:
– Człowieku! Edzio! Jak ty wyglądasz?! Coś ty kurna od kogoś po ryju dost...
Dalej już nie słyszałem. Mój życiorys dobiegł końca. Umarłem. Tak mi się oczywiście tylko wydawało. Jak się później dowiedziałem, prawdopodobnie tak bardzo pragnąłem uniknąć dyskusji z kimkolwiek, że zobaczywszy pana Czesia wykonałem gwałtowny skok w bok chcąc dostać się do windy. Niestety był jednak na tyle gwałtowny i źle wymierzony, że zamiast wskoczyć do windy przywaliłem głową w jej otwarte drzwi. Uderzenie było tak silne, że straciłem przytomność. Nigdy nie podejrzewałem się o posiadanie aż tak wielkiej siły. Upadając na ziemię prawie złamałem sobie rękę. Miałem jednak trochę szczęścia. Pan Czesio jest człowiekiem opanowanym i inteligentnym. Szybko złapał moje osuwające się wątłe ciało i przerzuciwszy przez ramię pojechał windą wraz ze mną do mojego mieszkania. Po dłuższych poszukiwaniach w mojej kieszeni kluczy do mieszkania – Człowieku! Ależ ty tam miałeś tych swoich „snoplaczek”! Nic nie mogłem znaleźć! – Pan Czesio nie wytrzymał nerwowo i silnym kopnięciem otworzył moje drzwi wyrywając je z zawiasów. Następnie rzucił moje bezwładne ciało na kanapę wprost do dziury. Potem pobiegł do ubikacji, nalał do wiadra zimnej wody i przybiegłszy z powrotem chlusnął całą zawartość wiadra prosto w moją bladą twarz. Myślałem, że się utopię! Na szczęście od wczesnych dziecięcych lat moja mamusia nauczyła mnie pływać. Zawsze nalewała pełną wannę wody, rozbierała mnie z pieluszki i wrzucała do wanny. Mówiła przy tym nieco podwyższonym tonem głosu:
– Pływaj sobie, ty mały obsrańcu. Już ja ciebie nauczę przestać srać do pieluch, ty mały śmierdzielu! Myślisz, że to tak miło grzebać w twoich gówienkach?!
Pływałem więc sobie w wannie wypełnionej po brzegi wodą i z moimi małymi bobkami. Czasami zdarzało się, że moja mamusia była bardzo zajęta różnymi gośćmi, więc często zapominała o swoim ukochanym synusiu pływającym w wannie. Pływałem tak czasami aż do samego rana. Zdarzało się, że przypadkowo w łazience pojawiał się jeden z wielu moich wujków i zachwycony moimi umiejętnościami pływackimi przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Starałem się wtedy pokazać wszystko, co potrafiłem. Nurkowałem, pływałem różnymi stylami, stawałem na głowie pod wodą. Nie wiem jednak do dzisiaj dlaczego, ale zawsze po numerze stania na głowie wujek szybko wyciągał mnie z wanny, otulał ciepłym ręcznikiem i kładł do łóżeczka. Byłem zawiedziony. Przecież tak wspaniale pływałem. Moja gorycz szybko odchodziła w niepamięć, kiedy wujek przynosił mi butelkę wypełnioną cieplutką kaszką z mleczkiem. Nie ma nic lepszego dla pływaka, jak gorące mleczko podane mu do łóżeczka. Wydaje mi się, że musiałem robić na wujkach niezwykłe wrażenie, skoro postanawiali mnie aż tak nagradzać. Wypijałem kaszkę i głęboko zasypiałem. Budził mnie często płacz mamusi. Tuliła mnie do siebie i mówiła:
– Ach ty mały głupku. Coś ty najlepszego zrobił. Teraz będę musiała szukać nowego wujka.
Zastanawiał mnie wtedy zawsze jej przedziwny makijaż. Jedno oko miała pomalowane na fioletowy kolor. Później przez jakiś okres czasu nie musiałem pływać, do momentu aż mamusia znalazła nowego wujka. Znowu często lądowałem w wannie i znowu wujek przypadkowo wchodził do łazienki. I tak historia się powtarzała.
Niestety po ocuceniu mnie wiaderkiem zimnej wody nie było przy mnie żadnego wujka, który mógłby się mną zaopiekować. Nikt mnie nie otulił ciepłym ręcznikiem, ani nie wcisnął mi do rączki butelki z ciepłym mlekiem. Musiałem o własnych siłach wygramolić się z tej przeklętej dziury, ponieważ mój przyjaciel, pan Czesio, nie miał czasu zostać przy mnie. Powiedział mi tylko:
– Mam jeszcze, człowieku, parę pilnych odwiedzin do wykonania. Nie mogę więc przy tobie zostać i się tobą zaopiekować, chociaż widzę że nie wyglądasz najlepiej. Musisz jednak sam sobie dać radę. W końcu jesteś mężczyzną, no nie? No i sorki za te drzwi. W tych twoich usmarkanych chusteczkach nie mogłem odnaleźć kluczy do mieszkania. Chyba się nie gniewasz, co człowieku?
– Ależ skąd – odparłem. – Oczywiście, że się nie gniewam.
– No to super! Trzymaj się, nara! – krzyknął pan Czesio i wybiegł z mieszkania.
Jakże mógłbym gniewać się na mojego wybawiciela, który wyrwał mnie ze szponów śmierci. Jestem mu winien wdzięczność aż do końca swoich dni.