- promocja
- W empik go
Dlaczego marzyciele uratują świat, czyli co nauka o mózgu mówi na temat kreatywności - ebook
Dlaczego marzyciele uratują świat, czyli co nauka o mózgu mówi na temat kreatywności - ebook
Skąd biorą się dobre pomysły? Czy istnieje sposób, by mieć ich więcej? I dlaczego często przychodzą w dziwnych momentach?
By odpowiedzieć na te pytania, autorka – niczym Alicja podążająca za Białym Królikiem do Krainy Czarów – poszukuje źródeł kreatywności. Rozmawia z neurologami, naukowcami, pisarzami, muzykami, komikami, artystami i filozofami, pozwala przepuścić prąd przez swój płat czołowy, zapisuje się na zajęcia z improwizacji i jogi nidry, odwiedza kapsułę floatingową, nudzi się, celebruje bezcelowość, śni na jawie i uczy się uciszać wewnętrznego krytyka – własną Królową Kier.
Hilde Østby bada, jaki wpływ na twórcze myślenie mają: współczesny systemu edukacji, aktualny tryb pracy w większości zawodów, nuda, przebywanie na łonie natury czy… częste kąpiele. Zastanawia się także, czy technologia oddala człowieka od osiągnięcia pełni kreatywnych możliwości czy wręcz przeciwnie – umożliwia wzbijanie się na twórcze wyżyny.
To książka o nieposkromionej wyobraźni i chęci tworzenia, o pomysłach – dobrych i złych – oraz ich wpływie na otaczający świat. Bo jeśli mamy przetrwać jako gatunek, musimy chronić tę jedną z naszych najbardziej ludzkich cech – kreatywność.
Hilde Østby – zajmuje się historią idei, jest pisarką, dziennikarką i byłą redaktorką wydawniczą. Zadebiutowała w 2013 roku bardzo dobrze przyjętą przez krytyków powieścią Leksikon om lengsel [Leksykon tęsknoty]. Studiowała na uniwersytecie w Oslo, jej praca magisterska dotyczyła Szekspira i różokrzyżowców. Obecnie jest redaktorką w Bibliotece Narodowej i pisze artykuły do „Aftenposten”. Razem z siostrą Ylvą napisała książkę Jak działa pamięć (Marginesy 2018).
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-84-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOT Z CHESHIRE
WKRACZA NA SCENĘ
Albo: Dobre pomysły i 800 nagłych olśnień,
które potrafią wywrócić życie do góry nogami
– Ja w twoim wieku zawsze ćwiczyłam to przez pół godziny dziennie. Nieraz jeszcze przed śniadaniem dochodziłam do sześciu niemożliwości, w które udawało mi się uwierzyć.
Jedna z najbardziej wpływowych idei czasów nowożytnych zrodziła się w głowie chorowitego dwunastolatka w roku 1900, w maleńkim szkockim miasteczku Helensburgh.
Ta idea, która otoczeniu autora musiała wydawać się czystym nonsensem, całkowicie zmieniła nasze życie i jest czymś, co ludzie na całym świecie przyjmują za pewnik. Całkiem możliwe, że nigdy o nim nie słyszeliście, ale na pewno słyszeliście o jego wynalazku. Przeciętny Norweg poświęca dziewięćdziesiąt osiem minut dziennie na to, co między atakami choroby, która dokuczała mu przez całe dzieciństwo, wymyślił John Logie Baird. I ta szalona myśl nie dawała mu spokoju.
Jak powstała? Baird był uzdolnionym technicznie, bystrym dwunastolatkiem. Za pomocą koła wodnego, dynama i kilku ołowianych płytek owiniętych we flanelę i zanurzonych w kwasie siarkowym udało mu się na przykład oświetlić dom rodzinny samodzielnie wyprodukowaną energią. Ten mały chłopiec zaczął jednocześnie obserwować sieć telefoniczną miasteczka i powielił ją w domu. Właśnie kiedy pracował nad siecią, przyszła mu do głowy rewolucyjna myśl, która zapewniła mu miejsce w podręcznikach historii – a co, jeśli aparat telefoniczny mógłby przesyłać obrazy, a nie tylko dźwięk? On sam nazwał swój pomysł seeing by wireless, widzeniem bezprzewodowym.
Po studiach inżynierskich wykazywał się niezwykłą śmiałością. Przez chwilę prowadził zakład produkcji chutneya na Trynidadzie. Gęsty sos z mango gotował w wannie pod gołym niebem, podczas gdy wszelakiej maści owady ginęły w mazi, a karaluchy gromadziły się tłumnie wokół worków cukru. Później wymyślił coś w rodzaju obuwia z poduszką powietrzną: zwykłe buty wyposażył od środka w balony. Następnie przyszedł mu do głowy pomysł stworzenia szklanej brzytwy, ale jego marzenie szybko legło w gruzach po tym, jak boleśnie zranił się prototypem. Młody Baird miał coraz to nowe pomysły. Ale nawet kiedy osiągnął sukces jako sprzedawca mydła i wynalazca skarpet grzewczych, to mu nie wystarczyło. Miał marzenie i nie zamierzał z niego zrezygnować. Używając puszki na herbatę, pudełka na kapelusze, lampy do rzutnika, reflektorów rowerowych, kleju, sznurka i przewodów wysokiego napięcia, w 1924 roku skonstruował pierwszy model swojego widzącego telefonu i podczas pracy przez jego ciało przeszły dwa tysiące woltów. W 1925 roku odwiedził londyńskiego przedstawiciela włoskiej firmy Marconi i zaproponował współpracę. W odpowiedzi usłyszał, że w ogóle nie obchodzi ich tak zwana telewizja, a Baird zanotował później, że zareagowali tak, jakby spytał, czy są zainteresowani inwestycją w burdele.
„Ten epizod pokazuje ogólne nastawienie do telewizji w 1925 roku. Traktowano ją jak mrzonkę, coś na kształt perpetuum mobile. Telewizja nigdy nie stanie się rzeczywistością, o ile nie dokona się nieznanych dotąd odkryć, a na to się wówczas nie zapowiadało” – napisał w swojej zabawnej autobiografii.
A jednak stało się coś, co przyczyniło się do jego sukcesu. Dzięki niemieckiemu inżynierowi Paulowi Gottliebowi Nipkowowi Szkot otrzymał najważniejsze narzędzie umożliwiające skonstruowanie odbiornika telewizyjnego: obrotowy dysk z soczewkami, które dzielą obraz na wiele świetlnych linii – tak zwaną tarczę Nipkowa. Podczas gdy Baird składał swój odbiornik, ledwo uniknął uderzenia soczewkami, które wypadły z obracającego się dysku, przeleciały obok niego, by ostatecznie roztrzaskać się o ścianę. Wiele osób już dawno by zrezygnowało, ale Baird miał taką obsesję na punkcie swojej wizji, że to go nie odstraszyło.
Od chwili, gdy w Helensburghu wpadł mu do głowy pomysł, do czasu jego realizacji w Londynie musiało minąć dwadzieścia pięć lat. To tam, w sklepie Selfridges położonym na samej Oxford Street, najruchliwszej i najwytworniejszej ulicy w londyńskiej dzielnicy handlowej, wiosną 1925 roku John Logie Baird, niegdyś sprzedawca mydła z maleńkiego miasteczka w Szkocji, jakimś cudem zdołał zaprezentować swój najnowszy wynalazek. To tam przesłano pierwszy w historii ludzkości obraz telewizyjny.
Choć dzisiaj uchodzi za historyczną, transmisja nie była szczególnie ekscytująca. Obrazy składały się z białych figur na czarnym tle; wysoki kontrast sprawił, że tylko nieruchome obrazy dawały się rozpoznać, ponieważ rozdzielczość była wyjątkowo słaba. Ale stał się cud: Bairdowi udało się przesłać obraz z jednego miejsca na drugie i położyć fundament pod współczesne transmisje telewizyjne.
„Poważne zagrożenie dla społeczeństwa!” – grzmiał sir John Reith, pierwszy dyrektor generalny BBC, gdy w 1926 roku usłyszał o wynalazku. Porównał odbiornik telewizyjny do ospy i zarazy. W tamtym czasie BBC nadawało programy radiowe. Nie minęło jednak dużo czasu, a brytyjski publiczny nadawca zmienił zdanie w sprawie wynalazku Bairda.
Dla Nipkowa, który marzył o stworzeniu telewizji na długo przed Bairdem, ale brakowało mu wiedzy technicznej, by zrealizować swój pomysł, niezwykłym przeżyciem było stanie w kolejce w Berlinie w 1928 roku, by móc doświadczyć cudu, o którym wszyscy mówili. Tkwiąc na końcu kolejki, oglądał obrazy migoczące na aparacie Bairda, który był dostępny dla ciekawskich Niemców pragnących po raz pierwszy obejrzeć telewizję. Minęło czterdzieści pięć lat, odkąd opatentował swoją tarczę Nipkowa i marzył o tworzeniu żywych obrazów na ekranie. Podobnie jak Baird, poświęcił wiele dla nauki, ale w przeciwieństwie do Bairda nigdy mu się to nie opłaciło.
Już tutaj możemy zauważyć, że fantastyczny pomysł niekoniecznie gwarantuje odniesienie sukcesu. Większość pomysłów musi w jakiś sposób korespondować z otaczającym światem, jeśli mają rezonować i zostać zrealizowane. Ludzie muszą w nie uwierzyć, zrozumieć je, by pomagać w ich realizacji i rozpowszechnianiu. Jeśli chcecie odnieść sukces, musicie znaleźć się na właściwym miejscu we właściwym czasie.
Gdy na przykład Arnfinn Hegg wpadł na swój genialny pomysł, nikt go nie podchwycił. I właśnie dlatego Hegg nie jest dzisiaj miliarderem.
– Chciałem się tylko przejść. Jestem absolutnie pewny, że w ogóle nie myślałem o nartach, bo przecież wtedy nie było śniegu – tłumaczy mi wynalazca.
Przez czterdzieści jeden lat pracował jako dentysta, ale już jako mały chłopiec wszędzie dostrzegał problemy albo raczej rozwiązania problemów, na które nikt wcześniej nie wpadł. Hegg ma teraz dwa patenty na narty, z czego jeden dotyczy nart podbitych kawałkiem futra, by zapewnić użytkownikowi lepszą przyczepność.
– Już w latach siedemdziesiątych głowiłem się nad tym, jak to jest, że możemy wysyłać ludzi na Księżyc, a jednocześnie biedzić się podchodzeniem pod górę na śliskich nartach? Poziom technologii mnie nie zadowalał. Musiał przecież istnieć jakiś sposób, by okiełznać śliskie narty!
Od tamtej pory nie mógł przestać o tym myśleć. Męczyło go to. Długo. I wtedy, pewnego ciepłego sierpniowego dnia 1992 roku, wpadł na pomysł. W chwili gdy najmniej się tego spodziewał – dwadzieścia lat po zdefiniowaniu problemu.
– Właśnie wiązałem buty i już miałem wyruszyć w góry, gdy nagle zrozumiałem, że musiała istnieć różnica poziomów między strefą mocowania a strefą ślizgu – mówi, wspominając tamten letni dzień, gdy doznał olśnienia: wymyślił nowe rozwiązanie starego jak świat problemu z nartami.
I tak latem 1992 roku narodziły się fantanarty. Hegg złożył wiele wizyt producentom sprzętu sportowego w całym kraju, by dowiedzieć się, jak wygląda proces powstawania nowoczesnych nart. Następnie w domu, a dokładniej w piwnicy, stosując metodę prób i błędów i tworząc wiele prototypów, doszedł do rozwiązania: wyposażył narty w kawałek wygarbowanej skóry, która sprawia, że tak bardzo się nie ślizgają. Żeby skóra miała kontakt z podłożem, trzeba lekko przechylić nartę.
– Od dwudziestu pięciu lat nie podchodzę na nartach jodełką. Pnę się prosto w górę! – mówi z zadowoleniem.
Jednak Hegg nie należał do społeczności narciarskiej ani nie pracował przy produkcji nart. W jaki sposób fantanarty miały się stać dobrem publicznym?
– Skontaktowałem się z dyrektorem do spraw technicznych jednego z największych producentów nart w kraju. Był gotowy podpisać ze mną umowę, ale zarząd firmy nie odważył się zainwestować w ten pomysł – opowiada Hegg.
Nie jest rozgoryczony. Tylko zaskoczony. Ponieważ teraz, dwadzieścia pięć lat później, wszyscy wielcy producenci nart mają w ofercie foki. Niedokładnie takie, jakie opatentował Hegg, ale zasada jest ta sama. Pasy tkaniny zakładane pod ślizgi sprawiają, że narty zyskują oparcie i nie ześlizgują się tak łatwo do tyłu.
Czegoś podobnego doświadczył Leonardo da Vinci, który już w 1480 roku wynalazł coś na wzór helikoptera, ale ten wynalazek ujrzał światło dzienne dopiero czterysta dwadzieścia lat później. W XV wieku ludzie nie mieli wystarczającej wiedzy technicznej ani nawet nie rozumieli, co w istocie wynalazł da Vinci. Nikt nie wiedział, jakie znaczenie dla transportu i lotnictwa może mieć helikopter, i dlatego pomysł zarzucono.
Wynalazcy byli prawdopodobnie najbardziej płodni w XIX i na początku XX wieku, kiedy to w miastach rosła w siłę burżuazja, rozwijała się technologia, a fabryki i pociągi ułatwiały masową produkcję i transport towarów: w znacznie większym stopniu niż dotychczas ludzie zaczęli myśleć o biznesie i modzie. Wielu marzyło o tym, by spełnić się jako wynalazca, wielu było gotowych poświęcić niemal wszystko, by choćby o milimetr przybliżyć ludzkość do komfortu i cywilizacji. Jedna z moich ulubionych książek, autorstwa Julie Halls, nosi tytuł Inventions That Didn’t Change the World . Zgromadzono tam opisy patentów, które nie zrobiły kariery: uchwyt na cygaro przyczepiany do kapelusza, żeby zawsze mieć je pod ręką. Bardzo wymyślny cylinder, jednym ruchem zamieniany w melonik. But z obrotowym obcasem, dzięki czemu można go było przekręcić, gdy jakaś jego część się zużyje. Teraz możemy się z nich śmiać, ale skąd ich wynalazcy mogli wiedzieć, czy to nie będzie coś nowego, odkrywczego?
Było również całkiem sporo wynalazców, których zabiły ich własne pomysły.
Jedną z osób, które poświęciły wszystko dla idei, był Franz Reichelt. Można go zobaczyć na klipie filmowym z 1912 roku dostępnym w internecie. Stoi i patrzy na ziemię daleko pod sobą. Tamtego lutowego dnia w Paryżu musiało być zimno, ponieważ wokół jego ust unosi się mroźna mgiełka. Serce biło mu szybko i mocno, zapewne czuł je w gardle, kanałach słuchowych i opuszkach palców, chociaż prawdopodobnie on sam tego nie zauważył, maksymalnie skupiony na tym, co znajdowało się przed nim. Na klipie widać, że jest owinięty sporym kawałkiem materiału udrapowanym w specjalny sposób wokół jego ciała, gotowy do mrożącego krew w żyłach wyczynu. Skoro już zapowiedział, że to zrobi, i ściągnął na miejsce dwóch kamerzystów, trudno mu się było wycofać. Miał wówczas trzydzieści trzy lata i zdążył zyskać sławę jako „latający krawiec”. Ten dzień miał być dla Reichelta absolutnie przełomowy, przynajmniej taki był plan.
Jego pomysł polegał na tym, by stworzyć spadochron, który otworzy się, gdyby samolot miał się rozbić – co w najwcześniejszej historii lotnictwa zdarzało się właściwie bez przerwy. Nie ulegało wątpliwości, że Reichelt miał dobry pomysł! W nowoczesnych myśliwcach pilot może się katapultować ze spadochronem na plecach, jeśli samolot ulegnie awarii, tak jak to przewidział Austriak. Problem z wynalazkiem „latającego krawca” polegał na tym, że spadochron przeszedł testy wyłącznie w jego mieszkaniu, a pilotami były lalki upuszczane z wysokości sufitu. Gdy Reichelt zwrócił się do władz Paryża o pozwolenie na skok z wieży Eiffla, zaznaczono wyraźnie, że skok odda lalka, a nie człowiek. Czy już wtedy wiedział, że sam wypróbuje swój spadochron? Czy też później wpadł na ten pomysł? Zdawał sobie sprawę z tego, że ryzykuje własne życie czy był całkowicie pewny swojego wynalazku?
Kamerzysta stojący na ziemi prawdopodobnie tylko przez moment widział Reichelta lecącego w dół z pełną prędkością. Spadochron nie otworzył się.
Później fragment filmu z austriackim wynalazcą spadającym na głowę z wieży Eiffla został pokazany publiczności ku przestrodze. Szczątki Franza Reichelta trzeba było wyskrobywać z dołu pod słynną wieżą, by móc go pochować.
Za każdym razem, kiedy oglądam to nagranie, zastanawiam się, jak daleko byłabym w stanie posunąć się dla czegoś, co uważam za dobry pomysł. Czy poświęciłabym życie dla idei? Gdy Reichelt stał na krawędzi wieży Eiffla i patrzył w dół, z mroźnym obłokiem wydobywającym się z jego ust i tętnem, które czuł w uszach, chyba musiał przez chwilę rozważać, czy dla czegoś takiego warto umierać. A może genialny pomysł czyni nas ślepymi i głuchymi na krytykę i kontrargumenty? Dlaczego Reichelt rzucił się w dół z wysokości pięćdziesięciu siedmiu metrów? Kto robi coś takiego? Czyżby „latający krawiec” po prostu oszalał? Zwyczajnie postradał zmysły?
Kiedy dokonujemy wielkiego odkrycia, może się chyba zdarzyć, że tracimy kontakt z konwencjami i zasadami; zresztą całkiem możliwe, iż jest to niezbędne, by wpaść na dobry pomysł. Jednocześnie zyskujemy silne poczucie oświecenia, doświadczenie poznania czegoś ważnego, co zagłusza inne emocje, takie jak strach. Na przykład w chwili, gdy grecki matematyk Archimedes dokonał jednego ze swoich największych odkryć, zupełnie nie przejmował się tym, że jest nagi w miejscu publicznym.
Kiedy kilka lat temu byłam na Sycylii, odwiedziłam miejsce, gdzie doznano jednego z najsłynniejszych na świecie olśnień. Na samym krańcu wyspy położonej na południowy zachód od kontynentalnej części Włoch – dokładnie tak, na piłce nożnej opartej o włoski but – w miasteczku o nazwie Syrakuzy wynajęłam mieszkanie z tarasem na dachu. W mieście, które wiele tysięcy lat temu założyli Grecy, czyniąc z niego stolicę wyspy, znajdują się zarówno grecki teatr, w którym w ciepłe letnie wieczory wystawiane są opery, jak i pozostałości po świątyniach sprzed dwóch i pół tysiąca lat. W starożytności było to wspaniałe i ważne miasto, które wielokrotnie odwiedzał wybitny filozof Platon. Teraz jest jedynie maleńką plamką na mapie Włoch, z dala od centrum władzy.
Podczas tych ociekających potem dni w Syrakuzach, z temperaturą w cieniu dochodzącą do czterdziestu stopni, nagle stało się dla mnie całkiem logiczne, że komuś mogło przyjść do głowy biec bez ubrania przez całe miasto. Bo dwa tysiące dwieście lat temu coś takiego zrobił właśnie Archimedes.
Hieron II, który w tamtym czasie był królem Syrakuz, zamówił dla siebie nową koronę, ale podejrzewał, że złotnik ukradł część złota, które otrzymał, by wykonać zlecenie, i zastąpił je srebrem. Oczywiście, można było stopić część pięknej korony, żeby to sprawdzić, ale w ten sposób zniszczyliby ją bezpowrotnie. Poza tym król byłby mocno zirytowany, gdyby jednak okazało się, że korona w całości została wykonana ze złota. I dlatego Hieron II zwrócił się do swojego zaufanego uczonego Archimedesa, który był największym matematykiem tamtych czasów, ba!, który wciąż jest uważany za jednego z najwybitniejszych uczonych. To on obliczył wartość liczby pi i stworzył wzór na obliczanie powierzchni koła i kuli, o czym po dziś dzień uczymy się w szkole. Wynalazł również wiele maszyn do obrony Syrakuz, które w tamtych czasach były liczącym się miastem, a co za tym idzie stanowiły smaczny kąsek dla chciwych wrogów.
Zastanawiając się, jak rozwiązać problem z królewską koroną, Archimedes wrócił do domu, żeby zażyć kąpieli. I kiedy tak leżał w wannie, nagle zrozumiał, że woda, którą wyparł, odpowiada objętości i ciężarowi jego ciała i że materiały o większej gęstości, jak złoto, wypierają mniej wody od materiałów, które są lżejsze, jak człowiek – i srebro. W jednej chwili znalazł rozwiązanie. Możemy sobie teraz wyobrazić Archimedesa, który doznaje olśnienia podczas kąpieli. Odkrycie było dla niego takim przełomem, że natychmiast wyskoczył z wanny i całkiem nagi, ociekający wodą biegł ulicami Syrakuz, wołając „Eureka! Eureka!”. Niemal słyszałam echo tego radosnego okrzyku, kiedy chodziłam po jego rodzinnym mieście, pocąc się niemiłosiernie. A co do korony, to rzeczywiście miała domieszkę srebra, za co złodziej został przykładnie ukarany.
To dlatego Grecy wierzyli, że pomysły zsyłają im bogowie – ponieważ pojawiały się nagle, ni z tego, ni z owego, jak Kot z Cheshire w Alicji z Krainy Czarów, który zaskakuje swoim uśmiechem, patrząc na nas z gałęzi drzewa, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Nawet dzisiaj to, w jaki sposób dobry pomysł może nagle wpaść do głowy, wydaje się czystą magią. W starożytnej Grecji wierzono, że pomysły przychodzą ludziom do głowy poprzez swego rodzaju inspirowany obłęd. W tamtych czasach rozróżniano cztery rodzaje obłędu – których, nawiasem mówiąc, nie sposób porównywać do poważnej choroby psychicznej, uniemożliwiającej uczestniczenie w życiu społecznym.
Grecy twierdzili, że istnieje obłęd profetyczny i rytualny, oba związane z praktykami religijnymi, oraz obłęd erotyczny, który rozpoznaje u siebie wielu zakochanych. Czwartym rodzajem obłędu był ten zsyłany przez muzy – obłęd poetycki, obłęd będący źródłem dobrych pomysłów. Ponieważ otrzymaliśmy inspirację, trafiło nam się niebywałe szczęście spojrzenia na daną sprawę z boskiej perspektywy. Dziewięć muz olimpijskich było córkami Mnemosyne, bogini pamięci, i najpotężniejszego z bogów, Zeusa. Według historyka Hezjoda dziewięć postaci kobiecych było powiązanych z konkretnymi dziedzinami sztuki: Kalliope opiekowała się poezją epicką, Klio historią, Erato poezją miłosną, Euterpe poezją liryczną, Melpomene tragedią i śpiewem, Polihymnia pieśnią i poezją chóralną, Talia komedią, Terpsychora tańcem, a Urania astronomią. Jednak w czasach Archimedesa muzy nie miały „specjalizacji”, były po prostu dziewięcioma siostrami (według niektórych podań tylko trzema), które dzieliły się z ludźmi boską inspiracją. A matką muz i źródłem wszystkich dziedzin sztuki była pamięć. Aż kusi, by wyciągnąć z tego taki morał: bez wiedzy o tym, co było, trudno stworzyć coś nowego. Bez pamięci nie jest możliwa kreatywność.
Tamtego lata, gdy odwiedzałam Syrakuzy, Saturn i Księżyc mieli spotkanie; szczególnie blisko siebie znaleźli się 6 lipca. Mogłam obserwować ich niebiański taniec ze swojego punktu widokowego – tarasu na dachu domu. Gdybym żyła sześćset lat wcześniej, w epoce renesansu, zapewne wierzyłabym, że taka konstelacja jest zapowiedzią nowych, wyjątkowo twórczych czasów. W starożytnym Rzymie w samym środku zimy obchodzono święto ku czci boga Saturna, tak zwane saturnalia, trwający cały tydzień karnawał, podczas którego wszystko stawało na głowie: na krótką chwilę niewolnicy zajmowali miejsca panów. Saturn był bogiem starannie wyreżyserowanego chaosu, wyjątków od reguły i frywolności. Ale w renesansie coś się stało z Saturnem, gdy włoski humanista Marsilio Ficino zaczął mówić o planecie na dworze księcia Kosmy I Medyceusza.
Florencję końca XV wieku chętnie nazywa się kolebką sztuki współczesnej, ba!, równie dobrze możemy ją ogłosić renesansową stolicą kreatywności. To tutaj Medyceusze skupili wokół siebie intelektualistów i artystów, by wspólnie z nimi opiewać uroki życia i piękna. Ficino, główny myśliciel na dworze Medyceuszów, poświęcił dużą część swojego życia na przetłumaczenie dzieł Platona z greki na łacinę, by udostępnić i przybliżyć go sobie współczesnym. Platon opisuje, w jaki sposób wiedza jest w nas ukryta od urodzenia, jako nauka pochodząca ze świata niematerialnego, świata idei. Jeszcze przed urodzeniem wiemy wszystko, co potrzebujemy wiedzieć. Według niego nauka polega na umiejętności przypomnienia sobie tych abstrakcyjnych pojęć i idei: zyskać wiedzę o świecie to jak wyjść z ciemnej jaskini i wreszcie ujrzeć słońce. Platon był również zafascynowany pozornie magicznymi powiązaniami, jakie udało się wykazać greckiemu filozofowi i matematykowi Pitagorasowi między matematyką a muzyką. W renesansie ludzi interesowały również wyobrażenia Pitagorasa dotyczące zależności matematycznych, które trafnie opisywały relacje między orbitami planet, oraz jego entuzjastyczne wypowiedzi o „muzyce sfer”, muzyce z kosmosu.
W renesansie powszechnie wierzono w astrologię i alchemię. Nawet słynni astronomowie Tycho Brahe i Johannes Kepler za pieniądze stawiali horoskopy. W tym okresie przejściowym między religijnie zdominowanym średniowieczem a czasami nowożytnymi ludzie żyli w półmagicznym wszechświecie, w którym istniały niewidoczne wpływy między Kosmosem a nami na Ziemi, tajemna zaś wiedza i powiązania były ukryte w roślinach, zwierzętach, kamieniach, planetach i gwiazdach. To, że Saturn naprawdę mógł wpłynąć na nastrój artysty lub naukowca, w XV wieku nie wydawało się niczym dziwnym. Następnie stał się planetą artystów i bogiem kreatywności. Jednocześnie Saturn zyskał kontrolę nad melancholią, którą Arystoteles opisywał jako kluczową dla kreatywności. „Wszyscy ludzie, którzy wyróżnili się bądź w filozofii, bądź w polityce, bądź w poezji, albo w sztuce i umiejętnościach, byli jak się zdaje melancholikami” – zauważył grecki filozof już w IV wieku przed Chrystusem.
Ficino przełożył nie tylko Platona, lecz także egipskiego mistyka Hermesa Trismegistosa, który w renesansie był uważany za jednego z głównych filozofów (choć dziś nie bez powodu został zapomniany). W ten sposób żydowski mistycyzm, mistycyzm liczbowy i teoria idei Platona zmieszały się z przemyśleniami Arystotelesa na temat kreatywnego melancholika. W przekładach Ficino świat jest pełen tajemnych powiązań i magii liczb, a artystyczne inspiracje i idee oraz ciemna melancholia pochodzą z planety Saturn, nazwanej tak na cześć jednego z najpotężniejszych bogów starożytnej Grecji, syna Kronosa, boga czasu. Ficino i Medyceusze znaleźli się w epoce przewrotów; trwająca wiele tysięcy lat chrześcijańska tradycja w renesansie uległa zasadniczym zmianom. Przyszłość nagle stała się przerażająco otwarta, wolna od bezpiecznego uścisku autorytetów religijnych. W pewnym sensie żyli w niekończącym się karnawale, a Saturn został symbolem trwałych zmian. Artyści, naukowcy i politycy zajęli się kształtowaniem świeckiego świata, co było dość paradoksalne we wszechświecie, który postrzegali jako rządzony przez magiczne siły i symbole. Alchemicy, czarodzieje i artyści doszli do wniosku, że mogą manipulować powiązaniami we wszechświecie i rozgrywać je na swoją korzyść, rządzić w boski sposób. Odtąd megalomania stała się naturalną częścią naszej kultury, w której wcześniej ideałem była pokora. Ci nowi megalomańscy twórcy nowożytni byli więc przekonani, że ich idee wywodzą się z planety Saturn, co również, jak twierdził Ficino, wywoła u nich głęboką melancholię.
Szekspir dobrze o tym wiedział, gdy w 1611 roku pisał Burzę. To ostatnia sztuka, którą stworzył przed swoją śmiercią. Opowiada ona o artyście i czarodzieju, którzy trafiają na małą wyspę i zaczynają nią rządzić. Jest z nimi również córka czarodzieja Miranda (Miranda to imię wymyślone przez Szekspira, oznaczające cud). Wielu uważa, że pierwowzorem Prospera jest sam Szekspir, który był już wówczas starzejącym się (jak na owe czasy) artystą. W czasie, gdy powstawała Burza, Saturn urósł do rangi planety absolutnie najważniejszej dla artystycznych inspiracji; dla liderów politycznych, naukowców, alchemików i artystów, takich jak najwybitniejszy angielski dramaturg. Tym samym w Burzy Szekspir spopularyzował postać, która była dobrze znana w renesansie. By móc praktykować sztukę i magię, Prospero kontroluje małego elfa. Ariel jest duchem powietrza, a jego imię w tłumaczeniu z hebrajskiego oznacza „lew Boga”. Dla szesnastowiecznej publiczności ta dwupłciowa latająca postać stanowiła znajomy widok. Alchemicy mówili o piątym żywiole albo magicznym składniku, jakim była rtęć, metal latającego boga Hermesa, posłańca bogów, ojca Hermafrodyty, który rządził wszystkim, co „pomiędzy”. Był to absolutnie zasadniczy element, kiedy alchemicy chcieli decydować o życiu i śmierci. W renesansie istniało wiele źródeł artystycznych inspiracji lub intuicji naukowej, które mogły spłynąć na wybrańców zarówno poprzez Hermesa, Ariela, muzę albo bezpośrednio z Saturna. Podobne myśli Szekspir rozrzucił na kartach swojej sztuki, zyskując duże uznanie czytelników. Do dzisiaj zresztą mówimy o tym, że ktoś czerpie inspiracje. Słowo pochodzi od łacińskiego inspira, to znaczy „wdychać”. Coś wnika w nas razem z powietrzem, jakiś Ariel, duch, który napełnia nas nowym zrozumieniem. I w pewnym sensie wciąż w to wierzymy: pomysły przychodzą do głowy zupełnie niespodziewanie, w niemal magiczny sposób, i dają energię. To tak, jakbyśmy otworzyli okno i wpuścili do pokoju rześkie, świeże powietrze.
Ale skoro nie wierzymy już w duchy powietrza, to skąd właściwie biorą się pomysły?
Prowadzono badania nad nagłymi olśnieniami. W neuropsychologii istnieje nawet odrębna dziedzina badań poświęcona tego rodzaju doświadczeniom. Do pewnego stopnia da się wyjaśnić, dlaczego Archimedes biegał goły i wesoły po Syrakuzach.
Rolf Reber jest profesorem psychologii kognitywnej na Uniwersytecie w Oslo. On i jego zespół stworzyli bazę danych składającą się z ośmiuset olśnień, a teraz analizują ich podstawowe elementy.
– Mózg szybciej przetwarza wszystko, co już znamy, a to z kolei zapewnia nam dobre samopoczucie. Szybkie myślenie jest przyjemne, natomiast wolne – już nie tak bardzo. Badania wskazują, że ta potrzeba wzrasta, kiedy znajdziemy się w niepewnej sytuacji. Brak poczucia bezpieczeństwa sprawia, że bardziej lubimy powtórzenia, ponieważ wtedy mózgowi łatwiej się pracuje. Swoją drogą – zadziwiające, jak bardzo lubimy powtórzenia. Lubimy prostotę i systemy, które są dla nas zrozumiałe – tłumaczy Reber.
Naukowcy odkryli, że kiedy powtarzamy jakieś twierdzenie, wydaje nam się ono prawdziwsze. Gdyby badani doświadczyli skoku w percepcji i jeszcze szybciej zauważyli powtórzenie – szybkie myślenie – postrzegaliby je jako jeszcze prawdziwsze niż wcześniej. Ten skok w percepcji jest jednym z podstawowych komponentów olśnienia. Na Uniwersytecie w Bazylei badanym ochotnikom pokazano kolorowe słowa na kolorowym tle, które mniej lub bardziej kontrastowało z zapisanymi wyrazami. Najpierw pozwolono im kilka razy spojrzeć na wyrazy zapisane z niskim kontrastem, które trudno było odczytać. Następnie zaprezentowano im te same słowa z wysokim kontrastem. Ponieważ te słowa łatwiej było zrozumieć, u badanych pojawiło się coś w rodzaju olśnienia. Co zaskakujące, zdania, które wówczas odczytali, postrzegali jako prawdziwsze od tych niewyraźnych.
– Zadziwiające jest to, że powtarzanie jakiegoś twierdzenia sprawia, że uważamy je za prawdziwsze, choć niekoniecznie tak jest w rzeczywistości. W analogiczny sposób olśnienie wydaje się zasadniczo prawdziwe – zauważa Reber.
Badacze chcieli dokładniej zgłębić ten temat i przedstawili fałszywe twierdzenia w formie anagramów, to znaczy słów z poprzestawianymi literami. Badanym prezentowano na przykład następujące twierdzenie: „Na Ksiżęycu jest ponad sto tysięcy kraterów”. Ci, którym udało się rozwiązać anagram – w tym przypadku chodziło o Księżyc – byli bardziej skłonni wierzyć w prawdziwość twierdzenia, chociaż w rzeczywistości jest ono fałszywe (na Księżycu zarejestrowano nieco ponad pięć tysięcy kraterów). W ten sposób naukowcy udowodnili, że poczucie prawdy staje się silniejsze, kiedy wiąże się z doświadczeniem typu „aha!”. Oznacza to, że potrafimy szybko uwierzyć w coś, co jest wierutnym kłamstwem, jeśli tylko uświadomimy sobie, że właśnie doznaliśmy olśnienia.
W podobnym badaniu ochotnikom pokazano zdjęcie przedmiotu, które początkowo było nieostre, a stopniowo stawało się coraz wyraźniejsze. Naukowcy zaobserwowali wówczas pozytywny skutek dzięki aktywności mięśni odpowiadających za uśmiech, coś w rodzaju nieśmiałego uśmiechu Kota z Cheshire : aktywność tych mięśni zbiegła się w czasie z tym, że badani byli w stanie zidentyfikować obiekty, na które patrzyli. W ten sposób uczeni wykazali, że uwodzicielska przyjemność z olśnienia jest reakcją automatyczną.
– Lubimy to, co płynie, a olśnienia są momentami wzmożonego przepływu – wyjaśnia Reber.
Olśnienie charakteryzują trzy cechy: przychodzi nagle, wydaje się prawdziwe, sprawia przyjemność. Daje poczucie, że problem został rozwiązany, ostatni element układanki trafił na swoje miejsce. Nagle to, o czym myślimy, nabiera sensu. Niespodziewanie coś, czego do końca nie pojmowaliśmy, staje się zrozumiałe. Olśnienie zakłada lekkość, a my to lubimy: w końcu docieramy do meritum albo coś ukazuje nam się w innym świetle.
Olśnienie może przypominać zrozumienie działania matematycznego albo nagłą decyzję o przejściu na wegetarianizm. Albo sytuację, w której niespodziewanie dociera do nas, że Opowieści z Narnii są oparte na Biblii. Olśnieniem można nazwać chwilę, gdy zdajemy sobie sprawę z tego, że Thomas Anderson, bohater kultowego klasyka Matrix, został uwięziony w wygenerowanym komputerowo świecie rządzonym przez złe maszyny. Albo gdy zrozumiemy żart lub grę słów. Pomyślcie o kimś z publiczności, kto ogląda stand-up i potrzebuje dodatkowych dziesięciu sekund na zrozumienie żartu. Nagle twarz się rozpromienia i – wyraźnie spóźniony – pojawia się śmiech. Żarty bardzo często są olśnieniami. O doświadczeniu typu „aha!” możemy mówić również w sytuacji, gdy nagle dociera do nas, że istnieje tylko jedno możliwe wytłumaczenie tego, co nas ostatnio spotkało: nasz partner pozostaje w innym związku. Nagle wszystko staje się zrozumiałe. Spoglądamy na sprawę z innej perspektywy.
– Zapewne tego typu olśnienia, polegające na odkryciu zdrady partnera, nie są przyjemne, a jednak uczucie, że nareszcie wszystkie elementy układanki znalazły się na swoim miejscu, nadaje sens i płynność, w przeciwieństwie do wszystkich kłamstw i niespójnych historii, które się ze sobą nie zgadzały. W ten sposób tworzy się równowaga między dyskomfortem spowodowanym bolesną świadomością zdrady a ulgą wynikającą ze zrozumienia czegoś, co dotąd było niejasne – tłumaczy Reber.
To samo dzieje się, kiedy wychodzimy z egzaminu i nagle sobie uświadamiamy, że źle odpowiedzieliśmy na pytanie. Oczywiście, perspektywa oblania egzaminu nie jest miła, ale ten dyskomfort rekompensuje przyjemność wynikająca ze zrozumienia czegoś, co wcześniej było niezrozumiałe.
Najwyraźniej my, ludzie, lubimy rozumieć, nadawać znaczenie i obejmować całość. I lubimy historie, które mielą się i mielą, by uzyskać kontekst. Oznacza to również, że teorie spiskowe i przesądy będą nam się wydawały do przyjęcia, jeśli dokładniej im się nie przyjrzymy, ponieważ zadowolenie wynikające z łatwości ich zrozumienia daje silne poczucie, że są prawdziwe. A zatem szybkie myślenie może łatwo dawać fałszywe rezultaty. Wgląd może wydawać nam się tak prawdziwy i przyjemny, tak właściwy i przyćmiewający wszystko inne, że rzucamy się z wieży Eiffla, nie bojąc się konsekwencji: przecież wiemy na pewno, że polecimy!
Osiemset olśnień zebranych przez Rolfa Rebera i jego zespół zostało posegregowanych na wiele sposobów. Zaobserwowano między innymi, że mężczyźni częściej doznają olśnień sami, natomiast kobiety razem z innymi.
– Ze zgromadzonego przez nas materiału wynika również, iż znaczna część ludzi doświadcza olśnień w czasie podróży, prawdopodobnie dlatego, że wówczas spoglądają na swoje życie z innej perspektywy. Ale właściwie robimy to nieustannie. Szukamy wzorów we wszystkim, co nas otacza. Patrzymy na chmurę i konstatujemy, że przypomina nam twarz. Czytamy wiadomości w gazecie i wymyślamy teorie spiskowe na temat władz. Naukowe myślenie także polega na szukaniu wzorów, podobnie zresztą jak myślenie religijne i magiczne – twierdzi Reber.
Wywołanie olśnienia u innych wcale nie jest tak trudne, jak się wydaje: wiele hollywoodzkich scenariuszy jest wypełnionych małymi „bonusami” w postaci doświadczeń typu „aha!”, których celem jest wywołanie u publiczności zadowolenia. Przyjemność wiążąca się z olśnieniem jest tak silna, że potrafi również zmotywować dzieci do nauki.
– Z pewnych kanadyjskich badań wynika, że uczniowie, którzy na początku nie lubili matematyki, nabierali bardziej pozytywnego stosunku do tego przedmiotu po doznaniu olśnień niż ci, którzy ich nie doświadczyli – wyjaśnia Reber.
Teraz zamierza zająć się badaniem olśnień u dzieci w wieku od trzech–czterech do ośmiu lat. Projekt ma trwać aż do roku 2024.
– Nie wiadomo, czy dzieci znają pojęcie olśnienia, co nie zmienia faktu, że go doświadczają, a my możemy poddawać je testom przy użyciu zdjęć lub filmów. Właściwie nie wiemy, co nas czeka. Na przykład, czy dzieci doznają olśnień częściej niż dorośli. Trudno powiedzieć, ponieważ nie ma badań opisujących, ile przeciętnie doświadczeń typu „aha!” doznają ludzie – opowiada Reber.
Kilka tygodni po rozmowie z badaczem olśnień siedzę na brzegu łóżka swojej czteroletniej córki i czytam jej bajkę na dobranoc. Jak zdecydowana większość czterolatków jest w stanie poświęcić niespożyte ilości energii, by zdobyć coś słodkiego, i to we wszystkich możliwych postaciach. Jestem absolutnie pewna, że potrafi wyczuć słodycze z odległości stu metrów. Jej myśli krążą wokół czekolady, lizaków, soku jabłkowego i miodu, chociaż rzadko je dostaje. Tego wieczoru nagle spojrzała na mnie uważnie, kiedy pochylałam głowę nad ilustrowanym wydaniem Alicji w Krainie Czarów i czytałam jej na głos.
– Sok z mleka czekoladowego! – zawołała zadowolona. – Niezłe, prawda, mamo?
Było oczywiste, że ta koncepcja sprawiła jej wielką przyjemność – wreszcie udało jej się połączyć dwa produkty, które zawsze dobrze smakują, każdy z osobna, w coś zupełnie nowego: coś obrzydliwego.
– Właśnie mi to przyszło do głowy. W moich myślach – odpowiedziała rozsądnie i z zadowoleniem, gdy spytałam ją, skąd ten pomysł.
Ja ze swej strony nie miałam wątpliwości, że właśnie byłam świadkinią olśnienia. Niestety córce najwyraźniej brakowało wystarczającej wiedzy na temat produkcji napojów chłodzących, by wymyślić coś nowego, naprawdę dobrego, o dużym potencjale rynkowym, i na szczęście nie miała żadnych kontaktów w przemyśle spożywczym, by móc rozpocząć wytwarzanie soku z mleka czekoladowego.
Chętnie zobaczyłabym, co działo się w jej mózgu w chwili, gdy wpadł jej do głowy ten dość paskudnawy pomysł. Oczywiście, nie ma możliwości bezpośredniego podpięcia się do mózgu osób, które doznają olśnienia, ponieważ zwykle pojawia się ono bez zapowiedzi i w bardzo dziwnych okolicznościach, z dala od badaczy mózgu. Mimo to naukowcy pracujący nad doświadczeniami typu „aha!” bardzo chcieliby wiedzieć, co dokładnie dzieje się w momencie, w którym przychodzi nam do głowy pomysł (dobry albo taki sobie). Z tego powodu opracowali wiele testów, których rozwiązywanie winno być źródłem olśnień podobnych do tych opisanych powyżej. Podam inny przykład: które słowo łączy się z następującymi wyrazami: bita śmietana, jazda na łyżwach, woda (właściwa odpowiedź to lód). Albo: jak sprawić, by poniższe równanie było poprawne, zmieniając ułożenie tylko jednej zapałki: IX + III = V (odpowiedź brzmi: przenieś pionową zapałkę ze znaku plus do cyfry V, tak aby powstała cyfra VI. Dzięki temu otrzymasz równanie: IX – III = VI
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------