Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dlaczego marzyciele uratują świat, czyli co nauka o mózgu mówi na temat kreatywności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2022
Ebook
35,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dlaczego marzyciele uratują świat, czyli co nauka o mózgu mówi na temat kreatywności - ebook

Skąd biorą się dobre pomysły? Czy istnieje sposób, by mieć ich więcej? I dlaczego często przychodzą w dziwnych momentach?

By odpowiedzieć na te pytania, autorka – niczym Alicja podążająca za Białym Królikiem do Krainy Czarów – poszukuje źródeł kreatywności. Rozmawia z neurologami, naukowcami, pisarzami, muzykami, komikami, artystami i filozofami, pozwala przepuścić prąd przez swój płat czołowy, zapisuje się na zajęcia z improwizacji i jogi nidry, odwiedza kapsułę floatingową, nudzi się, celebruje bezcelowość, śni na jawie i uczy się uciszać wewnętrznego krytyka – własną Królową Kier.

Hilde Østby bada, jaki wpływ na twórcze myślenie mają: współczesny systemu edukacji, aktualny tryb pracy w większości zawodów, nuda, przebywanie na łonie natury czy… częste kąpiele. Zastanawia się także, czy technologia oddala człowieka od osiągnięcia pełni kreatywnych możliwości czy wręcz przeciwnie – umożliwia wzbijanie się na twórcze wyżyny.

To książka o nieposkromionej wyobraźni i chęci tworzenia, o pomysłach – dobrych i złych – oraz ich wpływie na otaczający świat. Bo jeśli mamy przetrwać jako gatunek, musimy chronić tę jedną z naszych najbardziej ludzkich cech – kreatywność.

 

 

Hilde Østby – zajmuje się historią idei, jest pisarką, dziennikarką i byłą redaktorką wydawniczą. Zadebiutowała w 2013 roku bardzo dobrze przyjętą przez krytyków powieścią Leksikon om lengsel [Leksykon tęsknoty]. Studiowała na uniwersytecie w Oslo, jej praca magisterska dotyczyła Szekspira i różokrzyżowców. Obecnie jest redaktorką w Bibliotece Narodowej i pisze artykuły do „Aftenposten”. Razem z siostrą Ylvą napisała książkę Jak działa pamięć (Marginesy 2018).

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-84-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

KOT Z CHE­SHI­RE
WKRA­CZA NA SCE­NĘ

Albo: Do­bre po­my­sły i 800 na­głych olśnień,
któ­re po­tra­fią wy­wró­cić ży­cie do góry no­ga­mi

– Ja w two­im wie­ku za­wsze ćwi­czy­łam to przez pół go­dzi­ny dzien­nie. Nie­raz jesz­cze przed śnia­da­niem do­cho­dzi­łam do sze­ściu nie­mo­żli­wo­ści, w któ­re uda­wa­ło mi się uwie­rzyć.

Jed­na z naj­bar­dziej wpły­wo­wych idei cza­sów no­wo­żyt­nych zro­dzi­ła się w gło­wie cho­ro­wi­te­go dwu­na­sto­lat­ka w roku 1900, w ma­le­ńkim szkoc­kim mia­stecz­ku He­lens­burgh.

Ta idea, któ­ra oto­cze­niu au­to­ra mu­sia­ła wy­da­wać się czy­stym non­sen­sem, ca­łko­wi­cie zmie­ni­ła na­sze ży­cie i jest czy­mś, co lu­dzie na ca­łym świe­cie przyj­mu­ją za pew­nik. Ca­łkiem mo­żli­we, że ni­g­dy o nim nie sły­sze­li­ście, ale na pew­no sły­sze­li­ście o jego wy­na­laz­ku. Prze­ci­ęt­ny Nor­weg po­świ­ęca dzie­wi­ęćdzie­si­ąt osiem mi­nut dzien­nie na to, co mi­ędzy ata­ka­mi cho­ro­by, któ­ra do­ku­cza­ła mu przez całe dzie­ci­ństwo, wy­my­ślił John Lo­gie Ba­ird. I ta sza­lo­na myśl nie da­wa­ła mu spo­ko­ju.

Jak po­wsta­ła? Ba­ird był uzdol­nio­nym tech­nicz­nie, by­strym dwu­na­sto­lat­kiem. Za po­mo­cą koła wod­ne­go, dy­na­ma i kil­ku oło­wia­nych pły­tek owi­ni­ętych we fla­ne­lę i za­nu­rzo­nych w kwa­sie siar­ko­wym uda­ło mu się na przy­kład oświe­tlić dom ro­dzin­ny sa­mo­dziel­nie wy­pro­du­ko­wa­ną ener­gią. Ten mały chło­piec za­czął jed­no­cze­śnie ob­ser­wo­wać sieć te­le­fo­nicz­ną mia­stecz­ka i po­wie­lił ją w domu. Wła­śnie kie­dy pra­co­wał nad sie­cią, przy­szła mu do gło­wy re­wo­lu­cyj­na myśl, któ­ra za­pew­ni­ła mu miej­sce w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii – a co, je­śli apa­rat te­le­fo­nicz­ny mó­głby prze­sy­łać ob­ra­zy, a nie tyl­ko dźwi­ęk? On sam na­zwał swój po­my­sł se­eing by wi­re­less, wi­dze­niem bez­prze­wo­do­wym.

Po stu­diach in­ży­nier­skich wy­ka­zy­wał się nie­zwy­kłą śmia­ło­ścią. Przez chwi­lę pro­wa­dził za­kład pro­duk­cji chut­neya na Try­ni­da­dzie. Gęsty sos z man­go go­to­wał w wan­nie pod go­łym nie­bem, pod­czas gdy wsze­la­kiej ma­ści owa­dy gi­nęły w mazi, a ka­ra­lu­chy gro­ma­dzi­ły się tłum­nie wo­kół wor­ków cu­kru. Pó­źniej wy­my­ślił coś w ro­dza­ju obu­wia z po­dusz­ką po­wietrz­ną: zwy­kłe buty wy­po­sa­żył od środ­ka w ba­lo­ny. Na­stęp­nie przy­sze­dł mu do gło­wy po­my­sł stwo­rze­nia szkla­nej brzy­twy, ale jego ma­rze­nie szyb­ko le­gło w gru­zach po tym, jak bo­le­śnie zra­nił się pro­to­ty­pem. Mło­dy Ba­ird miał co­raz to nowe po­my­sły. Ale na­wet kie­dy osi­ągnął suk­ces jako sprze­daw­ca my­dła i wy­na­laz­ca skar­pet grzew­czych, to mu nie wy­star­czy­ło. Miał ma­rze­nie i nie za­mie­rzał z nie­go zre­zy­gno­wać. Uży­wa­jąc pusz­ki na her­ba­tę, pu­de­łka na ka­pe­lu­sze, lam­py do rzut­ni­ka, re­flek­to­rów ro­we­ro­wych, kle­ju, sznur­ka i prze­wo­dów wy­so­kie­go na­pi­ęcia, w 1924 roku skon­stru­ował pierw­szy mo­del swo­je­go wi­dzące­go te­le­fo­nu i pod­czas pra­cy przez jego cia­ło prze­szły dwa ty­si­ące wol­tów. W 1925 roku od­wie­dził lon­dy­ńskie­go przed­sta­wi­cie­la wło­skiej fir­my Mar­co­ni i za­pro­po­no­wał wspó­łpra­cę. W od­po­wie­dzi usły­szał, że w ogó­le nie ob­cho­dzi ich tak zwa­na te­le­wi­zja, a Ba­ird za­no­to­wał pó­źniej, że za­re­ago­wa­li tak, jak­by spy­tał, czy są za­in­te­re­so­wa­ni in­we­sty­cją w bur­de­le.

„Ten epi­zod po­ka­zu­je ogól­ne na­sta­wie­nie do te­le­wi­zji w 1925 roku. Trak­to­wa­no ją jak mrzon­kę, coś na kszta­łt per­pe­tu­um mo­bi­le. Te­le­wi­zja ni­g­dy nie sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią, o ile nie do­ko­na się nie­zna­nych do­tąd od­kryć, a na to się wów­czas nie za­po­wia­da­ło” – na­pi­sał w swo­jej za­baw­nej au­to­bio­gra­fii.

A jed­nak sta­ło się coś, co przy­czy­ni­ło się do jego suk­ce­su. Dzi­ęki nie­miec­kie­mu in­ży­nie­ro­wi Pau­lo­wi Got­tlie­bo­wi Nip­ko­wo­wi Szkot otrzy­mał naj­wa­żniej­sze na­rzędzie umo­żli­wia­jące skon­stru­owa­nie od­bior­ni­ka te­le­wi­zyj­ne­go: ob­ro­to­wy dysk z so­czew­ka­mi, któ­re dzie­lą ob­raz na wie­le świetl­nych li­nii – tak zwa­ną tar­czę Nip­ko­wa. Pod­czas gdy Ba­ird skła­dał swój od­bior­nik, le­d­wo unik­nął ude­rze­nia so­czew­ka­mi, któ­re wy­pa­dły z ob­ra­ca­jące­go się dys­ku, prze­le­cia­ły obok nie­go, by osta­tecz­nie roz­trza­skać się o ścia­nę. Wie­le osób już daw­no by zre­zy­gno­wa­ło, ale Ba­ird miał taką ob­se­sję na punk­cie swo­jej wi­zji, że to go nie od­stra­szy­ło.

Od chwi­li, gdy w He­lens­bur­ghu wpa­dł mu do gło­wy po­my­sł, do cza­su jego re­ali­za­cji w Lon­dy­nie mu­sia­ło mi­nąć dwa­dzie­ścia pięć lat. To tam, w skle­pie Sel­frid­ges po­ło­żo­nym na sa­mej Oxford Stre­et, naj­ru­chliw­szej i naj­wy­twor­niej­szej uli­cy w lon­dy­ńskiej dziel­ni­cy han­dlo­wej, wio­sną 1925 roku John Lo­gie Ba­ird, nie­gdyś sprze­daw­ca my­dła z ma­le­ńkie­go mia­stecz­ka w Szko­cji, ja­ki­mś cu­dem zdo­łał za­pre­zen­to­wać swój naj­now­szy wy­na­la­zek. To tam prze­sła­no pierw­szy w hi­sto­rii ludz­ko­ści ob­raz te­le­wi­zyj­ny.

Choć dzi­siaj ucho­dzi za hi­sto­rycz­ną, trans­mi­sja nie była szcze­gól­nie eks­cy­tu­jąca. Ob­ra­zy skła­da­ły się z bia­łych fi­gur na czar­nym tle; wy­so­ki kon­trast spra­wił, że tyl­ko nie­ru­cho­me ob­ra­zy da­wa­ły się roz­po­znać, po­nie­waż roz­dziel­czo­ść była wy­jąt­ko­wo sła­ba. Ale stał się cud: Ba­ir­do­wi uda­ło się prze­słać ob­raz z jed­ne­go miej­sca na dru­gie i po­ło­żyć fun­da­ment pod wspó­łcze­sne trans­mi­sje te­le­wi­zyj­ne.

„Po­wa­żne za­gro­że­nie dla spo­łe­cze­ństwa!” – grzmiał sir John Re­ith, pierw­szy dy­rek­tor ge­ne­ral­ny BBC, gdy w 1926 roku usły­szał o wy­na­laz­ku. Po­rów­nał od­bior­nik te­le­wi­zyj­ny do ospy i za­ra­zy. W tam­tym cza­sie BBC nada­wa­ło pro­gra­my ra­dio­we. Nie mi­nęło jed­nak dużo cza­su, a bry­tyj­ski pu­blicz­ny nadaw­ca zmie­nił zda­nie w spra­wie wy­na­laz­ku Ba­ir­da.

Dla Nip­ko­wa, któ­ry ma­rzył o stwo­rze­niu te­le­wi­zji na dłu­go przed Ba­ir­dem, ale bra­ko­wa­ło mu wie­dzy tech­nicz­nej, by zre­ali­zo­wać swój po­my­sł, nie­zwy­kłym prze­ży­ciem było sta­nie w ko­lej­ce w Ber­li­nie w 1928 roku, by móc do­świad­czyć cudu, o któ­rym wszy­scy mó­wi­li. Tkwi­ąc na ko­ńcu ko­lej­ki, oglądał ob­ra­zy mi­go­czące na apa­ra­cie Ba­ir­da, któ­ry był do­stęp­ny dla cie­kaw­skich Niem­ców pra­gnących po raz pierw­szy obej­rzeć te­le­wi­zję. Mi­nęło czter­dzie­ści pięć lat, od­kąd opa­ten­to­wał swo­ją tar­czę Nip­ko­wa i ma­rzył o two­rze­niu ży­wych ob­ra­zów na ekra­nie. Po­dob­nie jak Ba­ird, po­świ­ęcił wie­le dla na­uki, ale w prze­ci­wie­ństwie do Ba­ir­da ni­g­dy mu się to nie opła­ci­ło.

Już tu­taj mo­że­my za­uwa­żyć, że fan­ta­stycz­ny po­my­sł nie­ko­niecz­nie gwa­ran­tu­je od­nie­sie­nie suk­ce­su. Wi­ęk­szo­ść po­my­słów musi w ja­kiś spo­sób ko­re­spon­do­wać z ota­cza­jącym świa­tem, je­śli mają re­zo­no­wać i zo­stać zre­ali­zo­wa­ne. Lu­dzie mu­szą w nie uwie­rzyć, zro­zu­mieć je, by po­ma­gać w ich re­ali­za­cji i roz­po­wszech­nia­niu. Je­śli chce­cie od­nie­ść suk­ces, mu­si­cie zna­le­źć się na wła­ści­wym miej­scu we wła­ści­wym cza­sie.

Gdy na przy­kład Arn­finn Hegg wpa­dł na swój ge­nial­ny po­my­sł, nikt go nie pod­chwy­cił. I wła­śnie dla­te­go Hegg nie jest dzi­siaj mi­liar­de­rem.

– Chcia­łem się tyl­ko prze­jść. Je­stem ab­so­lut­nie pew­ny, że w ogó­le nie my­śla­łem o nar­tach, bo prze­cież wte­dy nie było śnie­gu – tłu­ma­czy mi wy­na­laz­ca.

Przez czter­dzie­ści je­den lat pra­co­wał jako den­ty­sta, ale już jako mały chło­piec wszędzie do­strze­gał pro­ble­my albo ra­czej roz­wi­ąza­nia pro­ble­mów, na któ­re nikt wcze­śniej nie wpa­dł. Hegg ma te­raz dwa pa­ten­ty na nar­ty, z cze­go je­den do­ty­czy nart pod­bi­tych ka­wa­łkiem fu­tra, by za­pew­nić użyt­kow­ni­ko­wi lep­szą przy­czep­no­ść.

– Już w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych gło­wi­łem się nad tym, jak to jest, że mo­że­my wy­sy­łać lu­dzi na Ksi­ężyc, a jed­no­cze­śnie bie­dzić się pod­cho­dze­niem pod górę na śli­skich nar­tach? Po­ziom tech­no­lo­gii mnie nie za­do­wa­lał. Mu­siał prze­cież ist­nieć ja­kiś spo­sób, by okie­łznać śli­skie nar­ty!

Od tam­tej pory nie mógł prze­stać o tym my­śleć. Męczy­ło go to. Dłu­go. I wte­dy, pew­ne­go cie­płe­go sierp­nio­we­go dnia 1992 roku, wpa­dł na po­my­sł. W chwi­li gdy naj­mniej się tego spo­dzie­wał – dwa­dzie­ścia lat po zde­fi­nio­wa­niu pro­ble­mu.

– Wła­śnie wi­ąza­łem buty i już mia­łem wy­ru­szyć w góry, gdy na­gle zro­zu­mia­łem, że mu­sia­ła ist­nieć ró­żni­ca po­zio­mów mi­ędzy stre­fą mo­co­wa­nia a stre­fą śli­zgu – mówi, wspo­mi­na­jąc tam­ten let­ni dzień, gdy do­znał olśnie­nia: wy­my­ślił nowe roz­wi­ąza­nie sta­re­go jak świat pro­ble­mu z nar­ta­mi.

I tak la­tem 1992 roku na­ro­dzi­ły się fan­ta­nar­ty. Hegg zło­żył wie­le wi­zyt pro­du­cen­tom sprzętu spor­to­we­go w ca­łym kra­ju, by do­wie­dzieć się, jak wy­gląda pro­ces po­wsta­wa­nia no­wo­cze­snych nart. Na­stęp­nie w domu, a do­kład­niej w piw­ni­cy, sto­su­jąc me­to­dę prób i błędów i two­rząc wie­le pro­to­ty­pów, do­sze­dł do roz­wi­ąza­nia: wy­po­sa­żył nar­ty w ka­wa­łek wy­gar­bo­wa­nej skó­ry, któ­ra spra­wia, że tak bar­dzo się nie śli­zga­ją. Żeby skó­ra mia­ła kon­takt z podło­żem, trze­ba lek­ko prze­chy­lić nar­tę.

– Od dwu­dzie­stu pi­ęciu lat nie pod­cho­dzę na nar­tach jo­de­łką. Pnę się pro­sto w górę! – mówi z za­do­wo­le­niem.

Jed­nak Hegg nie na­le­żał do spo­łecz­no­ści nar­ciar­skiej ani nie pra­co­wał przy pro­duk­cji nart. W jaki spo­sób fan­ta­nar­ty mia­ły się stać do­brem pu­blicz­nym?

– Skon­tak­to­wa­łem się z dy­rek­to­rem do spraw tech­nicz­nych jed­ne­go z naj­wi­ęk­szych pro­du­cen­tów nart w kra­ju. Był go­to­wy pod­pi­sać ze mną umo­wę, ale za­rząd fir­my nie od­wa­żył się za­in­we­sto­wać w ten po­my­sł – opo­wia­da Hegg.

Nie jest roz­go­ry­czo­ny. Tyl­ko za­sko­czo­ny. Po­nie­waż te­raz, dwa­dzie­ścia pięć lat pó­źniej, wszy­scy wiel­cy pro­du­cen­ci nart mają w ofer­cie foki. Nie­do­kład­nie ta­kie, ja­kie opa­ten­to­wał Hegg, ale za­sa­da jest ta sama. Pasy tka­ni­ny za­kła­da­ne pod śli­zgi spra­wia­ją, że nar­ty zy­sku­ją opar­cie i nie ze­śli­zgu­ją się tak ła­two do tyłu.

Cze­goś po­dob­ne­go do­świad­czył Le­onar­do da Vin­ci, któ­ry już w 1480 roku wy­na­la­zł coś na wzór he­li­kop­te­ra, ale ten wy­na­la­zek uj­rzał świa­tło dzien­ne do­pie­ro czte­ry­sta dwa­dzie­ścia lat pó­źniej. W XV wie­ku lu­dzie nie mie­li wy­star­cza­jącej wie­dzy tech­nicz­nej ani na­wet nie ro­zu­mie­li, co w isto­cie wy­na­la­zł da Vin­ci. Nikt nie wie­dział, ja­kie zna­cze­nie dla trans­por­tu i lot­nic­twa może mieć he­li­kop­ter, i dla­te­go po­my­sł za­rzu­co­no.

Wy­na­laz­cy byli praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej płod­ni w XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku, kie­dy to w mia­stach ro­sła w siłę bu­rżu­azja, roz­wi­ja­ła się tech­no­lo­gia, a fa­bry­ki i po­ci­ągi uła­twia­ły ma­so­wą pro­duk­cję i trans­port to­wa­rów: w znacz­nie wi­ęk­szym stop­niu niż do­tych­czas lu­dzie za­częli my­śleć o biz­ne­sie i mo­dzie. Wie­lu ma­rzy­ło o tym, by spe­łnić się jako wy­na­laz­ca, wie­lu było go­to­wych po­świ­ęcić nie­mal wszyst­ko, by cho­ćby o mi­li­metr przy­bli­żyć ludz­ko­ść do kom­for­tu i cy­wi­li­za­cji. Jed­na z mo­ich ulu­bio­nych ksi­ążek, au­tor­stwa Ju­lie Halls, nosi ty­tuł In­ven­tions That Didn’t Chan­ge the World . Zgro­ma­dzo­no tam opi­sy pa­ten­tów, któ­re nie zro­bi­ły ka­rie­ry: uchwyt na cy­ga­ro przy­cze­pia­ny do ka­pe­lu­sza, żeby za­wsze mieć je pod ręką. Bar­dzo wy­my­śl­ny cy­lin­der, jed­nym ru­chem za­mie­nia­ny w me­lo­nik. But z ob­ro­to­wym ob­ca­sem, dzi­ęki cze­mu mo­żna go było prze­kręcić, gdy ja­kaś jego część się zu­ży­je. Te­raz mo­że­my się z nich śmiać, ale skąd ich wy­na­laz­cy mo­gli wie­dzieć, czy to nie będzie coś no­we­go, od­kryw­cze­go?

Było rów­nież ca­łkiem spo­ro wy­na­laz­ców, któ­rych za­bi­ły ich wła­sne po­my­sły.

Jed­ną z osób, któ­re po­świ­ęci­ły wszyst­ko dla idei, był Franz Re­ichelt. Mo­żna go zo­ba­czyć na kli­pie fil­mo­wym z 1912 roku do­stęp­nym w in­ter­ne­cie. Stoi i pa­trzy na zie­mię da­le­ko pod sobą. Tam­te­go lu­to­we­go dnia w Pa­ry­żu mu­sia­ło być zim­no, po­nie­waż wo­kół jego ust uno­si się mro­źna mgie­łka. Ser­ce biło mu szyb­ko i moc­no, za­pew­ne czuł je w gar­dle, ka­na­łach słu­cho­wych i opusz­kach pal­ców, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie on sam tego nie za­uwa­żył, mak­sy­mal­nie sku­pio­ny na tym, co znaj­do­wa­ło się przed nim. Na kli­pie wi­dać, że jest owi­ni­ęty spo­rym ka­wa­łkiem ma­te­ria­łu udra­po­wa­nym w spe­cjal­ny spo­sób wo­kół jego cia­ła, go­to­wy do mro­żące­go krew w ży­łach wy­czy­nu. Sko­ro już za­po­wie­dział, że to zro­bi, i ści­ągnął na miej­sce dwóch ka­me­rzy­stów, trud­no mu się było wy­co­fać. Miał wów­czas trzy­dzie­ści trzy lata i zdążył zy­skać sła­wę jako „la­ta­jący kra­wiec”. Ten dzień miał być dla Re­ichel­ta ab­so­lut­nie prze­ło­mo­wy, przy­naj­mniej taki był plan.

Jego po­my­sł po­le­gał na tym, by stwo­rzyć spa­do­chron, któ­ry otwo­rzy się, gdy­by sa­mo­lot miał się roz­bić – co w naj­wcze­śniej­szej hi­sto­rii lot­nic­twa zda­rza­ło się wła­ści­wie bez prze­rwy. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że Re­ichelt miał do­bry po­my­sł! W no­wo­cze­snych my­śliw­cach pi­lot może się ka­ta­pul­to­wać ze spa­do­chro­nem na ple­cach, je­śli sa­mo­lot ule­gnie awa­rii, tak jak to prze­wi­dział Au­striak. Pro­blem z wy­na­laz­kiem „la­ta­jące­go kraw­ca” po­le­gał na tym, że spa­do­chron prze­sze­dł te­sty wy­łącz­nie w jego miesz­ka­niu, a pi­lo­ta­mi były lal­ki upusz­cza­ne z wy­so­ko­ści su­fi­tu. Gdy Re­ichelt zwró­cił się do władz Pa­ry­ża o po­zwo­le­nie na skok z wie­ży Eif­fla, za­zna­czo­no wy­ra­źnie, że skok odda lal­ka, a nie czło­wiek. Czy już wte­dy wie­dział, że sam wy­pró­bu­je swój spa­do­chron? Czy też pó­źniej wpa­dł na ten po­my­sł? Zda­wał so­bie spra­wę z tego, że ry­zy­ku­je wła­sne ży­cie czy był ca­łko­wi­cie pew­ny swo­je­go wy­na­laz­ku?

Ka­me­rzy­sta sto­jący na zie­mi praw­do­po­dob­nie tyl­ko przez mo­ment wi­dział Re­ichel­ta le­cące­go w dół z pe­łną pręd­ko­ścią. Spa­do­chron nie otwo­rzył się.

Pó­źniej frag­ment fil­mu z au­striac­kim wy­na­laz­cą spa­da­jącym na gło­wę z wie­ży Eif­fla zo­stał po­ka­za­ny pu­blicz­no­ści ku prze­stro­dze. Szcząt­ki Fran­za Re­ichel­ta trze­ba było wy­skro­by­wać z dołu pod słyn­ną wie­żą, by móc go po­cho­wać.

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy oglądam to na­gra­nie, za­sta­na­wiam się, jak da­le­ko by­ła­bym w sta­nie po­su­nąć się dla cze­goś, co uwa­żam za do­bry po­my­sł. Czy po­świ­ęci­ła­bym ży­cie dla idei? Gdy Re­ichelt stał na kra­wędzi wie­ży Eif­fla i pa­trzył w dół, z mro­źnym obło­kiem wy­do­by­wa­jącym się z jego ust i tęt­nem, któ­re czuł w uszach, chy­ba mu­siał przez chwi­lę roz­wa­żać, czy dla cze­goś ta­kie­go war­to umie­rać. A może ge­nial­ny po­my­sł czy­ni nas śle­py­mi i głu­chy­mi na kry­ty­kę i kontr­ar­gu­men­ty? Dla­cze­go Re­ichelt rzu­cił się w dół z wy­so­ko­ści pi­ęćdzie­si­ęciu sied­miu me­trów? Kto robi coś ta­kie­go? Czy­żby „la­ta­jący kra­wiec” po pro­stu osza­lał? Zwy­czaj­nie po­stra­dał zmy­sły?

Kie­dy do­ko­nu­je­my wiel­kie­go od­kry­cia, może się chy­ba zda­rzyć, że tra­ci­my kon­takt z kon­wen­cja­mi i za­sa­da­mi; zresz­tą ca­łkiem mo­żli­we, iż jest to nie­zbęd­ne, by wpa­ść na do­bry po­my­sł. Jed­no­cze­śnie zy­sku­je­my sil­ne po­czu­cie oświe­ce­nia, do­świad­cze­nie po­zna­nia cze­goś wa­żne­go, co za­głu­sza inne emo­cje, ta­kie jak strach. Na przy­kład w chwi­li, gdy grec­ki ma­te­ma­tyk Ar­chi­me­des do­ko­nał jed­ne­go ze swo­ich naj­wi­ęk­szych od­kryć, zu­pe­łnie nie przej­mo­wał się tym, że jest nagi w miej­scu pu­blicz­nym.

Kie­dy kil­ka lat temu by­łam na Sy­cy­lii, od­wie­dzi­łam miej­sce, gdzie do­zna­no jed­ne­go z naj­słyn­niej­szych na świe­cie olśnień. Na sa­mym kra­ńcu wy­spy po­ło­żo­nej na po­łu­dnio­wy za­chód od kon­ty­nen­tal­nej części Włoch – do­kład­nie tak, na pi­łce no­żnej opar­tej o wło­ski but – w mia­stecz­ku o na­zwie Sy­ra­ku­zy wy­na­jęłam miesz­ka­nie z ta­ra­sem na da­chu. W mie­ście, któ­re wie­le ty­si­ęcy lat temu za­ło­ży­li Gre­cy, czy­ni­ąc z nie­go sto­li­cę wy­spy, znaj­du­ją się za­rów­no grec­ki te­atr, w któ­rym w cie­płe let­nie wie­czo­ry wy­sta­wia­ne są ope­ry, jak i po­zo­sta­ło­ści po świ­ąty­niach sprzed dwóch i pół ty­si­ąca lat. W sta­ro­żyt­no­ści było to wspa­nia­łe i wa­żne mia­sto, któ­re wie­lo­krot­nie od­wie­dzał wy­bit­ny fi­lo­zof Pla­ton. Te­raz jest je­dy­nie ma­le­ńką plam­ką na ma­pie Włoch, z dala od cen­trum wła­dzy.

Pod­czas tych ocie­ka­jących po­tem dni w Sy­ra­ku­zach, z tem­pe­ra­tu­rą w cie­niu do­cho­dzącą do czter­dzie­stu stop­ni, na­gle sta­ło się dla mnie ca­łkiem lo­gicz­ne, że ko­muś mo­gło przy­jść do gło­wy biec bez ubra­nia przez całe mia­sto. Bo dwa ty­si­ące dwie­ście lat temu coś ta­kie­go zro­bił wła­śnie Ar­chi­me­des.

Hie­ron II, któ­ry w tam­tym cza­sie był kró­lem Sy­ra­kuz, za­mó­wił dla sie­bie nową ko­ro­nę, ale po­dej­rze­wał, że złot­nik ukra­dł część zło­ta, któ­re otrzy­mał, by wy­ko­nać zle­ce­nie, i za­stąpił je sre­brem. Oczy­wi­ście, mo­żna było sto­pić część pi­ęk­nej ko­ro­ny, żeby to spraw­dzić, ale w ten spo­sób znisz­czy­li­by ją bez­pow­rot­nie. Poza tym król by­łby moc­no zi­ry­to­wa­ny, gdy­by jed­nak oka­za­ło się, że ko­ro­na w ca­ło­ści zo­sta­ła wy­ko­na­na ze zło­ta. I dla­te­go Hie­ron II zwró­cił się do swo­je­go za­ufa­ne­go uczo­ne­go Ar­chi­me­de­sa, któ­ry był naj­wi­ęk­szym ma­te­ma­ty­kiem tam­tych cza­sów, ba!, któ­ry wci­ąż jest uwa­ża­ny za jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych uczo­nych. To on ob­li­czył war­to­ść licz­by pi i stwo­rzył wzór na ob­li­cza­nie po­wierzch­ni koła i kuli, o czym po dziś dzień uczy­my się w szko­le. Wy­na­la­zł rów­nież wie­le ma­szyn do obro­ny Sy­ra­kuz, któ­re w tam­tych cza­sach były li­czącym się mia­stem, a co za tym idzie sta­no­wi­ły smacz­ny kąsek dla chci­wych wro­gów.

Za­sta­na­wia­jąc się, jak roz­wi­ązać pro­blem z kró­lew­ską ko­ro­ną, Ar­chi­me­des wró­cił do domu, żeby za­żyć kąpie­li. I kie­dy tak le­żał w wan­nie, na­gle zro­zu­miał, że woda, któ­rą wy­pa­rł, od­po­wia­da ob­jęto­ści i ci­ęża­ro­wi jego cia­ła i że ma­te­ria­ły o wi­ęk­szej gęsto­ści, jak zło­to, wy­pie­ra­ją mniej wody od ma­te­ria­łów, któ­re są lżej­sze, jak czło­wiek – i sre­bro. W jed­nej chwi­li zna­la­zł roz­wi­ąza­nie. Mo­że­my so­bie te­raz wy­obra­zić Ar­chi­me­de­sa, któ­ry do­zna­je olśnie­nia pod­czas kąpie­li. Od­kry­cie było dla nie­go ta­kim prze­ło­mem, że na­tych­miast wy­sko­czył z wan­ny i ca­łkiem nagi, ocie­ka­jący wodą bie­gł uli­ca­mi Sy­ra­kuz, wo­ła­jąc „Eu­re­ka! Eu­re­ka!”. Nie­mal sły­sza­łam echo tego ra­do­sne­go okrzy­ku, kie­dy cho­dzi­łam po jego ro­dzin­nym mie­ście, po­cąc się nie­mi­ło­sier­nie. A co do ko­ro­ny, to rze­czy­wi­ście mia­ła do­miesz­kę sre­bra, za co zło­dziej zo­stał przy­kład­nie uka­ra­ny.

To dla­te­go Gre­cy wie­rzy­li, że po­my­sły zsy­ła­ją im bo­go­wie – po­nie­waż po­ja­wia­ły się na­gle, ni z tego, ni z owe­go, jak Kot z Che­shi­re w Ali­cji z Kra­iny Cza­rów, któ­ry za­ska­ku­je swo­im uśmie­chem, pa­trząc na nas z ga­łęzi drze­wa, kie­dy naj­mniej się tego spo­dzie­wa­my. Na­wet dzi­siaj to, w jaki spo­sób do­bry po­my­sł może na­gle wpa­ść do gło­wy, wy­da­je się czy­stą ma­gią. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji wie­rzo­no, że po­my­sły przy­cho­dzą lu­dziom do gło­wy po­przez swe­go ro­dza­ju in­spi­ro­wa­ny obłęd. W tam­tych cza­sach roz­ró­żnia­no czte­ry ro­dza­je obłędu – któ­rych, na­wia­sem mó­wi­ąc, nie spo­sób po­rów­ny­wać do po­wa­żnej cho­ro­by psy­chicz­nej, unie­mo­żli­wia­jącej uczest­ni­cze­nie w ży­ciu spo­łecz­nym.

Gre­cy twier­dzi­li, że ist­nie­je obłęd pro­fe­tycz­ny i ry­tu­al­ny, oba zwi­ąza­ne z prak­ty­ka­mi re­li­gij­ny­mi, oraz obłęd ero­tycz­ny, któ­ry roz­po­zna­je u sie­bie wie­lu za­ko­cha­nych. Czwar­tym ro­dza­jem obłędu był ten zsy­ła­ny przez muzy – obłęd po­etyc­ki, obłęd będący źró­dłem do­brych po­my­słów. Po­nie­waż otrzy­ma­li­śmy in­spi­ra­cję, tra­fi­ło nam się nie­by­wa­łe szczęście spoj­rze­nia na daną spra­wę z bo­skiej per­spek­ty­wy. Dzie­wi­ęć muz olim­pij­skich było cór­ka­mi Mne­mo­sy­ne, bo­gi­ni pa­mi­ęci, i naj­po­tężniej­sze­go z bo­gów, Zeu­sa. We­dług hi­sto­ry­ka He­zjo­da dzie­wi­ęć po­sta­ci ko­bie­cych było po­wi­ąza­nych z kon­kret­ny­mi dzie­dzi­na­mi sztu­ki: Kal­lio­pe opie­ko­wa­ła się po­ezją epic­ką, Klio hi­sto­rią, Era­to po­ezją mi­ło­sną, Eu­ter­pe po­ezją li­rycz­ną, Mel­po­me­ne tra­ge­dią i śpie­wem, Po­li­hym­nia pie­śnią i po­ezją chó­ral­ną, Ta­lia ko­me­dią, Terp­sy­cho­ra ta­ńcem, a Ura­nia astro­no­mią. Jed­nak w cza­sach Ar­chi­me­de­sa muzy nie mia­ły „spe­cja­li­za­cji”, były po pro­stu dzie­wi­ęcio­ma sio­stra­mi (we­dług nie­któ­rych po­dań tyl­ko trze­ma), któ­re dzie­li­ły się z lu­dźmi bo­ską in­spi­ra­cją. A mat­ką muz i źró­dłem wszyst­kich dzie­dzin sztu­ki była pa­mi­ęć. Aż kusi, by wy­ci­ągnąć z tego taki mo­rał: bez wie­dzy o tym, co było, trud­no stwo­rzyć coś no­we­go. Bez pa­mi­ęci nie jest mo­żli­wa kre­atyw­no­ść.

Tam­te­go lata, gdy od­wie­dza­łam Sy­ra­ku­zy, Sa­turn i Ksi­ężyc mie­li spo­tka­nie; szcze­gól­nie bli­sko sie­bie zna­le­źli się 6 lip­ca. Mo­głam ob­ser­wo­wać ich nie­bia­ński ta­niec ze swo­je­go punk­tu wi­do­ko­we­go – ta­ra­su na da­chu domu. Gdy­bym żyła sze­śćset lat wcze­śniej, w epo­ce re­ne­san­su, za­pew­ne wie­rzy­ła­bym, że taka kon­ste­la­cja jest za­po­wie­dzią no­wych, wy­jąt­ko­wo twór­czych cza­sów. W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie w sa­mym środ­ku zimy ob­cho­dzo­no świ­ęto ku czci boga Sa­tur­na, tak zwa­ne sa­tur­na­lia, trwa­jący cały ty­dzień kar­na­wał, pod­czas któ­re­go wszyst­ko sta­wa­ło na gło­wie: na krót­ką chwi­lę nie­wol­ni­cy zaj­mo­wa­li miej­sca pa­nów. Sa­turn był bo­giem sta­ran­nie wy­re­ży­se­ro­wa­ne­go cha­osu, wy­jąt­ków od re­gu­ły i fry­wol­no­ści. Ale w re­ne­san­sie coś się sta­ło z Sa­tur­nem, gdy wło­ski hu­ma­ni­sta Mar­si­lio Fi­ci­no za­czął mó­wić o pla­ne­cie na dwo­rze ksi­ęcia Ko­smy I Me­dy­ce­usza.

Flo­ren­cję ko­ńca XV wie­ku chęt­nie na­zy­wa się ko­leb­ką sztu­ki wspó­łcze­snej, ba!, rów­nie do­brze mo­że­my ją ogło­sić re­ne­san­so­wą sto­li­cą kre­atyw­no­ści. To tu­taj Me­dy­ce­usze sku­pi­li wo­kół sie­bie in­te­lek­tu­ali­stów i ar­ty­stów, by wspól­nie z nimi opie­wać uro­ki ży­cia i pi­ęk­na. Fi­ci­no, głów­ny my­śli­ciel na dwo­rze Me­dy­ce­uszów, po­świ­ęcił dużą część swo­je­go ży­cia na prze­tłu­ma­cze­nie dzieł Pla­to­na z gre­ki na ła­ci­nę, by udo­stęp­nić i przy­bli­żyć go so­bie wspó­łcze­snym. Pla­ton opi­su­je, w jaki spo­sób wie­dza jest w nas ukry­ta od uro­dze­nia, jako na­uka po­cho­dząca ze świa­ta nie­ma­te­rial­ne­go, świa­ta idei. Jesz­cze przed uro­dze­niem wie­my wszyst­ko, co po­trze­bu­je­my wie­dzieć. We­dług nie­go na­uka po­le­ga na umie­jęt­no­ści przy­po­mnie­nia so­bie tych abs­trak­cyj­nych po­jęć i idei: zy­skać wie­dzę o świe­cie to jak wy­jść z ciem­nej ja­ski­ni i wresz­cie uj­rzeć sło­ńce. Pla­ton był rów­nież za­fa­scy­no­wa­ny po­zor­nie ma­gicz­ny­mi po­wi­ąza­nia­mi, ja­kie uda­ło się wy­ka­zać grec­kie­mu fi­lo­zo­fo­wi i ma­te­ma­ty­ko­wi Pi­ta­go­ra­so­wi mi­ędzy ma­te­ma­ty­ką a mu­zy­ką. W re­ne­san­sie lu­dzi in­te­re­so­wa­ły rów­nież wy­obra­że­nia Pi­ta­go­ra­sa do­ty­czące za­le­żno­ści ma­te­ma­tycz­nych, któ­re traf­nie opi­sy­wa­ły re­la­cje mi­ędzy or­bi­ta­mi pla­net, oraz jego en­tu­zja­stycz­ne wy­po­wie­dzi o „mu­zy­ce sfer”, mu­zy­ce z ko­smo­su.

W re­ne­san­sie po­wszech­nie wie­rzo­no w astro­lo­gię i al­che­mię. Na­wet słyn­ni astro­no­mo­wie Ty­cho Bra­he i Jo­han­nes Ke­pler za pie­ni­ądze sta­wia­li ho­ro­sko­py. W tym okre­sie prze­jścio­wym mi­ędzy re­li­gij­nie zdo­mi­no­wa­nym śre­dnio­wie­czem a cza­sa­mi no­wo­żyt­ny­mi lu­dzie żyli w pó­łma­gicz­nym wszech­świe­cie, w któ­rym ist­nia­ły nie­wi­docz­ne wpły­wy mi­ędzy Ko­smo­sem a nami na Zie­mi, ta­jem­na zaś wie­dza i po­wi­ąza­nia były ukry­te w ro­śli­nach, zwie­rzętach, ka­mie­niach, pla­ne­tach i gwiaz­dach. To, że Sa­turn na­praw­dę mógł wpły­nąć na na­strój ar­ty­sty lub na­ukow­ca, w XV wie­ku nie wy­da­wa­ło się ni­czym dziw­nym. Na­stęp­nie stał się pla­ne­tą ar­ty­stów i bo­giem kre­atyw­no­ści. Jed­no­cze­śnie Sa­turn zy­skał kon­tro­lę nad me­lan­cho­lią, któ­rą Ary­sto­te­les opi­sy­wał jako klu­czo­wą dla kre­atyw­no­ści. „Wszy­scy lu­dzie, któ­rzy wy­ró­żni­li się bądź w fi­lo­zo­fii, bądź w po­li­ty­ce, bądź w po­ezji, albo w sztu­ce i umie­jęt­no­ściach, byli jak się zda­je me­lan­cho­li­ka­mi” – za­uwa­żył grec­ki fi­lo­zof już w IV wie­ku przed Chry­stu­sem.

Fi­ci­no prze­ło­żył nie tyl­ko Pla­to­na, lecz ta­kże egip­skie­go mi­sty­ka Her­me­sa Tri­sme­gi­sto­sa, któ­ry w re­ne­san­sie był uwa­ża­ny za jed­ne­go z głów­nych fi­lo­zo­fów (choć dziś nie bez po­wo­du zo­stał za­po­mnia­ny). W ten spo­sób ży­dow­ski mi­sty­cyzm, mi­sty­cyzm licz­bo­wy i teo­ria idei Pla­to­na zmie­sza­ły się z prze­my­śle­nia­mi Ary­sto­te­le­sa na te­mat kre­atyw­ne­go me­lan­cho­li­ka. W prze­kła­dach Fi­ci­no świat jest pe­łen ta­jem­nych po­wi­ązań i ma­gii liczb, a ar­ty­stycz­ne in­spi­ra­cje i idee oraz ciem­na me­lan­cho­lia po­cho­dzą z pla­ne­ty Sa­turn, na­zwa­nej tak na cze­ść jed­ne­go z naj­po­tężniej­szych bo­gów sta­ro­żyt­nej Gre­cji, syna Kro­no­sa, boga cza­su. Fi­ci­no i Me­dy­ce­usze zna­le­źli się w epo­ce prze­wro­tów; trwa­jąca wie­le ty­si­ęcy lat chrze­ści­ja­ńska tra­dy­cja w re­ne­san­sie ule­gła za­sad­ni­czym zmia­nom. Przy­szło­ść na­gle sta­ła się prze­ra­ża­jąco otwar­ta, wol­na od bez­piecz­ne­go uści­sku au­to­ry­te­tów re­li­gij­nych. W pew­nym sen­sie żyli w nie­ko­ńczącym się kar­na­wa­le, a Sa­turn zo­stał sym­bo­lem trwa­łych zmian. Ar­ty­ści, na­ukow­cy i po­li­ty­cy za­jęli się kszta­łto­wa­niem świec­kie­go świa­ta, co było dość pa­ra­dok­sal­ne we wszech­świe­cie, któ­ry po­strze­ga­li jako rządzo­ny przez ma­gicz­ne siły i sym­bo­le. Al­che­mi­cy, cza­ro­dzie­je i ar­ty­ści do­szli do wnio­sku, że mogą ma­ni­pu­lo­wać po­wi­ąza­nia­mi we wszech­świe­cie i roz­gry­wać je na swo­ją ko­rzy­ść, rządzić w bo­ski spo­sób. Od­tąd me­ga­lo­ma­nia sta­ła się na­tu­ral­ną częścią na­szej kul­tu­ry, w któ­rej wcze­śniej ide­ałem była po­ko­ra. Ci nowi me­ga­lo­ma­ńscy twór­cy no­wo­żyt­ni byli więc prze­ko­na­ni, że ich idee wy­wo­dzą się z pla­ne­ty Sa­turn, co rów­nież, jak twier­dził Fi­ci­no, wy­wo­ła u nich głębo­ką me­lan­cho­lię.

Szek­spir do­brze o tym wie­dział, gdy w 1611 roku pi­sał Bu­rzę. To ostat­nia sztu­ka, któ­rą stwo­rzył przed swo­ją śmier­cią. Opo­wia­da ona o ar­ty­ście i cza­ro­dzie­ju, któ­rzy tra­fia­ją na małą wy­spę i za­czy­na­ją nią rządzić. Jest z nimi rów­nież cór­ka cza­ro­dzie­ja Mi­ran­da (Mi­ran­da to imię wy­my­ślo­ne przez Szek­spi­ra, ozna­cza­jące cud). Wie­lu uwa­ża, że pier­wo­wzo­rem Pro­spe­ra jest sam Szek­spir, któ­ry był już wów­czas sta­rze­jącym się (jak na owe cza­sy) ar­ty­stą. W cza­sie, gdy po­wsta­wa­ła Bu­rza, Sa­turn uró­sł do ran­gi pla­ne­ty ab­so­lut­nie naj­wa­żniej­szej dla ar­ty­stycz­nych in­spi­ra­cji; dla li­de­rów po­li­tycz­nych, na­ukow­ców, al­che­mi­ków i ar­ty­stów, ta­kich jak naj­wy­bit­niej­szy an­giel­ski dra­ma­turg. Tym sa­mym w Bu­rzy Szek­spir spo­pu­la­ry­zo­wał po­stać, któ­ra była do­brze zna­na w re­ne­san­sie. By móc prak­ty­ko­wać sztu­kę i ma­gię, Pro­spe­ro kon­tro­lu­je ma­łe­go elfa. Ariel jest du­chem po­wie­trza, a jego imię w tłu­ma­cze­niu z he­braj­skie­go ozna­cza „lew Boga”. Dla szes­na­sto­wiecz­nej pu­blicz­no­ści ta dwu­płcio­wa la­ta­jąca po­stać sta­no­wi­ła zna­jo­my wi­dok. Al­che­mi­cy mó­wi­li o pi­ątym ży­wio­le albo ma­gicz­nym skład­ni­ku, ja­kim była rtęć, me­tal la­ta­jące­go boga Her­me­sa, po­sła­ńca bo­gów, ojca Her­ma­fro­dy­ty, któ­ry rządził wszyst­kim, co „po­mi­ędzy”. Był to ab­so­lut­nie za­sad­ni­czy ele­ment, kie­dy al­che­mi­cy chcie­li de­cy­do­wać o ży­ciu i śmier­ci. W re­ne­san­sie ist­nia­ło wie­le źró­deł ar­ty­stycz­nych in­spi­ra­cji lub in­tu­icji na­uko­wej, któ­re mo­gły spły­nąć na wy­bra­ńców za­rów­no po­przez Her­me­sa, Arie­la, muzę albo bez­po­śred­nio z Sa­tur­na. Po­dob­ne my­śli Szek­spir roz­rzu­cił na kar­tach swo­jej sztu­ki, zy­sku­jąc duże uzna­nie czy­tel­ni­ków. Do dzi­siaj zresz­tą mó­wi­my o tym, że ktoś czer­pie in­spi­racje. Sło­wo po­cho­dzi od ła­ci­ńskie­go in­spi­ra, to zna­czy „wdy­chać”. Coś wni­ka w nas ra­zem z po­wie­trzem, ja­kiś Ariel, duch, któ­ry na­pe­łnia nas no­wym zro­zu­mie­niem. I w pew­nym sen­sie wci­ąż w to wie­rzy­my: po­my­sły przy­cho­dzą do gło­wy zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­nie, w nie­mal ma­gicz­ny spo­sób, i dają ener­gię. To tak, jak­by­śmy otwo­rzy­li okno i wpu­ści­li do po­ko­ju rze­śkie, świe­że po­wie­trze.

Ale sko­ro nie wie­rzy­my już w du­chy po­wie­trza, to skąd wła­ści­wie bio­rą się po­my­sły?

Pro­wa­dzo­no ba­da­nia nad na­gły­mi olśnie­nia­mi. W neu­rop­sy­cho­lo­gii ist­nie­je na­wet od­ręb­na dzie­dzi­na ba­dań po­świ­ęco­na tego ro­dza­ju do­świad­cze­niom. Do pew­ne­go stop­nia da się wy­ja­śnić, dla­cze­go Ar­chi­me­des bie­gał goły i we­so­ły po Sy­ra­ku­zach.

Rolf Re­ber jest pro­fe­so­rem psy­cho­lo­gii ko­gni­tyw­nej na Uni­wer­sy­te­cie w Oslo. On i jego ze­spół stwo­rzy­li bazę da­nych skła­da­jącą się z ośmiu­set olśnień, a te­raz ana­li­zu­ją ich pod­sta­wo­we ele­men­ty.

– Mózg szyb­ciej prze­twa­rza wszyst­ko, co już zna­my, a to z ko­lei za­pew­nia nam do­bre sa­mo­po­czu­cie. Szyb­kie my­śle­nie jest przy­jem­ne, na­to­miast wol­ne – już nie tak bar­dzo. Ba­da­nia wska­zu­ją, że ta po­trze­ba wzra­sta, kie­dy znaj­dzie­my się w nie­pew­nej sy­tu­acji. Brak po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa spra­wia, że bar­dziej lu­bi­my po­wtó­rze­nia, po­nie­waż wte­dy mó­zgo­wi ła­twiej się pra­cu­je. Swo­ją dro­gą – za­dzi­wia­jące, jak bar­dzo lu­bi­my po­wtó­rze­nia. Lu­bi­my pro­sto­tę i sys­te­my, któ­re są dla nas zro­zu­mia­łe – tłu­ma­czy Re­ber.

Na­ukow­cy od­kry­li, że kie­dy po­wta­rza­my ja­kieś twier­dze­nie, wy­da­je nam się ono praw­dziw­sze. Gdy­by ba­da­ni do­świad­czy­li sko­ku w per­cep­cji i jesz­cze szyb­ciej za­uwa­ży­li po­wtó­rze­nie – szyb­kie my­śle­nie – po­strze­ga­li­by je jako jesz­cze praw­dziw­sze niż wcze­śniej. Ten skok w per­cep­cji jest jed­nym z pod­sta­wo­wych kom­po­nen­tów olśnie­nia. Na Uni­wer­sy­te­cie w Ba­zy­lei ba­da­nym ochot­ni­kom po­ka­za­no ko­lo­ro­we sło­wa na ko­lo­ro­wym tle, któ­re mniej lub bar­dziej kon­tra­sto­wa­ło z za­pi­sa­ny­mi wy­ra­za­mi. Naj­pierw po­zwo­lo­no im kil­ka razy spoj­rzeć na wy­ra­zy za­pi­sa­ne z ni­skim kon­tra­stem, któ­re trud­no było od­czy­tać. Na­stęp­nie za­pre­zen­to­wa­no im te same sło­wa z wy­so­kim kon­tra­stem. Po­nie­waż te sło­wa ła­twiej było zro­zu­mieć, u ba­da­nych po­ja­wi­ło się coś w ro­dza­ju olśnie­nia. Co za­ska­ku­jące, zda­nia, któ­re wów­czas od­czy­ta­li, po­strze­ga­li jako praw­dziw­sze od tych nie­wy­ra­źnych.

– Za­dzi­wia­jące jest to, że po­wta­rza­nie ja­kie­goś twier­dze­nia spra­wia, że uwa­ża­my je za praw­dziw­sze, choć nie­ko­niecz­nie tak jest w rze­czy­wi­sto­ści. W ana­lo­gicz­ny spo­sób olśnie­nie wy­da­je się za­sad­ni­czo praw­dzi­we – za­uwa­ża Re­ber.

Ba­da­cze chcie­li do­kład­niej zgłębić ten te­mat i przed­sta­wi­li fa­łszy­we twier­dze­nia w for­mie ana­gra­mów, to zna­czy słów z po­prze­sta­wia­ny­mi li­te­ra­mi. Ba­da­nym pre­zen­to­wa­no na przy­kład na­stępu­jące twier­dze­nie: „Na Ksi­żęy­cu jest po­nad sto ty­si­ęcy kra­te­rów”. Ci, któ­rym uda­ło się roz­wi­ązać ana­gram – w tym przy­pad­ku cho­dzi­ło o Ksi­ężyc – byli bar­dziej skłon­ni wie­rzyć w praw­dzi­wo­ść twier­dze­nia, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści jest ono fa­łszy­we (na Ksi­ęży­cu za­re­je­stro­wa­no nie­co po­nad pięć ty­si­ęcy kra­te­rów). W ten spo­sób na­ukow­cy udo­wod­ni­li, że po­czu­cie praw­dy sta­je się sil­niej­sze, kie­dy wi­ąże się z do­świad­cze­niem typu „aha!”. Ozna­cza to, że po­tra­fi­my szyb­ko uwie­rzyć w coś, co jest wie­rut­nym kłam­stwem, je­śli tyl­ko uświa­do­mi­my so­bie, że wła­śnie do­zna­li­śmy olśnie­nia.

W po­dob­nym ba­da­niu ochot­ni­kom po­ka­za­no zdjęcie przed­mio­tu, któ­re po­cząt­ko­wo było nie­ostre, a stop­nio­wo sta­wa­ło się co­raz wy­ra­źniej­sze. Na­ukow­cy za­ob­ser­wo­wa­li wów­czas po­zy­tyw­ny sku­tek dzi­ęki ak­tyw­no­ści mi­ęśni od­po­wia­da­jących za uśmiech, coś w ro­dza­ju nie­śmia­łe­go uśmie­chu Kota z Che­shi­re : ak­tyw­no­ść tych mi­ęśni zbie­gła się w cza­sie z tym, że ba­da­ni byli w sta­nie zi­den­ty­fi­ko­wać obiek­ty, na któ­re pa­trzy­li. W ten spo­sób ucze­ni wy­ka­za­li, że uwo­dzi­ciel­ska przy­jem­no­ść z olśnie­nia jest re­ak­cją au­to­ma­tycz­ną.

– Lu­bi­my to, co pły­nie, a olśnie­nia są mo­men­ta­mi wzmo­żo­ne­go prze­pły­wu – wy­ja­śnia Re­ber.

Olśnie­nie cha­rak­te­ry­zu­ją trzy ce­chy: przy­cho­dzi na­gle, wy­da­je się praw­dzi­we, spra­wia przy­jem­no­ść. Daje po­czu­cie, że pro­blem zo­stał roz­wi­ąza­ny, ostat­ni ele­ment ukła­dan­ki tra­fił na swo­je miej­sce. Na­gle to, o czym my­śli­my, na­bie­ra sen­su. Nie­spo­dzie­wa­nie coś, cze­go do ko­ńca nie poj­mo­wa­li­śmy, sta­je się zro­zu­mia­łe. Olśnie­nie za­kła­da lek­ko­ść, a my to lu­bi­my: w ko­ńcu do­cie­ra­my do me­ri­tum albo coś uka­zu­je nam się w in­nym świe­tle.

Olśnie­nie może przy­po­mi­nać zro­zu­mie­nie dzia­ła­nia ma­te­ma­tycz­ne­go albo na­głą de­cy­zję o prze­jściu na we­ge­ta­ria­nizm. Albo sy­tu­ację, w któ­rej nie­spo­dzie­wa­nie do­cie­ra do nas, że Opo­wie­ści z Na­rnii są opar­te na Bi­blii. Olśnie­niem mo­żna na­zwać chwi­lę, gdy zda­je­my so­bie spra­wę z tego, że Tho­mas An­der­son, bo­ha­ter kul­to­we­go kla­sy­ka Ma­trix, zo­stał uwi­ęzio­ny w wy­ge­ne­ro­wa­nym kom­pu­te­ro­wo świe­cie rządzo­nym przez złe ma­szy­ny. Albo gdy zro­zu­mie­my żart lub grę słów. Po­my­śl­cie o kimś z pu­blicz­no­ści, kto ogląda stand-up i po­trze­bu­je do­dat­ko­wych dzie­si­ęciu se­kund na zro­zu­mie­nie żar­tu. Na­gle twarz się roz­pro­mie­nia i – wy­ra­źnie spó­źnio­ny – po­ja­wia się śmiech. Żar­ty bar­dzo często są olśnie­nia­mi. O do­świad­cze­niu typu „aha!” mo­że­my mó­wić rów­nież w sy­tu­acji, gdy na­gle do­cie­ra do nas, że ist­nie­je tyl­ko jed­no mo­żli­we wy­tłu­ma­cze­nie tego, co nas ostat­nio spo­tka­ło: nasz part­ner po­zo­sta­je w in­nym zwi­ąz­ku. Na­gle wszyst­ko sta­je się zro­zu­mia­łe. Spo­gląda­my na spra­wę z in­nej per­spek­ty­wy.

– Za­pew­ne tego typu olśnie­nia, po­le­ga­jące na od­kry­ciu zdra­dy part­ne­ra, nie są przy­jem­ne, a jed­nak uczu­cie, że na­resz­cie wszyst­kie ele­men­ty ukła­dan­ki zna­la­zły się na swo­im miej­scu, na­da­je sens i płyn­no­ść, w prze­ci­wie­ństwie do wszyst­kich kłamstw i nie­spój­nych hi­sto­rii, któ­re się ze sobą nie zga­dza­ły. W ten spo­sób two­rzy się rów­no­wa­ga mi­ędzy dys­kom­for­tem spo­wo­do­wa­nym bo­le­sną świa­do­mo­ścią zdra­dy a ulgą wy­ni­ka­jącą ze zro­zu­mie­nia cze­goś, co do­tąd było nie­ja­sne – tłu­ma­czy Re­ber.

To samo dzie­je się, kie­dy wy­cho­dzi­my z eg­za­mi­nu i na­gle so­bie uświa­da­mia­my, że źle od­po­wie­dzie­li­śmy na py­ta­nie. Oczy­wi­ście, per­spek­ty­wa ob­la­nia eg­za­mi­nu nie jest miła, ale ten dys­kom­fort re­kom­pen­su­je przy­jem­no­ść wy­ni­ka­jąca ze zro­zu­mie­nia cze­goś, co wcze­śniej było nie­zro­zu­mia­łe.

Naj­wy­ra­źniej my, lu­dzie, lu­bi­my ro­zu­mieć, nada­wać zna­cze­nie i obej­mo­wać ca­ło­ść. I lu­bi­my hi­sto­rie, któ­re mie­lą się i mie­lą, by uzy­skać kon­tekst. Ozna­cza to rów­nież, że teo­rie spi­sko­we i prze­sądy będą nam się wy­da­wa­ły do przy­jęcia, je­śli do­kład­niej im się nie przyj­rzy­my, po­nie­waż za­do­wo­le­nie wy­ni­ka­jące z ła­two­ści ich zro­zu­mie­nia daje sil­ne po­czu­cie, że są praw­dzi­we. A za­tem szyb­kie my­śle­nie może ła­two da­wać fa­łszy­we re­zul­ta­ty. Wgląd może wy­da­wać nam się tak praw­dzi­wy i przy­jem­ny, tak wła­ści­wy i przy­ćmie­wa­jący wszyst­ko inne, że rzu­ca­my się z wie­ży Eif­fla, nie bo­jąc się kon­se­kwen­cji: prze­cież wie­my na pew­no, że po­le­ci­my!

Osiem­set olśnień ze­bra­nych przez Rol­fa Re­be­ra i jego ze­spół zo­sta­ło po­se­gre­go­wa­nych na wie­le spo­so­bów. Za­ob­ser­wo­wa­no mi­ędzy in­ny­mi, że mężczy­źni częściej do­zna­ją olśnień sami, na­to­miast ko­bie­ty ra­zem z in­ny­mi.

– Ze zgro­ma­dzo­ne­go przez nas ma­te­ria­łu wy­ni­ka rów­nież, iż znacz­na część lu­dzi do­świad­cza olśnień w cza­sie pod­ró­ży, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że wów­czas spo­gląda­ją na swo­je ży­cie z in­nej per­spek­ty­wy. Ale wła­ści­wie ro­bi­my to nie­ustan­nie. Szu­ka­my wzo­rów we wszyst­kim, co nas ota­cza. Pa­trzy­my na chmu­rę i kon­sta­tu­je­my, że przy­po­mi­na nam twarz. Czy­ta­my wia­do­mo­ści w ga­ze­cie i wy­my­śla­my teo­rie spi­sko­we na te­mat władz. Na­uko­we my­śle­nie ta­kże po­le­ga na szu­ka­niu wzo­rów, po­dob­nie zresz­tą jak my­śle­nie re­li­gij­ne i ma­gicz­ne – twier­dzi Re­ber.

Wy­wo­ła­nie olśnie­nia u in­nych wca­le nie jest tak trud­ne, jak się wy­da­je: wie­le hol­ly­wo­odz­kich sce­na­riu­szy jest wy­pe­łnio­nych ma­ły­mi „bo­nu­sa­mi” w po­sta­ci do­świad­czeń typu „aha!”, któ­rych ce­lem jest wy­wo­ła­nie u pu­blicz­no­ści za­do­wo­le­nia. Przy­jem­no­ść wi­ążąca się z olśnie­niem jest tak sil­na, że po­tra­fi rów­nież zmo­ty­wo­wać dzie­ci do na­uki.

– Z pew­nych ka­na­dyj­skich ba­dań wy­ni­ka, że ucznio­wie, któ­rzy na po­cząt­ku nie lu­bi­li ma­te­ma­ty­ki, na­bie­ra­li bar­dziej po­zy­tyw­ne­go sto­sun­ku do tego przed­mio­tu po do­zna­niu olśnień niż ci, któ­rzy ich nie do­świad­czy­li – wy­ja­śnia Re­ber.

Te­raz za­mie­rza za­jąć się ba­da­niem olśnień u dzie­ci w wie­ku od trzech–czte­rech do ośmiu lat. Pro­jekt ma trwać aż do roku 2024.

– Nie wia­do­mo, czy dzie­ci zna­ją po­jęcie olśnie­nia, co nie zmie­nia fak­tu, że go do­świad­cza­ją, a my mo­że­my pod­da­wać je te­stom przy uży­ciu zdjęć lub fil­mów. Wła­ści­wie nie wie­my, co nas cze­ka. Na przy­kład, czy dzie­ci do­zna­ją olśnień częściej niż do­ro­śli. Trud­no po­wie­dzieć, po­nie­waż nie ma ba­dań opi­su­jących, ile prze­ci­ęt­nie do­świad­czeń typu „aha!” do­zna­ją lu­dzie – opo­wia­da Re­ber.

Kil­ka ty­go­dni po roz­mo­wie z ba­da­czem olśnień sie­dzę na brze­gu łó­żka swo­jej czte­ro­let­niej cór­ki i czy­tam jej baj­kę na do­bra­noc. Jak zde­cy­do­wa­na wi­ęk­szo­ść czte­ro­lat­ków jest w sta­nie po­świ­ęcić nie­spo­ży­te ilo­ści ener­gii, by zdo­być coś słod­kie­go, i to we wszyst­kich mo­żli­wych po­sta­ciach. Je­stem ab­so­lut­nie pew­na, że po­tra­fi wy­czuć sło­dy­cze z od­le­gło­ści stu me­trów. Jej my­śli krążą wo­kół cze­ko­la­dy, li­za­ków, soku ja­błko­we­go i mio­du, cho­ciaż rzad­ko je do­sta­je. Tego wie­czo­ru na­gle spoj­rza­ła na mnie uwa­żnie, kie­dy po­chy­la­łam gło­wę nad ilu­stro­wa­nym wy­da­niem Ali­cji w Kra­inie Cza­rów i czy­ta­łam jej na głos.

– Sok z mle­ka cze­ko­la­do­we­go! – za­wo­ła­ła za­do­wo­lo­na. – Nie­złe, praw­da, mamo?

Było oczy­wi­ste, że ta kon­cep­cja spra­wi­ła jej wiel­ką przy­jem­no­ść – wresz­cie uda­ło jej się po­łączyć dwa pro­duk­ty, któ­re za­wsze do­brze sma­ku­ją, ka­żdy z osob­na, w coś zu­pe­łnie no­we­go: coś obrzy­dli­we­go.

– Wła­śnie mi to przy­szło do gło­wy. W mo­ich my­ślach – od­po­wie­dzia­ła roz­sąd­nie i z za­do­wo­le­niem, gdy spy­ta­łam ją, skąd ten po­my­sł.

Ja ze swej stro­ny nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie by­łam świad­ki­nią olśnie­nia. Nie­ste­ty cór­ce naj­wy­ra­źniej bra­ko­wa­ło wy­star­cza­jącej wie­dzy na te­mat pro­duk­cji na­po­jów chło­dzących, by wy­my­ślić coś no­we­go, na­praw­dę do­bre­go, o du­żym po­ten­cja­le ryn­ko­wym, i na szczęście nie mia­ła żad­nych kon­tak­tów w prze­my­śle spo­żyw­czym, by móc roz­po­cząć wy­twa­rza­nie soku z mle­ka cze­ko­la­do­we­go.

Chęt­nie zo­ba­czy­ła­bym, co dzia­ło się w jej mó­zgu w chwi­li, gdy wpa­dł jej do gło­wy ten dość pa­skud­na­wy po­my­sł. Oczy­wi­ście, nie ma mo­żli­wo­ści bez­po­śred­nie­go pod­pi­ęcia się do mó­zgu osób, któ­re do­zna­ją olśnie­nia, po­nie­waż zwy­kle po­ja­wia się ono bez za­po­wie­dzi i w bar­dzo dziw­nych oko­licz­no­ściach, z dala od ba­da­czy mó­zgu. Mimo to na­ukow­cy pra­cu­jący nad do­świad­cze­nia­mi typu „aha!” bar­dzo chcie­li­by wie­dzieć, co do­kład­nie dzie­je się w mo­men­cie, w któ­rym przy­cho­dzi nam do gło­wy po­my­sł (do­bry albo taki so­bie). Z tego po­wo­du opra­co­wa­li wie­le te­stów, któ­rych roz­wi­ązy­wa­nie win­no być źró­dłem olśnień po­dob­nych do tych opi­sa­nych po­wy­żej. Po­dam inny przy­kład: któ­re sło­wo łączy się z na­stępu­jący­mi wy­ra­za­mi: bita śmie­ta­na, jaz­da na ły­żwach, woda (wła­ści­wa od­po­wie­dź to lód). Albo: jak spra­wić, by po­ni­ższe rów­na­nie było po­praw­ne, zmie­nia­jąc uło­że­nie tyl­ko jed­nej za­pa­łki: IX + III = V (od­po­wie­dź brzmi: prze­nieś pio­no­wą za­pa­łkę ze zna­ku plus do cy­fry V, tak aby po­wsta­ła cy­fra VI. Dzi­ęki temu otrzy­masz rów­na­nie: IX – III = VI

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: