- promocja
Długa droga do domu - ebook
Długa droga do domu - ebook
Życie Sycylijczyka Marca de’Angela runęło dwa razy. Podczas trzęsienia ziemi w Mesynie oraz rejsu Titanikiem. Do Nowego Jorku dociera jako sierota. Doktor Charles Roy, pracujący na wyspie Elias, nie ma serca, aby odstawić Marca do sierocińca. Zabiera go ze sobą. W domu lekarza Marco poznaje Lee – jego córkę. Z czasem to, co zaczęło się jako przyjaźń, zmienia się w głębsze uczucie. To już nie sympatia. To miłość, która zmusza do trudnych wyborów. Marcowi najwłaściwsza wydaje się ucieczka. Ramiona Lee zamienia na ciemną czeluść wojny. Dziewczyna jednak nie zamierza się poddać. Wyrusza za de’Angelem do Europy. W samo serce walk i cierpienia. I chociaż wojna wreszcie dobiega kresu, podróż Lee i Marca jeszcze długo się nie skończy. Czy dadzą szansę sobie i swoim uczuciom? Czy wygra miłość, a może zwyciężą nieporozumienie i urażona duma? Czeka ich długa droga do domu…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-347-8 |
Rozmiar pliku: | 858 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Listopad 1932
Spojrzał na zegarek. Miał mnóstwo czasu. Zresztą nie planował pojawiać się w barze punktualnie. Chciał wmieszać się w tłum. Chciał obserwować, nie będąc obserwowanym.
Dotknął kieszeni na piersi. Trzymał tam zaproszenie, które udało mu się zdobyć zaledwie kilka dni temu. Nie obyło się bez problemów, ale w końcu było sporo ludzi, którzy winni mu byli przysługę. Popytał to tu, to tam. Wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy. Już kilka godzin po tym, jak zasięgnął języka w interesującej go kwestii, wiedział, do kogo się udać.
Na wspomnienie tamtej rozmowy uśmiechnął się do siebie.
Jak niewiele trzeba, żeby zaskoczyć drugiego człowieka? – pomyślał.
Zawsze myślą, że ktoś przyjdzie po coś ważnego. Zazwyczaj spodziewają się prośby o pieniądze, chociaż powinni wiedzieć, że tego mu ostatnio nie brakowało. Z innymi rzeczami też radził sobie doskonale, chociaż nie był z tego dumny.
Poza tym lubił zaskakiwać. Lubił patrzeć na niedowierzanie, jakie wówczas zaczynało malować się na twarzach jego rozmówców. Tak jak wtedy.
– Chcesz zmarnować mój dług na taką błahostkę? – Starszy, postawny mężczyzna z szeroką blizną na dłoni przeszywał go oczami, stukając palcami o mały kartonik, schowany w białej kopercie. – Mógłbyś prosić o inne rzeczy. Ważniejsze – dodał po chwili z naciskiem.
Ale on nie miał zamiaru prosić o nic innego. Nie odezwał się, tylko wyciągnął dłoń. Mężczyzna za biurkiem pochylił głowę, jakby ten ruch miał skłonić rozmówcę do zmiany zdania. Czarne oczy stojącego przed nim młodzieńca nie zdradzały emocji. Wolał nie przeciągać struny. Podniósł kopertę i podał ją gościowi.
– Nigdy nie kwestionuj moich wyborów – odezwał się Marco, chowając kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Mówił spokojnie.
Cicho.
Nigdy nie podnosił głosu. Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Wreszcie starszy jegomość zerknął na papiery równo rozłożone na blacie masywnego biurka. Czekał, aż niewygodny gość wreszcie zostawi go samego. Podniósł wzrok dopiero, kiedy usłyszał oddalające się kroki.
Marco de’Angelo wyszedł z jego gabinetu, nie oglądając się za siebie. Już dawno przekonał się, że nie warto. Tylko ludzie niepewni swego tak robią, obawiając się tego, co czai się z tyłu.
Szum fal, które z jednej strony kochał, a których z drugiej głęboko nienawidził, przywróciły go do rzeczywistości.
Tak – pomyślał – mogłem żądać innych rzeczy, ale ta była dla mnie najważniejsza.
Z westchnieniem rezygnacji usiadł na brzegu skalistego wybrzeża. Błękitne wody oceanu rozciągały się poniżej. Przyglądał się mieniącej się palecie barw. Niebieski w szerokiej gamie. Od łagodnych, prawie zielonych tonów aż do ciemnych, wręcz czarnych, które wzbudzały strach i niepewność.
Fale posuwały się najpierw powoli, a potem przyspieszały, rozbijając się o skały. Biała piana, niczym ozdoba deseru z bitej śmietany, kłębiła się na ich wierzchu.
Przyjechał tu z samego rana, kiedy drogi były prawie puste. Większość ludzi jeszcze spała. Ci, którzy spieszyli do pracy, właśnie się do niej szykowali. Turyści przekręcali się na drugi bok, odsypiając upojny wieczór poprzedniego dnia.
– Jeżeli ma pan ochotę zobaczyć coś magicznego, to warto pojechać na Big Sur – mówił z poważną miną recepcjonista. – Gwarantuję, że nic lepszego pan tu nie zobaczy. To jak smakować najlepszą wódkę. Rozkoszować się jej aromatem i ciepłem, które powoduje, kiedy przepływa przez gardło.
Nie planował spędzać wolnego czasu na plaży. Tak po prawdzie unikał jej jak diabeł święconej wody, ale zawsze przegrywał tę nierówną walkę. Ostatecznie lądował na brzegu morza albo oceanu. Szum fal go przyzywał. Wołał go z oddali.
Szeptał mu do ucha jak namiętna kochanka. Przekonywał, że utuli go w żalu, który od dekad skrywał głęboko w sercu. Nie potrafił i nie chciał pogodzić się ze stratą. Nigdy nie zapomniał. Pamiętał każdego dnia, a szum fal tylko wzmagał te wspomnienia.
– Od wieków – szepnął, rozglądając się dookoła.
Recepcjonista nie kłamał.
Kiedy zaparkował auto, mgła jeszcze delikatnie unosiła się nad urwiskiem. Stanął na jego brzegu. Niczym samobójca, który wciąż rozważał wszystkie za i przeciw. Który nie do końca przekonany był o podjętej decyzji.
Czekał na spektakl, który za chwilę miała odegrać natura. Lekki wietrzyk z wolna rozwiewał szary dym. Jego oczom ukazał się zarys majestatycznych sekwoi. Kochał drzewa. Patrzył na nie z fascynacją. Były wielkie, niewzruszone, wiekowe. Gdyby tylko mógł zrozumieć ich szumiącą mowę… Przełożyć ten szept na zrozumiały język…
Wyobrażał sobie, że opowiadają niezwykłe historie. Były świadkami niezliczonych wydarzeń. Milczące pomniki dziejów. Tak właśnie o nich myślał. Niemi świadkowie historii.
Mgła ustąpiła w jednej chwili. Promienie słoneczne rozświetliły niewyraźny poranek. Spienione fale z wściekłością i zaciętością biły o skaliste wybrzeże.
Jeden nierozważny krok.
Chwila zawahania.
Utrata równowagi mogła kosztować go życie.
Był czas, kiedy nie bardzo by się tym przejął, ale nie teraz. Nie dziś, kiedy chciał wszystko zmienić.
Dużo słyszał o tym miejscu. Recepcjonista nie kłamał. Było piękne. Porywające.
Nie dziwił się, że w pewnym sensie stało się mekką malarzy, poetów, romantyków. Przyjeżdżali tu biedni i bogaci. Ci pierwsi tylko na chwilę. Ci drudzy na stałe. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża, mijał okazałe rezydencje, należące do znanych artystów i dbających o prywatność milionerów.
Wziął głęboki oddech.
Zapach oceanu, świeżego słonego powietrza, mieszał się z bogatym aromatem kawy, który dolatywał do niego z licznych klimatycznych kawiarenek. Zerknął za siebie. W oddali majaczyła kolorowa promenada. Malutkie, wąskie uliczki już zapełniały się spacerowiczami.
Lokale serwowały wyśmienite śniadania. Galerie zachęcały do zakupów dzieł sztuki. Zawahał się na moment. Zapach kawy stawał się uwodzicielski. Przełknął ślinę. Zaburczało mu w brzuchu.
Nie, nie po to zjawił się nad oceanem. Nie przyjechał tu popijać espresso. Chciał odetchnąć. Nabrać sił przed wieczornymi wydarzeniami. Chciał uwierzyć, że wszystko się uda.
Do trzech razy sztuka – pomyślał, idąc wolno stromym brzegiem.
Gdzieś w oddali majaczyła niewyraźna ścieżka prowadząca prosto na dół, na plażę. Nie było to łatwe zejście, ale skoro inni ryzykowali, postanowił pójść za ich przykładem.
Po wyczerpującym spacerze, przecisnąwszy się w pewnym momencie przez gęsty busz, zza którego dochodził odgłos spadającego wodospadu, wreszcie znalazł się nad samym oceanem.
Był sam. Jedynym człowiek na ziemi. Tego potrzebował. Odosobnienia. Samotności. Usiadł na wielkim, zimnym, lekko wilgotnym kamieniu.
Zamknął oczy. Wsłuchał się w rytmiczny, nieustanny rytm przypływu i odpływu. Fale kołysały go niczym matka usypiająca dziecko.
Tego właśnie się obawiał.
Wspomnień, obrazów z dzieciństwa.
Za to właśnie kochał morze i jednocześnie go nienawidził.
Za przypływ bolesnych doświadczeń.
Za marzenia, że wszystko mogło skończyć się inaczej.
– Marco! Marco!
Głos matki rozbrzmiał w jego myślach.
Stała w drzwiach niewielkiego domku w Sparcie na obrzeżach Mesyny. Jak zawsze w takich chwilach podpierała się pod boki, żeby zaznaczyć zdenerwowanie, jakiego jej przysparzał. Spracowana ręka ułożyła się na szerokich biodrach w znajomy sposób. Tylko matka tak się podpierała, wyrażając tym gestem dziesiątki miotających nią uczuć.
Wołała go już od dobrych kilku chwil, ale on wciąż stał na drodze, wypatrując ojca wracającego z portu.
Często wybierali się na połów razem, chociaż Marco wcale tego nie lubił. Nie przepadał za pracą na łodzi. Za zimnem, za przemoczonym ubraniem i smrodem ryb, ale lubił spędzać czas z ojcem, który w trakcie takich wypadów opowiadał niesamowite historie.
– Marco! – Matka zagrzmiała na cały głos.
Odwrócił się w jej stronę z błagalną miną, które wyrażała prośbę o jeszcze kilka chwil. Dziś ojciec wyjechał do centrum. A on uwielbiał te dni, kiedy ojciec wyjeżdżał do Mesyny. Wówczas czekał na jego powrót tu, na drodze prowadzącej do ich domku. Czasami udało mu się ubłagać ojca, żeby zabrał go ze sobą, ale dziś głowa rodziny de’Angelów była nieubłagana.
W takich chwilach Marco był niepocieszony. Wyprawa do miasta była dla chłopca cudowną przygodą. Znał je na tyle dobrze, że ojciec pozwalał mu całymi godzinami włóczyć się po mesyńskich uliczkach. W tym czasie sam załatwiał interesy.
Były dni, kiedy Marca zżerała ciekawość. Zastanawiał się, jakie to interesy może prowadzić zwykły, niezbyt zamożny rybak, ale kiedy dopytywał o to ojca, zawsze słyszał, że jest jeszcze za mały na takie sprawy. Raz jeden próbował ojca szpiegować. Szedł za nim, chciał podsłuchiwać jego rozmowy, ale zabawa w tajnego agenta spaliła na panewce. Dostał burę i zakaz wypraw do Mesyny przez kolejne długie tygodnie.
Jedyne, co usłyszał, a co i tak nie zaspokoiło jego ciekawości, to kilka słów na odczepnego.
– Jak podrośniesz, sam się przekonasz.
I tak zakończyły się jego dywagacje na temat interesów ojca.
Niepocieszony spuścił nos na kwintę. Żeby nieco osłodzić gorycz porażki, tatko dał mu kilka drobnych i odgonił. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wizja samotnych przechadzek po mieście była równie kusząca, jak i zabawa w szpiega. Poza tym ojciec miał rację. Był dzieckiem i nie powinien był wtykać nosa w nie swoje sprawy. Jak podrośnie, sami zaproszą go do grona wtajemniczonych. Zadowolony z tłumaczenia, ruszył przed siebie.
Krążył wśród niskich domów, stojących po obu stronach dość szerokich uliczek. Przyglądał się przechodniom. Od razu wiedział, kto jest miejscowy, a kto przyjechał zwiedzić miasto. Czasami podchodził do turystów i szedł z nimi krok w krok. Chyba brali go za małego żebraka, bo zamiast go odgonić, dawali kilka drobnych. Nie wyprowadzał ich z błędu. Dziękował i uciekał w kolejną uliczkę.
Nie, nie był rozrzutny. Wszystkie pieniądze, i te zebrane u ludzi, i te otrzymane od ojca, chował do małego metalowego pudełka, które trzymał w kącie tuż przy swoim łóżku. Zaglądał tam średnio kilka razy w ciągu dnia, żeby się upewnić, że nikt nie zabrał jego oszczędności. Zastanawiał się, czy matka o nich wiedziała. Nawet jeżeli tak było, nie zdradziła się tym ani przed nim, ani przed ojcem.
Podczas swoich wojaży po Mesynie lubił zaglądać do katedry mesyńskiej. Był tu kilka razy z rodzicami na niedzielnej mszy. Fascynowała go atmosfera, jaką czuło się od momentu przekroczenia progu świątyni.
Od matki dowiedział się, że gmach ma ponad osiemset lat i chociaż trudno było mu sobie wyobrazić taki szmat czasu, to jednak wiedza ta działała na jego wyobraźnię.
A tę miał bujną.
Marzył o zbrojach rycerskich i turniejach, o których kiedyś usłyszał od jednego dziadka, którego spotkał tu, w Mesynie. Zasiedział się wówczas na schodach jego małego domku. O tym, że już dawno powinien był być w wyznaczonym miejscu spotkania, zorientował się dopiero na widok strapionego ojca, który szukał go między miejskimi zaułkami. Dostał wówczas ojcowską burę. Pewnie zarobiłby też w skórę, ale staruszek, którego słuchał z takim zainteresowaniem, wstawił się za nim u ojca.
Drugim ulubionym miejscem w mieście była latarnia morska. Kręcił się w jej pobliżu, spoglądając w bezkres morza. Wołał go świat. Chciał go zwiedzać, odkrywać. Porównywać.
I jednego był pewny – nie chciał być jak ojciec. Nie chciał zostać rybakiem, bo nawet będąc chłopcem, wiedział, że jeżeli zostanie w Sparcie, nic innego go tu nie czeka.
A teraz, patrząc w dal, na drogę, która prowadziła do ich małego, skromnego domku, czekał na ojca. Przez jedną chwilę przemknęła mu przez głowę myśl, czy kiedyś i jego syn będzie go tak wypatrywał?
– Marco!
Zdenerwowany głos matki wyrwał go z zamyślenia.
Wzruszył ramionami, westchnął, a potem odwrócił się i powłócząc nogami, ruszył w jej stronę.
– Wiesz dobrze, że wróci dopiero pod wieczór. Obiad na stole. – Trzepnęła go delikatnie w ramię, upominając za nieposłuszeństwo.
Tak, zdawał sobie sprawę, że do powrotu ojca minie jeszcze kilka godzin, ale on już nie mógł się doczekać. Nie potrafił usiedzieć na miejscu, bo zawsze po wizycie w mieście ojciec przywoził niespodziankę. Nic wyszukanego, drobnostki. Czasami drewnianą zabawkę. Innym razem coś słodkiego. Niekiedy nic materialnego. Po prostu opowieść, ale niezależnie od tego, czekał na jego powrót z niecierpliwością.
Zerknął na stół. Matka pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”. Uwielbiał makaron z pesto i krewetkami. Ten przepis był popisowym daniem mamy. Podobno nauczyła się tego od swojej matki.
– Jedz.
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Zaciągnął się zapachem czosnku i pesto zrobionego z pistacji. Oblizał wargi na widok dorodnych białych krewetek. Złapał widelec i nadział na niego porządną porcję. Matka przyglądała mu się z szerokim uśmiecham na twarzy. Uwielbiała karmić swoich chłopców.
Zerknął w jej stronę. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. To był ich znak.
Kiedy tak mrugała, wiedział, że czeka na niego niespodzianka w postaci deseru.
Nie mylił się. Chwilę po tym, jak opróżnił talerz ze sporej porcji makaronu, na stół wjechała galaretka cytrynowa.
Doskonała na letnie upały. Miękka, orzeźwiająca, rozpływająca się w ustach. Smak idealny. Połączenie cytrynowego orzeźwienia ze słodyczą cukru.
Podmuch wiatru, niosący delikatne słone kropelki oceanicznej wody, osiadł na twarzy zatopionego we wspomnieniach Marca. Otworzył oczy. I chociaż nie siedział już za drewnianym stołem w kuchni ich rodzinnego domku pod Mesyną, to wciąż czuł na języku kwaskowy smak galaretki.
Zerknął na zegarek. Może nie było jeszcze późno, ale zdecydował się wracać do centrum. Miał ochotę pochodzić jeszcze po molo w Santa Monica, które podobnie jak Big Sur rekomendował recepcjonista z hotelu.
Lubił zwiedzać miejsca, w których jeszcze nie był. Lubił zabierać z nich wspomnienia. Czasami kupował drobne pamiątki. W końcu nigdy nie był pewny, czy jeszcze kiedyś do nich wróci.
Powoli wspinał się wąską, zalesioną ścieżką.
Gdzieś tam na górze zostawił samochód. Zanim odjechał, raz jeszcze rzucił okiem na rozbijające się o brzeg fale. Przywodziły na myśl tyle wspomnień.
Niestety – przemknęło mu przez myśl – więcej było tych złych. Tych, o których pragnął zapomnieć, a które uporczywie do niego wracały z każdym kolejnym szumem wzburzonej wody.
*
Do pokoju hotelowego wrócił na krótko przed dziewiętnastą. Miał jeszcze sporo czasu. Do klubu wybierał się dopiero około dwudziestej drugiej. Poranna wyprawa nad ocean oraz późniejsza niespieszna przechadzka nieco go wyczerpały. Czuł się zmęczony.
Pomyślał, że powinien wrócić nieco wcześniej, ale spacer po molo w Santa Monica niezmiernie mu się spodobał. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Swobodnie. Bez przymusu kontroli. Bez ciągłego oglądania się za siebie. Po prostu był.
Wmieszał się w tłum turystów. Podsłuchiwał ich rozmowy. Sprzeczał się z nimi, ale tylko w swojej głowie. Chociaż matka zawsze powtarzała, że nie powinno się oceniać innych, odstąpił od tej zasady. Mierzył ludzi wzrokiem. Uśmiechał się do ładnych dziewcząt. Krzywił na widok niedbalstwa. Strofował w myślach niegrzeczne dzieci. Nagradzał posłuszne i karne.
Po prostu dobrze się bawił.
– Panie, o ileż więcej uroku miałoby to miejsce, gdyby nie było z betonu. – Mały, zgarbiony dziadek, podpierający się na fikuśnej laseczce, usiadł obok Marca na ławce, którą ten zajął dosłownie przed chwilą.
To był dobry punkt obserwacyjny. Tu nie rzucał się w oczy. Tu bezkarnie mógł oddawać się cichemu osądowi. Być surowym sędzią. Nagradzać i karać. Na początku nieco się zżymał, że ktoś pozwala sobie zakłócać mu spokój. Ale dziadek był jednym z tych ludzi, którzy od razu budzili sympatię.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale najwyraźniej nieznajomy czuł potrzebę rozmowy.
– Kiedyś przychodziłem tu z wnukami.
Marco przyglądał się swojemu rozmówcy, dając mu do zrozumienia, że słucha go z zainteresowaniem.
– Patrz pan na ten diabelski młyn. Pamiętam, jak go budowali. Ile było krzyku, że nikomu nie potrzebne tu takie dziadostwo. Ale jak tylko stanął gotowy, wszyscy zaczęli się zachwycać. Nie tylko dzieciaki zwariowały na jego punkcie. Sam przejechałem się na nim kilka razy. I dziś miałbym ochotę, ale mam dzięki Bogu na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że pewne rozrywki już są poza moim zasięgiem. Dziś co najwyżej mogę zajrzeć do akwarium, a i to jest wspaniałe.
Tak, Marco musiał przyznać rację starszemu człowiekowi. Karuzela robiła wrażenie. Czuł nieodpartą chęć, żeby zakosztować przejażdżki na niej i chociaż był w życiu w wielu sytuacjach, które wydawały się bez wyjścia i mogły kosztować go życie, to patrząc na diabelski młyn, miał obawy, czy powinien do niego wsiąść. Na sam widok nieco go mdliło.
– Chciałbym, a się boję – odezwał się cicho, prawie szeptem, mając nadzieję, że słuch mężczyzny nie jest już tak dobry, jak za młodu.
Najwyraźniej jednak pomylił się w ocenie, bo dziadek zerknął na niego z kpiącym uśmiechem i iskierką sarkazmu w oczach.
– Młody człowieku. – Staruszek cały czas patrzył na Marca przez grube szkła.
Oczy wciąż miał bystre, a teraz były roześmiane. Musiał usłyszeć ciche wyznanie rozmówcy.
– Być na molo w Santa Monica i nie wsiąść do tego potwora, to jakby być w Egipcie i nie zobaczyć piramid. Wiem, co mówię – dodał po chwili. – Byłem w Egipcie.
Marco musiał się roześmiać. Wstał z ławki, skinął staruszkowi i skierował się prosto w stronę karuzeli. Był mu wdzięczny, że go namówił. Wspomnienie wspaniałej przejażdżki zapewne pozostanie z nim na dłużej. Doświadczył niesamowitych emocji. Nagle znowu poczuł się beztroskim dzieckiem. Zamknął oczy, pozwalając, żeby wiatr rozwiał mu włosy. Żeby pęd powietrza studził jego rozgrzane zmysły. Śmiech ludzi, którzy tak jak on odważyli się wsiąść na karuzelę, sprawił, że i on się roześmiał.
Tak samo poruszył go widok tańczących par, zebranych na jednej z największych na Zachodnim Wybrzeżu sal balowych, która już po południu zapełniła się gośćmi. Gdyby miał więcej czasu, sam zaprosiłby jedną czy dwie panie do tańca. Wujek Charles nauczył go kilku standardów.
– Chłopcze, idzie ci całkiem dobrze – pochwalił go już podczas pierwszej lekcji.
Kroki łapał w lot. Słuch miał dobry, a i poczucie rytmu niczego sobie, a że lubił taniec, to i nauka nie szła w las. Niestety nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał okazję zatańczyć i zatracić się nie tylko w muzyce, ale również w ramionach pięknej kobiety.
Miał ochotę wypić kilka lampek wina, ale zamiast tego zjadł coś sycącego.
Siedząca przy barze młoda kobieta najwyraźniej miała ochotę poflirtować.
Może gdyby się nie spieszył i gdyby się nie denerwował, poflirtowałby dłużej, ale nie po to przyjechał do Los Angeles.
Nie dla widoków.
Nie dla jedzenia.
Nie dla pięknych kobiet.
Przynajmniej nie dla tych, które mijał podczas spacerów, a które rzucały mu zalotne spojrzenia.
*
Uśmiech nie schodził z twarzy Marca na myśl, że jego mercedes-benz SS, którego kupił zaledwie kilka miesięcy temu, doskonale sprawdza się w ten ciepły, listopadowy wieczór. Odkąd stał się jego właścicielem, rzadko korzystał ze składanego dachu, chociaż kiedyś uważał, że kabriolet to fanaberia. Jako właściciel jednego z nich zmienił jednak zdanie. Zresztą zaczął myśleć o nim już po krótkiej jeździe na motorze. Przy okazji pewnej naglącej sprawy, którą załatwiał w Chicago, miał okazję, nieco wymuszoną sytuacją, zasiąść na motocyklu. Polubił tę wolność. Wiatr rozwiewający włosy, możliwość nieskrępowanego oglądania otoczenia. Bez ram, bez szyb.
Niestety nie lubił motorów. Więc kiedy tylko nadarzyła się okazja mieć to wszystko, co oferował jednoślad, ale w formie eleganckiego automobilu, nie wahał się ani chwili. Takiej okazji nie zamierzał marnować. Zapłacił za mercedesa ciężkie pieniądze, ale każdy wydany cent był tego wart.
Tego, aby w taką noc jak dziś – pomyślał, jadąc w kierunku Hotelu Ambasador – czuć wiatr na policzkach i patrzeć na bezchmurne, rozgwieżdżone niebo.
Już z daleka zauważył wolno sunące limuzyny. Podjeżdżały jedna po drugiej. Drogie, lśniące, ale przysadziste i toporne. Nie to, co jego autko. Zwinne, smukłe i mruczące równomiernie w rytm pracującego silnika o pojemności ponad siedmiu litrów.
Z czułością pogładził kierownicę.
Dotykał jej delikatnie, niczym gładkiego ciała kochanki. Nie wstydził się przyznać, że kochał ten samochód. Dbał o niego, dopieszczał go i był z niego dumny, niczym ojciec z syna. A mercedes odwdzięczał mu się doskonałą jazdą i niesamowitymi wrażeniami.
Kilka osób, które zmierzały w strony wejścia do hotelu, obejrzało się za siebie. Spoglądali z podziwem na białą karoserię ze srebrnymi zdobieniami.
Tak – pomyślał Marco – robi wrażenie.
Kilka eleganckich dam zwróciło uwagę nie tylko na samochód. Przyglądały się kierowcy. Szeptały do siebie. Uśmiechały się dyskretnie. Rzucały mu powłóczyste spojrzenia. Flirtowały gestem, bez słów, zachęcając do rozmowy. Ale on nie zwracał na nie uwagi. Miał jasno wyznaczony cel, do którego dążył, i nie miał zamiaru się rozpraszać.
Liczne grono fotografów zwróciło się w jego stronę. Ruszyli z aparatami. Z boku błysnęły flesze. Zasłonił oczy ręką. Nie dlatego, że błysk go oślepił, ale dlatego, że nie miał ochoty znaleźć się w plotkarskich gazetach, w których zadawano by sobie pytanie, kim był tajemniczy mężczyzna w białym mercedesie.
Od zawsze unikał fotografów, zdjęć i reporterów. Te, które kiedyś mu zrobiono i które leżały w dość opasłej kartotece, wystarczyły mu za wszystkie inne fotografie.
Wiedział, że tego nie uniknie, i pewnie nigdy by się tu nie pojawił, gdyby nie cel, który pragnął osiągnąć. Cel, który przyświecał mu od wielu miesięcy. W sumie od kilku lat. Od tamtego pamiętnego spotkania.
Może gdyby wówczas był bardziej stanowczy… Może gdyby się nie zawahał… Może…
Ileż to już razy analizował tamtą sytuację. Przypominał sobie każdy szczegół. Wyrzucał sobie słabość i strach.
Dziś odrzuci wszelkie obawy. Obiecał to sobie, decydując się na przyjazd do LA.
Albo dziś, albo nigdy.
Podał kluczyki parkingowemu, a sam wmieszał się w tłum gości, którzy wcześniej uczestniczyli w drugiej gali rozdania nagród filmowych. Teraz, uśmiechnięci, rozbawieni, skorzy do zabawy i głodni, nie tylko wrażeń artystycznych, kierowali się z sali Hotelu Ambasador, gdzie miało miejsce wydarzenie, do tutejszego klubu nocnego.
Marco sięgnął po zaproszenie. Cierpliwie czekał, aż zostanie wpuszczony.
Był ciekaw tego miejsca. Miał okazję wiele o nim słyszeć. Ci, którzy rozpływali się nad jego doskonałością, nie mijali się z prawdą. Nie przesadzali. Nie koloryzowali.
Cocoanut Grove był bogato, wręcz nieprzyzwoicie wyposażony. Egzotyczny wystrój pochłaniał gości od samego wejścia. Marco rzucił okiem na malowidła umieszczone na czarnych satynowych ścianach, które ciągnęły się aż do Parrot Porch, zewnętrznej woliery wypełnionej roślinami. Wśród nich buszowały egzotyczne papugi i kanarki, obok których klubowi tancerze i goście zażywali wytchnienia.
Dym papierosowy, unoszący się w powietrzu, tworzył delikatną mgiełkę. Przyciemnione światła, doskonale współgrały ze złotymi zdobieniami i mauretańskimi łukami. Chińskie lampiony bujały się pośród stojących wszędzie kokosowych palm, między którymi przeciskali się zaproszeni.
Marco zajął miejsce przy barze, który stanowił doskonały punkt obserwacyjny. Lustrował zebranych. Przyglądał im się. I znowu, tak jak na molo, uciszył głos matki, która groziła palcem, nie pozwalając oceniać innych.
Mamo – pomyślał – zasady są po to, żeby je łamać.
Musiał przyznać, że bogactwo wylewało się tu z każdego miejsca. Stawało się przesadne i przerysowane.
Bawił go widok kobiet, które nawet w tak ciepły wieczór przyszły obleczone w futrzane płaszcze, krojem dopasowane do zgrabnych, wyćwiczonych sylwetek. Demonstracyjnie pozbywały się wierzchnich nakryć, lustrując inne panie. Wyćwiczony gest. Wystudiowana poza, a wszystko po to, aby wzbudzić nutę zazdrości w konkurentkach.
Która wyższa, szczuplejsza. Która odziana w kosztowniejszą, bardziej fikuśną kreację.
A było na co patrzeć. Suknie szyte ze skosów, pięknie opinały się na damskich ciałach. Podkreślały, to, co miało zostać uwypuklone, i maskowały mankamenty, których nikt nie powinien zobaczyć. Miał przyjemność przyjaźnić się z zacnym i cenionym krawcem. Rzut okiem wystarczył, żeby rozpoznać tkaninę. Ocenić kunszt mistrza. Finezję szycia, miękkość szwów. Dopracowanie.
Przed oczami Marca wirowały kreacje ze srebrnych i złotych lam, lśniących jedwabi oraz lejącego się, seksownie uwodzicielskiego weluru. Nagie ramiona i mocno wydekoltowane plecy nie pozostawiały zbyt wiele miejsca dla wyobraźni.
Długie włosy, starannie ułożone w miękkie fale, dodatkowo podkreślały kobiecość. Cieszył się, że moda na krótkie boby powoli mijała. Długie loki były dla Marca kwintesencją kobiecości.
Wodził wzrokiem po zebranych. Przyglądał się paniom i ich towarzyszom. Nie zwracał uwagi na rzucane mu spojrzenia. Nie podchwytywał zalotnych gestów. Nie odpowiadał na wysyłane sygnały. Nie zamierzał zawierać znajomości. Włączać się w dyskusje. Przysiadać do stolików.
Przez gwar rozmów przebijała się muzyka. Na parkiet zaczęły wychodzić pierwsze pary. Miał zamiar zatańczyć.
Z uwagą szukał swojej pary. Przeskakiwał wzrokiem z jednej ślicznotki na drugą. W końcu zatrzymał się na tej, dla której dziś się tu pojawił.
Odstawił drinka.
Szedł przez klub powoli, świadom, że przyciąga spojrzenia. Nieznajomy. Tajemniczy. Obcy wśród swoich. Szedł prosto do celu. Nie zatrzymywał się. Nie zerkał na boki.
– Zatańczymy? – zapytał, stając tuż za nią.
Zamarła. Urwała w pół słowa. Poznała jego głos. Odwróciła się powoli. Zmierzyła go wzrokiem. Nie spuszczał z niej oczu. Walczyli na spojrzenia.
Czekał.
Był cierpliwy.
Taki powinien był być wtedy.
Cztery lata temu.
Miał ochotę powiedzieć, że dość czasu już stracili, ale mimo tego nie odezwał się ani słowem.
Na razie postanowił zostawić piłkę na jej połowie.
W końcu podała mu dłoń. Bez słowa pozwoliła się poprowadzić na parkiet. Tańczyli w ciszy. W skupieniu. Przyciągnął ją do siebie.
Nie opierała się. Przytuliła głowę do jego ramienia.
Westchnął cicho. Miał nadzieję, że wreszcie dojdą do porozumienia. Spojrzał w jej oczy.
I zamarł.
Zrozumiał, że bitwa nie została jeszcze przez niego wygrana.