- W empik go
Długi dystans - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Długi dystans - ebook
O tym jak pasja biegania pomaga w przemianie człowieka. O tym jak pasja biegania może pomóc w przezwyciężaniu własnych słabości. O tym jak to było naprawdę.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-526-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamiast wstępu
Biegi długodystansowe (gr. dólichós), obok kolarstwa i pływania, są najtrudniejszą dyscypliną sportu na świecie. Oprócz siły fizycznej do pokonania tras potrzebna jest mocna głowa.
Wywodzą się od instytucji szybkich posłańców w Grecji Antycznej przenoszących ważne wiadomości. Wedle wielu legend w ciągu dnia przemierzali oni ponad 100 kilometrów. Byli wytrwali fizycznie i psychicznie, ponieważ wielokrotnie pokonywali górskie tereny, by dotrzeć do wyznaczonego celu. A ich biegom zazwyczaj towarzyszyło słońce i wysoka temperatura. Ta formuła biegów po raz pierwszy pojawiła się na Igrzyskach Olimpijskich w 720 roku przed naszą erą. Podczas XV Olimpiady biegi długie rozgrywano na stadionie olimpijskim. Biegacze pokonywali od 7 do 24 długości stadionu, która wynosiła 192,28 metrów. Według przesłanek podczas zawodów w Olimpii biegacze pokonali od 3,84 do 4,61 km. Tak narodziła się dyscyplina olimpijska — Dólichós.
Długodystansowcy ocierają się często o stany wycieńczenia fizycznego i psychicznego — z uporem podążają ku linii mety. Podczas przemierzania tras długich biegów zapada wiele decyzji ważnych dla człowieka, dla każdego z nas, dla biegacza i nie tylko. Nie inaczej było w 490 r. p.n.e. kiedy to Filippides przebiegł dystans z Maratonu do Aten, przekazując Grekom informację o zwycięstwie nad Persami w bitwie pod Maratonem. Właśnie od tego wydarzenia Międzynarodowy Komitet Olimpijski pod przewodnictwem francuskiego barona Pierre’a de Coubertina zaczerpnął nazwę najdłuższego biegu wchodzącego w skład dyscyplin olimpijskich. Długość trasy z Maratonu do Aten to około 37 kilometrów. W Atenach w 1896 roku, podczas pierwszych Igrzysk Olimpijskich trasa biegu maratońskiego wynosiła 40 000 metrów. W czasie IO w Londynie (1908r.) bieg maratoński wydłużono o 2195 metrów. Taka była różnica między oryginalną długością a metą przewidzianą pod siedzibą brytyjskiego Króla Edwarda VII.
Podczas pierwszych nowożytnych Igrzysk Olimpijskich do zwycięstwa w biegu maratońskim wystarczył czas 2:55:20. A był to dystans krótszy od obecnego regulaminowego dystansu maratonu o 2,195 km. Początkowo na tym dystansie biegali tylko mężczyźni. Panie niechętnie były dopuszczane do dyscyplin sportowych wymagających tak dużego nakładu energetycznego. Pierwszą kobietą, która pokonała dystans maratonu, była greczynka Stamata Revithi. Przebiegła z Maratonu do Aten. Uczyniła to z czasem około 5:30. Niestety jej wyniku nikt nie uznał. W tym czasie najbardziej wytrzymałym sportowcem globu uznano Spirydona „Spyros” Luisa. Ten wytrzymały grecki biegacz triumfował na mecie maratonu zlokalizowanej na Panathinaiko Stadio (arenie ówczesnych Igrzysk Olimpijskich). Pierwszą zawodniczką, która została oficjalnie dopuszczona do startu w biegu maratońskim, była francuska biegaczka Marie-Louise Ledru. Było to podczas biegu maratońskiego w Paryżu w 1918 roku. Ukończyła go z czasem 5:40.
Wynik uzyskany przez pierwszego mistrza olimpijskiego w biegu maratońskim leży obecnie w zasięgu wielu amatorskich biegaczy. Ale też pierwsze Igrzyska Olimpijskie były dostępne właśnie jedynie dla amatorów. Nie mógł w nich startować żaden sportowiec, który wcześniej walczył o nagrody dużej wartości. Zakaz ten dotknął między innymi Carlo Airoldiego, biegacza z północnych Włoch. Zasłynął on z tego, że aby móc wystartować w biegu z Maratonu do Aten, postanowił przebyć biegiem drogę z Włoch, przez Bałkany, aż do samej greckiej stolicy. Niestety, gdy w trakcie wyprawy skończyły mu się fundusze, wziął udział w lokalnym biegu i wygrał nagrodę pieniężną. Wieść o tym dotarła do Greków, którzy obawiając się, że włoski wytrzymałościowiec może zwyciężyć w „najbardziej greckiej konkurencji sportowej”. Wykorzystali tę wiadomość jako pretekst i wykluczyli go z zawodów. Historia Airoldiego pokazuje, jak ważną dyscypliną jest dla zawodników bieg na maratońskim dystansie.
W dzisiejszych czasach w Igrzyskach Olimpijskich startują zawodowcy. Sportowcy utrzymujący się z uprawiania sportu, który często jest jednocześnie ich pasją i jedynym zawodem. Aktualny rekord świata w biegu maratońskim mężczyzn został ustanowiony przez kenijskiego biegacza Dennisa Kimmetto. Ukończył on Maraton Berliński z czasem 2:02:57. Wśród Pań najlepszy wynik uzyskała Brytyjka, Paula Radcliffe. W 2003 roku przebiegła maraton w Londynie w czasie 2:15:25. W igrzyskach olimpijskich kobiety startują od roku 1984, od olimpiady rozgrywanej w Los Angeles. Wygrała wtedy amerykańska maratonka Joan Benoit, uzyskując czas 2:24:52.
Rekordy w lekkoatletyce przypisywane są na oficjalnych imprezach. Należą do nich Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Kontynentów oraz atestowane imprezy komercyjne. Wszędzie tam zawodnik może ustanowić rekord świata w biegu maratońskim. Inną imprezą są Igrzyska Olimpijskie, gdzie sportowcy dodatkowo mogą ustanowić rekord igrzysk olimpijskich. Jako że maratony wchodzące w skład dyscyplin olimpijskich są rozgrywane latem, w wielu przypadkach w ciężkich warunkach pogodowych, to wyniki uzyskiwane na nich są słabsze od rekordów świata. Rekord olimpijski wśród mężczyzn — Samuela Wanjiru z Kenii (2008, Pekin) wynosi 2:06:32, a wśród kobiet należy on do Tiki Gelana z Etiopii (2012, Londyn — 2:23:07). W naszych czasach nastąpiła wielka komercjalizacja imprez sportowych, które w wielu przypadkach są organizowane przez globalne korporacje. Trend ten na szczęście ominął poniekąd Igrzyska Olimpijskie.
Pierwszym maratonem na polskich ziemiach, rozegranym 6 lat po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości, był bieg z Rembertowa do Zegrza. Było to w 1924 roku. Wygrał warszawiak Stefan Szelestowski z czasem 3:13:10. Ten polski olimpijczyk ukończył ten bieg ponad godzinę przed drugim uczestnikiem. Biorąc pod uwagę deszczową i wietrzną pogodę tego dnia, był to nie lada wyczyn, a sam bieg ukończyło zaledwie osiem osób. W naszej epoce w biegach maratońskich startuje nawet po 50 tysięcy osób, jak miało to miejsce w maratonie Nowojorskim. W Polskich maratonach nie spotyka się tak wielu startujących zawodników. W Polsce największą frekwencją może pochwalić się Maraton Warszawski. W 2013 roku bieg ten ukończyło 8509 biegaczy.
Stefan Szelestowski dzierżył w swoich rękach rekordy Polski w biegach na 2 000, 10 000, 20 000, 30 000 metrów, oraz w maratonie. Oprócz dokonań na trasach biegowych był trzykrotnym Mistrzem Polski w pięcioboju nowoczesnym. Pięciobój składa się z rywalizacji indywidualnej w pięciu dyscyplinach sportowych takich jak: szermierka, pływanie, jeździectwo, bieg przełajowy, strzelanie z pistoletu. Wystąpił dwukrotnie na Igrzyskach Olimpijskich. Za pierwszym razem obrał konkurencje biegowe (m.in. 5000 metrów). Miało to miejsce w 1924 roku podczas Olimpiady w Paryżu. Za drugim razem obrał na cel pięciobój nowoczesny. Było to w 1928 roku w Amsterdamie. Suma zdobytych punktów pozwoliła mu zająć zaledwie 26 miejsce w stawce zawodników startujących. Jednak klasę pokazał, wygrywając jedną z konkurencji w swojej dyscyplinie — bieg przełajowy na 3000 metrów. Warszawski lekkoatleta, pierwszy zwycięzca maratonu w Polsce, zmarł 7.10.1987 roku w Gniewie. W mieście, w którym się wychowałem.
Obecnie trwa wyścig zbrojeń koncernów sportowych, by dokonać niemożliwego. Celem jest złamanie dwóch godzin na dystansie maratonu — coś, co kiedyś nawet nie było w sferze marzeń wielkich sportowców.
Tak ogromny postęp czasowy w tabelach wyników, począwszy od pierwszego maratonu, a skończywszy na obecnej chwili, był możliwy dzięki technologii, zaawansowaniu treningowemu, oraz przede wszystkim — dzięki oddaniu się swojej pasji wielu biegaczy startującym na tym pięknym dystansie. Mam tu na myśli zarówno elitę biegową, jak też każdego amatora biegania, który upodobał sobie ten dystans.
W zamierzchłych czasach biegów maratońskich było jak na lekarstwo. Obecnie z roku na rok jest ich coraz więcej. Niektórzy biegacze od masowych biegów wolą samotnie przemierzać nieznane tereny i nabijać kilometry na biegowych licznikach. Jednak „królewski dystans” był, jest i będzie wyzwaniem dla każdego amatora biegania.
Kto raz przebiegnie maraton, staje się maratończykiem. Pierwszy maraton bywa jak chrzest. Jest wydarzeniem, po którym dużo się zmienia w życiu człowieka. Na biegacza, który ukończył bieg maratoński, bliscy patrzą z podziwem. Taki dystans daje także zastrzyk pozytywnej energii, bo często trzeba pokonać własne słabości, by ukończyć bieg. Dzięki temu wielu biegaczy podbudowuje się psychicznie.
Niekiedy biegacze są zmuszeni zejść z trasy. Niekiedy nie mogą wystartować, chociaż bardzo tego chcą. Często na trasach biegów długich są łzy, ogromna rozpacz. Jednak każdy kto finiszuje czuje radość, a jego twarz pokrywa szeroki od ucha do ucha uśmiech. Radość dotyczy samej istoty ruchu oraz zadowolenia z ukończenia biegu.
W tych kilku słowach chciałem Was zaprosić do odbycia wspólnej podróży. Podróży retrospektywnej po maratonach, przeżyciach i emocjach. Podróży, która mnie ukształtowała takim jakim jestem. Pozwoliła pokonać własne słabości i przezwyciężyć demona siedzącego w mojej głowie. Zapraszam Was na podróż opisującą blisko piętnaście lat mojego kontaktu z bieganiem. Jest to dla mnie powodem do dumy. Bieganie stało się pasją, bez której obecnie nie wyobrażam sobie życia. Jest to dla mnie powodem do dumy, bo kiedy zaczynałem, nienawidziłem go.R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
A. Tarasouleas: Stamata Revithi alias Melpomeni. Olympic Review.
D. C. Young: A brief history of the olympic games. Wiley, 2004.
R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
R. Krise, B. Squires Fast Tracks: The History of Distance Running Since 884 B.C. 1982.
R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
„Stadjon”, s. 11, Nr 45 z 6.11.1924.
R. Wryk: Sport Olimpijski w Polsce 1919—1936. Poznań, 2006.Początki
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze wszystko traciłem. Sytuacja w domu — ojciec zdradzający matkę, rodzina w rozsypce. Na podwórku każdy trzymał się ode mnie na dystans. Prawdopodobnie spowodowane było to kilkoma znaczącymi dla mnie, wówczas dziecka, przeprowadzkami. Nie ocenię tego dzisiaj. Jednak wiem, że to było trudne dla chłopca. Dorastanie bez ojca, w świecie pełnym dziwactw. Człowiek w takich sytuacjach szuka ucieczki. To normalne dla naszego gatunku. Mały Radek był zamkniętym w sobie chłopcem. Zamknięty w swoim małym świecie, nieśmiały, lękliwie spoglądający na zewnątrz. Moją zaletą było posiadanie pasji. Wielu rówieśników zatraciło tę rzecz lub nie wykreowało jej w sobie w ogóle. Przyznam szczerze, że zawsze mnie to zadziwiało.
Dobrze pamiętam, że już jako pięciolatek zafascynowałem się szachami. Zasad tej wspaniałej gry, gdy jeszcze byłem dzieckiem, nauczył mnie ojciec. Gry królewskiej, wyrabiającej szybkie reakcje i strategiczne myślenie. Szachy pomagają nabrać pokory oraz cierpliwości. Pasję szachową kształtowałem do około czternastego roku życia. W międzyczasie pojawił się futbol. Pamiętam, był rok 1992. Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie i wspaniały występ Polski w piłce nożnej. W składzie biało-czerwonych brylowali wówczas Wojtek Kowalczyk z Andrzejem Juskowiakiem. Trudno było oderwać małego Radka od telewizora podczas transmisji z meczów. Była to piękna impreza dla naszej kadry. W 1994 roku śledziłem rozgrywany w USA mundial. Każdy chciał być Bebeto lub Romario. Moim idolem był Włoch Roberto Baggio, uznany potem za największego przegranego tych mistrzostw. Zresztą na każdej dużej imprezie piłkarskiej kibicuję reprezentacji Włoch, pomimo że zazwyczaj grają defensywnie, przez co niezbyt widowiskowo. Jednak cierpliwie dążą do swojego celu, którym jest wygrana, a to — jako kibic — lubię najbardziej.
Jeżeli chodzi o piłkę w moim wykonaniu — jak to trafnie ujął mój pierwszy trener z Mewy Gniew, pan Grzegorz Mazurowski — „Selke jest rzemieślnikiem ciężko pracującym nad warsztatem…”. Trudno się z tym nie zgodzić, bo w przeciwieństwie do swoich rówieśników potrafiłem godzinami biegać po boisku, a poza nim wciąż dyskutować o piłce nożnej. Pomimo tego, że uważam futbol za cudowny sport, to z biegiem lat stał się zbyt medialną dyscypliną. Ja natomiast wolę uciekać od zgiełku i rozgłosu. Około 2002 roku, wraz z kolegą Markiem i innymi osobami, założyłem drużynę Ciociosan Warszawa, jednak sam opuściłem jej szeregi. Powód odejścia? Nie lubię się afiszować, nie lubię błyszczeć. Uwielbiam natomiast zespołowość. Prawdziwa zespołowość nie jest toksyczna. Drużyna musi być jak rodzina. Mottem przewodnim tej rodziny powinno być: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nawet jeżeli upadek zbliża się wielkimi krokami.
Między 1985 rokiem a chwilą obecną minęły blisko 33 lata. W tym czasie mieszkałem w pięciu różnych miastach. Nie jest to sytuacja sprzyjająca budowaniu więzi z rówieśnikami czy też wspomnianej zespołowości. Nie wpływa to dobrze na młodego człowieka. Owszem, ktoś może podać argument, że dla chcącego nie ma nic trudnego, a wszechobecna globalizacja sprawia, że świat jest bez granic. Możliwe, że ma rację. Jednak jako młody człowiek mogłem liczyć tylko na siebie i na swoich bliskich. Matkę, która pokazuje mi do dzisiaj, jak żyć godnie i wytrwale znosić trudności dnia codziennego. Siostrę, dzięki której poszerzyłem swój światopogląd, ponieważ pokazała mi wiele innych dróg. Niestety mój ojciec zawiódł. By zrekompensować sobie tę stratę, podświadomie odrzuciłem pewne obrazy z dzieciństwa, a inne niekiedy idealizujałem. Natomiast złe emocje często skupiałem na sobie. Niejednokrotnie karciłem się za nic. Powrócę do tego w dalszej części moich wspomnień.
Do moich pasji zaliczała się również muzyka. Uwrażliwiła mnie na nią siostra oraz dwóch znajomych z podwórka, którzy namiętnie puszczali ostre riffy w piwnicy przerobionej na kanciapę. Byłem wówczas zbyt młody na to, aby odważyć się z nimi porozmawiać. Podsłuchiwałem namiętnie tych mocnych dźwięków siedząc ukradkiem na ławce przy oknie ich kryjówki. Mieściła się ona w bloku naprzeciwko mojego. Imponował mi ich styl i ich wyjątkowość. Mieli swoje zdanie i nie bali się go wyrażać. Wyróżniali się z otoczenia, pozostając przy tym po prostu sobą. eTego mi wówczas brakowało — wyrażenia siebie i mojej osobowośći. Cała wioska nazywała ich „dziwolągami”, a nawet „satanistami”. Nic bardziej mylnego. Nawet gdyby w tych plotkach było trochę prawdy, nie przeszkadzałoby mi to. Niestety ludzie czasem potrafią patrzeć jedynie na ogół, tracąc szczegóły. Szkoda, bo to właśnie różnorodność daje piękny obraz naszego świata. Pamiętam, jak będąc w grupie nastoletnich rówieśników wstydziłem się, że wolę słuchać mocnego grania. Na wsi prym wiodła inna muzyka. Muzyka, która często ograniczała. Dwóch wspomnianych przeze mnie znajomych nie miało ograniczeń. W późniejszym czasie, gdy byłem już nastolatkiem, przeszła mi przez głowę myśl, by tworzyć własną muzykę. Na szczęście szybko z tego zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że w moim wypadku lepiej chłonąć piękno muzyki, a nie niszczyć ją. Jako dorastający chłopiec byłem zbyt nieśmiały, by walczyć o swoje. Miałem trzy odskocznie. Szachy, futbol i muzykę. Pasje, które trudno było pogodzić i wykonywać razem. Nie można jednocześnie grać w piłkę, słuchać muzyki i rozmyślać o strategii obranej przez Kasparowa. Niestety. Wszystkie te czynności z osobna nie satysfakcjonują mnie w stu procentach. Bywają mdłe lub też dają pozorne uczucie pozbycia się negatywnych emocji.
Jako człowiek jestem stworzony do życia w stadzie. Jednak duża część mnie to typowy samotnik. Wiosną 2003 roku, chwilę po tym jak schudłem ponad 30 kg, (maksymalnie ważyłem 115 kg), znalazłem odskocznię od problemów dnia codziennego. Odkryłem moją samotnię — pierwszy raz poszedłem pobiegać. Bieganie połączyłem z ulubioną muzyką. Wielokrotnie pozwoliło mi to wyrzucić negatywne emocje i przeżycia. Prawie tak jak koncert ulubionych kapel (Motorhead, Iron Maiden, Metallica, Slayer czy Overkill). Jednak o wiele skuteczniej.
Nie miałem wtedy pojęcia o bieganiu, o treningach, o odległościach czy tempie. Byłem bardzo słabym, próbującym biegać człowiekiem. Potrafiłem pokonać 100 metrów i usiąść z wycieńczenia. Nie biegałem systematycznie. Po prostu biegałem od czasu do czasu. Było to bardzo dawno temu. Nie miałem odpowiedniego obuwia. Jak się okaże kilka lat później, moje pierwsze biegówki zakupiłem dopiero po wielu setkach przebytych kilometrów.
Tej samej wiosny wraz z Markiem oraz innymi kolegami z drużyny Ciociosan Warszawa zaczęliśmy biegać. Przyznam, że ówcześnie trening w grupie nie dawał mi żadnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie, nawet męczył. Brakowało mi mojej samotni. Niezbyt często wyruszaliśmy w trasę wspólnie. Egoistycznie przyznam, że potrafiłem skłamać mówiąc: „nie mogę dzisiaj”, po czym zakładałem najbardziej amatorski strój oraz słuchawki na uszy i szedłem biegać. Miałem 18 lat. Nie zarabiałem, dlatego mój biegowy strój składał się ze zwykłych dresów oraz butów typu halówki do piłki nożnej. Ktoś może określić mnie mianem prymitywa lub ignoranta. Coś w tym jest, jednak wówczas nie dbałem o szczegóły. Bieganie było dla mnie oczyszczeniem, a nie rewią mody czy technologii sportowej. Pomagało mi utrzymać odpowiednią kondycję i formę organizmu.
Opracowałem pierwszą biegową trasę. Była to pętla w Ogrodzie Saskim, około 700 metrów (jej długość sprawdziłem wiele lat później dzięki Google Earth). Uwielbiałem ten park. Spotkanie innego biegacza wieczorami w tamtym rejonie, w tym czasie porównywalne było z wygraną na loterii. Nie było jeszcze boomu biegowego, który ma miejsce obecnie. Na ulicach Warszawy, w której po raz pierwszy pomyślałem o tej aktywności ruchowej, biegacze stanowili znikomy odsetek. Pamiętam sytuację z późnej jesieni 2003 roku, gdy jeden z nielicznych razy pokonałem dłuższą trasę (10,08 km), ludzie patrzyli na mnie z lekkim zdziwieniem. Byli też tacy, którzy bez zahamowania wyjmowali aparat i pstrykali fotkę. Wyglądali jak japońska wycieczka podziwiająca posągi.
Pierwsza dłuższa trasa, o której mowa, wiodła z mojego mieszkania przy Ogrodowej, poprzez aleje Solidarności, do metra Ratusz Arsenał. Stąd zmierzałem ku ulicy Świętojerskiej, mijając po drodze budynek Sądu Najwyższego. Na Świętojerskiej znajdowało się Studium Medyczne, do którego rok później zacząłem uczęszczać, i które ukształtowało mnie pod względem zawodowym. Od tego miejsca trasa biegła dalej: były podbiegi na Mostowej i Brzozowej, mijałem Kolumnę Zygmunta, stąd prosto, poprzez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, do ronda De Gaulle’a. Palma na rondzie stała dopiero kilka miesięcy. Mówiąc szczerze i tak nie zwracałam na nią uwagi. Nie było wtedy krzyża przy Pałacu Prezydenckim, a Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wyglądały zupełnie inaczej. Dalej biegłem do centrum, gdzie odbijałem do ulicy Żurawiej. Na tej wysokości przebiegałem na drugą stronę Marszałkowskiej i prosto wzdłuż Alei Jerozolimskich do Dworca Centralnego. Tam robiłem nawrotkę na skrzyżowaniu Chałubińskiego i Koszykowej, po czym biegłem przy stacji Śródmieście WKD do Żelaznej. Na tym krótkim odcinku mijałem budynek Collegium Anatomicum, gdzie później w latach 2007–2010 będę studiował. Ulicą Żelazną podążałem do domu przy Ogrodowej. Pętlę tę pierwszy raz przebyłem w pierwszym półroczu mojego biegania. Zawsze powtarzam, że czas nie jest istotny, ale jej pokonanie zajęło mi około 1,5h.
Pamiętam, cieszyłem się jak dziecko, gdy pierwszy raz przebiegłem tak długi dystans. Z racji tego, że przez dłuższy czas byłem na diecie, pozwoliłem sobie uraczyć podniebienie kostką czekolady. W 2003 roku nie posiadałem jeszcze internetu, nie mogłem więc porównać mojego wyczynu z nikim innym, czy jakimikolwiek tabelami. Może to i lepiej? Uważam, że obecnie w dobie wszędobylskich portali początkujący biegacz może się zdołować, spoglądając na wyniki innych. Należy zaznaczyć, że niezależnie od naszej chwilowej dyspozycji, zawsze znajdzie się lepszy, bardziej zaawansowany biegacz. Toteż zawsze wychodzę z założenia, że nie powinniśmy walczyć z tłumem biegaczy, a jedynie z własnym stoperem.
Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, nie było wielu aplikacji ułatwiających treningi. Nie kojarzę z tamtego okresu szeroko dostępnych nawigacji czy metromierzy dla biegaczy. Nawet teraz nie orientuję się w tym temacie. Jednak z moich wieloletnich obserwacji wynika, że pomiar tempa i czasu niektórym biegaczom szkodzi. Próbując dać z siebie więcej, amator „spala się” wewnętrznie. Jak się okaże, podobny problem kilka lat później spotka również i mnie. Miałem w tamtym okresie dużo więcej wolnego czasu, dlatego potrafiłem więcej biegać. Jednak faktem jest, że moja ówczesna forma nie pozwalała na pokonywanie zbyt dużych odległości.
Do Warszawy przeprowadziłem się w grudniu 2000 roku. Przyznam szczerze, że bałem się tej ogromnej metropolii. Zgiełku, ludzi. Początkowo nie mogłem się tutaj odnaleźć. Jako przyjezdny nie byłem lubiany w szkole. Traktowano mnie jak kogoś gorszego. Cóż, czasami tak bywa. Nie znałem stolicy. Jakby mi ktoś kazał iść na Nowy Świat, nie trafiłbym tam. Chociaż to tak blisko od miejsca, gdzie mieszkałem wraz z siostrą i mamą. Typowy obraz przestraszonego chłopca. Dodatkowy powód docinków ze strony kolegów stanowiła moja tusza. Jedyną odskocznią była piłka nożna na lekcjach wychowania fizycznego. Kiedy grałem, wkładałem w to całe serce. Wtedy wśród rówieśników w liceum byłem traktowany przyzwoicie. Poza boiskiem bywało różnie. Inną cechą, którą rówieśnicy odbierali we mnie jako złą, były dobre stopnie. Uczyłem się dość dobrze. Niektóre osoby z klasy miały z tym problem i był to dla nich kolejny pretekst, by niekiedy mi dokuczać. Sam wychodzę z założenia, że gdyby moi rówieśnicy zaczęli trochę czytać, nauka szła by im równie łatwo, lecz, nie mnie to analizować.
Od późnej jesieni 2003 roku bieganie zaczęło służyć mi za sposób na zwiedzanie miasta. Trasę mojej pierwszej wielkiej pętli dookoła „mojego centrum Warszawy” przemierzam od czasu do czasu nawet dziś. Robię to z wielkiego szacunku i miłości do biegania oraz do mojej Warszawy. Jest jednak ogromna różnica pomiędzy tym, jak pokonałem tę trasę po raz pierwszy, a jak czynię to teraz. Tą różnicą jest czas. Obecnie zajmuje mi to około 45 minut, na pełnym luzie. Tak oto, łącząc moją wielką pętlę z bieganiem po Ogrodzie Saskim, upłynął około rok. Rok później miałem kilkumiesięczną przerwę w bieganiu. Dziwny był to okres w moim życiu. Matura, stres związany z egzaminami na studia. W tym czasie wraz z Markiem z licealnej ławki założyliśmy amatorski klub piłkarski. Klub, który jednoczył w sile około dziesięciu chłopaków, znajomych z naszej dzielnicy. Jego pierwszą nazwą było Śródmieście Warszawa. Piłka nożna przynosiła mi również sporo pozytywnych emocji i radości. Nie było w niej jednak muzyki. Trudno jest grać w piłkę w słuchawkach. Uprawiając bieganie, można rozkoszować się każdą nutą. Jako że w tamtym czasie mój gust muzyczny tak naprawdę dopiero się kształtował, odkryłem wiele bliskich dziś mojemu sercu gitarowych brzmień. Była to jeszcze era kaset audio, przez co biegałem z dużym, jak na obecne warunki, walkmanem. Nie było łatwo, jednak czego się nie zrobi dla swojej pasji. Biegając w ten sposób, mogłem podziwiać dwie bardzo ważne w moim życiu rzeczy. Pierwszą z nich było miejsce, gdzie mieszkałem, a które tak naprawdę dopiero poznawałem. Drugim była muzyka. Wymyślałem nowsze trasy, modyfikowałem stare. Były coraz lepsze i bardziej skomplikowane.
W 2004 roku pierwszy raz biegałem w Łazienkach Królewskich. Muszę przyznać, że zanim wyruszyłem, wielokrotnie spoglądałem na mapę, by się nie zgubić w trakcie biegu. Samej mapy nigdy nie zabrałem ze sobą. Była papierowa, a przez to niewygodna w aktywnym użyciu.
Z perspektywy czasu widzę, że powinienem był poszukać i znaleźć wtedy jakiś klub z sekcją biegową. Dzięki temu mógłbym obecnie wykręcać lepsze czasy w maratonach. Jednak nie ma co żałować. Moim zdaniem i tak nie jest źle.
Minął kolejny rok. Nie dostałem się na medycynę. W „obronie” przed wojskiem zacząłem naukę w Studium Medycznym na kierunku protetyka słuchu. Ten wycinek audiologii okazał się moją wielką pasją, której oddaję się po dziś dzień. Jedną z osób, którą poznałem, chodząc na wykłady z protetyki słuchu, był Wojtek. Pomimo wielu nieporozumień na samym początku, z dumą mogę powiedzieć, że Wojtek jest moim przyjacielem. Jednak na początku niechęć była obopólna. Gdy po raz pierwszy się zobaczyliśmy obu nam przyszła do głowy jedna myśl. Myśl bardzo trywialna i prosta. Brzmiała: „Boże! Co za ludzie tutaj chodzą?!”. Nasz przypadek tylko dowodzi, że nigdy nie można z góry czegoś założyć, bo los lubi się odmienić. Wojtek kilkakrotnie ze mną biegał. Często nie nadążał, zwłaszcza gdy robiłem trening na mojej pętelce w Ogrodzie Saskim. Pomimo to świetnie się bawiliśmy.
Wojtek, podobnie jak ja, był przyjezdny. Pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego. Myślę, że ta okoliczność zbliżyła nas do siebie. To człowiek, który przyczynił się do mojego „otwarcia się” na ludzi. Przyznaję, byłem bardzo zamknięty w sobie, ale przy Wojtku nikt nie może być w złym nastroju. Wojtek nie jest biegaczem. Trening biegowy był dla niego uzupełnieniem siłowni. Stąd też biegał ze mną, co w pewnym momencie stało się naszym rytuałem. Podobnie jak zwiedzanie miasta czy przejażdżki metrem. W tym czasie metro było bardzo krótkie. Prowadziło od Kabat do placu Bankowego (Metro Ratusz Arsenał). Obecnie mamy już nawet drugą linię metra, łączącą wschodnią część stolicy z zachodnią.
W październiku 2005 roku pokrzepiony tym, że biegam już nieco ponad dwa lata, postanowiłem zapisać się na bieg. Jako że biegaczy było już coraz więcej, to firma Nike zorganizowała krótki bieg po ulicach Warszawy. Nazwa tego biegu to Run Warsaw. Stanowiło to część większej akcji, ponieważ biegi o podobnej nazwie w tym czasie były już organizowane w wielu stolicach krajów zachodnich. Trasa liczyła zaledwie 5 kilometrów. Prowadziła od Krakowskiego Przedmieścia do Teatru Wielkiego.
Zupełnie zraziłem się do biegów. Nie do biegania, do masowych biegów. Tak jak wspomniałem, nie miałem wtedy pojęcia o bieganiu. Koncern Nike obdarował każdego biegacza grubą koszulką. Jeżeli chodzi o ten rodzaj materiału i wykonania, jestem na nie. To był mój pierwszy argument przeciwko zapisywaniu się do masowych biegów. Drugim była liczba uczestników. Na starcie, jak i w trakcie biegu czułem się ściśnięty wraz z innymi biegaczami jak sardynki w puszce. Dodatkowym czynnikiem, który przyczynił się do mojego niezadowolenia było mocno świecące słońce i dosyć wysoka temperatura. Przez tamten bieg, powiedziałem „nie” startom w masówkach. W trakcie tego biegu poznałem starszego biegacza, który namawiał mnie na Bieg Niepodległości, rozgrywany na historycznej już trasie. Obecnie ten bieg to 10 km na alei Jana Pawła II z nawrotką po piątym kilometrze. Stara trasa tego biegu wiodła do Wilanowa. Jednak zrezygnowałem. Do mojej niechęci przyczynił się właśnie Run Warsaw 2005. Gdybym wiedział wtedy o Grand Prix Warszawy na Kabatach, to bym tak łatwo nie odpuścił. Cóż, czasu już nie cofnę. Od pierwszego Run Warsaw koncern Nike organizował już niezliczoną ilość biegów, zmodyfikował trasę i dystans. Mimo to w żadnym z tych biegów już nie wystartowałem.
W 2006 roku systematycznie zwiększyłem ilość tras i przemierzonych kilometrów. Pierwszy raz w życiu przebyłem 21 097 km. Było to w Elblągu podczas moich wakacji u ojca. Cieszyłem się jak dziecko, że udało mi się przemierzyć tyle kilometrów. Nie miałem z kim tej radości dzielić. Mój ojciec zawiódł, kiedy mu o tym powiedziałem, nie uwierzył. Może i to przyczyniło się do tego, że biegam długie dystanse i ten fragment mojej osobowości pozwala mi cieszyć się brakiem towarzystwa. Sam na sam. Jest to jak partia szachów, którą rozgrywam sam ze sobą. Jak już wspomniałem wcześniej, jakaś część mnie dąży do samotności. Z kolei inna chce być doceniana, chce być w centrum uwagi, chce żyć. Przekonałem się o tym, gdy w grudniu 2007 roku poznałem pewną osobę płci przeciwnej, przez którą mój czas przypadający na lata studiów (od 2007 do 2010) trochę zawirował. Nie zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu. Na imię miała Agnieszka. Pierwszy raz kochałem i czułem się nawet spełniony. Jednak Agnieszka miała mocny charakter. Z perspektywy czasu cenię ją za to. Wtedy bolało mnie, gdy chciała spędzić czas wieczorem na przysłowiowym „nic nierobieniu”. Wielokrotnie kwestia ta była przyczyną sprzeczek. Trochę mniej biegałem, a więcej jeździłem na rowerze. Do mojego świata dotarła cywilizacja — miałem w domu Internet. Wiadomo, uczelnia, inni, nowo poznani ludzie, pierwsze poważniejsze prace, moje podejście do wielu spraw trochę ewoluowało. Coraz bardziej się otwierałem. Z zamkniętego nastolatka przeistoczyłem się w bardziej wyluzowanego osobnika. Podczas wielu rozłąk z Agnieszką albo biegałem, albo jeździłem na mojej szosówce. Najwięcej tego typu akcji zaistniało pod koniec tego burzliwego związku, w 2010 roku. Nauczyłem się być wtedy w mojej samotni, w mojej aktywnej, biegowo-rowerowej samotni.
Po raz wtóry zwiększyłem kilometraż jednokrotnych treningów. Standardowo było to od 19 do 36 kilometrów. Miałem dwie ulubione trasy. Pierwsza po Warszawie: od domu, poprzez Pole Mokotowskie, starówkę, Łazienki i Centrum. Druga wiodła spod domu do Pruszkowa i z powrotem. Jakiś czas później z przyjemnością ją wydłużyłem aż do Otrębus. Ktoś nazwie mnie wariatem, ale robiłem to co 2–3 dni. Nie zwracałem uwagi na tempo treningu. W dalszym ciągu nie zapisywałem się do biegów. Nabijałem kilometraż jak w przygotowaniach do ultramaratonu. Nic z tych rzeczy. Uwielbiam tak robić nawet obecnie. Bliskie są mi słowa pisarza Murakamiego: „Kiedy biegnie mi się lekko, biegnę dalej…”. I pomyśleć, że to dzięki Agnieszce, uciekałem do mojej samotni. Jestem przekonany, że obojgu nam wyszło to na zdrowie. Ja rozbudowałem treningi, wyzbyłem się obaw i frustracji, a ona, sądząc po kilku naszych rozmowach od tamtych czasów, także się rozwinęła. Chwała losowi za to.
W 2010 roku skończyłem studia. Zostałem audiofonologiem. We wrześniu, gdy pracowałem w Enel-Med, poznałem Leszka. Ten mężczyzna w kwiecie wieku był moim pacjentem. Leszek poniekąd wskazał mi biegową drogę. Pokazał Grand Prix Warszawy na Kabatach oraz zachęcił do zapisywania się do biegów długich. Leszek okazał się być zaawansowanym maratończykiem. Postacią otwartą, szalenie pomocną, o wielkim entuzjaźmie. Wiele mi opowiadał o maratońskim bieganiu i warszawskich biegach. Powiedziałem mu, że kilka lat wcześniej zraziłem się do tłumów. Leszek zasugerował mi Grand Prix Warszawy, Bieg Wedla bądź Biegi w Falenicy. Pamiętam, trochę z niedowierzaniem słuchałem rad doświadczonego biegacza, że na Kabatach nie ma tłumów, jest świetna atmosfera.
W pewien piękny wrześniowy dzień wraz z siostrą i jej chłopakiem poszliśmy na giełdę rowerową na Warszawskim Powiślu. Była to niedziela przypadająca na Maraton Warszawski. Z wysokości Mostu Poniatowskiego, podziwiałem maratończyków startujących w biegu maratońskim. Obserwując czołówkę biegu, wówczas jeszcze nie wiedziałem, że spoglądałem na Tomasza Bladosa — wyśmienitego biegacza-amatora. Wystarczy dodać, że był najlepszym polakiem startującym w 32. Maratonie Warszawskim. Na widok chmary biegaczy przeszedł mnie dreszcz. To był piękny widok. To było to, co wiedziałem, że chcę robić. Nie było tam ścisku. Była czysta i piękna sportowa rywalizacja połączona z wzajemnym szacunkiem. Po tym wydarzeniu jeszcze lepiej zacząłem trenować. Jako biegacz-amator dodam, że nie mam na myśli intensywności, a systematyczność. Wtedy wychodziłem z założenia, że tylko regularnie biegając można dojść do odpowiedniej formy. Zacząłem śledzić strony „www” o tematyce biegania, które tak bardzo polecał mi Leszek.
W 2011 roku wystartowałem w swoim pierwszym cyklu biegowym. Było to Grand Prix Warszawy rozgrywane na dystansie 10 km w Lesie Kabackim. Muszę zauważyć, że do tego czasu włącznie biegałem w halówkach. Przez 8 lat mojego biegania biegałem tylko i wyłącznie w nich. Ktoś powie, że jestem niemądry. Możliwe, nie zwracałem na to uwagi. W moim pierwszym występie w GPW osiągnąłem słaby czas 45:25, ale wtedy się cieszyłem. Warunki biegu były okropne. Śnieg, lód, kałuże, błoto. „Dałem radę” — pomyślałem i pognałem dalej. Z pierwszego biegu tego cyklu mam moje pierwsze biegowe zdjęcie — mój finisz. Kilka sekund wcześniej bieg ukończył mój bardzo dobry kompan biegowy Tomasz Kwiatek. Wtedy jeszcze byliśmy sobie obcy. Następnego dnia kupiłem moje pierwsze biegowe buty. Wyrób nie był rewelacyjny, ale o niebo lepszy od halówek. Było to obuwie firmy Kalenji. Tym oto sposobem dokonałem kroku naprzód. Od tamtej pory nie kończę treningów po 30 kilometrach z bólem i krwawiącymi piętami. Za namową Leszka, dnia 27.03.2011 roku w Warszawie przebiegłem pierwszy oficjalny półmaraton. Trasę przebiegłem przed samym biegiem trzy razy treningowo. Po biegu czułem lekki niedosyt. Ukończyłem z czasem 1:35, na 18. kilometrze łapiąc kontuzję prawego śródstopia.
Wiosną rozpoczął się dla mnie, wydawałoby się, fascynujący okres w życiu. Związałem się ze swoją licealną, platoniczną miłością — z Gniewu. Napełniony pozytywną energią, miałem siłę na rozwój biegania. Jeszcze dokładniej je usystematyzowałem. Zacząłem się nim cieszyć w sposób czysty i otwarty. Wówczas otworzyłem się na ludzi jeszcze mocniej. Jeździłem na okoliczne biegi, a moja partnerka jeździła ze mną.
W czerwcu 2011 roku poznałem Cezarego, wtedy jeszcze nie tak napędzanego kebabem. Z Cezarym po raz pierwszy spotkałem się na Biegu im. Jana Kusocińskiego w Ożarowie, gdzie ustanowiłem nową życiówkę na 10 km. Ukończyłem bieg z czasem 39:09. Cezary to dusza towarzystwa, dużo mówił o bieganiu, a najwięcej o maratonach. Planował w sierpniu przebiec swój pierwszy maraton. Za cel wyznaczył sobie maraton w Gdańsku. Dużo z nim w tamtym okresie esemesowałem. To właśnie Cezary namówił mnie bezpośrednio do startu w maratonie.(2011-08-15) Maraton Solidarności
Zanim wystartowałem w maratonie, wielokrotnie rozmyślałem nad sensem przebiegnięcia tego dystansu. Pamiętam słowa Cezarego: „Nic nie stracisz, najwyżej zejdziesz z trasy…”.
W okresie przed Maratonem Solidarności spędziłem w Gdańsku trzy tygodnie u mojej partnerki. Kiedy ona wychodziła do pracy, ja wychodziłem na trening. Co drugi dzień robiłem około 20 km. Poznawałem w ten sposób urokliwe Trójmiasto. Raz nawet trasa powiodła mnie przez całe Trójmiasto. Od mieszkania na Szadółkach, przez centrum Gdańska, aż na Stogi, stamtąd do Gdyni. W Gdyni kończyłem trening, kąpiąc się w zatoce. Ogólnie rzecz biorąc, będąc w Trójmieście, każdy trening kończyłem w morzu. Wpływało to wspaniale na organizm, mięśnie i ich fizjologię. Mój umysł w tamtym okresie doznawał rozkoszy w towarzystwie mojej sympatii. Trzy tygodnie urlopu i treningu w Trójmieście minęły bardzo szybko. Wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy. Tak też było w tym przypadku. Z małą różnicą. Na koniec tego czasu zaplanowałem swój maratoński debiut.
15.08.2011 roku pogoda sprzyjała bieganiu długich dystansów. Było pochmurno i trochę deszczowo. Z tego, co się orientuję, temperatura powietrza wynosiła 18 st. C. Na starcie stanęło około 600 biegaczy, w tym Cezary, który również debiutował na królewskim dystansie. Wśród uczestników pojawił się także poznany przed miesiącem młody biegacz ze Sztumu — Marcin z LKS Zantyr Sztum. Wtedy był on młodym, perspektywicznym zawodnikiem. Poparty dobrą radą trenerską miał szansę na bardzo dobre wyniki. Cała nasza trójka chciała po prostu ukończyć bieg i dobiec do mety zlokalizowanej na gdańskiej starówce. Ten maraton, podobnie jak cztery kolejne, biegłem z odtwarzaczem mp3 i słuchawkami w uszach. Pamiętam, jak połowa dystansu minęła mi jak z bicza strzelił. Wsłuchiwałem się w rytmy Metalliki. Rozmyślałem o mojej sytuacji życiowej, o moich związkach, obecnym i minionym. Połowa Maratonu Solidarności to „wrota” Gdańska. Stoi tam słynny z czasów kształtowania się „Solidarności” polskiej budynek o potocznej nazwie „zieleniak”, gdzie skręcało się w stronę gdańskiej starówki. Z tej wysokości widać Górę Gradową. Pamiętam, myślałem w tamtym momencie o mojej kobiecie. Krótko po tym, jak wystartowaliśmy, ona pojechała opiekować się swoją przyjaciółką, która była świeżo po wypadku. Spoglądając na Górę Gradową i forty wojenne, widziałem nas. Niejednokrotnie byliśmy tam i podziwialiśmy panoramę Gdańska ze stocznią w tle, którą ona uwielbiała. Każdego roku, gdy rozgrywany jest ten maraton, trasa prowadzi przez Jarmark Dominikański, gdzie zawsze jest pełno ludzi. W rejonie gdańskiej starówki robiło się pętelkę. Na tym odcinku każdy zawodnik był na styku z publicznością. Co niektórzy przybijają sobie piątki, uśmiechają się, rozmawiają. Widok ten przywodzi na myśl obrazy z Tour de France, gdzie bywa tak, że tłum niesie kolarzy. Niekiedy im również przeszkadza. Taka jest już tradycja biegów, że publiczność podziwia uczestników, ci zaś czerpią od niej mega pozytywną energię i wędrują dalej. Pamiętam, że z oddali zobaczyłem jakieś małe dziecko stojące wraz z rodzicami. Mocno dopingowało biegaczy. Klaskało, cieszyło się widokiem zawodów sportowych. Kiedy mijałem to dziecko, dałem mu banana, którego zgarnąłem na jednym z punktów odżywczych. Wręczając tego banana, powiedziałem „na zdrówko”, po tym się do mnie uśmiechnęło. Była to mała dziewczynka. Jej uśmiech był jak paliwo dla silnika. Momentalnie przyspieszyłem. Jeszcze bardziej zacząłem cieszyć się biegiem.
Ze starówki trasa prowadziła przez Stogi do Westerplatte, gdzie następowała nawrotka. Stąd biegło się do mety zlokalizowanej na starówce, usytuowanej przy Zielonej Bramie. Około piętnastokilometrowy odcinek Gdańsk–Westerplatte–Gdańsk był typową samotnią. To prosty fragment wiodący przez pola i łąki, gdzie niczego nie ma. Przez całą jego długość byłem sam na trasie, w dodatku za wiaduktem na Stogach zaczął padać deszcz. Z oddali zauważyłem wracających już z Westerplatte biegaczy z Kenii. Wykręcili czas około 2:12. Nic specjalnego, patrząc na ówczesne dokonania Henryka Szosta czy Mariusza Giżyńskiego. Jestem fanem Mariusza. Jego zdjęcie wraz z dedykacją zawisło w moim mieszkaniu. Gdańska samotnia — jak ją ochrzciłem — dała mi się we znaki. Pamiętam 35. kilometr. Śpiewałem wtedy, ponieważ nie było do kogo się odezwać. Myślałem wtedy nawet o Agnieszce. O tym, że to ona nauczyła mnie cieszyć się moją samotnią. Jak w piosence Iron Maiden — The Loneliness of the Long Distance Runner, pognałem do przodu, by witać moją ówczesną sympatię z Gniewu na mecie. Kiedy docierałem do gdańskiej starówki, w słuchawkach słyszałem Loverman Nicka Cave’a. Tym razem był to cover grany przez Metallicę. Jakieś 2000 metrów przed końcem w moim odtwarzaczu poleciał utwór Paradise City (Guns&Roses), której tekst: „Zabierz mnie do miasta, gdzie trawa jest zielona, a kobiety śliczne” poniósł mnie na metę.
Tego dnia debiutowałem w maratonie z czasem 3:18:23 (śr. tempo 4:42/km), co mnie bardzo ucieszyło, bo ja naprawdę nie wiedziałem, jaką taktykę obrać na ten bieg. Wraz z Cezarym, który uzyskał czas 3:31 oraz z Marcinem ze Sztumu (3:26) spisaliśmy się na medal. Wspólnie powiedzieliśmy sobie, że chcemy więcej.
Po maratońskim debiucie postanowiłem się nagrodzić. Po każdym ukończonym maratonie spożywam największą z możliwych pizz i piję piwo, którego odmawiam sobie w cyklu treningowym.
Według doniesień lekarza, który wykonywał USG ciąży kilka miesięcy później, mój syn — Kornel — został poczęty dnia 15.08.2011 roku. Jak tu nie zostać biegaczem? Byle był zdrowy, a piętnasty dzień sierpnia po wszelkie czasy będzie przyprawiał mnie o dreszcze z nim związane.(2011-09-25) XXXIII Maraton Warszawski
Pomiędzy moim maratońskim debiutem a kolejnym zaplanowanym startem na królewskim dystansie minęło zaledwie 41 dni. W teorii biegania istnieje wiele koncepcji mówiących o tym, by nie startować w dwóch biegach długodystansowych w tak krótkim odstępie czasu. Cóż, nie było to rozsądne, ale w wielu aspektach mojego życia kroczę jak kot swoimi drogami. Ta cecha odnosi się także do biegania. W czasie między dwoma maratonami zająłem się ważnymi dla mnie rzeczami. Po pierwsze, podjąłem próbę odbudowania moich relacji z ojcem. Byłem w gazie, pojechałem do niego dzień po debiucie w maratonie. Po drugie, w pierwszym dniu września dowiedzieliśmy się z mamą Kornela o szczęśliwej dla nas nowinie. Za dziewięć miesięcy mieliśmy zostać rodzicami. Byłem ogromnie zadowolony z tego powodu. Naprawdę tego chcieliśmy. Udało się. Niestety jak to w życiu bywa, było kilka niewiadomych. Jak się okazało później, wszystko miało się niebawem rozwiązać.
Przygotowania do startu w 33. Maratonie Warszawskim rozpocząłem po blisko trzytygodniowej przerwie. Byłem zdania, podobnie jak mówiły poradniki, że po dobrym i mocnym jak na amatora debiucie, można i należy zrobić sobie przerwę od biegania. Tradycyjnie już Maraton Warszawski odbywał się we wrześniową niedzielę. Tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała. Na starcie przy placu na Rozdrożu słońce już wczesnym rankiem dawało się we znaki startującym. Pamiętam, umówiłem się z Cezarym i Leszkiem przy depozycie, by dodać sobie wzajemnie otuchy i motywacji. Niestety przez ogromny tłum biegaczy nie spotkałem ani jednego, ani drugiego. Na starcie zobaczyłem Tomasza Kwiatka. Ten dobry obecnie biegacz-amator dopiero wędrował ku wybitnej formie. W tamtym czasie zbytnio się nie znaliśmy, toteż wymieniliśmy tylko zwyczajowe „cześć”.
Od placu na Rozdrożu było tylko około 500 metrów do mieszkania mojej siostry i Jacka. Niestety moja ówczesna sympatia ze względu na studia nie mogła mi towarzyszyć tego dnia. Trochę posmutniałem, ale cieszyła mnie obecność siostry. Przed startem biegowego peletonu bardzo słabo się rozgrzałem. Kilka skipów, skłonów, było to za mało.
Równo o 9:00 starter oznajmił początek zawodów. Biegacze podążali ulicami starej Warszawy, rytmicznie uderzając stopami o asfalt. Z mojej perspektywy ten maraton totalnie zawaliłem. Dobre tempo trzymałem jedynie do 30. kilometra. Po przekroczeniu trzydziestego kilometra poczułem ostry, kłujący ból w prawym kolanie. Już wtedy wiedziałem, że będzie to słaby start. W chwilach bezsilności fizycznej w długodystansowym bieganiu do głosu dochodzi mózg — wewnętrzne ja, które mówi, by nie szarżować, gdy wola chce. No i cały schemat na ten bieg padł. Od około 32. kilometra poczułem psychiczną niemoc, rodzaj psychicznej „ściany”. Intensywnie zacząłem snuć rozważania o życiu. Pojawiły się myśli wynikające z mojej lekkiej zazdrości o mamę mojego nienarodzonego wówczas syna. Skończyło się na tym, że od 32. do 39. kilometra nawet nie truchtałem, miejscami szedłem. Kiedy minął mnie pace-maker z balonikiem 3:15 wiedziałem, że już jest po zawodach. Na 36. kilometrze minął mnie — idący jak burza w tym biegu — Tomasz Kwiatek. Jeszcze wtedy, podobnie jak ja, biegający z muzyką. Obecnie nie sposób spotkać nas na trasie biegu ze słuchawkami w uszach. Wtedy to było moje katharsis. W okolicach 39. kilometra dosłownie puknąłem się w głowę i sam do siebie w myślach powiedziałem: „Biegnij! Nie obijaj się, po biegu odpoczniesz!…”. Po tej kwestii mocno przyspieszyłem, wyprzedzając całą masę biegaczy. Kiedy dobiegłem do mety zlokalizowanej w okolicy stadionu Agrykola na Myśliwieckiej, szczerze przyznaję, nie czułem zmęczenia. Czułem się, jakbym był wypoczęty. Wielu znajomych biegaczy mówi: „gdy po ukończonym maratonie czujesz się pełnym sił, to wiedz, że spieprzyło się sprawę…”. Wiem o tym, że zepsułem ten bieg.
Pierwszy raz w życiu postanowiłem powalczyć o czas i dobre tempo. Nic z tego nie wyszło. Skończyło się na tym, że linię mety minąłem z czasem 3:33:22 (śr. tempo 5:02/km). Gdybym nie zaliczył udanego debiutu w Gdańsku, to wynik z Warszawy wziąłbym w ciemno. Na mecie, dosyć niespodziewanie, czekała na mnie siostra ze swoim włoskim kolegą. Około 10 minut przede mną bieg ukończył Tomasz. Na mecie wyczekiwała go Ola. Podobnie jak czekająca na Cezarego jego kobieta. Niestety do mojej kobiety nawet się nie dodzwoniłem. Kilka minut po biegu spotkałem Czarka. Czarek przez większość biegu borykał się z kontuzją kolana. Nasza trójka była zadowolona z kolejnego udziału w maratonie. Chociaż liczyłem na lepszy rezultat, postanowiłem zrobić sobie przyjemność i zamówić pizzę i piwo.
Pamiętam, nie chciałem wracać w to upalne popołudnie do domu i moją nagrodą delektowałem się w Ogrodzie Krasińskich. Ucztowałem z moją przyjaciółką — Pauliną z Puławskiej. Była ona moją bratnią duszą. Moim damskim odpowiednikiem, która zawsze służyła przyjacielską radą i wsparciem. Wiedziała kiedy pochwalić, ale i zanegować, gdy robiłem coś głupiego. Pamiętam nasze „szlajanie się” z aparatem i robienie fotek temu pięknemu miastu. Z aparatem w dłoni czy też słuchając muzyki, potrafiliśmy spędzać niekiedy całe dnie aż do nocy. Tymczasem moja trójmiejska sympatia się nie odzywała. Nie rozmawialiśmy kilka dni. Ja tutaj w Warszawie, ona w Gdańsku. Sytuacja była patowa. Jednak szkoda, że my ludzie niekiedy nie czytamy między wersami. Dzięki czemu można by było uniknąć wielu nieporozumień.
Jesienią tego roku, tydzień po starcie w Maratonie Warszawskim wystartowało Grand Prix Warszawy. Osiągnąłem sukces, byłem drugi w swojej kategorii wiekowej, zaraz za Tomaszem Bladosem, który tak dzielnie walczył w Maratonie Warszawskim rok wcześniej. Jak już wspomniałem, Tomasz Blados to elita amatorskiego biegania. Prywatnie to bardzo skromna osoba, która z bieganiem i lekkoatletyką jest związana od wielu lat. Przyznaję, że później będę miał tę niebywałą przyjemność poznać Tomasza lepiej na gruncie pozasportowym i wiem, że jest to bardzo ciekawy człowiek. Aż szkoda, że on nie napisze swoich biegowych wspomnień. Kilka razy mu to w przyszłości jeszcze powiem. Wracając do jesieni roku 2011, dzień po Grand Prix Warszawy pojechałem do rodzinnego Elbląga. W Elblągu odbywał się II Półmaraton Elbląski „Elbażant”. Bieg był rozgrywany na pagórkowatym terenie w Bażantarni. 21 097 kilometrów zostało podzielone na trzy pętle. Suma podbiegów wynosiła około 300 metrów. Byłem w dobrej formie fizycznej, toteż nie bałem się startować tydzień po tygodniu. Dodatkowym bodźcem przemawiającym za startem w Elblągu była możliwość spotkania się z ojcem. W ten weekend moja luba poznała moją rodzinę. Był to pozytywny wyjazd. Wszyscy ją dobrze przyjęli, a ponadto zrobiłem satysfakcjonujący mnie wynik w półmaratonie przełajowym, typu cross. Bieg ukończyłem z wynikiem 1:33:28 (śr. tempo 4:25/km). Wygrał doświadczony biegacz z LKS Zantyr Sztum — Bartosz Mazerski.
W dniu Półmaratonu Elbląskiego po raz ostatni spotkałem się z ojcem. Nie dogadaliśmy się w pewnej znaczącej dla nas kwestii. Pomimo niepowodzenia w próbie odbudowania naszych relacji, przyznaję, nigdy wcześniej nie byłem tak blisko z ojcem. Nigdy wcześniej nie osiągnęliśmy takiego poziomu szczerości między sobą jak w tym czasie.(2012-09-30) XXXIV Maraton Warszawski
Można powiedzieć, że przed startem w Maratonie Warszawskim byłem w gazie. Tydzień po wyprawie do Wrocławia pojechaliśmy do Łowicza. Co roku na jesieni odbywa się tam Półmaraton Jesieni o Puchar Burmistrza. Mała impreza z tradycją. Swego czasu jeździłem na nią każdego roku. Robiłem w Łowiczu cztery i pół pętli dookoła centralnej części miasta. Sam Łowicz poznałem będąc jeszcze z Agnieszką. Mieszkała tutaj jej babcia. Dlatego kilka miesięcy po naszym rozstaniu niewiele myśląc, od razu się zapisałem. Z perspektywy tych paru lat bardziej realistycznie patrzę na to miejsce. Obecnie już nie startuję tam tak często. Natomiast samo miasteczko jest urocze. Pośrodku jest wielki plac, gdzie każdego roku można podziwiać wystawy sztuki łowickiej. Piękne tereny wzdłuż rzeki Bzury mogą stanowić dobre trasy treningowe. Nieopodal Łowicza rozciągają się wspaniałe krajobrazy. Zarówno Arkadię, jak i Śródborów zwiedziliśmy wtedy z czteromiesięcznym Kornelem. To był sympatyczny dzień pomimo naszych fatalnych nastrojów. Między mną a mamą Kornela coś pękło. Nie było już tak samo. Częste kłótnie, nieporozumienia prowadziły do awantur. Punktem kulminacyjnym tej „łowickiej“ wyprawy była jedna sprzeczka z powodu fatalnego hostelu, w którym nocowaliśmy w noc poprzedzającą start półmaratonu. Czy osoby, które się naprawdę kochały, mogłyby się aż tak pokłócić z powodu dwóch głośnych lokatorów w hostelu? Moim zdaniem nie. Sam wyjazd, jeżeli chodzi o relacje między mną a rodzicielką mojego syna, nie pomógł. Wręcz przeciwnie, był oznaką czegoś, co nadejść miało w najbliższej przyszłości. Start w XXXI Półmaratonie Jesieni był dla mnie wówczas powodem do optymizmu przed Maratonem Warszawskim. Ukończyłem go z czasem 1:30:08 (śr. tempo 4:16/km). Byłem gotowy, by zostać „Bohaterem Narodowym” — jak reklamowany był 34. Maraton Warszawski.
Start wyznaczony był między rondem Waszyngtona a mostem Poniatowskiego. Pan Marek Tronina wraz z Fundacją Maratonu Warszawskiego wyznaczył metę na płycie Stadionu Narodowego, który został wybudowany z okazji Euro 2012. Koncepcja była następująca — publiczność, w tym bliscy biegaczy, gromadziła się na koronie stadionu. Mieli oni dopingować i mobilizować biegaczy na ostatnich 200 metrach. Tak też się stało. Wielu z nas od tego momentu mogło pochwalić się nową życiówką.
Drużyna MORT! w 34. Maratonie Warszawskim wystartowała w składzie: Cezary, Michał Muzyka, Tadek, Sylwester, Robert z Parczewa oraz jego przyjaciel.
Biegi długodystansowe (gr. dólichós), obok kolarstwa i pływania, są najtrudniejszą dyscypliną sportu na świecie. Oprócz siły fizycznej do pokonania tras potrzebna jest mocna głowa.
Wywodzą się od instytucji szybkich posłańców w Grecji Antycznej przenoszących ważne wiadomości. Wedle wielu legend w ciągu dnia przemierzali oni ponad 100 kilometrów. Byli wytrwali fizycznie i psychicznie, ponieważ wielokrotnie pokonywali górskie tereny, by dotrzeć do wyznaczonego celu. A ich biegom zazwyczaj towarzyszyło słońce i wysoka temperatura. Ta formuła biegów po raz pierwszy pojawiła się na Igrzyskach Olimpijskich w 720 roku przed naszą erą. Podczas XV Olimpiady biegi długie rozgrywano na stadionie olimpijskim. Biegacze pokonywali od 7 do 24 długości stadionu, która wynosiła 192,28 metrów. Według przesłanek podczas zawodów w Olimpii biegacze pokonali od 3,84 do 4,61 km. Tak narodziła się dyscyplina olimpijska — Dólichós.
Długodystansowcy ocierają się często o stany wycieńczenia fizycznego i psychicznego — z uporem podążają ku linii mety. Podczas przemierzania tras długich biegów zapada wiele decyzji ważnych dla człowieka, dla każdego z nas, dla biegacza i nie tylko. Nie inaczej było w 490 r. p.n.e. kiedy to Filippides przebiegł dystans z Maratonu do Aten, przekazując Grekom informację o zwycięstwie nad Persami w bitwie pod Maratonem. Właśnie od tego wydarzenia Międzynarodowy Komitet Olimpijski pod przewodnictwem francuskiego barona Pierre’a de Coubertina zaczerpnął nazwę najdłuższego biegu wchodzącego w skład dyscyplin olimpijskich. Długość trasy z Maratonu do Aten to około 37 kilometrów. W Atenach w 1896 roku, podczas pierwszych Igrzysk Olimpijskich trasa biegu maratońskiego wynosiła 40 000 metrów. W czasie IO w Londynie (1908r.) bieg maratoński wydłużono o 2195 metrów. Taka była różnica między oryginalną długością a metą przewidzianą pod siedzibą brytyjskiego Króla Edwarda VII.
Podczas pierwszych nowożytnych Igrzysk Olimpijskich do zwycięstwa w biegu maratońskim wystarczył czas 2:55:20. A był to dystans krótszy od obecnego regulaminowego dystansu maratonu o 2,195 km. Początkowo na tym dystansie biegali tylko mężczyźni. Panie niechętnie były dopuszczane do dyscyplin sportowych wymagających tak dużego nakładu energetycznego. Pierwszą kobietą, która pokonała dystans maratonu, była greczynka Stamata Revithi. Przebiegła z Maratonu do Aten. Uczyniła to z czasem około 5:30. Niestety jej wyniku nikt nie uznał. W tym czasie najbardziej wytrzymałym sportowcem globu uznano Spirydona „Spyros” Luisa. Ten wytrzymały grecki biegacz triumfował na mecie maratonu zlokalizowanej na Panathinaiko Stadio (arenie ówczesnych Igrzysk Olimpijskich). Pierwszą zawodniczką, która została oficjalnie dopuszczona do startu w biegu maratońskim, była francuska biegaczka Marie-Louise Ledru. Było to podczas biegu maratońskiego w Paryżu w 1918 roku. Ukończyła go z czasem 5:40.
Wynik uzyskany przez pierwszego mistrza olimpijskiego w biegu maratońskim leży obecnie w zasięgu wielu amatorskich biegaczy. Ale też pierwsze Igrzyska Olimpijskie były dostępne właśnie jedynie dla amatorów. Nie mógł w nich startować żaden sportowiec, który wcześniej walczył o nagrody dużej wartości. Zakaz ten dotknął między innymi Carlo Airoldiego, biegacza z północnych Włoch. Zasłynął on z tego, że aby móc wystartować w biegu z Maratonu do Aten, postanowił przebyć biegiem drogę z Włoch, przez Bałkany, aż do samej greckiej stolicy. Niestety, gdy w trakcie wyprawy skończyły mu się fundusze, wziął udział w lokalnym biegu i wygrał nagrodę pieniężną. Wieść o tym dotarła do Greków, którzy obawiając się, że włoski wytrzymałościowiec może zwyciężyć w „najbardziej greckiej konkurencji sportowej”. Wykorzystali tę wiadomość jako pretekst i wykluczyli go z zawodów. Historia Airoldiego pokazuje, jak ważną dyscypliną jest dla zawodników bieg na maratońskim dystansie.
W dzisiejszych czasach w Igrzyskach Olimpijskich startują zawodowcy. Sportowcy utrzymujący się z uprawiania sportu, który często jest jednocześnie ich pasją i jedynym zawodem. Aktualny rekord świata w biegu maratońskim mężczyzn został ustanowiony przez kenijskiego biegacza Dennisa Kimmetto. Ukończył on Maraton Berliński z czasem 2:02:57. Wśród Pań najlepszy wynik uzyskała Brytyjka, Paula Radcliffe. W 2003 roku przebiegła maraton w Londynie w czasie 2:15:25. W igrzyskach olimpijskich kobiety startują od roku 1984, od olimpiady rozgrywanej w Los Angeles. Wygrała wtedy amerykańska maratonka Joan Benoit, uzyskując czas 2:24:52.
Rekordy w lekkoatletyce przypisywane są na oficjalnych imprezach. Należą do nich Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Kontynentów oraz atestowane imprezy komercyjne. Wszędzie tam zawodnik może ustanowić rekord świata w biegu maratońskim. Inną imprezą są Igrzyska Olimpijskie, gdzie sportowcy dodatkowo mogą ustanowić rekord igrzysk olimpijskich. Jako że maratony wchodzące w skład dyscyplin olimpijskich są rozgrywane latem, w wielu przypadkach w ciężkich warunkach pogodowych, to wyniki uzyskiwane na nich są słabsze od rekordów świata. Rekord olimpijski wśród mężczyzn — Samuela Wanjiru z Kenii (2008, Pekin) wynosi 2:06:32, a wśród kobiet należy on do Tiki Gelana z Etiopii (2012, Londyn — 2:23:07). W naszych czasach nastąpiła wielka komercjalizacja imprez sportowych, które w wielu przypadkach są organizowane przez globalne korporacje. Trend ten na szczęście ominął poniekąd Igrzyska Olimpijskie.
Pierwszym maratonem na polskich ziemiach, rozegranym 6 lat po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości, był bieg z Rembertowa do Zegrza. Było to w 1924 roku. Wygrał warszawiak Stefan Szelestowski z czasem 3:13:10. Ten polski olimpijczyk ukończył ten bieg ponad godzinę przed drugim uczestnikiem. Biorąc pod uwagę deszczową i wietrzną pogodę tego dnia, był to nie lada wyczyn, a sam bieg ukończyło zaledwie osiem osób. W naszej epoce w biegach maratońskich startuje nawet po 50 tysięcy osób, jak miało to miejsce w maratonie Nowojorskim. W Polskich maratonach nie spotyka się tak wielu startujących zawodników. W Polsce największą frekwencją może pochwalić się Maraton Warszawski. W 2013 roku bieg ten ukończyło 8509 biegaczy.
Stefan Szelestowski dzierżył w swoich rękach rekordy Polski w biegach na 2 000, 10 000, 20 000, 30 000 metrów, oraz w maratonie. Oprócz dokonań na trasach biegowych był trzykrotnym Mistrzem Polski w pięcioboju nowoczesnym. Pięciobój składa się z rywalizacji indywidualnej w pięciu dyscyplinach sportowych takich jak: szermierka, pływanie, jeździectwo, bieg przełajowy, strzelanie z pistoletu. Wystąpił dwukrotnie na Igrzyskach Olimpijskich. Za pierwszym razem obrał konkurencje biegowe (m.in. 5000 metrów). Miało to miejsce w 1924 roku podczas Olimpiady w Paryżu. Za drugim razem obrał na cel pięciobój nowoczesny. Było to w 1928 roku w Amsterdamie. Suma zdobytych punktów pozwoliła mu zająć zaledwie 26 miejsce w stawce zawodników startujących. Jednak klasę pokazał, wygrywając jedną z konkurencji w swojej dyscyplinie — bieg przełajowy na 3000 metrów. Warszawski lekkoatleta, pierwszy zwycięzca maratonu w Polsce, zmarł 7.10.1987 roku w Gniewie. W mieście, w którym się wychowałem.
Obecnie trwa wyścig zbrojeń koncernów sportowych, by dokonać niemożliwego. Celem jest złamanie dwóch godzin na dystansie maratonu — coś, co kiedyś nawet nie było w sferze marzeń wielkich sportowców.
Tak ogromny postęp czasowy w tabelach wyników, począwszy od pierwszego maratonu, a skończywszy na obecnej chwili, był możliwy dzięki technologii, zaawansowaniu treningowemu, oraz przede wszystkim — dzięki oddaniu się swojej pasji wielu biegaczy startującym na tym pięknym dystansie. Mam tu na myśli zarówno elitę biegową, jak też każdego amatora biegania, który upodobał sobie ten dystans.
W zamierzchłych czasach biegów maratońskich było jak na lekarstwo. Obecnie z roku na rok jest ich coraz więcej. Niektórzy biegacze od masowych biegów wolą samotnie przemierzać nieznane tereny i nabijać kilometry na biegowych licznikach. Jednak „królewski dystans” był, jest i będzie wyzwaniem dla każdego amatora biegania.
Kto raz przebiegnie maraton, staje się maratończykiem. Pierwszy maraton bywa jak chrzest. Jest wydarzeniem, po którym dużo się zmienia w życiu człowieka. Na biegacza, który ukończył bieg maratoński, bliscy patrzą z podziwem. Taki dystans daje także zastrzyk pozytywnej energii, bo często trzeba pokonać własne słabości, by ukończyć bieg. Dzięki temu wielu biegaczy podbudowuje się psychicznie.
Niekiedy biegacze są zmuszeni zejść z trasy. Niekiedy nie mogą wystartować, chociaż bardzo tego chcą. Często na trasach biegów długich są łzy, ogromna rozpacz. Jednak każdy kto finiszuje czuje radość, a jego twarz pokrywa szeroki od ucha do ucha uśmiech. Radość dotyczy samej istoty ruchu oraz zadowolenia z ukończenia biegu.
W tych kilku słowach chciałem Was zaprosić do odbycia wspólnej podróży. Podróży retrospektywnej po maratonach, przeżyciach i emocjach. Podróży, która mnie ukształtowała takim jakim jestem. Pozwoliła pokonać własne słabości i przezwyciężyć demona siedzącego w mojej głowie. Zapraszam Was na podróż opisującą blisko piętnaście lat mojego kontaktu z bieganiem. Jest to dla mnie powodem do dumy. Bieganie stało się pasją, bez której obecnie nie wyobrażam sobie życia. Jest to dla mnie powodem do dumy, bo kiedy zaczynałem, nienawidziłem go.R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
A. Tarasouleas: Stamata Revithi alias Melpomeni. Olympic Review.
D. C. Young: A brief history of the olympic games. Wiley, 2004.
R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
R. Krise, B. Squires Fast Tracks: The History of Distance Running Since 884 B.C. 1982.
R. Wroczyński: Powszechne dzieje wychowania fizycznego i sportu. Wrocław, 2003.
„Stadjon”, s. 11, Nr 45 z 6.11.1924.
R. Wryk: Sport Olimpijski w Polsce 1919—1936. Poznań, 2006.Początki
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze wszystko traciłem. Sytuacja w domu — ojciec zdradzający matkę, rodzina w rozsypce. Na podwórku każdy trzymał się ode mnie na dystans. Prawdopodobnie spowodowane było to kilkoma znaczącymi dla mnie, wówczas dziecka, przeprowadzkami. Nie ocenię tego dzisiaj. Jednak wiem, że to było trudne dla chłopca. Dorastanie bez ojca, w świecie pełnym dziwactw. Człowiek w takich sytuacjach szuka ucieczki. To normalne dla naszego gatunku. Mały Radek był zamkniętym w sobie chłopcem. Zamknięty w swoim małym świecie, nieśmiały, lękliwie spoglądający na zewnątrz. Moją zaletą było posiadanie pasji. Wielu rówieśników zatraciło tę rzecz lub nie wykreowało jej w sobie w ogóle. Przyznam szczerze, że zawsze mnie to zadziwiało.
Dobrze pamiętam, że już jako pięciolatek zafascynowałem się szachami. Zasad tej wspaniałej gry, gdy jeszcze byłem dzieckiem, nauczył mnie ojciec. Gry królewskiej, wyrabiającej szybkie reakcje i strategiczne myślenie. Szachy pomagają nabrać pokory oraz cierpliwości. Pasję szachową kształtowałem do około czternastego roku życia. W międzyczasie pojawił się futbol. Pamiętam, był rok 1992. Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie i wspaniały występ Polski w piłce nożnej. W składzie biało-czerwonych brylowali wówczas Wojtek Kowalczyk z Andrzejem Juskowiakiem. Trudno było oderwać małego Radka od telewizora podczas transmisji z meczów. Była to piękna impreza dla naszej kadry. W 1994 roku śledziłem rozgrywany w USA mundial. Każdy chciał być Bebeto lub Romario. Moim idolem był Włoch Roberto Baggio, uznany potem za największego przegranego tych mistrzostw. Zresztą na każdej dużej imprezie piłkarskiej kibicuję reprezentacji Włoch, pomimo że zazwyczaj grają defensywnie, przez co niezbyt widowiskowo. Jednak cierpliwie dążą do swojego celu, którym jest wygrana, a to — jako kibic — lubię najbardziej.
Jeżeli chodzi o piłkę w moim wykonaniu — jak to trafnie ujął mój pierwszy trener z Mewy Gniew, pan Grzegorz Mazurowski — „Selke jest rzemieślnikiem ciężko pracującym nad warsztatem…”. Trudno się z tym nie zgodzić, bo w przeciwieństwie do swoich rówieśników potrafiłem godzinami biegać po boisku, a poza nim wciąż dyskutować o piłce nożnej. Pomimo tego, że uważam futbol za cudowny sport, to z biegiem lat stał się zbyt medialną dyscypliną. Ja natomiast wolę uciekać od zgiełku i rozgłosu. Około 2002 roku, wraz z kolegą Markiem i innymi osobami, założyłem drużynę Ciociosan Warszawa, jednak sam opuściłem jej szeregi. Powód odejścia? Nie lubię się afiszować, nie lubię błyszczeć. Uwielbiam natomiast zespołowość. Prawdziwa zespołowość nie jest toksyczna. Drużyna musi być jak rodzina. Mottem przewodnim tej rodziny powinno być: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nawet jeżeli upadek zbliża się wielkimi krokami.
Między 1985 rokiem a chwilą obecną minęły blisko 33 lata. W tym czasie mieszkałem w pięciu różnych miastach. Nie jest to sytuacja sprzyjająca budowaniu więzi z rówieśnikami czy też wspomnianej zespołowości. Nie wpływa to dobrze na młodego człowieka. Owszem, ktoś może podać argument, że dla chcącego nie ma nic trudnego, a wszechobecna globalizacja sprawia, że świat jest bez granic. Możliwe, że ma rację. Jednak jako młody człowiek mogłem liczyć tylko na siebie i na swoich bliskich. Matkę, która pokazuje mi do dzisiaj, jak żyć godnie i wytrwale znosić trudności dnia codziennego. Siostrę, dzięki której poszerzyłem swój światopogląd, ponieważ pokazała mi wiele innych dróg. Niestety mój ojciec zawiódł. By zrekompensować sobie tę stratę, podświadomie odrzuciłem pewne obrazy z dzieciństwa, a inne niekiedy idealizujałem. Natomiast złe emocje często skupiałem na sobie. Niejednokrotnie karciłem się za nic. Powrócę do tego w dalszej części moich wspomnień.
Do moich pasji zaliczała się również muzyka. Uwrażliwiła mnie na nią siostra oraz dwóch znajomych z podwórka, którzy namiętnie puszczali ostre riffy w piwnicy przerobionej na kanciapę. Byłem wówczas zbyt młody na to, aby odważyć się z nimi porozmawiać. Podsłuchiwałem namiętnie tych mocnych dźwięków siedząc ukradkiem na ławce przy oknie ich kryjówki. Mieściła się ona w bloku naprzeciwko mojego. Imponował mi ich styl i ich wyjątkowość. Mieli swoje zdanie i nie bali się go wyrażać. Wyróżniali się z otoczenia, pozostając przy tym po prostu sobą. eTego mi wówczas brakowało — wyrażenia siebie i mojej osobowośći. Cała wioska nazywała ich „dziwolągami”, a nawet „satanistami”. Nic bardziej mylnego. Nawet gdyby w tych plotkach było trochę prawdy, nie przeszkadzałoby mi to. Niestety ludzie czasem potrafią patrzeć jedynie na ogół, tracąc szczegóły. Szkoda, bo to właśnie różnorodność daje piękny obraz naszego świata. Pamiętam, jak będąc w grupie nastoletnich rówieśników wstydziłem się, że wolę słuchać mocnego grania. Na wsi prym wiodła inna muzyka. Muzyka, która często ograniczała. Dwóch wspomnianych przeze mnie znajomych nie miało ograniczeń. W późniejszym czasie, gdy byłem już nastolatkiem, przeszła mi przez głowę myśl, by tworzyć własną muzykę. Na szczęście szybko z tego zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że w moim wypadku lepiej chłonąć piękno muzyki, a nie niszczyć ją. Jako dorastający chłopiec byłem zbyt nieśmiały, by walczyć o swoje. Miałem trzy odskocznie. Szachy, futbol i muzykę. Pasje, które trudno było pogodzić i wykonywać razem. Nie można jednocześnie grać w piłkę, słuchać muzyki i rozmyślać o strategii obranej przez Kasparowa. Niestety. Wszystkie te czynności z osobna nie satysfakcjonują mnie w stu procentach. Bywają mdłe lub też dają pozorne uczucie pozbycia się negatywnych emocji.
Jako człowiek jestem stworzony do życia w stadzie. Jednak duża część mnie to typowy samotnik. Wiosną 2003 roku, chwilę po tym jak schudłem ponad 30 kg, (maksymalnie ważyłem 115 kg), znalazłem odskocznię od problemów dnia codziennego. Odkryłem moją samotnię — pierwszy raz poszedłem pobiegać. Bieganie połączyłem z ulubioną muzyką. Wielokrotnie pozwoliło mi to wyrzucić negatywne emocje i przeżycia. Prawie tak jak koncert ulubionych kapel (Motorhead, Iron Maiden, Metallica, Slayer czy Overkill). Jednak o wiele skuteczniej.
Nie miałem wtedy pojęcia o bieganiu, o treningach, o odległościach czy tempie. Byłem bardzo słabym, próbującym biegać człowiekiem. Potrafiłem pokonać 100 metrów i usiąść z wycieńczenia. Nie biegałem systematycznie. Po prostu biegałem od czasu do czasu. Było to bardzo dawno temu. Nie miałem odpowiedniego obuwia. Jak się okaże kilka lat później, moje pierwsze biegówki zakupiłem dopiero po wielu setkach przebytych kilometrów.
Tej samej wiosny wraz z Markiem oraz innymi kolegami z drużyny Ciociosan Warszawa zaczęliśmy biegać. Przyznam, że ówcześnie trening w grupie nie dawał mi żadnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie, nawet męczył. Brakowało mi mojej samotni. Niezbyt często wyruszaliśmy w trasę wspólnie. Egoistycznie przyznam, że potrafiłem skłamać mówiąc: „nie mogę dzisiaj”, po czym zakładałem najbardziej amatorski strój oraz słuchawki na uszy i szedłem biegać. Miałem 18 lat. Nie zarabiałem, dlatego mój biegowy strój składał się ze zwykłych dresów oraz butów typu halówki do piłki nożnej. Ktoś może określić mnie mianem prymitywa lub ignoranta. Coś w tym jest, jednak wówczas nie dbałem o szczegóły. Bieganie było dla mnie oczyszczeniem, a nie rewią mody czy technologii sportowej. Pomagało mi utrzymać odpowiednią kondycję i formę organizmu.
Opracowałem pierwszą biegową trasę. Była to pętla w Ogrodzie Saskim, około 700 metrów (jej długość sprawdziłem wiele lat później dzięki Google Earth). Uwielbiałem ten park. Spotkanie innego biegacza wieczorami w tamtym rejonie, w tym czasie porównywalne było z wygraną na loterii. Nie było jeszcze boomu biegowego, który ma miejsce obecnie. Na ulicach Warszawy, w której po raz pierwszy pomyślałem o tej aktywności ruchowej, biegacze stanowili znikomy odsetek. Pamiętam sytuację z późnej jesieni 2003 roku, gdy jeden z nielicznych razy pokonałem dłuższą trasę (10,08 km), ludzie patrzyli na mnie z lekkim zdziwieniem. Byli też tacy, którzy bez zahamowania wyjmowali aparat i pstrykali fotkę. Wyglądali jak japońska wycieczka podziwiająca posągi.
Pierwsza dłuższa trasa, o której mowa, wiodła z mojego mieszkania przy Ogrodowej, poprzez aleje Solidarności, do metra Ratusz Arsenał. Stąd zmierzałem ku ulicy Świętojerskiej, mijając po drodze budynek Sądu Najwyższego. Na Świętojerskiej znajdowało się Studium Medyczne, do którego rok później zacząłem uczęszczać, i które ukształtowało mnie pod względem zawodowym. Od tego miejsca trasa biegła dalej: były podbiegi na Mostowej i Brzozowej, mijałem Kolumnę Zygmunta, stąd prosto, poprzez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, do ronda De Gaulle’a. Palma na rondzie stała dopiero kilka miesięcy. Mówiąc szczerze i tak nie zwracałam na nią uwagi. Nie było wtedy krzyża przy Pałacu Prezydenckim, a Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wyglądały zupełnie inaczej. Dalej biegłem do centrum, gdzie odbijałem do ulicy Żurawiej. Na tej wysokości przebiegałem na drugą stronę Marszałkowskiej i prosto wzdłuż Alei Jerozolimskich do Dworca Centralnego. Tam robiłem nawrotkę na skrzyżowaniu Chałubińskiego i Koszykowej, po czym biegłem przy stacji Śródmieście WKD do Żelaznej. Na tym krótkim odcinku mijałem budynek Collegium Anatomicum, gdzie później w latach 2007–2010 będę studiował. Ulicą Żelazną podążałem do domu przy Ogrodowej. Pętlę tę pierwszy raz przebyłem w pierwszym półroczu mojego biegania. Zawsze powtarzam, że czas nie jest istotny, ale jej pokonanie zajęło mi około 1,5h.
Pamiętam, cieszyłem się jak dziecko, gdy pierwszy raz przebiegłem tak długi dystans. Z racji tego, że przez dłuższy czas byłem na diecie, pozwoliłem sobie uraczyć podniebienie kostką czekolady. W 2003 roku nie posiadałem jeszcze internetu, nie mogłem więc porównać mojego wyczynu z nikim innym, czy jakimikolwiek tabelami. Może to i lepiej? Uważam, że obecnie w dobie wszędobylskich portali początkujący biegacz może się zdołować, spoglądając na wyniki innych. Należy zaznaczyć, że niezależnie od naszej chwilowej dyspozycji, zawsze znajdzie się lepszy, bardziej zaawansowany biegacz. Toteż zawsze wychodzę z założenia, że nie powinniśmy walczyć z tłumem biegaczy, a jedynie z własnym stoperem.
Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, nie było wielu aplikacji ułatwiających treningi. Nie kojarzę z tamtego okresu szeroko dostępnych nawigacji czy metromierzy dla biegaczy. Nawet teraz nie orientuję się w tym temacie. Jednak z moich wieloletnich obserwacji wynika, że pomiar tempa i czasu niektórym biegaczom szkodzi. Próbując dać z siebie więcej, amator „spala się” wewnętrznie. Jak się okaże, podobny problem kilka lat później spotka również i mnie. Miałem w tamtym okresie dużo więcej wolnego czasu, dlatego potrafiłem więcej biegać. Jednak faktem jest, że moja ówczesna forma nie pozwalała na pokonywanie zbyt dużych odległości.
Do Warszawy przeprowadziłem się w grudniu 2000 roku. Przyznam szczerze, że bałem się tej ogromnej metropolii. Zgiełku, ludzi. Początkowo nie mogłem się tutaj odnaleźć. Jako przyjezdny nie byłem lubiany w szkole. Traktowano mnie jak kogoś gorszego. Cóż, czasami tak bywa. Nie znałem stolicy. Jakby mi ktoś kazał iść na Nowy Świat, nie trafiłbym tam. Chociaż to tak blisko od miejsca, gdzie mieszkałem wraz z siostrą i mamą. Typowy obraz przestraszonego chłopca. Dodatkowy powód docinków ze strony kolegów stanowiła moja tusza. Jedyną odskocznią była piłka nożna na lekcjach wychowania fizycznego. Kiedy grałem, wkładałem w to całe serce. Wtedy wśród rówieśników w liceum byłem traktowany przyzwoicie. Poza boiskiem bywało różnie. Inną cechą, którą rówieśnicy odbierali we mnie jako złą, były dobre stopnie. Uczyłem się dość dobrze. Niektóre osoby z klasy miały z tym problem i był to dla nich kolejny pretekst, by niekiedy mi dokuczać. Sam wychodzę z założenia, że gdyby moi rówieśnicy zaczęli trochę czytać, nauka szła by im równie łatwo, lecz, nie mnie to analizować.
Od późnej jesieni 2003 roku bieganie zaczęło służyć mi za sposób na zwiedzanie miasta. Trasę mojej pierwszej wielkiej pętli dookoła „mojego centrum Warszawy” przemierzam od czasu do czasu nawet dziś. Robię to z wielkiego szacunku i miłości do biegania oraz do mojej Warszawy. Jest jednak ogromna różnica pomiędzy tym, jak pokonałem tę trasę po raz pierwszy, a jak czynię to teraz. Tą różnicą jest czas. Obecnie zajmuje mi to około 45 minut, na pełnym luzie. Tak oto, łącząc moją wielką pętlę z bieganiem po Ogrodzie Saskim, upłynął około rok. Rok później miałem kilkumiesięczną przerwę w bieganiu. Dziwny był to okres w moim życiu. Matura, stres związany z egzaminami na studia. W tym czasie wraz z Markiem z licealnej ławki założyliśmy amatorski klub piłkarski. Klub, który jednoczył w sile około dziesięciu chłopaków, znajomych z naszej dzielnicy. Jego pierwszą nazwą było Śródmieście Warszawa. Piłka nożna przynosiła mi również sporo pozytywnych emocji i radości. Nie było w niej jednak muzyki. Trudno jest grać w piłkę w słuchawkach. Uprawiając bieganie, można rozkoszować się każdą nutą. Jako że w tamtym czasie mój gust muzyczny tak naprawdę dopiero się kształtował, odkryłem wiele bliskich dziś mojemu sercu gitarowych brzmień. Była to jeszcze era kaset audio, przez co biegałem z dużym, jak na obecne warunki, walkmanem. Nie było łatwo, jednak czego się nie zrobi dla swojej pasji. Biegając w ten sposób, mogłem podziwiać dwie bardzo ważne w moim życiu rzeczy. Pierwszą z nich było miejsce, gdzie mieszkałem, a które tak naprawdę dopiero poznawałem. Drugim była muzyka. Wymyślałem nowsze trasy, modyfikowałem stare. Były coraz lepsze i bardziej skomplikowane.
W 2004 roku pierwszy raz biegałem w Łazienkach Królewskich. Muszę przyznać, że zanim wyruszyłem, wielokrotnie spoglądałem na mapę, by się nie zgubić w trakcie biegu. Samej mapy nigdy nie zabrałem ze sobą. Była papierowa, a przez to niewygodna w aktywnym użyciu.
Z perspektywy czasu widzę, że powinienem był poszukać i znaleźć wtedy jakiś klub z sekcją biegową. Dzięki temu mógłbym obecnie wykręcać lepsze czasy w maratonach. Jednak nie ma co żałować. Moim zdaniem i tak nie jest źle.
Minął kolejny rok. Nie dostałem się na medycynę. W „obronie” przed wojskiem zacząłem naukę w Studium Medycznym na kierunku protetyka słuchu. Ten wycinek audiologii okazał się moją wielką pasją, której oddaję się po dziś dzień. Jedną z osób, którą poznałem, chodząc na wykłady z protetyki słuchu, był Wojtek. Pomimo wielu nieporozumień na samym początku, z dumą mogę powiedzieć, że Wojtek jest moim przyjacielem. Jednak na początku niechęć była obopólna. Gdy po raz pierwszy się zobaczyliśmy obu nam przyszła do głowy jedna myśl. Myśl bardzo trywialna i prosta. Brzmiała: „Boże! Co za ludzie tutaj chodzą?!”. Nasz przypadek tylko dowodzi, że nigdy nie można z góry czegoś założyć, bo los lubi się odmienić. Wojtek kilkakrotnie ze mną biegał. Często nie nadążał, zwłaszcza gdy robiłem trening na mojej pętelce w Ogrodzie Saskim. Pomimo to świetnie się bawiliśmy.
Wojtek, podobnie jak ja, był przyjezdny. Pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego. Myślę, że ta okoliczność zbliżyła nas do siebie. To człowiek, który przyczynił się do mojego „otwarcia się” na ludzi. Przyznaję, byłem bardzo zamknięty w sobie, ale przy Wojtku nikt nie może być w złym nastroju. Wojtek nie jest biegaczem. Trening biegowy był dla niego uzupełnieniem siłowni. Stąd też biegał ze mną, co w pewnym momencie stało się naszym rytuałem. Podobnie jak zwiedzanie miasta czy przejażdżki metrem. W tym czasie metro było bardzo krótkie. Prowadziło od Kabat do placu Bankowego (Metro Ratusz Arsenał). Obecnie mamy już nawet drugą linię metra, łączącą wschodnią część stolicy z zachodnią.
W październiku 2005 roku pokrzepiony tym, że biegam już nieco ponad dwa lata, postanowiłem zapisać się na bieg. Jako że biegaczy było już coraz więcej, to firma Nike zorganizowała krótki bieg po ulicach Warszawy. Nazwa tego biegu to Run Warsaw. Stanowiło to część większej akcji, ponieważ biegi o podobnej nazwie w tym czasie były już organizowane w wielu stolicach krajów zachodnich. Trasa liczyła zaledwie 5 kilometrów. Prowadziła od Krakowskiego Przedmieścia do Teatru Wielkiego.
Zupełnie zraziłem się do biegów. Nie do biegania, do masowych biegów. Tak jak wspomniałem, nie miałem wtedy pojęcia o bieganiu. Koncern Nike obdarował każdego biegacza grubą koszulką. Jeżeli chodzi o ten rodzaj materiału i wykonania, jestem na nie. To był mój pierwszy argument przeciwko zapisywaniu się do masowych biegów. Drugim była liczba uczestników. Na starcie, jak i w trakcie biegu czułem się ściśnięty wraz z innymi biegaczami jak sardynki w puszce. Dodatkowym czynnikiem, który przyczynił się do mojego niezadowolenia było mocno świecące słońce i dosyć wysoka temperatura. Przez tamten bieg, powiedziałem „nie” startom w masówkach. W trakcie tego biegu poznałem starszego biegacza, który namawiał mnie na Bieg Niepodległości, rozgrywany na historycznej już trasie. Obecnie ten bieg to 10 km na alei Jana Pawła II z nawrotką po piątym kilometrze. Stara trasa tego biegu wiodła do Wilanowa. Jednak zrezygnowałem. Do mojej niechęci przyczynił się właśnie Run Warsaw 2005. Gdybym wiedział wtedy o Grand Prix Warszawy na Kabatach, to bym tak łatwo nie odpuścił. Cóż, czasu już nie cofnę. Od pierwszego Run Warsaw koncern Nike organizował już niezliczoną ilość biegów, zmodyfikował trasę i dystans. Mimo to w żadnym z tych biegów już nie wystartowałem.
W 2006 roku systematycznie zwiększyłem ilość tras i przemierzonych kilometrów. Pierwszy raz w życiu przebyłem 21 097 km. Było to w Elblągu podczas moich wakacji u ojca. Cieszyłem się jak dziecko, że udało mi się przemierzyć tyle kilometrów. Nie miałem z kim tej radości dzielić. Mój ojciec zawiódł, kiedy mu o tym powiedziałem, nie uwierzył. Może i to przyczyniło się do tego, że biegam długie dystanse i ten fragment mojej osobowości pozwala mi cieszyć się brakiem towarzystwa. Sam na sam. Jest to jak partia szachów, którą rozgrywam sam ze sobą. Jak już wspomniałem wcześniej, jakaś część mnie dąży do samotności. Z kolei inna chce być doceniana, chce być w centrum uwagi, chce żyć. Przekonałem się o tym, gdy w grudniu 2007 roku poznałem pewną osobę płci przeciwnej, przez którą mój czas przypadający na lata studiów (od 2007 do 2010) trochę zawirował. Nie zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu. Na imię miała Agnieszka. Pierwszy raz kochałem i czułem się nawet spełniony. Jednak Agnieszka miała mocny charakter. Z perspektywy czasu cenię ją za to. Wtedy bolało mnie, gdy chciała spędzić czas wieczorem na przysłowiowym „nic nierobieniu”. Wielokrotnie kwestia ta była przyczyną sprzeczek. Trochę mniej biegałem, a więcej jeździłem na rowerze. Do mojego świata dotarła cywilizacja — miałem w domu Internet. Wiadomo, uczelnia, inni, nowo poznani ludzie, pierwsze poważniejsze prace, moje podejście do wielu spraw trochę ewoluowało. Coraz bardziej się otwierałem. Z zamkniętego nastolatka przeistoczyłem się w bardziej wyluzowanego osobnika. Podczas wielu rozłąk z Agnieszką albo biegałem, albo jeździłem na mojej szosówce. Najwięcej tego typu akcji zaistniało pod koniec tego burzliwego związku, w 2010 roku. Nauczyłem się być wtedy w mojej samotni, w mojej aktywnej, biegowo-rowerowej samotni.
Po raz wtóry zwiększyłem kilometraż jednokrotnych treningów. Standardowo było to od 19 do 36 kilometrów. Miałem dwie ulubione trasy. Pierwsza po Warszawie: od domu, poprzez Pole Mokotowskie, starówkę, Łazienki i Centrum. Druga wiodła spod domu do Pruszkowa i z powrotem. Jakiś czas później z przyjemnością ją wydłużyłem aż do Otrębus. Ktoś nazwie mnie wariatem, ale robiłem to co 2–3 dni. Nie zwracałem uwagi na tempo treningu. W dalszym ciągu nie zapisywałem się do biegów. Nabijałem kilometraż jak w przygotowaniach do ultramaratonu. Nic z tych rzeczy. Uwielbiam tak robić nawet obecnie. Bliskie są mi słowa pisarza Murakamiego: „Kiedy biegnie mi się lekko, biegnę dalej…”. I pomyśleć, że to dzięki Agnieszce, uciekałem do mojej samotni. Jestem przekonany, że obojgu nam wyszło to na zdrowie. Ja rozbudowałem treningi, wyzbyłem się obaw i frustracji, a ona, sądząc po kilku naszych rozmowach od tamtych czasów, także się rozwinęła. Chwała losowi za to.
W 2010 roku skończyłem studia. Zostałem audiofonologiem. We wrześniu, gdy pracowałem w Enel-Med, poznałem Leszka. Ten mężczyzna w kwiecie wieku był moim pacjentem. Leszek poniekąd wskazał mi biegową drogę. Pokazał Grand Prix Warszawy na Kabatach oraz zachęcił do zapisywania się do biegów długich. Leszek okazał się być zaawansowanym maratończykiem. Postacią otwartą, szalenie pomocną, o wielkim entuzjaźmie. Wiele mi opowiadał o maratońskim bieganiu i warszawskich biegach. Powiedziałem mu, że kilka lat wcześniej zraziłem się do tłumów. Leszek zasugerował mi Grand Prix Warszawy, Bieg Wedla bądź Biegi w Falenicy. Pamiętam, trochę z niedowierzaniem słuchałem rad doświadczonego biegacza, że na Kabatach nie ma tłumów, jest świetna atmosfera.
W pewien piękny wrześniowy dzień wraz z siostrą i jej chłopakiem poszliśmy na giełdę rowerową na Warszawskim Powiślu. Była to niedziela przypadająca na Maraton Warszawski. Z wysokości Mostu Poniatowskiego, podziwiałem maratończyków startujących w biegu maratońskim. Obserwując czołówkę biegu, wówczas jeszcze nie wiedziałem, że spoglądałem na Tomasza Bladosa — wyśmienitego biegacza-amatora. Wystarczy dodać, że był najlepszym polakiem startującym w 32. Maratonie Warszawskim. Na widok chmary biegaczy przeszedł mnie dreszcz. To był piękny widok. To było to, co wiedziałem, że chcę robić. Nie było tam ścisku. Była czysta i piękna sportowa rywalizacja połączona z wzajemnym szacunkiem. Po tym wydarzeniu jeszcze lepiej zacząłem trenować. Jako biegacz-amator dodam, że nie mam na myśli intensywności, a systematyczność. Wtedy wychodziłem z założenia, że tylko regularnie biegając można dojść do odpowiedniej formy. Zacząłem śledzić strony „www” o tematyce biegania, które tak bardzo polecał mi Leszek.
W 2011 roku wystartowałem w swoim pierwszym cyklu biegowym. Było to Grand Prix Warszawy rozgrywane na dystansie 10 km w Lesie Kabackim. Muszę zauważyć, że do tego czasu włącznie biegałem w halówkach. Przez 8 lat mojego biegania biegałem tylko i wyłącznie w nich. Ktoś powie, że jestem niemądry. Możliwe, nie zwracałem na to uwagi. W moim pierwszym występie w GPW osiągnąłem słaby czas 45:25, ale wtedy się cieszyłem. Warunki biegu były okropne. Śnieg, lód, kałuże, błoto. „Dałem radę” — pomyślałem i pognałem dalej. Z pierwszego biegu tego cyklu mam moje pierwsze biegowe zdjęcie — mój finisz. Kilka sekund wcześniej bieg ukończył mój bardzo dobry kompan biegowy Tomasz Kwiatek. Wtedy jeszcze byliśmy sobie obcy. Następnego dnia kupiłem moje pierwsze biegowe buty. Wyrób nie był rewelacyjny, ale o niebo lepszy od halówek. Było to obuwie firmy Kalenji. Tym oto sposobem dokonałem kroku naprzód. Od tamtej pory nie kończę treningów po 30 kilometrach z bólem i krwawiącymi piętami. Za namową Leszka, dnia 27.03.2011 roku w Warszawie przebiegłem pierwszy oficjalny półmaraton. Trasę przebiegłem przed samym biegiem trzy razy treningowo. Po biegu czułem lekki niedosyt. Ukończyłem z czasem 1:35, na 18. kilometrze łapiąc kontuzję prawego śródstopia.
Wiosną rozpoczął się dla mnie, wydawałoby się, fascynujący okres w życiu. Związałem się ze swoją licealną, platoniczną miłością — z Gniewu. Napełniony pozytywną energią, miałem siłę na rozwój biegania. Jeszcze dokładniej je usystematyzowałem. Zacząłem się nim cieszyć w sposób czysty i otwarty. Wówczas otworzyłem się na ludzi jeszcze mocniej. Jeździłem na okoliczne biegi, a moja partnerka jeździła ze mną.
W czerwcu 2011 roku poznałem Cezarego, wtedy jeszcze nie tak napędzanego kebabem. Z Cezarym po raz pierwszy spotkałem się na Biegu im. Jana Kusocińskiego w Ożarowie, gdzie ustanowiłem nową życiówkę na 10 km. Ukończyłem bieg z czasem 39:09. Cezary to dusza towarzystwa, dużo mówił o bieganiu, a najwięcej o maratonach. Planował w sierpniu przebiec swój pierwszy maraton. Za cel wyznaczył sobie maraton w Gdańsku. Dużo z nim w tamtym okresie esemesowałem. To właśnie Cezary namówił mnie bezpośrednio do startu w maratonie.(2011-08-15) Maraton Solidarności
Zanim wystartowałem w maratonie, wielokrotnie rozmyślałem nad sensem przebiegnięcia tego dystansu. Pamiętam słowa Cezarego: „Nic nie stracisz, najwyżej zejdziesz z trasy…”.
W okresie przed Maratonem Solidarności spędziłem w Gdańsku trzy tygodnie u mojej partnerki. Kiedy ona wychodziła do pracy, ja wychodziłem na trening. Co drugi dzień robiłem około 20 km. Poznawałem w ten sposób urokliwe Trójmiasto. Raz nawet trasa powiodła mnie przez całe Trójmiasto. Od mieszkania na Szadółkach, przez centrum Gdańska, aż na Stogi, stamtąd do Gdyni. W Gdyni kończyłem trening, kąpiąc się w zatoce. Ogólnie rzecz biorąc, będąc w Trójmieście, każdy trening kończyłem w morzu. Wpływało to wspaniale na organizm, mięśnie i ich fizjologię. Mój umysł w tamtym okresie doznawał rozkoszy w towarzystwie mojej sympatii. Trzy tygodnie urlopu i treningu w Trójmieście minęły bardzo szybko. Wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy. Tak też było w tym przypadku. Z małą różnicą. Na koniec tego czasu zaplanowałem swój maratoński debiut.
15.08.2011 roku pogoda sprzyjała bieganiu długich dystansów. Było pochmurno i trochę deszczowo. Z tego, co się orientuję, temperatura powietrza wynosiła 18 st. C. Na starcie stanęło około 600 biegaczy, w tym Cezary, który również debiutował na królewskim dystansie. Wśród uczestników pojawił się także poznany przed miesiącem młody biegacz ze Sztumu — Marcin z LKS Zantyr Sztum. Wtedy był on młodym, perspektywicznym zawodnikiem. Poparty dobrą radą trenerską miał szansę na bardzo dobre wyniki. Cała nasza trójka chciała po prostu ukończyć bieg i dobiec do mety zlokalizowanej na gdańskiej starówce. Ten maraton, podobnie jak cztery kolejne, biegłem z odtwarzaczem mp3 i słuchawkami w uszach. Pamiętam, jak połowa dystansu minęła mi jak z bicza strzelił. Wsłuchiwałem się w rytmy Metalliki. Rozmyślałem o mojej sytuacji życiowej, o moich związkach, obecnym i minionym. Połowa Maratonu Solidarności to „wrota” Gdańska. Stoi tam słynny z czasów kształtowania się „Solidarności” polskiej budynek o potocznej nazwie „zieleniak”, gdzie skręcało się w stronę gdańskiej starówki. Z tej wysokości widać Górę Gradową. Pamiętam, myślałem w tamtym momencie o mojej kobiecie. Krótko po tym, jak wystartowaliśmy, ona pojechała opiekować się swoją przyjaciółką, która była świeżo po wypadku. Spoglądając na Górę Gradową i forty wojenne, widziałem nas. Niejednokrotnie byliśmy tam i podziwialiśmy panoramę Gdańska ze stocznią w tle, którą ona uwielbiała. Każdego roku, gdy rozgrywany jest ten maraton, trasa prowadzi przez Jarmark Dominikański, gdzie zawsze jest pełno ludzi. W rejonie gdańskiej starówki robiło się pętelkę. Na tym odcinku każdy zawodnik był na styku z publicznością. Co niektórzy przybijają sobie piątki, uśmiechają się, rozmawiają. Widok ten przywodzi na myśl obrazy z Tour de France, gdzie bywa tak, że tłum niesie kolarzy. Niekiedy im również przeszkadza. Taka jest już tradycja biegów, że publiczność podziwia uczestników, ci zaś czerpią od niej mega pozytywną energię i wędrują dalej. Pamiętam, że z oddali zobaczyłem jakieś małe dziecko stojące wraz z rodzicami. Mocno dopingowało biegaczy. Klaskało, cieszyło się widokiem zawodów sportowych. Kiedy mijałem to dziecko, dałem mu banana, którego zgarnąłem na jednym z punktów odżywczych. Wręczając tego banana, powiedziałem „na zdrówko”, po tym się do mnie uśmiechnęło. Była to mała dziewczynka. Jej uśmiech był jak paliwo dla silnika. Momentalnie przyspieszyłem. Jeszcze bardziej zacząłem cieszyć się biegiem.
Ze starówki trasa prowadziła przez Stogi do Westerplatte, gdzie następowała nawrotka. Stąd biegło się do mety zlokalizowanej na starówce, usytuowanej przy Zielonej Bramie. Około piętnastokilometrowy odcinek Gdańsk–Westerplatte–Gdańsk był typową samotnią. To prosty fragment wiodący przez pola i łąki, gdzie niczego nie ma. Przez całą jego długość byłem sam na trasie, w dodatku za wiaduktem na Stogach zaczął padać deszcz. Z oddali zauważyłem wracających już z Westerplatte biegaczy z Kenii. Wykręcili czas około 2:12. Nic specjalnego, patrząc na ówczesne dokonania Henryka Szosta czy Mariusza Giżyńskiego. Jestem fanem Mariusza. Jego zdjęcie wraz z dedykacją zawisło w moim mieszkaniu. Gdańska samotnia — jak ją ochrzciłem — dała mi się we znaki. Pamiętam 35. kilometr. Śpiewałem wtedy, ponieważ nie było do kogo się odezwać. Myślałem wtedy nawet o Agnieszce. O tym, że to ona nauczyła mnie cieszyć się moją samotnią. Jak w piosence Iron Maiden — The Loneliness of the Long Distance Runner, pognałem do przodu, by witać moją ówczesną sympatię z Gniewu na mecie. Kiedy docierałem do gdańskiej starówki, w słuchawkach słyszałem Loverman Nicka Cave’a. Tym razem był to cover grany przez Metallicę. Jakieś 2000 metrów przed końcem w moim odtwarzaczu poleciał utwór Paradise City (Guns&Roses), której tekst: „Zabierz mnie do miasta, gdzie trawa jest zielona, a kobiety śliczne” poniósł mnie na metę.
Tego dnia debiutowałem w maratonie z czasem 3:18:23 (śr. tempo 4:42/km), co mnie bardzo ucieszyło, bo ja naprawdę nie wiedziałem, jaką taktykę obrać na ten bieg. Wraz z Cezarym, który uzyskał czas 3:31 oraz z Marcinem ze Sztumu (3:26) spisaliśmy się na medal. Wspólnie powiedzieliśmy sobie, że chcemy więcej.
Po maratońskim debiucie postanowiłem się nagrodzić. Po każdym ukończonym maratonie spożywam największą z możliwych pizz i piję piwo, którego odmawiam sobie w cyklu treningowym.
Według doniesień lekarza, który wykonywał USG ciąży kilka miesięcy później, mój syn — Kornel — został poczęty dnia 15.08.2011 roku. Jak tu nie zostać biegaczem? Byle był zdrowy, a piętnasty dzień sierpnia po wszelkie czasy będzie przyprawiał mnie o dreszcze z nim związane.(2011-09-25) XXXIII Maraton Warszawski
Pomiędzy moim maratońskim debiutem a kolejnym zaplanowanym startem na królewskim dystansie minęło zaledwie 41 dni. W teorii biegania istnieje wiele koncepcji mówiących o tym, by nie startować w dwóch biegach długodystansowych w tak krótkim odstępie czasu. Cóż, nie było to rozsądne, ale w wielu aspektach mojego życia kroczę jak kot swoimi drogami. Ta cecha odnosi się także do biegania. W czasie między dwoma maratonami zająłem się ważnymi dla mnie rzeczami. Po pierwsze, podjąłem próbę odbudowania moich relacji z ojcem. Byłem w gazie, pojechałem do niego dzień po debiucie w maratonie. Po drugie, w pierwszym dniu września dowiedzieliśmy się z mamą Kornela o szczęśliwej dla nas nowinie. Za dziewięć miesięcy mieliśmy zostać rodzicami. Byłem ogromnie zadowolony z tego powodu. Naprawdę tego chcieliśmy. Udało się. Niestety jak to w życiu bywa, było kilka niewiadomych. Jak się okazało później, wszystko miało się niebawem rozwiązać.
Przygotowania do startu w 33. Maratonie Warszawskim rozpocząłem po blisko trzytygodniowej przerwie. Byłem zdania, podobnie jak mówiły poradniki, że po dobrym i mocnym jak na amatora debiucie, można i należy zrobić sobie przerwę od biegania. Tradycyjnie już Maraton Warszawski odbywał się we wrześniową niedzielę. Tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała. Na starcie przy placu na Rozdrożu słońce już wczesnym rankiem dawało się we znaki startującym. Pamiętam, umówiłem się z Cezarym i Leszkiem przy depozycie, by dodać sobie wzajemnie otuchy i motywacji. Niestety przez ogromny tłum biegaczy nie spotkałem ani jednego, ani drugiego. Na starcie zobaczyłem Tomasza Kwiatka. Ten dobry obecnie biegacz-amator dopiero wędrował ku wybitnej formie. W tamtym czasie zbytnio się nie znaliśmy, toteż wymieniliśmy tylko zwyczajowe „cześć”.
Od placu na Rozdrożu było tylko około 500 metrów do mieszkania mojej siostry i Jacka. Niestety moja ówczesna sympatia ze względu na studia nie mogła mi towarzyszyć tego dnia. Trochę posmutniałem, ale cieszyła mnie obecność siostry. Przed startem biegowego peletonu bardzo słabo się rozgrzałem. Kilka skipów, skłonów, było to za mało.
Równo o 9:00 starter oznajmił początek zawodów. Biegacze podążali ulicami starej Warszawy, rytmicznie uderzając stopami o asfalt. Z mojej perspektywy ten maraton totalnie zawaliłem. Dobre tempo trzymałem jedynie do 30. kilometra. Po przekroczeniu trzydziestego kilometra poczułem ostry, kłujący ból w prawym kolanie. Już wtedy wiedziałem, że będzie to słaby start. W chwilach bezsilności fizycznej w długodystansowym bieganiu do głosu dochodzi mózg — wewnętrzne ja, które mówi, by nie szarżować, gdy wola chce. No i cały schemat na ten bieg padł. Od około 32. kilometra poczułem psychiczną niemoc, rodzaj psychicznej „ściany”. Intensywnie zacząłem snuć rozważania o życiu. Pojawiły się myśli wynikające z mojej lekkiej zazdrości o mamę mojego nienarodzonego wówczas syna. Skończyło się na tym, że od 32. do 39. kilometra nawet nie truchtałem, miejscami szedłem. Kiedy minął mnie pace-maker z balonikiem 3:15 wiedziałem, że już jest po zawodach. Na 36. kilometrze minął mnie — idący jak burza w tym biegu — Tomasz Kwiatek. Jeszcze wtedy, podobnie jak ja, biegający z muzyką. Obecnie nie sposób spotkać nas na trasie biegu ze słuchawkami w uszach. Wtedy to było moje katharsis. W okolicach 39. kilometra dosłownie puknąłem się w głowę i sam do siebie w myślach powiedziałem: „Biegnij! Nie obijaj się, po biegu odpoczniesz!…”. Po tej kwestii mocno przyspieszyłem, wyprzedzając całą masę biegaczy. Kiedy dobiegłem do mety zlokalizowanej w okolicy stadionu Agrykola na Myśliwieckiej, szczerze przyznaję, nie czułem zmęczenia. Czułem się, jakbym był wypoczęty. Wielu znajomych biegaczy mówi: „gdy po ukończonym maratonie czujesz się pełnym sił, to wiedz, że spieprzyło się sprawę…”. Wiem o tym, że zepsułem ten bieg.
Pierwszy raz w życiu postanowiłem powalczyć o czas i dobre tempo. Nic z tego nie wyszło. Skończyło się na tym, że linię mety minąłem z czasem 3:33:22 (śr. tempo 5:02/km). Gdybym nie zaliczył udanego debiutu w Gdańsku, to wynik z Warszawy wziąłbym w ciemno. Na mecie, dosyć niespodziewanie, czekała na mnie siostra ze swoim włoskim kolegą. Około 10 minut przede mną bieg ukończył Tomasz. Na mecie wyczekiwała go Ola. Podobnie jak czekająca na Cezarego jego kobieta. Niestety do mojej kobiety nawet się nie dodzwoniłem. Kilka minut po biegu spotkałem Czarka. Czarek przez większość biegu borykał się z kontuzją kolana. Nasza trójka była zadowolona z kolejnego udziału w maratonie. Chociaż liczyłem na lepszy rezultat, postanowiłem zrobić sobie przyjemność i zamówić pizzę i piwo.
Pamiętam, nie chciałem wracać w to upalne popołudnie do domu i moją nagrodą delektowałem się w Ogrodzie Krasińskich. Ucztowałem z moją przyjaciółką — Pauliną z Puławskiej. Była ona moją bratnią duszą. Moim damskim odpowiednikiem, która zawsze służyła przyjacielską radą i wsparciem. Wiedziała kiedy pochwalić, ale i zanegować, gdy robiłem coś głupiego. Pamiętam nasze „szlajanie się” z aparatem i robienie fotek temu pięknemu miastu. Z aparatem w dłoni czy też słuchając muzyki, potrafiliśmy spędzać niekiedy całe dnie aż do nocy. Tymczasem moja trójmiejska sympatia się nie odzywała. Nie rozmawialiśmy kilka dni. Ja tutaj w Warszawie, ona w Gdańsku. Sytuacja była patowa. Jednak szkoda, że my ludzie niekiedy nie czytamy między wersami. Dzięki czemu można by było uniknąć wielu nieporozumień.
Jesienią tego roku, tydzień po starcie w Maratonie Warszawskim wystartowało Grand Prix Warszawy. Osiągnąłem sukces, byłem drugi w swojej kategorii wiekowej, zaraz za Tomaszem Bladosem, który tak dzielnie walczył w Maratonie Warszawskim rok wcześniej. Jak już wspomniałem, Tomasz Blados to elita amatorskiego biegania. Prywatnie to bardzo skromna osoba, która z bieganiem i lekkoatletyką jest związana od wielu lat. Przyznaję, że później będę miał tę niebywałą przyjemność poznać Tomasza lepiej na gruncie pozasportowym i wiem, że jest to bardzo ciekawy człowiek. Aż szkoda, że on nie napisze swoich biegowych wspomnień. Kilka razy mu to w przyszłości jeszcze powiem. Wracając do jesieni roku 2011, dzień po Grand Prix Warszawy pojechałem do rodzinnego Elbląga. W Elblągu odbywał się II Półmaraton Elbląski „Elbażant”. Bieg był rozgrywany na pagórkowatym terenie w Bażantarni. 21 097 kilometrów zostało podzielone na trzy pętle. Suma podbiegów wynosiła około 300 metrów. Byłem w dobrej formie fizycznej, toteż nie bałem się startować tydzień po tygodniu. Dodatkowym bodźcem przemawiającym za startem w Elblągu była możliwość spotkania się z ojcem. W ten weekend moja luba poznała moją rodzinę. Był to pozytywny wyjazd. Wszyscy ją dobrze przyjęli, a ponadto zrobiłem satysfakcjonujący mnie wynik w półmaratonie przełajowym, typu cross. Bieg ukończyłem z wynikiem 1:33:28 (śr. tempo 4:25/km). Wygrał doświadczony biegacz z LKS Zantyr Sztum — Bartosz Mazerski.
W dniu Półmaratonu Elbląskiego po raz ostatni spotkałem się z ojcem. Nie dogadaliśmy się w pewnej znaczącej dla nas kwestii. Pomimo niepowodzenia w próbie odbudowania naszych relacji, przyznaję, nigdy wcześniej nie byłem tak blisko z ojcem. Nigdy wcześniej nie osiągnęliśmy takiego poziomu szczerości między sobą jak w tym czasie.(2012-09-30) XXXIV Maraton Warszawski
Można powiedzieć, że przed startem w Maratonie Warszawskim byłem w gazie. Tydzień po wyprawie do Wrocławia pojechaliśmy do Łowicza. Co roku na jesieni odbywa się tam Półmaraton Jesieni o Puchar Burmistrza. Mała impreza z tradycją. Swego czasu jeździłem na nią każdego roku. Robiłem w Łowiczu cztery i pół pętli dookoła centralnej części miasta. Sam Łowicz poznałem będąc jeszcze z Agnieszką. Mieszkała tutaj jej babcia. Dlatego kilka miesięcy po naszym rozstaniu niewiele myśląc, od razu się zapisałem. Z perspektywy tych paru lat bardziej realistycznie patrzę na to miejsce. Obecnie już nie startuję tam tak często. Natomiast samo miasteczko jest urocze. Pośrodku jest wielki plac, gdzie każdego roku można podziwiać wystawy sztuki łowickiej. Piękne tereny wzdłuż rzeki Bzury mogą stanowić dobre trasy treningowe. Nieopodal Łowicza rozciągają się wspaniałe krajobrazy. Zarówno Arkadię, jak i Śródborów zwiedziliśmy wtedy z czteromiesięcznym Kornelem. To był sympatyczny dzień pomimo naszych fatalnych nastrojów. Między mną a mamą Kornela coś pękło. Nie było już tak samo. Częste kłótnie, nieporozumienia prowadziły do awantur. Punktem kulminacyjnym tej „łowickiej“ wyprawy była jedna sprzeczka z powodu fatalnego hostelu, w którym nocowaliśmy w noc poprzedzającą start półmaratonu. Czy osoby, które się naprawdę kochały, mogłyby się aż tak pokłócić z powodu dwóch głośnych lokatorów w hostelu? Moim zdaniem nie. Sam wyjazd, jeżeli chodzi o relacje między mną a rodzicielką mojego syna, nie pomógł. Wręcz przeciwnie, był oznaką czegoś, co nadejść miało w najbliższej przyszłości. Start w XXXI Półmaratonie Jesieni był dla mnie wówczas powodem do optymizmu przed Maratonem Warszawskim. Ukończyłem go z czasem 1:30:08 (śr. tempo 4:16/km). Byłem gotowy, by zostać „Bohaterem Narodowym” — jak reklamowany był 34. Maraton Warszawski.
Start wyznaczony był między rondem Waszyngtona a mostem Poniatowskiego. Pan Marek Tronina wraz z Fundacją Maratonu Warszawskiego wyznaczył metę na płycie Stadionu Narodowego, który został wybudowany z okazji Euro 2012. Koncepcja była następująca — publiczność, w tym bliscy biegaczy, gromadziła się na koronie stadionu. Mieli oni dopingować i mobilizować biegaczy na ostatnich 200 metrach. Tak też się stało. Wielu z nas od tego momentu mogło pochwalić się nową życiówką.
Drużyna MORT! w 34. Maratonie Warszawskim wystartowała w składzie: Cezary, Michał Muzyka, Tadek, Sylwester, Robert z Parczewa oraz jego przyjaciel.
więcej..