Długie beskidzkie noce - ebook
Długie beskidzkie noce - ebook
Mam inne tempo sklejania się w całość. Wiem, że muszę zrobić to sama. Nikt mnie nie
uleczy, jeśli ja sama siebie nie uzdrowię.
Nawet po najdłuższej nocy nadchodzi wreszcie świt.
Późną jesienią Jaśmina Mazur wraz z dwójką dzieci powraca do domu w Beskidach. Mimo że
z tym miejscem wiąże się wiele bolesnych wspomnień, kobieta liczy na to, że właśnie tu uda jej się
ułożyć życie na nowo. Minął ponad rok od odejścia jej ukochanego i Jaśmina czuje, że czas
rozpocząć kolejny rozdział.
Trudne doświadczenia nie dają jednak tak łatwo o sobie zapomnieć. Targana skrajnymi
nastrojami, gubiąca się w domysłach, Jaśmina walczy, by wreszcie stanąć na nogi. Dla swoich
synów, a przede wszystkim dla siebie. A wszystko to w malowniczej górskiej okolicy, z nowo
poznanymi ludźmi u boku.
Izabela Skrzypiec-Dagnan – autorka ciepło przyjętych przez czytelników powieści Kwietniowe
deszcze, słońce sierpniowe (2021) oraz Świetnie się bawię w twoich snach (2019).
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-747-1 |
Rozmiar pliku: | 762 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
rok wcześniej
To jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Mam ciarki na ciele. Wtulam nos w ciepłą szyję wspartego na moim biodrze Franka, chłopiec śmieje się i obejmuje moją szyję rączkami. Przepełnia mnie taka radość, że mam ochotę to wykrzyczeć.
Równonoc jesienna, dwudziesty drugi września. Słońce przechodzi przez punkt Wagi, ja zaraz przejdę przez próg mojego wymarzonego domu.
Konrad szuka w plecaku kluczy, wszystko tam brzęczy kluczyście, gdzie one są?
– Nie mas kluca – mówi Filip, krążąc wokół nas po drewnianej werandzie.
– Nie ma mowy, synku.
Drzwi wejściowe mają kolor cynamonu. Pośrodku, we wnękę, wmontowane jest lustro weneckie, odbijamy się w nim wszyscy, całą czwórką, jak w barwnym kalejdoskopie.
– Proszę – mówi Konrad, podając mi wreszcie klucz. – Ty otwórz.
Uśmiechamy się do siebie przed wejściem do naszego nowego domu.
Knock, knock, knockin’ on heaven’s door…
Kładę mu dłoń na rozgrzanym karku, przyciągam do siebie, a on pochyla się, opieramy czoło o czoło. Chwila do zapamiętania na całe życie. Ja, on, nasze dzieci. Na wjeździe za naszymi plecami stoi samochód pełen walizek i ostatnich kartonów, wypchany po brzegi naszym życiem.
Sięgam po klucz, jest duży i ciężki, a kiedy przekręcam go w zamku, nie czuję żadnego oporu.
To musi być pomyślna wróżba.
LISTOPAD
Powracam do miejsca, które boli, żeby ostatecznie oczyścić swoje rany.
Na odległość się nie udało. Paradoksalnie tam zbyt wiele kochających bliskich osób próbowało mi pomóc, ale to przynosiło zupełnie odwrotny skutek. Nikt nie powiedział mi tego wprost, ale dostrzegałam już w ich oczach zniecierpliwienie: Weź się wreszcie w garść. Mam inne tempo sklejania się w całość. Wiem, że muszę zrobić to sama. Nikt mnie nie uleczy, jeśli ja sama siebie nie uzdrowię.
Malownicza dolina Popradu. Jadę powoli i uważnie serpentyną drogi wijącą się dziko między wzgórzami. Wysokie, ostre, gęsto zalesione stoki po obu stronach, w każdym samochodowym oknie, w każdym lusterku, skompresowany świat. Chłodny, biały skrawek nieba gdzieś powyżej zasklepia horyzont. Wygląda jak plafon ujęty w obramowanie drzew.
Wtedy też była jesień. Ale dopiero początek; druga połowa września, ciepło, słonecznie, liście drzew zaczynały tracić zieleń, a herbaciany filtr powlókł wszystko wokół. We wrześniu wieczory są jeszcze długie, a noce nie tak zimne.
Ale teraz jest listopad. Jakoś bardziej cicho, jakoś bardziej sakralnie, wśród tych nagich pni, lasów bez liści. Światło takie miękkie, jakby spoza mgły, rozproszone. Wiozę na tylnym siedzeniu dwójkę dzieci, śpią, pozapinane w swoich fotelikach. W bagażniku walizki. Życie nieustannie zatacza te same koła.
Zerkam we wsteczne lusterko. Tuż za mną jedzie srebrne bmw, za kierownicą siedzi dziewczyna z chmurą nieokiełznanych loków wokół głowy, na miejscu pasażera mężczyzna rozmawiający przez telefon od jakiejś pół godziny. Moi przyjaciele. Ich samochód także wyładowany jest moimi rzeczami.
Kinga dostrzega mój wzrok w lusterku, miga światłami. W odpowiedzi wciskam kilka razy pulsująco pedał hamulca, żeby odpowiedzieć jej na czerwono.
Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze długim jogińskim wydechem, przez nos, żeby się uspokoić. Będzie dobrze, myślę, a jak nie będzie, poczekam. Jestem dobra w czekaniu.
Dostrzegam pierwsze budynki. Wysokie gmachy uzdrowisk, próbujące złapać w okna choć trochę światła w tych cienistych dolinach. Wyglądają, jakby staczały się ze stromych górskich zboczy, w dół, ku drodze, ku rzece.
Kiedyś, dawno temu, była to modna, ekskluzywna miejscowość uzdrowiskowa. Po sanatoriach pozostały zniszczone pustostany, dom zdrojowy zaanektowano pod sezonowy hotel, pijalnie leczniczych wód w większości pozamykano. Z pięciu ujęć pozostało jedno. Ludzie wyemigrowali: za chlebem, za miłością, za marzeniami. Osiemset trzydziestu mieszkańców. Jedna główna droga wiedzie przez całą miejscowość, rozgałęzia się na długie, kręte uliczki, prowadzące do domów.
Wjeżdżam w jedną z nich – w ulicę Cienistą. I tak, jest pełna cieni, ale też drzew i nieużytków, tylko trzy domy i stare sady. Zwalniam. Samochód za mną również.
Serce wali mi w piersi nierówno, kiedy zatrzymuję się na wjeździe przed jednym z budynków.
Przed moim domem.
Dzieci nadal śpią, wysiadam więc cicho i otula mnie natychmiast to charakterystyczne powietrze, wilgotne, chłodne, czyste. Kinga parkuje tuż za mną, częściowo na poboczu. Słyszę za plecami trzask zamykanych samochodowych drzwiczek.
Stoję zwrócona w kierunku budynku, przyglądam mu się z wahaniem. Nie wygląda na opuszczony, na niezamieszkany od ponad roku. Wygląda na normalny dom, jakby ktoś wyszedł z niego w pośpiechu rano, biegnąc do pracy.
– Listopad to nie jest dobry miesiąc na takie powroty – mówi Kinga cicho, rozglądając się wokół.
Uśmiecham się do siebie. Liście szeleszczą pod naszymi stopami.
– Znasz mnie. To najlepszy czas.
Przystajemy na chodniku prowadzącym do drzwi wejściowych. Ogród zarósł na dziko – trawa po kolana, pełna chwastów i drobnych polnych kwiatów. Okroplona drobną rosą. Jest tak cicho i spokojnie, że można zapomnieć o świecie. Słychać własne myśli, jakby je ktoś obok głośno wypowiedział.
Mimo wszystko, mimo złych wspomnień, to miejsce ma dobrą aurę. Tak czułam wtedy i tak czuję teraz. Powrót tutaj musi być dobrą decyzją.
– A więc to jest ten dom – mówi Rafał, przystając za nami. Obejmuje Kingę od tyłu w pasie, splata ręce na jej brzuchu. Rozczula mnie ich potrzeba fizycznej bliskości, to ten etap związku, kiedy ciągle masz ochotę dotykać tej drugiej osoby, być na wyciągnięcie ramienia i w pobliżu ust, nie dalej.
– Tak – przytakuję.
Uśmiechamy się do siebie, ulatnia się ze mnie resztka zdenerwowania. Bardzo lubię Rafała. Jest odpowiedzialnym, poważnym, pewnym siebie facetem. Chłodny i powściągliwy, niewylewny, bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu. Twardo stąpa po ziemi, zawsze podejmuje właściwe decyzje i pokochał pełną fantazji kobietę chaos.
– Podoba ci się tu? – pytam.
– Tak. A ty pasujesz do tego miejsca.
Kinga kiwa głową, przyznając mu rację.
– Idę. – Biorę głęboki wdech i ruszam w kierunku drzwi, szukając w skórzanej, przepastnej torebce kluczy.
– Zostawimy cię samą. Zaczekamy, aż dzieci się obudzą – woła za mną przyjaciółka.
– Dzięki!
Wchodzę na drewnianą werandę, szerokie stopnie schodów trzeszczą przy każdym kroku, a sosnowa barierka wydaje się bardziej chropowata w dotyku niż kiedyś. Te drzwi w kolorze cynamonu, tyle wspomnień. Ależ życiowy bis.
Nie zagotuję całego oceanu, myślę, przekręcając klucz w zamku i popychając skrzydło drzwi do środka. Nie mogę mieć wszystkiego, ale ciągle mam ten dom. Ze łzami w oczach stoję przez chwilę na wycieraczce, nie będąc w stanie zrobić kroku dalej.
Cicha inauguracja nowego etapu. Bez pompy i bez fanfar.
Po chwili przechadzam się już po pokojach, niezmienionych, wszystko jest takie, jakie zapamiętałam. Takie, jakie zostawiłam rok temu. Ile tu kurzu! Duszne, ciężkie powietrze. Otwieram drzwi na taras, żeby zrobić przeciąg.
„Zostań u nas, będzie ci łatwiej”, przekonywali mnie jeszcze tydzień temu rodzice. Wtedy podjęłam wreszcie decyzję i zaczęłam pakować walizki. „Może to za wcześnie”, mówili pełni wątpliwości.
Wiem, że martwią się o mnie, o wnuki, o to, że nie dokończyłam kolejnej terapii. Ale ja wreszcie muszę ruszyć ze swoim życiem do przodu. Tutaj. Tam stałam w miejscu. No future.
Nie rozumieli, że powrót do rodzinnego domu był dla mnie cofnięciem się do etapu córeczki. Dziecko bumerang – nie chciałam tego. Mentalnie wyprowadziłam się stamtąd, mając dziewiętnaście lat. Tak było dobrze.
Zatrzymuję się przy stole w salonie, wzruszona wpatrując się w zasuszony bukiecik miesiącznicy i kruche lampioniki miechunki. Przez ten czas wyblakły, uleciał z nich cały kolor. Ulotność chwili, ulotność życia.
Z uśmiechem rozglądam się wokół. Eklektyczne połączenie starego wnętrza z nowoczesnością. Pomalowane na biało sosnowe podłogowe deski są symbolem natury i lasów, które w takiej obfitości rosną wokół domu. Ktoś kiedyś był głodny słońca w tej cienistej dolinie, okna są więc wielkie, zasłony rozsunięte. Nad kuchenną wyspą wisi duża, fabryczna lampa, którą znalazłam na targu staroci, a w salonie ogromny barokowy żyrandol z rżniętych szklanych kryształków. Na parapecie leży kilka kamyczków, które wtedy, kiedyś, w innym życiu, nazbierali i przynieśli do domu chłopcy.
Nie będzie mi tu samej łatwo. Ale przyzwyczaiłam się; nie jest mi łatwo już od kilkunastu miesięcy, samotne macierzyństwo wystawia mnie na rozmaite próby każdego dnia. Przez ostatni czas mogłam liczyć na pomoc rodziców, tutaj jej nie doświadczę, ale mimo wszystko myślę, że podjęłam właściwą decyzję.
Punktem zwrotnym był powrót do pracy. Prowadzę własną działalność, jestem tłumaczem z języka włoskiego i hiszpańskiego – wykonuję tłumaczenia tekstów dla dwóch wydawnictw specjalizujących się w tematyce podróżniczej. Trwają właśnie przygotowania do wydania dużej monografii i na początku października odnowiła ze mną kontakt redaktor prowadząca. Ta przesympatyczna, pięćdziesięcioletnia kobieta o żywiołowym usposobieniu pewnie nigdy się nie dowie, że była kijem, który odwrócił bieg rzeki mojego życia. Jestem jej ogromnie wdzięczna, że pamiętała o mnie, chociaż ostatni tekst, który jej przesłałam przed tą długą przerwą, pozostawiał wiele do życzenia. Byłam już wtedy w fatalnym stanie i zawaliłam wiele spraw. Wiem, że teraz zrobię wszystko, żeby moja praca była bez zarzutu. Tyle życzliwych osób jest wokół! Udało mi się, dyrektorka lokalnego przedszkola zgodziła się, żeby chłopcy dołączyli do grupy trzylatków prawie trzy miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego. Będę miała tu ciszę i spokój, całe przedpołudnia na pracę nad tłumaczeniami.
Z zamyślenia wyrywa mnie trzask zamykanych samochodowych drzwiczek. Zsuwam się z wysokiego, barowego krzesła stojącego przy kuchennej wyspie – to pewnie chłopcy wreszcie się obudzili.
Wychodzę na werandę i widzę ich, rozespanych, potarganych, brudnych od czekolady, którą zjedli w samochodzie, przytulonych do nóg Kingi.
– Mamo, teraz tu będziemy mieszkać? – woła Filip na mój widok. W jego głosie słyszę gniew i rozczarowanie.
– Tak. – Uśmiecham się do niego przez całą długość zachwaszczonego trawnika.
Obaj zerkają na siebie, na nasz stary-nowy dom, którego w ogóle nie pamiętają, na zaniedbany ogród, nieuporządkowany ogród sąsiada po drugiej stronie ulicy, na surowe, monochromatyczne, osnute mgłą lasy wokół. Nie są zachwyceni. Właśnie wywracam ich świat do góry nogami.
– Ja nie chcę!
– Ja też nie! Ja chcę do babci i dziadka!
Obaj wybuchają płaczem pełnym buntu i niezrozumienia nowej sytuacji.
* * *
– Nie przejmuj się. Chłopcy się przyzwyczają szybciej, niż myślisz. To tylko trzylatki – mówi Kinga, kiedy wieczorem, po długiej batalii o zaśnięcie w nowym miejscu, siedzimy na werandzie. Jest zimny listopadowy wieczór. Zerwał się lekki wiatr, szumi w dolinie, las porusza się jak morskie fale.
Jesteśmy otulone miękkimi pledami, Kinga zapala papierosa.
– Wiesz, to dla mnie też trudna sytuacja, a ich bunt i sprzeciw nie pomagają – odzywam się.
– Czy dzieci kiedykolwiek są zadowolone z jakichkolwiek zmian? Klasyk. Daj im dojść do siebie.
– Ja też się ciągle nie mogę pozbierać, Kinga.
– Nic dziwnego, w środku zawsze byłaś koronkowa.
Przez otwarte drzwi wejściowe słyszymy, jak w kuchni Rafał przygotowuje dla nas irish coffee – z oryginalną szkocką whisky i bitą śmietaną. Jest właścicielem klimatycznej knajpy w centrum naszego rodzinnego miasta i choć od wielu lat nie stał za barem, zajęty teraz jedynie papierami, kawa po irlandzku w jego wykonaniu jest najlepsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek próbowałam. Mocno kofeinowy, szumiący w głowie deser. Słyszymy, jak wstrząsa zamkniętym słoikiem, ubijając ręcznie śmietanę.
Kinga wydmuchuje przed siebie kłąb szarego dymu.
– Zobaczysz, wszystko się ułoży.
Uśmiecham się do siebie, wtulając w koc, zapadając w zwoje miękkiego materiału. Ułoży się. Udało mi się przetrwać ten dzień i się nie rozsypać.
– Zadbałam nawet o twoje sny – mówi Kinga.
– Jesteś kochana. – Pled zsuwa mi się z jednej strony, kiedy przytulam ją ramieniem. Zrobiła dla mnie łapacz snów, zdążyła go już nawet powiesić nad łóżkiem w sypialni. Jest piękny: ogromny, ciężki, wypleciony z szarych i kremowych sznurków, z koralikami, piórkami i wstążkami. „Przesieje same kolorowe sny”, obiecała.
Pijemy później kawę, która smakuje jak świeżo zmielone niebiosa, i z całą pewnością szybko po niej nie zaśniemy. Rafał rozmawia z nami chwilę, wypala papierosa, a potem idzie w ciemność rozejrzeć się po okolicy.
Przesuwam koniuszkiem języka po ustach, ścieram z warg warstwę słodkiej śmietanki.
– Chyba znalazłaś swój ideał – odzywam się po chwili.
– Jak tylko się dowie, że nie chcę mieć dzieci, odwinie się, jak każdy poprzedni.
Patrzę w ślad za nim; jest ciemno, jego sylwetka ginie w mroku.
– On jest inny niż wszyscy poprzedni – zauważam. – Nie stara się dorównać twojemu życiowemu szaleństwu. Jest sobą.
– Przede wszystkim jest bardzo dobrym człowiekiem.
Przyglądam się jej z boku, ma w sobie tę miłość, ale najwyraźniej próbuje się asekurować.
Unika mojego spojrzenia, pochylając się i sięgając dłonią po jedną z wielkich świec stojących przy schodach. Uwielbia ich miękkie światło, kupuje niemożliwe ilości metalowych latarenek z miejscem na świeczki albo tealighty w środku. Zdmuchuje płomień i czeka, aż płynny wosk przy knocie stężeje. Brudzi nim palce. A potem zaczyna rzeźbić w tej świecy ostrą końcówką deserowej łyżeczki.
– To jest to. Cały ten problem – mówi po chwili. – Podejmujesz w swoim życiu pewne decyzje i to jest tylko twoja sprawa. I wszystkie konsekwencje, jakie się z nią wiążą, też są wyłącznie twoje. Potem poznajesz kogoś, wiążesz się z nim i nagle nie masz już nic swojego. Jak utrzymać autonomię? Chodzi mi o ważne kwestie. W drobiazgach łatwo się dogadać. – Uśmiecha się, rzeźbiąc w świecy z fantazją. Wiórki wosku opadają na moje kolana, zahaczają o mechaty koc. – Ale ważne kwestie… Ważne kwestie zawsze są wspólne. Kochasz kogoś, ale powstaje jakiś konflikt na poziomie wartości. I co wtedy? Nie da się pójść na kompromis. Jedna osoba musi się ugiąć, opuścić strefę komfortu. I zaczyna się sypać wszystko, nawet jeśli na pierwszy rzut oka tego nie widać. Frustracja, frustracja, frustracja. A wiesz, jacy są faceci. Muszą postawić na swoim.
– Nie analizuj za dużo. Ciesz się chwilą – mówię, pijąc kawę. Palący smak alkoholu rozlewa się ciepłem po moim ciele. – Naprawdę w życiu liczą się tylko te krótkie, pełne szczęścia chwile. Reszta jest szara i bezbarwna. Ale kiedy jest dobrze, czerp, ile się da. I tak to pryśnie.
Kinga przerywa pracę, kładąc dłonie na udach. Przygląda mi się ze smutkiem.
– Ja pierniczę, Jaśmina, musisz się pozbyć tej goryczy.
Parskam.
– A kto tu mówi ciągle o frustracji i szuka dziury w całym?
– Ja. Ale ja w tym wszystkim nie porzuciłam nadziei. A ty tak.
Odwracam głowę i żeby uniknąć nurzania się w niewygodnym temacie, rzucam na pozór lekko:
– Co ja tu robię z tobą? Mam do wymycia sto trzydzieści metrów kwadratowych parkietu pokrytego półcentymetrową warstwą kurzu. I wiele, wiele walizek do rozpakowania.
Kinga wpatruje się w gęstą ciemność, rozlaną za barierką werandy. Miękki, miodowy blask licznych świec łagodnie kreśli rysy jej twarzy. Nad czymś się zastanawia, na jej ustach pojawia się refleksyjny uśmiech.
– Pamiętasz, co mówiłyśmy sobie, jak miałyśmy po dwadzieścia lat? Bez rozpaczy życie jest płytkie. Kiedy boli, to się żyje.
I ja uśmiecham się na wspomnienie nas dwóch, dwudziestoletnich. Beztroskich, radosnych, z głowami pełnymi marzeń. To był czas, kiedy wszystkie garnki w naszym wspólnym mieszkaniu miały żółty osad – codziennie gotowałyśmy potrawy kuchni indyjskiej, zakochane w tych pikantnych smakach. Złota kurkuma, palący pieprz cayenne. Miały rozgrzewać i podnosić libido. To był czas, kiedy nosiłyśmy romantyczne, dziwne, szykownie byle jakie sukienki w stylu hippie, znalezione na ciuchach, przerobione po swojemu, żeby pasowały na nasze sylwetki. To był czas sielanki, śmiechu, niefrasobliwości. Podczas którychś juwenaliów siedziałyśmy na ulicy pod akademikiem w ciepłą majową noc i oparte o siebie plecami splotłyśmy jeden warkocz z naszych włosów. Siostry z wyboru, na zawsze razem. Ludzie obok nas zmieniali się nieustannie, przemijali, wymieniali się na nowych, ale my dwie razem, blisko.
Jakby to było dekady temu. W zupełnie innym życiu.
Kręcę głową.
– Byłyśmy bardzo młode. Teraz ból to ból. Bez tej całej poetyckiej otoczki.
* * *
Świt jest szary, chłodny, jakby przydymiony. Mgły snują się w dolinie, po moim ogrodzie, w mojej duszy. Gdzieś za warstwą poszarpanych chmur świeci słońce, jego blask oświetla zbocza wzgórz.
Stoję na werandzie w piżamie i cienkim szlafroku, otulona pledem. Przyglądam się światu skąpanemu w rosie; wszystko drży perłowo. To wygląda tak, jakby ktoś rozrzucił po drewnianych stopniach schodów, po trawniku i dachach drobniutkie, przezroczyste koraliki. Otacza mnie ciężkie, mokre, czyste górskie powietrze. Cisza taka, że słyszę szepty z pokoju na piętrze, który zajmuje Kinga z Rafałem.
Wyciągam dłoń i próbuję przeczesać między palcami tę gęstą mgłę.
Zziębnięta, bosa wracam do domu. Na palcach, żeby nie narobić hałasu, wślizguję się do pokoju chłopców i natychmiast ogarnia mnie spokój. Wszystko tu nimi pachnie, śpią rozkopani w swoich łóżeczkach, pogodni i beztroscy. Jak zwykle wzruszenie dławi mnie przez chwilę w gardle. Mieszanka bezgranicznej miłości i niemających granic wyrzutów sumienia.
Kładę się, wygięta niewygodnie, w łóżeczku Franka. Przytulam się do szczupłego, rozgrzanego ciałka.
– Mamusia.
– Ciii… Śpij, synku.
Ale moje bliźnięta są jak jeden organizm: Franek zaczyna się wiercić w pościeli, po chwili wybudza się ze snu także Filip. Siadają, odrzucając kołderki niemal w tym samym momencie.
– Co tu robisz? Spałaś z nami całą noc?
– Nie, dopiero przyszłam. Przepraszam, że was obudziłam. Jest jeszcze bardzo, bardzo wcześnie.
– Nie chce mi się już spać – mówi Filip, ziewając. – Masz brudne stopy.
Śmieję się, podkurczając palce u nóg.
– Byłam na werandzie.
– Mamo, nie podoba mi się tutaj.
Odwracam głowę i spoglądam w ciemne, bardzo piękne i bardzo mądre oczy Franka. Ma spojrzenie swojego ojca, za każdym razem zachłystuję się tym podobieństwem. Jak ja kochałam te oczy.
Przytulam go ramieniem i wyciągam rękę do Filipa.
– Chodź do nas, kochanie. Porozmawiamy.
Chłopcy przytulają się do mnie z obu stron, przykrywamy się we trójkę jedną kołdrą. Moje nagie nogi wystają poza krawędź łóżka.
– Czy my musimy tu mieszkać? – dopytują niezadowoleni.
– Tak. To jest nasz nowy dom. Wiem, że to duża, bardzo duża zmiana, u dziadków było nam wspaniale i będziemy ich często odwiedzać, obiecuję. Ale chciałam, żebyśmy mieli swoje własne miejsce na ziemi.
– Ja wolałem tamto miejsce.
– Ja też…
Z westchnieniem całuję ich w czoło. Czuję niewygodę w sercu. Maleńkie wahanie.
– Spróbujemy tu odkryć miłe i ciekawe zakątki, dobrze? Myślę, że na pewno znajdziemy miejsca, które nam wszystkim się spodobają.
– U babci były pieski.
– Pomyślimy o tym – mówię ostrożnie. Przezorność i dalekowzroczność w rozmowie z trzylatkami jest kwestią strategiczną.
– Dlaczego jest tak ciemno? – Filip zmienia temat, wyskakując z łóżeczka. Podchodzi do okna i odsuwa zasłonę. – Jeszcze jest noc?
– Mówiłam wam, jest już rano, ale bardzo wcześnie. A my mieszkamy teraz na ulicy Cienistej, a tu często jest… cieniście.
– Nie lubię tego cieniście.
Uśmiecham się do niego łagodnie. Mały, zbuntowany chłopiec w piżamce w dinozaury. Moje dziecko, największa miłość.
– Kocham was bardzo, bardzo – mówię z głębi serca, tuląc do siebie Franka. Filip rzuca się na nas z otwartymi ramionami. Obcałowuję ich szyje, uszy, z piskiem próbują się wyswobodzić z moich uścisków. Pieszczoty zamieniają się w łaskotki.
– Co wam tak wesoło? – W drzwiach pokoju pojawia się Kinga. Jest rozespana, przytrzymuje ręką poły satynowego szlafroka. Wygląda jak mitologiczna Jutrzenka; ten intensywnie żółty materiał mógłby uchodzić za szafranowy peplos, jej cera przypomina delikatne płatki róż, brakuje tylko skrzydeł. – Niesamowicie hałasujecie.
– To ta cisza. – Śmieję się. – Zwielokrotnia każdy dźwięk.
– O rany. – Rumieni się czarująco. Przeczesuje dłonią loki, żeby ukryć zakłopotane spojrzenie.
– Nic nie było słychać. – Uspokajam ją szybko, przewracając oczami.
– Co nie było słychać? Co nie było słychać? – dopytują chłopcy, skacząc po materacu. Trzęsę się pośród poduszek przy każdym takim podskoku.
– Nie wasza sprawa, ciekawskie dzieciaki. Ależ tu zimno! – Kinga wyciąga do nich ręce. – Co powiecie na gorące tosty z cynamonem?
– Tak! Tak, zróbmy, ciociu, tosty!
– To chodźcie. Mama może jeszcze chwilę poleżeć.
Uśmiechamy się do siebie przez całą długość pokoju.
– Przyniesiemy ci śniadanie do łóżka. – Mruga do mnie okiem i całą trójką ze śmiechem kierują się do kuchni.
Z westchnieniem padam w ciepłą, pomiętą pościel we wzór w samochodziki. Łóżko jest zbyt krótkie, żeby się wygodnie wyciągnąć. Unoszę nogi i opieram stopy o ścianę. Wpatruję się w sufit. Próbuję sobie przypomnieć, czy coś mi się dziś śniło. Pierwszy sen pierwszej nocy w nowym miejscu…
W kuchni coś spada z brzękiem, coś innego głośno turla się po płytkach. Wolę się nad tym w ogóle nie zastanawiać. Przez kilka lat, podczas studiów, mieszkałam z Kingą, wiem więc, że artystyczny bałagan w jej przypadku zyskuje nową definicję i nieznany mi wcześniej wymiar. A co upadło, niech leży, zgodnie z naturą.
– To cluttercore. Trochę bałaganu, trochę brudu i trochę fantazji. – Śmiała się.
Myślę o Filipie i Franku, mam ostatnio skłonność do zamartwiania się, więc wyolbrzymiam nawet najdrobniejsze sprawy. Tak bardzo ich kocham, chciałabym, żeby byli szczęśliwi, mieli prawdziwy dom, pełen ciepła i miłości, mimo moich życiowych perturbacji.
I czuję to brzemię na plecach: tylko ja mogę im to zapewnić. Tylko ja.
* * *
Na studiach trzy razy przebiegłam runmageddon, wspominam z podziwem dla siebie samej. Teraz łapię zadyszkę, idąc szybkim marszem przez las. Unoszę ręce i zbieram włosy w wysoki węzeł, związując go bandaną. Teren jest nierówny; wznosi się i opada, załamuje w nieoczekiwanych miejscach. Widzialność bardzo ograniczona – szaromleczna poranna mgła, gęsta, wilgotna, snuje się między prostymi, smukłymi pniami. Zaskakująca cisza i pustka. Nawet trzymając się ścieżki, można czuć się zagubionym w tej leśnej katedrze pełnej strzelistych bukowych kolumn. Astwerk w koronach drzew – suche, bezlistne gałęzie zachodzące na siebie, dojrzały leśny gotyk.
Spoglądam na krokomierz: niecałe pięć tysięcy kroków. Założyłam, że mój spacer po zdrowie każdego dnia będzie się wydłużał, dziś mam w planach dziesięć tysięcy. Chcę wrócić do formy. Zbliżyć się do mojego poprzedniego kształtu, zbalansować ciało, odzyskać homeostazę ducha. Wiem, że to moje trzynaście na plusie ma związek z moimi emocjami, to system naczyń połączonych. Organizm jest osłabiony ciągłymi myślami o niskich wibracjach. Tak, wycieńczałam w ostatnim czasie sama siebie, psychiczna autodestrukcja poziom mistrzowski. Ale dostrzegłam to wreszcie i teraz, w pełni świadomie, przekierowuję samą siebie na inny tor. A więc dziesięć tysięcy kroków w tym lesie – melancholijnym, późnojesiennym, nostalgicznym, po wilgotnym mchu, wydeptanym duktem. Chmury wiszą tak nisko, że zahaczają dolną krawędzią o korony drzew. Idę, odgarniając dłońmi mgłę, przeczesując ją palcami. Wplata mi się we włosy, snuje się za mną jak ślubny welon.
Chcę się zmęczyć, zmusić ciało do wyrzutu endorfin, poczuć euforię. Pootwierać wszystkie wewnętrzne okna, przewietrzyć, przewentylować, oczyścić to, co schowane głęboko. „W środku zawsze byłaś koronkowa”, powiedziała Kinga. Dla jednych to ażurowość, dla innych zwykłe sito, ale prawda jest taka, że emocje się przeze mnie przelewają.
Ścieżka raptem wiedzie w dół, przyspieszam, kawałek pokonuję biegiem. Moje serce szaleje, nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku. Mam wrażenie, że poruszyłam wszystko wewnątrz siebie, krew tętni w przyspieszonym rytmie w każdym zakątku ciała. Ściągam bluzę i wiążę ją sobie na biodrach. Mgły zaczynają migrować w górę, ociężale, w kierunku chmur.
Dostrzegam tę kobietę z daleka – ma na sobie czerwony płaszcz w wyrazistym odcieniu tabasco. Niemal żarzy się w monochromatycznym kolorycie otoczenia.
Przez chwilę wydaje mi się, że potrzebuje pomocy, więc ruszam szybko w jej kierunku. Jest pochylona, przykuca, wygląda, jakby zgubiła coś w ściółce z zeszłorocznych liści i szukała tego pośród mgły.
– Dzień dobry – witam się cicho, podchodząc.
Odwraca głowę i spogląda na mnie przez ramię.
– Dzień dobry.
A potem wraca do przerwanej czynności; napełnia niewielkie naczynie z grubego szkła wodą, która bije wprost z ziemi. Pochylam się i opierając dłonie o kolana, przyglądam się z zaciekawieniem. Nigdy nie widziałam takiego leśnego źródła. Sądziłam, że woda powinna być krystaliczna, mieć chłodny błękitnawy odcień. Tymczasem tu, w naturalnie utworzonej w ziemi niecce, woda jest podbarwiona na brunatno. Wokół źródła wytrącił się osad, ma kolor ochry. Dostrzegam wydobywające się z otworu w głębi maleńkie bąbelki dwutlenku węgla. Wilgotny mech rośnie wokół bujnie, w powietrzu czuć organiczny, nieokreślony, świeży zapach. Ktoś otoczył to miejsce gładkimi kamieniami, zostały ułożone w kształt koła.
Kobieta nie wygląda na turystkę, która wybrała się na górski szlak. Nie ma przy sobie żadnego wędrownego bagażu, plecaka ani torby. Ubrana jest zaskakująco elegancko jak na spacer po lesie – pod czerwonym płaszczem dostrzegam grafitową sukienkę, na stopach ma zamszowe botki na niewysokim obcasie. Jest chyba w wieku mojej mamy. Jasne włosy spięła na karku ozdobną klamrą.
– Zgubiła się pani. – Podnosi się wreszcie, otrzepuje kolana z pokruszonych, brązowych liści.
Spogląda na mnie z uśmiechem, zakręcając butelkę.
– Nie. Szłam ścieżką.
– Ścieżka skręciła w górę jakieś pół kilometra wcześniej.
Odwracam się zaskoczona, spoglądam w kierunku, z którego przyszłam. Rzeczywiście, nie ma ścieżki. Ale w mchu widać moje wydeptane ślady.
– Podprowadzę panią kawałek – proponuje.
Kiwam głową i ruszamy razem w drogę powrotną.
– Gdybym szła dalej w tamtą stronę, gdzie bym doszła?
– Tu zaraz jest granica wytyczona przez rzekę. Przeszłaby pani na słowacką stronę.
– Proszę mi mówić po imieniu, jestem Jaśmina.
– A ja Maria.
Spoglądam na krokomierz, ponad sześć tysięcy kroków.
– To ty się wprowadziłaś na Cienistą kilka dni temu?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki