- promocja
- W empik go
Długie południe. Saga rodziny Polakowskich. Tom 2 - ebook
Długie południe. Saga rodziny Polakowskich. Tom 2 - ebook
Drugi tom znakomitej historycznej Sagi rodziny Polakowskich
Jedna wojna i jedno sowieckie piekło. Dwie siostry i dwa sposoby na szczęście w powojennej rzeczywistości. Która dokonała lepszego wyboru?
Ziemiańska rodzina Polakowskich wraz z tysiącami Polaków wreszcie trafia w bezpieczne miejsce, na słoneczne plaże Persji. Mimo upragnionego końca wojny ich udręka wciąż jednak trwa.
Zosia i Ela przejmują odpowiedzialność za rodzinę – kilkuletniego brata oraz opadającą z sił matkę. Los ich ojca wciąż pozostaje nieznany. Siostry stają przed najtrudniejszym wyborem w życiu: wracać do rządzonej przez komunistów ukochanej Polski czy pozostać na demokratycznej obczyźnie? Każda z nich idzie za głosem swojego serca. Jednak serce każdej z nich podpowiada co innego.
Ich tradycyjny ziemański dom odszedł w przeszłość, a one przetrwały sowieckie piekło. Gdy świat cieszy się zwycięstwem nad nazistami, panny Polakowskie podejmują walkę o własne szczęście. Jak potoczą się ich losy?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-751-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pahlevi, lato 1942 roku
Anna przymknęła oczy. Na powiekach poczuła słoneczne ciepło; świat zamienił się w miedzianozłote rozbłyski.
– Nie odpływaj. – Usłyszała.
Uśmiechnęła się. Było jej tak dobrze; ciepło, bezpiecznie, miękko. Mocno grzało, ale drzewa dawały im wytchnienie w cieniu. Dęby – pomniki ostoi i pewności, przed nimi sosny, czuła ich żywiczny zapach. A najbliżej brzozy; delikatne, jak z obrazów impresjonistów – biel złamana szarością i setki zielonych kropek, które fruwały pod jej powiekami.
– Nie odpływaj.
Dokąd by miała stąd odpłynąć? W oddali szumiało morze, co było dziwne, bo skąd tu woda, ale ten odgłos wcale jej nie wołał, nie miała ku niemu ciekawości. Zdecydowanie wolała być tu, z nim. Wreszcie znowu razem. Była wprawiona w czekaniu na niego. W osiemnastym, kiedy wstąpił do armii, rozłączyli się na trzy lata. Zupełnie jak teraz. Może to taka prawidłowość, że wojny zabierają żonom mężów na taki czas? Trójka: jedność we wspólnocie, siła charakterów, moc sprawcza – taka symbolika. Przetrwali to i wtedy, i teraz. Połączyli się na zawsze, wbrew wszelkim przeciwnościom. Racjonaliści wyśmiewają tych, co mówią o przeczuciach i uczuciach. „Zdrowy rozsądek, logika!”, tym człowiek powinien się kierować w życiu. Nie negowała tych przymiotów, ale one były o krok za intuicją, która działała szybciej niż najsprawniejsze maszyny liczące, o ile oczywiście miało się do niej dostęp. Anna miała. Dlatego wyszła za mąż za Franciszka Polakowskiego. I dlatego teraz, mimo wojny, mogła poczuć spokój – na tej łące, w plamie światła i ciepła, z nim u boku. Jak pięć lat temu, kiedy z ich namiętności poczynał się Krzyś.
– Jestem tu. Spokojna i szczęśliwa.
Wyciągnęła w bok prawą rękę. Zacisnęła dłoń na jego ramieniu. Wzdrygnęła się. Było inne – chudsze, jakby krzywe. Nieznane.
Otworzyła oczy.
– Och!… – wyrwało się jej coś między okrzykiem a jękiem.
Nie była w Niemowiczach, tylko na perskiej plaży. Przed palącym słońcem osłaniało ją zadaszenie z liści palmowych, a nie las. Pod sobą miała brązowy koc ułożony na piasku, a nie trawę. Najgorsze jednak było to, że obok leżał obcy mężczyzna, nie jej ukochany Franciszek.
Oczy miał przymknięte, nie zareagował na jej dotyk.
Anna się rozejrzała. Miała tu liczne towarzystwo. Posłanie przy posłaniu, głowa przy głowie. Niektóre koce były puste, jak te z lewej jej strony, na innych leżały ludzkie ciała. Tak teraz o nich pomyślała: ludzkie ciała. Jasne, wychudzone, obleczone w czystą odzież. Jak ciało przygotowywane do trumny – ono już u kresu swojej ludzkiej wędrówki, zużyte, schorowane, a ubranie nowe, specjalnie na tę okazję przyszykowane, żeby u bram wiecznego życia godnie się zaprezentować.
Raz jeszcze dotknęła ramienia obcego. Na starej, pobrużdżonej twarzy nie zauważyła najmniejszego ruchu. Przyłożyła drżącą dłoń do zwiotczałej szyi. Poczuła pod palcami lekkie pulsowanie. Odetchnęła z ulgą; nie znała tego człowieka, śmierć stała się już oswojonym wydarzeniem, tyle razy w ostatnich latach ją widziała, a jednak bardzo by nie chciała, żeby ten mężczyzna nie żył. Nie chodziło jej o niego samego, co przyznała z lekkim wstydem, ale o to, że potraktowałaby tę sytuację jako zły znak. Bo skoro wzięła – w półśnie – tego człowieka za swojego męża, a on by nie żył, to by sugerowało, że Franciszek…
– Och! – Teraz się otrząsnęła. I z drobin piasku, i z tych myśli.
Podniosła się z posłania. Stała na plaży, w miejscu obozowiska, które Persowie przygotowali dla przesiedleńców. Musieli tu odbyć kwarantannę, nim zabiorą ich do obozu. Z Krasnowodzka wypływali jak zwycięzcy – nic, że kurs był w nieznane, a nie do ojczyzny. Wiedzieli, że tutaj czeka na nich bezpieczny ląd. Byli wśród tych, których nie zmogły długie miesiące na nieludzkiej ziemi, którzy siłą woli, wspomagani modlitwą i łutem szczęścia opuścili sowieckie piekło. Do Pahlevi wpływali jednak jak ofiary. Kilkadziesiąt godzin na morzu spędzili w bydlęcych warunkach. Statek był obciążony ponad miarę, co wykluczało zachowanie higieny. Cztery i pół tysiąca ludzi bez dostępu do cywilizowanej toalety – taka była, między innymi, cena za wywiezienie jak największej liczby Polaków ze Związku Radzieckiego. Kapitan wyznaczył im kawałek statku, właściwie to burtę, za którą należało się wysunąć, by morze przyjęło to, co nie mogło się znaleźć w łazience dla załogi. Wiele osób nie zdołało się utrzymać na linie, która miała ich zabezpieczać podczas tej upokarzającej ekwilibrystyki. Anna patrzyła na nieszczęśników, którzy zostawali w granatowej toni, coraz mniejsi i mniejsi, aż znikali całkowicie. Nie było możliwości, żeby ich wyławiać – przy takim obciążeniu statek musiał być cały czas w ruchu, inaczej groziła im wywrotka. „Mniejsze zło”, stwierdził kapitan. „Do tej pory zło zawsze było większe, zatem nastąpiła poprawa sytuacji”, odpowiedział ktoś obok. Trochę ironicznie, ale i trochę akceptująco. Tak czy owak, od tej pory ludzie szli za potrzebą w każdy możliwy kąt, nie bacząc na zasady, wstyd, współtowarzyszy. Przeżyć – to było najważniejsze.
Kiedy wpłynęli do perskiego portu, przypominali zjawy. Brudni, obdarci, słaniający się na nogach. Ile czasu musiało trwać sprzątanie po nich Kaganowicza?
Tego nie wiedziała. Gdy postawiła stopę na rozgrzanym piasku, poczuła, że natychmiast przechodzi w inny tryb – z ciągłej walki o przetrwanie, swoje i dzieci – w spoczynek. Patrzyła, jak Zosia, Ela i Krzyś zdejmują z siebie szmatławe ubrania i nago idą pod prysznice. Szła z nimi, też się szorowała i dezynsekowała. Potem po kolei siadali na stołku, a obce palce szukały w ich włosach wszy. Krzyś wyszedł z tej kontroli z ogoloną głową, im udało się zachować włosy. Ucieszyło ją to; gdyby teraz spotkała się z Franciszkiem, nie chciałaby go witać taka oszpecona. Oczywiście wiedziała, że i na nim te trzy lata na pewno odcisnęły piętno, ale pamiętała go takim, jakim go ostatni raz widziała, kiedy sierpniowym świtem żegnała go w drzwiach ich domu.
Potem zjedli chleb i napili się wody. Kiedy położyła się na posłaniu, omiotła jeszcze spojrzeniem dziecięce głowy – Boże! jakby dopiero teraz spostrzegła, że córki to już młode kobiety; Zosia prawie taka jak ona, gdy się zaręczała, Ela – niewiele młodsza. To właśnie dzięki niej Anna wciąż miała na palcu szafir w koszyczku z granatów. Jak się jej udało zdobyć w Taszkiencie jedzenie bez zapłaty? Ludzie bywają dobrzy, ale wtedy, gdy sami walczą o byt, nie odstępują od gratyfikacji, nie oddają porcji, która może decydować o ich przetrwaniu. Czym więc Ela zapłaciła temu młodemu mężczyźnie, który podzielił się z nią swoim wiktem? Wróciła zarumieniona, podminowana, ale przecież chyba… Nie, Anna zaprzeczyła obrazom, które pojawiły się w jej głowie, tak jak wtedy Ela zaprzeczyła jej niedopowiedzianej sugestii. Potem, kątem oka, Anna zauważyła w ręku młodszej córki kartkę z imieniem „Marian”. Zosia miała swojego Jana, z którym regularnie pisywała. Dziewczęta stały na skraju rodzinnego gniazda, gdyby nie wojna, już by rozłożyły skrzydła do lotu, a Anna mogłaby się usunąć w cień. Był jednak jeszcze Krzyś. „Dywidenda od losu”, jak kiedyś powiedział o nim Franciszek. Syn był tak podobny do ojca!… Nawet bez jasnych włosów, takich samych u obydwu, od razu było widać, że to krew z krwi. Anna ścisnęła drobną piąstkę Krzysia i zasnęła. To w tym długim i mocnym śnie powędrowała na łąkę, gdzie przed wojną leżała z mężem i mimo że tego nie wiedziała, już się w niej zaczynało nowe życie.
A teraz?
Dostrzegła trzy znajome sylwetki.
– Mamo! – Krzyś rzucił się ku niej pędem.
Dopadł do niej i mocno przytulił łysą głowę do brzucha, w którym go kiedyś nosiła. Teraz brzuch był wklęsły i wyschnięty. Dramatyczne warunki sprawiły, że Anna nie była już kobietą, która mogłaby wydać na świat kolejne życie. Ten etap jej biologicznej egzystencji się zakończył. W normalnych warunkach pewnie by ją to bardziej obeszło, bo ta cezura starzenia się nie była przecież obojętna kobietom – przekwitanie kojarzy się z jesienią, powolnym zamieraniem. Wtedy jednak pomyślała, że przynajmniej odpadła jej comiesięczna troska o materiały higieniczne.
– Nie budziliśmy cię – odezwała się Zosia. – Spałaś tak spokojnie, a sen przecież regeneruje.
– Byliśmy w kuchni. Mamy dla ciebie obiad. – Ela odchyliła dłoń, którą przykrywała miskę. Rozniósł się zapach baraniny, a Annie zrobiło się niedobrze, gdy spojrzała na breję z kożuchem zastygającego tłuszczu.
– Pani mówiła, że trzeba jeść mięso. – Krzyś zauważył ten grymas. – Żeby zacząć dobrze żyć. – Podskakiwał i biegał wokół niej, powtarzając: – Żyć, żyć, żyć!
Anna wzięła od młodszej córki miskę i nabrała pierwszą porcję. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że ten zapach to skóra, którą się przykrywała, gdy jechali saniami po świąteczne drzewko. A blask padający na powieki to światło świeczek na ustrojonym już świerku. Kurczowo trzymała się tych przeszłych obrazów; dzięki nim wciąż miała siły do walki o kolejne dni.
Głośno przełknęła i znowu zanurzyła widelec w tężejącej brei.
Chciała żyć. Miała na co czekać.
* * *
Quizil-Ribat, lato 1942 roku
Była bardzo ładna. Wysoka, szczupła, kobieca. I to mimo munduru. Wydawałoby się, że uniform będzie odbierał kobietom wdzięk, ale, ku zdziwieniu Jana, wcale tak nie było.
Drugie zdziwienie dotyczyło jego reakcji na tę dziewczynę. Spodobała mu się, i to w taki… nie wiedział, jak to nazwać – podstawowy sposób. Patrzył na jej wąską talię, podkreśloną paskiem, na zgrabne kolana, co chwilę odsłaniane pod spódnicą, na kieszenie munduru wypukłe od zgrabnego biustu. Dziewczyna co chwilę wybuchała śmiechem. Było w tym tyle życia, młodości, radości!…
Może właśnie to go tak pociągało? Takie zwykłe, najprostsze przejawy życia? Bo dopiero teraz zaczynał czuć, że żyje. Co za paradoks – takie odczucia, kiedy się zostaje żołnierzem. Przecież właśnie wtedy człowiek powinien się zgodzić na oddech śmierci na plecach, wkalkulować w taką decyzję bardzo realną możliwość dramatycznego przerwania istnienia.
Tymczasem Jan Biały właśnie tu, trzysta dwadzieścia kilometrów na północny wschód od Bagdadu poczuł, że wraca do żywych. Związek Sowiecki był złem wcielonym. Doświadczenia miał więcej niż niedobre, ale historie, jakich wysłuchiwał w obozie przejściowym, gdzie młodzi mężczyźni, wtedy bardziej podobni półtrupom niż żołnierzom, próbowali odzyskać siły po pobycie na sowieckiej ziemi, były straszne. W tym kraju „wschodniego, komunistycznego dobrobytu” ludzie przymierali głodem. Dlatego tu, gdzie nie dawkowano jedzenia, niektórzy próbowali odrobić żywieniowe straty. W kotłach, ustawionych na końcu obozu na paleniskach z kamieni i gliny, przez całą prawie dobę bulgotał jagnięcy gulasz, który serwowano z ryżem. Nie wyznaczono limitów porcji na żołnierza – można było podchodzić i brać dokładki. Dla wielu to była pokusa nie do odparcia. Nawet już najedzeni, wciąż odczuwali głód, jakby pełne żołądki nie przesyłały do głów informacji, że już, że dość. Jan na początku robił podobnie, ale szybko się opanował. Pamiętał, jak matka opowiadała, że chorzy, którzy przez długi czas mało lub prawie wcale nie jedli, muszą być na ścisłej diecie – zaczyna się od małych i chudych porcji, potem je zwiększa, bo inaczej można umrzeć. Był jeden taki pacjent, któremu rodzina przywiozła wałówkę, bo „w szpitalu nie dają”. I umarł. Janowi trudno było wtedy w to uwierzyć, ale Szymkiewiczowa, ich sąsiadka i pielęgniarka, to potwierdziła. Tu takich biedaków było więcej, tyle że sami brali, skoro dostępne na wyciągnięcie ręki. Pokurczone żołądki i jelita nie dawały rady – skręt kiszek i po człowieku. No i żółtaczka – tak gwałtownie zwiększona ilość tłuszczu w diecie doprowadzała do choroby. Dwóch na trzech żołnierzy miało pożółkłą skórę i białka oczu.
Jan się przed tym uchronił, bo potrafił się opanować. Od dziecka miał tę cechę – umiał poprzestać na mniejszym, jeśli gdzieś na horyzoncie majaczyło większe. No, może nie w szkole. Wydalili go z gimnazjum, bo matematyka i łacina nie szły mu najlepiej. Właściwie to szły mu źle, a on nic z tym nie robił. Mógłby, ale wolał czytać o bitwach i uzbrojeniu. Albo słuchać wykładów pana Kuryłki. I teraz, po kilku latach, wyszło na jego. Historia była ważna, matma – mniej. Nawet jednak wtedy, mimo że dorastanie nim targało i czasem sam siebie nie rozumiał, potrafił przystopować. Nie przekroczyć granicy, za którą już trudno by było o odwrót.
Tak było z tym jedzeniem tutaj. I z dziewczynami.
Trzy lata w tym wieku to szmat czasu. Jan jechał na wojnę jako młokos, nieopierzony żółtodziób, a teraz był mężczyzną – z męskimi potrzebami.
Wojna to była męska sprawa. Kobiety – też.
Pielęgniarki, które w szpitalu polowym troskliwie pielęgnowały chorych, kojarzyły się z siostrami miłosierdzia, ale ich ciała należały do ziemskiego, bardzo pobudzającego porządku. Łączniczki i dziewczyny z kantyn również. No i te, które uczyły się prowadzić auta.
Jan znowu spojrzał na tę dziewczynę. Pociągała go. Zrobiło mu się goręcej, niżby to wynikało z temperatury. Dyskretnie poprawił nogawkę spodni, zdradzającą jego pobudzenie.
Zdrada. Przecież gdzieś tam czekała na niego Zosia. Nie tylko zresztą na niego – sporo chłopaków z jego kompanii spotykało się przed wojną z dziewczynami. Niektórzy tęsknie wpatrywali się w pomięte fotografie, inni podchodzili do sprawy bardziej praktycznie. Był wśród nich taki jeden, Roman Kwiatkowski. Starszy z dziesięć lat, więc na pewno doświadczony w tej materii, tyle że jego doświadczenie rozjeżdżało się z wyobrażeniami Jana. „Kobiety mają inną konstrukcję niż mężczyźni. Myślą nierealistycznie, żyją bajkami. Dlatego można im wszystko wmówić, nie odróżnią, co prawda, a co kłamstwo. Nie ty, to inny to zrobi. I skorzysta. Bo kobiety też chcą seksu, tyle że nie tak za nic. Mężczyzna jest tu bardziej hojny – da miły czas i nie będzie oczekiwał wdzięczności”. W tym momencie wybuchły śmiechy. Janek też parsknął, ale bardziej nerwowo. Może dlatego, że wypił mniej słodkiego wina. „Kawiarnia, kino, prezenty, a potem – może! – będzie romantyczna chwila. Chwila, bo po takim czekaniu to będzie jak wystrzał z armaty”. Znowu śmiech. Jana również. „Strzały z armaty” mu się zdarzały, w nocy. „No. A najgorzej będą mieć ci, co dadzą się wrobić w małżeństwo. Wtedy uwiązanie do końca. Podporządkuj się, słuchaj, bądź miły, kupuj, co zechce – a to wszystko po to, żeby mieć parę chwil oddechu w sypialni. Taniej i prościej z panienkami, znaczy dziwkami. Cena podana, sprawa ugadana”. Tu już się Jan nie roześmiał. Brzydko mu to zabrzmiało. Przecież z Zosią było i będzie inaczej.
A może on był naiwny? Bo naiwnością była na przykład wiara, że Polskę i Związek Radziecki może połączyć wspólny cel – walka z Niemcami. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko swój młody wiek. Szybko się okazało, że brak dostaw broni, amunicji, umundurowania ma drugie dno – chodziło nie tylko o maskowaną biedę tego kolosa na glinianych nogach, a o fakt, że Stalin się obawiał, że Polacy mogliby się zwrócić przeciwko Armii Czerwonej. No a potem, kiedy Rosjanie zdobyli przewagę nad Niemcami podczas walk o Moskwę, wspólnie z Brytyjczykami i Polakami ustalił, że Armia Polska jest bardziej potrzebna w Afryce i Europie Południowej, gdzie też walczono z niemieckim okupantem. A że przy okazji polscy żołnierze zostali usunięci z sowieckiej ziemi – druga korzyść.
Wywody Kwiatkowskiego też mu tak pachniały.
A co do tego usuwania polskich żołnierzy… Kiedy czekali na transport z Krasnowodzka, był świadkiem rozmowy w sztabie obozowym na temat braków kadrowych. Armii Polskiej byli bardzo potrzebni doświadczeni oficerowie, którzy objęliby dowództwo. I takich oficerów Sowieci wzięli do niewoli jesienią trzydziestego dziewiątego roku. Podobno generał Anders mocno naciskał na Stalina, by wyjaśnili los tych jeńców – z ogromnej grupy piętnastu tysięcy wywiezionych w niewiadomym kierunku, gdzieś na terytorium Związku Radzieckiego przebywało zaledwie kilkuset. A reszta? Zwłaszcza że przecież była amnestia. Sowieci milczeli, polski rząd na uchodźstwie drążył, stosunki się ochładzały. Stalin miał odpowiedzieć, że najprawdopodobniej uciekli – do Mandżurii. Nie trzeba było być specjalnie bystrym, żeby wiedzieć, że w kraju nieustającej inwigilacji to zupełnie niemożliwe – NKWD miało oczy i uszy wszędzie. Nikt nie mógł tu liczyć na anonimowość. Jeśli zatem nie uciekli i nigdzie ich nie było, mogło to oznaczać tylko jedno – już nie żyli. Jan próbował to sobie wyobrazić, czy może raczej – nie chciał tego sobie wyobrażać, ale wracała do niego myśl: jak „zlikwidować” w krótkim czasie i w ścisłej tajemnicy tak ogromną grupę ludzi? I żeby ślad po nich nie został? A może to właśnie była ta z nielicznych produkcji, które się w Związku Radzieckim udawały – produkcja śmierci?
Dziewczyna znowu się zaśmiała. Drajwerka. Jedna z żołnierek z Pomocniczej Służby Kobiet, która szkoliła się, żeby zyskać uprawnienia kierowcy. Była podobna do Zosi, tyle że więcej w niej było… znowu nie potrafił dobrać odpowiednich słów. Chyba prostoty. Zwykłej radości. Łapania z życia chwil, nawet jeśli to tylko chwile, a cała reszta jest w gruncie rzeczy dość ponura. Zosia była bardziej wyważona. Spokojna. Z klasą. Nic z tych określeń nie oddawało tak do końca istoty sprawy, ale nagle, z ogromną mocą, poczuł, jak bardzo za nią tęskni. Pokochał ją pierwszą, mocną miłością. Ten urok, któremu przed chwilą uległ, był krótkotrwały, tamto uczucie – silne. Bardzo silne. Nie z tego świata, tak mu się pomyślało. Nie w jakimś romantycznym, kobiecym znaczeniu, ale takim, że tamten świat, z którego Zosia wprost pochodziła, po prostu już nie istniał.
Oni natomiast istnieli. Myśli o Zosi wiele razy były jak światło w mroku, dla niej na pewno też.
_Kochany Janku,_
_moja radość_ z _powodu Twojego listu jest przeogromna! Nadzieja, że kiedyś się spotkamy, bardzo pomaga żyć, bo sporo smutnych chwil za nami – Stryjostwo_ i _ich Córeczka nie żyją, nasz los trudny, od Taty żadnych informacji, ponoć opuścił Starobielsk, ale nic więcej nie wiemy. Warunki, jakie tu mamy, pewnie znasz. Wierzę, że nadejdzie odmiana, zresztą same się_ o _to staramy, Mama bardzo dzielna._
_Całuję_
_Twoja Zosia_
Ten list ciągle nosił przy sobie. Przejechał palcem po serduszku dorysowanym na końcu. Gdzie Zosia była teraz? Czy udało im się zaokrętować i też trafili do Persji? Czy znalazła jego kartkę zostawioną w porcie? Bardzo w to wierzył. Z tego, czego dotychczas dowiedział się o Annie Polakowskiej, płynęła nadzieja – ta kobieta zrobi wszystko, by ich uratować.
_Najdroższa Zosiu,_
jestem – w dobrej formie ciała i ducha – na obozie szkoleniowym w Iraku. Szkolenie dobrze idzie, wreszcie mamy pełne uzbrojenie: lekkie i ciężkie. Prócz tego uzbrajam się w cierpliwość, że niedługo się zobaczymy. Wysyłam ten list do Pahlevi, gdzie zapewne trafiłaś wraz z rodziną. Jeśli się uda, wystaram się o przepustkę.
Twój Janek
Złożył kartkę i wsunął do koperty.
Drajwerka znowu głośno się zaśmiała, ale Janek miał teraz przed oczami inną młodą, piękną dziewczynę – w kawiarni w Lidzie, z talerzykiem słodkości.
Będzie się trzymał tamtej obietnicy.
* * *
Żołymbet, zima 1942 roku
– Ale z ciebie chabet. – Marian popatrzył, jak wychudzony koń wciska chrapy w róg ściany, żeby wybrać resztkę owsa.
Żal mu go było, no jak nie. Przecież pamiętał, jakie ładne to mogą być zwierzęta. Mocne, silne. Zdrów jak koń – to powiedzenie nie wzięło się w końcu znikąd. U nich w Różance był taki. Mocny, tak go ojciec nazwał. Do prac różnych, to oczywiste, bo każda gęba czy pysk, które jedzą, muszą na to jedzenie zapracować. W życiu nie ma nic za darmo – kto mieszka na wsi, uczy się tego od oseska. Więc Mocny pracował, ale ojciec go uczciwie doglądał. Marian też, bo jego również obowiązywała konieczność pracy. Nie przykładał się tak jak ojciec, bo nie czuł w sobie żadnego pragnienia, żeby zostać dobrym gospodarzem – żadnym gospodarzem właściwie. Byle dalej, byle inaczej – szybko w nim wzrosła ta chęć ucieczki. Ale Mocnego lubił. Za to, że był koniem – bo Marian po prostu lubił konie. Za to, że naprawdę miał w sobie dużo siły – potęga mięśni. Ale chyba najbardziej za pewną krnąbrność. Mocny słuchał się ojca i czasem bata, ale bywało, że się postawił, wierzgnął. Tak uczciwie, kiedy wysiłek mocno go zmęczył. Ojciec się wtedy burzył, jak zawsze, gdy sprawy się wymykały spod jego gospodarsko-ojcowskiej ręki, a Marian odczuwał coś w rodzaju satysfakcji – że to nie tylko pokorne zwierzę pociągowe, lecz także nie do końca stłumiona natura.
A potem Mocny się zestarzał. I tu stała się rzecz dziwna, bo ojciec i Marian jakby się zamienili rolami. Ojciec, ze smutkiem, a może po prostu jakimś namysłem nad życiem, zaprowadził Mocnego do rzeźnika. A Marian, mimo że lubił mięso, w ogóle lubił dobrze zjeść, nie tknął tych kiełbas. „Dojść za tobą nie dojdzie”, ojciec popatrzył na niego znad talerza. „Na co dzień to problemy same, w głowie nie po kolei, pracę uczciwą trzeba od ciebie wymuszać, ale starego konia, co za niedługo i tak by padł, to ci żal”. No było mu żal. Tak jak teraz tego biedaka. Jeszcze chwilę się namyślał, a potem sięgnął do kieszeni po owies.
– Masz. – Wyciągnął rękę w jego stronę.
Wilgotne chrapy przejechały po zmarzniętej dłoni Mariana. To było przyjemne – bo przywoływało wspomnienia z Mocnym, to raz, a dwa – w tym ciepłym kontakcie ciała z ciałem było coś, czego Marianowi jakoś brakowało. Nie chodziło o kontakt ze zwierzęciem, to jasne, Marian miał równo pod sufitem. Chodziło o coś ludzkiego, choć podszytego pierwotnymi instynktami, wspólnymi wszystkim stworzeniom.
Marian wracał wspomnieniami do tej dziewczyny z Taszkientu. Ela. Elżbieta. Było w niej coś takiego, co go od razu złapało. I nie było to to samo, co poczuł do tej kasjerki, Nataszy. Tam to kobiece oczywistości, to, na czym mężczyzna od razu zawiesza wzrok. Na pewno przyjemne, a do tego pewnie łatwe i szybkie. Dziewczyna do zjedzenia, tak się chyba mówiło. A może do schrupania? Czasem wydawało mu się, że zapomina tu polskiego, bo dokoła panoszył się rosyjski, a po polsku to tylko krótko i narzekania albo modlitwa, zwłaszcza u matki. Ludzie różnie sobie radzili z trudami życia – jego matka wybrała żale i prośby do Boga, ale na tej bezkresnej ziemi, gdzie nikt się nie modlił, widać o wysłuchanie było trudniej. Tak czy owak, chodziło o konsumpcję. A z tą Elą… No też, bo ona była bardzo ładna, może nie tak wprost kobieca jak tamta, ale kiedy jedzenia brak, to się przecież chudnie, ze wszystkiego, zresztą była jeszcze młoda – może siedemnaście, coś koło tego. Na pewno się jeszcze zaokrągli. Było w niej jednak coś takiego, co się Marianowi wydało ideałem – więc wygląd – bardzo mu pasujący, z jednej strony taki niby zwyczajny, ale z drugiej – widać było po niej, że ona nie z prostej rodziny, na pewno wyżej niż Marian, nie żeby to było trudne. Tyle że to „wyżej” nie było za wysoko. Nie tak, żeby między nimi była przepaść, której nie da się przeskoczyć czy zasypać. Było na tyle, ile Marian chciał dla siebie wcześniej – wyrwać się z Różanki, ku lepszemu. Ta Ela była tym lepszym, z pewnością, zresztą to widać też po tej kartce, jaką mu zostawiła. „Jedziemy do Krasnowodzka, potem do Persji. Będę czekać, będę szukać. Ela”. Bardzo ładne, staranne pismo. Żadnych błędów, na ile umiał ocenić. Wygląd też taki miała – nie piękność, ale zdecydowanie nie chłopskie rysy, i to od kilku pokoleń co najmniej. Marian poczuł, że z taką Elą u boku mogliby razem zdobywać świat. On przewodnik, ona wspierająca.
Na razie jednak to wszystko było palcem po wodzie pisane, czy raczej po lodzie. Zamrożone, jak wszystko dokoła. O żadnym nowym naborze nie było słychać. Front wschodni się podobno ustabilizował, ale polskie jednostki jechały na południe, poza granice Związku Sowieckiego. Oni wyjeżdżali, a tu przecież było jeszcze od groma Polaków. To co się z nimi stanie? Co z Marianem? Nie dość, że nie będzie mógł walczyć, to jeszcze tu utknie, w tej beznadziei?
– Widzisz, Krepkij, sprawa nie jest prosta. – Klepnął konia po zadzie. Nazwał go tak samo, jak tego w Różance, tylko w jego języku. Potem uznał, że to w sumie bez sensu, bo i tak mówił do niego po polsku, ale imię już zostało. – Nie ma jednak takiej sytuacji, z której nie da się wyjść. Bo jak pomyślisz, że już koniec, to będzie koniec.
„Będę czekać, będę szukać”. On też będzie. I to dopiero początek drogi.
Zamknął stajnię, wcisnął głowę w kołnierz, dłonie w kieszenie i ruszył w kierunku osiedla. Zimno było, ale on czuł w środku jakieś ciepło.
* * *
Teheran, wiosna 1943 roku
Jakie to wszystko podobne, myślała, stojąc przed hangarem lotniczym, w którym urządzono punkt przesiedleńczy. Oni też tu trafili, kiedy już skończyła się ich kwarantanna. Zabrali ich ciężarówkami na przedmieścia Teheranu. Ela nie wiedziała, jak ma wyglądać droga, ale Zosia, dużo lepsza z geografii, powiedziała, że będą musieli przejechać przez góry. Eli trudno było to sobie wyobrazić – no bo jak, piąć się takim dużym samochodem przez wzniesienia?
Okazało się, że trasa wiodła drogą wykutą w skale. W wielu miejscach była tak wąska, że mieściło się tam tylko jedno auto – i to prawie bez żadnego zapasu na koła. A kiedy się jechało… Kierowca jakby nie cenił ani swojego, ani ich życia. Pruł, ciężarówka się chybotała, ludzie czasem krzyczeli. Zosia też. „Wariat, no jak można”, powtarzała. Krzyś nie mówił nic, bo zasnął, mimo tych warunków, a mama… Dziwne, że Ela wcześniej tego nie zauważyła, dopiero tu. Mama się postarzała. Na pewno nie w jeden dzień, to przecież proces, czyli trwa, ale na Wschodzie jakoś to umykało. Tam to się po prostu działo, dzień za dniem, poza tym sowieckie tło było brzydkie – i miejsca, i ludzie. Wszystko jakoś do siebie pasowało. Tu było inaczej – morze, piasek, rośliny, słońce. I ci, którzy im tu pomagali – z uśmiechami, w czystych ubraniach. Więc mimo powtarzalności trybu, tej ogromnej hali dla samolotów, gdzie początkowo spali na betonie, a teraz baraków, gdzie też były łóżka z desek, wąziutkie przejścia i żadnej intymności, atmosfera panowała już inna. Ludzie jakby tu rośli, jaśnieli, wyciągali się. Choć nie wszyscy. Byli tacy, co chorowali – bo słabi, bo starzy, bo się zarażali. Tutaj również ludzie umierali, ale generalnie był zupełnie inny nastrój. A mama jakby obok. Zosia twierdziła, że mama jest po prostu zmęczona, wyczerpana. „Potrzebuje czasu. Trzy lata takiej udręki, wiecznej walki o nas, czyli o swoje dzieci. I to w pojedynkę”. Ela czuła, że to o to chodzi. Matka bardzo ich kochała, ale kochała też ojca. A z różnych wieści, które Ela łapała jednym uchem, bo mama wciąż uznawała, że Ela nie jest dość dorosła, by ją wtajemniczać w różne sprawy, płynął przekaz, że los taty i tych wszystkich oficerów nadal nie jest wyjaśniony. „Nie jest wyjaśniony” – ale na twarzy mamy nie było tego napięcia i nadziei, które są, jeśli człowiek ma do czynienia z niewiadomą. Był za to słaby uśmiech – ale tylko ust, oczy zostawały smutne.
– Pani kogoś szuka? – Usłyszała.
Za nią stała dziarska kobieta w sukience z jasnego płótna, takiego wojskowego. Bez żadnego oznaczenia, jak opaska na ramieniu, ale ewidentnie porządkowa.
– Nie. Ja po prostu… Tak spaceruję.
– Ruch jest ważny. I jakie to szczęście, że wreszcie jest sposobność, by po prostu spacerować. – Pokiwała głową i odeszła.
Tak, to było szczęście, takie proste. Ela doceniała te zwyczajne okruchy życia. No, może gdyby jeszcze było z kim… Widywała dziewczyny, które chodziły z chłopcami pod ramię. I takie, które pisały listy albo na listy czekały. Albo takie, które czekały, aż ich chłopcy dostaną przepustkę i ich odwiedzą, jak na przykład Zosia. Ela trochę jej zazdrościła Janka. Wcześniej to nie, bo wtedy była za młoda, takie tematy jej zupełnie nie interesowały; tyle tylko, że był jakiś dreszcz emocji, kiedy podsłuchiwała rozmowy rodziców. „Nie dla niej…”, „Ale my…”, „Inne czasy…”, „(.*?)Charakter nie zależy…”. Teraz lepiej rozumiała sens tamtych słów. Wtedy też pojmowała, o co chodzi, bo one się przecież rzadko bawiły z dziećmi służby i wiedziały, że są porządki, których się nie miesza, ale to było po prostu naturalne, jak oddychanie, nie zastanawiała się, co za tym stoi. Teraz wiedziała, tyle że czasy bardzo się zmieniły. Ówczesne wątpliwości ojca dziś wydawały się zupełnie anachroniczne. Na zsyłce nie liczyło się to, kto ma jakie nazwisko, jacy przodkowie mu dali życie, gdzie wcześniej mieszkał. Sowiecki system wszystkich zrównał. I bywało tak, że ci, którzy już wcześniej musieli się brać z życiem za bary, lepiej sobie radzili od tych, którzy mieli czyste paznokcie i niezgrubiałą skórę. A tu?…
Rozejrzała się. Tak, to było podobne. Transport, hala, baraki. Oczywiście, że w innej atmosferze i z poczuciem, że wszyscy chcą im tu pomóc, ale warunki nadal trudne. I nadal to ludzkie przemieszanie – nauczycielka obok praczki, dziecko z dworku obok tego, co się urodziło pod strzechą. Czy tak już będzie, kiedy wrócą do Polski?
I jeszcze jedno pytanie, które wciąż do niej przychodziło – czy uda się jej odnaleźć tego chłopca? Nie mogła o nim zapomnieć. Kiedy go zobaczyła, poczuła coś takiego, czego nigdy wcześniej w życiu nie czuła. To było i dziwne, i bardzo miłe. Wysoki, taki duży, nie w sensie, że gruby, tylko po prostu silny. Ta siła jej zaimponowała; przy takim chłopcu można się czuć bezpiecznie – gdyby ją objął, ochroniłby ją przed całym światem. I coś takiego miał też w twarzy – to było spojrzenie kogoś, kto nie przegrywa. Ela czuła, że on te cechy w sobie wykształcił, że nie stała za nimi historia rodzinna. Nie dostał tego w spadku, on sobie to sam wykuwał. I to także jej bardzo zaimponowało. I jeszcze był żołnierzem, jak Janek, bo tamten, który po niego przyszedł, tak go nazwał. Ciekawe, gdzie jest teraz? Czy udało mu się zaciągnąć? Bo podobno wstrzymano pobór. I czy on również ją zapamięta tak, jak ona jego? Czy będzie jej szukał?
– Ela!
Obróciła się. Za nią stała Zosia.
– Gdzie się podziewasz? Poszłaś i jak kamień w wodę. Szukam cię i szukam.
Zosia była zaróżowiona – trochę od gorąca, a trochę pewnie od ruchu. Chyba naprawdę długo jej wypatrywała.
– Przeszłam się. Spacer w ramach gimnastyki. No i coś trzeba robić.
– Właśnie. Msza jest, chodź, bo się spóźnimy.
To też była odmiana. Wreszcie, po kilku latach, można było pójść na nabożeństwo. Ksiądz odprawiał je pod gołym niebem, zamiast posadzki pod kolanami miało się piasek. Ludzie byli złaknieni takiej formy modlitwy, komunii z Bogiem. Zosia mocno przeżyła pierwszą mszę, mama miała łzy w oczach, zresztą nie ona jedna. Eli te emocje się nie udzieliły. Może to była sprawa miejsca, w którym nie było nic z tej atmosfery, jaką pamiętała z dawnych lat – zapachu wypastowanej podłogi, kadzidła, chłodu bijącego od kamiennych murów, lekkiego mroku. Wtedy to było misterium, które ją poruszało. Podczas ich sowieckiego zesłania modliła się, przyłączając do mamy i siostry, bo przecież innej możliwości nie było. Złożone dłonie i słowa próśb były jedyną nadzieją i działały bez względu na dekoracje dokoła. Ale teraz…
Ela nie powiedziałaby tego głośno, lecz coś się w niej zmieniło. Jakby gdzieś w środku puściła nitka, która wcześniej to wszystko oplatała, trzymała razem. Ela oczywiście chodziła na msze, klękała, pochylała głowę, spowiadała się, ale to już nie było to samo. Najpierw myślała, że to może żal do Boga, że ich wystawił na taką próbę. Tylu ludzi umarło, tyle nieszczęścia się wydarzyło – dlaczego On na to pozwolił? Tak było, ale to przeszło. Potem, że właśnie inna sceneria, że trzeba się przyzwyczaić. Ale to też nie było to. Ela czuła, że pojawiła się w niej jakaś pustka, której wiara już nie potrafi zapełnić. Ta myśl początkowo przepełniała ją przerażeniem, no bo jak to tak? Coś takiego przecież nie mogło się wydarzyć; nikt inny tak nie miał. Czas był jednak niezwyczajny, działy się rzeczy wcześniej nie do pomyślenia, więc może nie było to aż tak dziwne? Tak czy owak, ta pustka ją gniotła. Trzeba było czegoś innego, ale co by to mogło być?
– A, i wiesz co? – Zosia na chwilę się zatrzymała. – Janek napisał.
Sięgnęła ręką do kieszeni spódnicy i wyciągnęła złożoną na pół kopertę. Uśmiechnęła się. Ela zrozumiała, że ten rumieniec to przede wszystkim z powodu tego listu.
– Dostanie przepustkę i przyjedzie tu. Cudowna wiadomość, prawda?
Ela kiwnęła głową.
– Och, czuję, że wszystko się jeszcze ułoży! – Zosia objęła ją ramieniem.
A potem, kiedy Ela klęczała obok siostry i spoglądała na jej półprzymknięte oczy, rytmicznie poruszające się usta wypowiadające słowa modlitwy, wciąż czuła tę pustkę.
Trochę mniejszą, gdy myślała o Marianie.
* * *
Żołymbet, wiosna 1943 roku
– „Pojechałem zrobić to, co powinien każdy Polak – walczyć”. – Krystyna Czernikowa ściskała w ręku kartkę, którą Marian zostawił jej na wiosnę zeszłego roku. Teraz zamierzał zrobić to samo – znowu ją zostawić.
Ileż ona wtedy łez wylała! Bo raz, że się nie pożegnał, że nie było tego ostatniego momentu, kiedy on by klęknął, pocałował ją w rękę, a ona by mu zrobiła znak krzyża na czole i go pobłogosławiła – za siebie i za ojca, który…
Znowu zaniosła się płaczem. Nigdy nie było jej łatwo być matką. Ucieszyła się, że urodziła syna, to było oczywiste, bo Zenek chciał mieć swojego następcę. Zresztą dobrze, kiedy pierworodne dziecko to właśnie syn, bo później to już mogą się rodzić dowolnie, nie ma napięcia, co tym razem się pojawi na świecie. Tyle że potem to już się nie udało, Pan Bóg nie dał – na świat ją wydała, ale od razu szybki chrzest, żeby z tego jeszcze ciepłego ciałka dusza całkiem nie uleciała i mogła zaznać błogosławieństwa święconej wody. A później to już mała trumienka w jasnym piachu schowana i krzyż drewniany, który Krystyna miała wymienić, bo tamten już zdążył zbutwieć u podstawy i się przechylił, tyle że przyszli ci bandyci ze Wschodu i wszystko im zabrali. Dom, ziemię, zwierzęta i nawet ten krzyż.
Już sama nie wiedziała, za czym teraz płacze – za, bywało, ciężkim, ale spokojnym życiem w Różance, za Zenkiem, którego może i sztorcowała, on zresztą też czasem podnosił głos, ale ręki nigdy nie, czy może za przyszłością, która nie będzie dobra, bo jak ma być, kiedy ona, Krystyna, będzie samotna, bo jej jedyny syn znowu zostawia ją, wdowę.
– Już raz to przerabiałeś! – Rozprostowała tę kartkę, podsunęła mu przez stół pod nos i kilka razy uderzyła w nią dłonią. – Nawet słowem wcześniej nie dałeś znać, tylko zniknąłeś. Ty wiesz, jak ja się wtedy czułam? Jakbym ciebie straciła. I jeszcze nie pomyślałeś, co tu ze mną może być za tę twoją nieobecność!
– Nic nie było. – Marian wzruszył ramionami. – Ani tobie, ani mnie. A na przykład Waldek, który nie chciał jechać, to jak skończył?
Matka pokręciła głową. Z tym Waldkiem to było tak, że kiedy Marian zniknął, a Waldek został, to pierwsze, co pomyślała, że on zrobił dobrze. Obaj dostali przecież nakazy pracy w stepie, gdzie robili nowe szyby. Krystyna się roztrzęsła, kiedy się dowiedziała o tym przydziale do burrazwietki. W kopalni Marian już miał doświadczenie, było ciężko, bardzo ciężko, ale śmierć tam słabiej nad człowiekiem wisiała niż tu, w tym głębokim i wąskim szybie – w dół, jak do piekła, a wydostać się ciężko, bo szerokość na niecały metr. Nikt tam nie chciał iść i nic dziwnego – kamienie się sypały, nie było czym oddychać. Waldek się wtedy zbuntował, że ma wolnościową bumagę, że teraz to oni obywatele, którym nie można nakazywać. Krystyna trochę była za tą prawdą, bo tak się sprawy miały, ale zarazem pamiętała, jak ona za swoją „prawdę” poszła do aresztu. A potem jeszcze przez długie tygodnie kiszki się jej skręcały z głodu, bo dwie części pensji jej zabrali. Później już nie była taka wyrywna, żeby walczyć o prawdę. Po cichu, coś do Mariana, więcej w modlitwie albo do Zenka, tak w myślach, ale głośno – nic nie mówiła. Kiedy więc Marian wyjechał, strach ją obleciał, ale nie stało się nic. Wzięli go w papierach w nawias, a potem, kiedy wrócił, ten nawias wygumkowali i do kolejnej roboty skierowali. I nie było żadnej sprawy w sądzie za proguł, czyli opuszczenie stanowiska pracy. I nawet go później z wozakowania do kopalni puścili, ale już nie tej w stepie, a takiej zwyczajnej, gdzie rudę się do wagoników ładowało, a potem ją wstawiało pod przeróbcze urządzenia. A Waldek, buńczuczny na początku, i tak do tego szybu trafił. Kazach z Szortandów, co tam wyroki dawał, w końcu się zjawił i tak zadecydował. Może to i było jakoś ugadane, może to było „zakroj mordu i siadzi patiszej”, czyli łagodniejsza decyzja w zamian za brak głośnego wystąpienia przeciw nieomylności Związku Radzieckiego, ale ostatecznie stało się tak, że Waldek miał pomagać chłopakowi, który siedział na dole tego szybu. Kiedy tamten zasłabł, Waldek chciał go ratować. Mógł sobie pomstować na system, ale chrześcijanin musi myśleć o bliźnim jak o sobie samym, nawet jeśli to nie on odpowiada za jego marny los. No i akurat wtedy, kiedy Waldek tamtego wyciągał, kawał bloku się oderwał od skały i w Waldka trafił. Zanim ich obu wyciągnęli – tamtego już nieżywego, Waldka nieprzytomnego – to minęło sporo czasu. Na dole mało tlenu, mózg źle pracuje. Nie wiadomo, czy od tego niedotlenienia, czy dlatego, że Waldek z jedną nogą został, ale siedzi teraz na wyrku i sprawia wrażenie, że niewiele ze świata do niego dochodzi. Nawet kiedy kuśtyka, to też tak jakby wbrew życiu.
Marian musiał trafnie odczytywać to, co się przez myśli matki przewijało.
– No. Trzeba wiedzieć, kiedy i co robić. – Nalał sobie odrobinę spirytusu.
Teraz było go w sklepach całkiem sporo. Jedzenia nie, bo wiadomo, wojna, braki na półkach jak po przemarszu wojsk, ale spirytus – dostępny. Też wiadomo – nie dość, że stara bieda, to jeszcze ta nowa, wojenna właśnie. Trzeba to jakoś wytrzymać. Sowiecki człowiek silny, wiele zniesie, ale czasowe znieczulenie i zapomnienie w tym wspomagają. Nagle Marianowi przypomniał się Krepkij, nie wiedzieć czemu w tym momencie. Nogę uszkodził, nieprzydatny był już do niczego; koń nie Waldek, bez pracy racji bytu nie miał. Poszedł pod nóż, a Marian, w drodze wyjątku i odstępstwa, jako solidny wozak, dostał kawał mięsa. Matce dał, żeby w kuchni przerobiła. Zjadł, rozsądek by nie pozwolił takiego posiłku od siebie odsunąć, ale też musiał spirytusem popić. Nie mógł sam za tym dojść – żeby zwierzęcia było mu bardziej żal niż człowieka? To było lepiej, bo pozostał czuły na krzywdę tych, co niżej, czy gorzej – bo obojętniał na los równych sobie?
_Dalsza część w wersji pełnej_