Długie pożegnanie - ebook
Długie pożegnanie - ebook
Długie pożegnanie to ostatnia duża powieść Chandlera, przez wielu uważana za ukoronowanie jego literackiej kariery. Jak zwykle Philip Marlowe wplątuje się w trudną sytuację: poznany przypadkiem kompan od kieliszka musi uciekać przed policją. Marlowe, bezwzględnie lojalny, postanawia bronić mężczyzny przed oskarżeniami, szybko jednak zdaje sobie sprawę, że w niebezpiecznej gmatwaninie, jaką jest świat wyższych sfer bogatego Los Angeles końca lat czterdziestych, trudno się zorientować, kto stoi po czyjej stronie.
Gorzka, przejmująca i niespieszna opowieść o przyjaźni i zaufaniu. Absolutny klasyk kryminału noir, którego echa odnajdujemy w filmach i literaturze także dziś.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68059-12-0 |
Rozmiar pliku: | 865 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Terry’ego Lennoxa, siedział pijany w rolls-roysie silver wraith przy tarasie „U Tancerzy”. Parkingowy, który przyprowadził samochód, przytrzymywał drzwi, ponieważ lewa stopa Terry’ego Lennoxa wciąż z nich zwisała, jakby zupełnie o niej zapomniał. Wyglądał młodo, ale włosy miał białe niczym śnieg. Szło poznać po oczach, że był pod dobrą datą, lecz poza tym prezentował się jak porządny młody człowiek w wyjściowej marynarce, który wydał za dużo forsy w knajpie służącej do tego, żeby doić takich właśnie ludzi.
Obok siedziała dziewczyna. Jej włosy miały uroczy ciemnorudy odcień, na ustach błąkał się uśmiech, a na ramionach spoczywało srebrzyste futro z norek, przy którym rolls-royce wyglądał prawie zwyczajnie. Prawie. Rollsa trudno przebić.
Parkingowy, mogłoby się wydawać – twardy cwaniak w białej koszuli z nazwą restauracji wyszytą czerwoną nitką na piersi, zaczynał się pieklić.
– Słuchaj, pan – powiedział szorstko. – Raczy pan włożyć nogę do środka? Czy mam otworzyć drzwi na oścież, żeby pan wypadł?
Dziewczyna rzuciła mu takie spojrzenie, że mało go nie przebiło. Nie przejął się nim szczególnie. „U Tancerzy” traciło się złudzenia, że pełna kieszeń jest gwarancją klasy.
Na parking wjechał nisko zawieszony zagraniczny kabriolet. Wysiadł z niego mężczyzna i przypalił długiego papierosa zapalniczką, którą wyciągnął z tablicy rozdzielczej. Miał na sobie kraciasty pulower, żółte spodnie i buty do jazdy konnej. Odszedł z wolna, kopcąc jak kadzidło. Nie raczył nawet spojrzeć na rolls-royce’a. Pewnie uznał, że to tandeta. Przystanął u stóp schodów na taras, żeby założyć monokl.
Dziewczyna odezwała się z nagłym przypływem uroku osobistego:
– Kochanie, mam wspaniały pomysł. A może weźmiemy do ciebie taksówkę i wybierzemy się gdzieś twoim kabrioletem? Taka cudna noc, można by śmignąć do Montecito. Znajomi urządzają imprezę nad basenem.
Białowłosy gość odparł uprzejmie:
– Niezmiernie mi przykro, ale już go nie mam. Byłem zmuszony go sprzedać.
Ani jego głos, ani wymowa nie zdradzały, że wypił coś mocniejszego niż szklankę soku.
– Sprzedałeś, kochanie? Ale jak to? – Odsunęła się ledwie odrobinę, lecz jej głos wydawał się dobiegać z oddali.
– Musiałem, no – odpowiedział. – Nie miałem na jedzenie.
– Och, rozumiem.
Ostrze chłodu przeszyło powietrze.
Parkingowy uznał, że białowłosy nie śmierdzi groszem, nie musi się więc z nim certolić.
– Słuchaj, koleżko – powiedział. – Muszę odstawić tamten samochód. Do zobaczenia innym razem.
Puścił drzwi. Pijany młodzieniec momentalnie zsunął się z fotela i wylądował na asfalcie. Postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze. Nigdy nie brataj się z pijakiem. Nawet jeśli cię lubi, to i tak zarobisz w zęby. Chwyciłem go pod pachy i uniosłem.
– Jakże bardzo panu dziękuję – powiedział grzecznie.
Dziewczyna wsunęła się za kierownicę.
– Zawsze po pijaku wychodzi z niego taki Angol – powiedziała głosem zimnym jak stal chirurgiczna. – Dzięki za pomoc.
– Dam go na tył – odparłem.
– Ogromnie mi przykro. Jestem spóźniona na spotkanie. – Wrzuciła bieg i rolls-royce ruszył z wolna. – To zbłąkany kundel – dodała z chłodnym uśmiechem. – Może znajdzie mu pan dom. Jest w miarę oswojony.
Rolls-royce wytoczył się na Sunset Boulevard, skręcił w prawo i zniknął. Spoglądałem w ślad za nim, kiedy wrócił parkingowy. Nadal trzymałem tego faceta, który zdążył mocno zasnąć.
– Cóż, można i tak – powiedziałem do kolesia w białej koszuli.
– A pewnie – odparł cynicznie. – Szkoda jej na menela. Takie kształty, panie.
– Zna go pan?
– Panna mówiła mu „Terry”. Dla mnie jeden czort. Ale pracuję tu dopiero drugi tydzień.
– Skoczy pan po mój samochód? – Podałem mu kwit.
Gdy przyjechał moim oldsem, czułem się, jakbym dźwigał wór ołowiu. Parkingowy pomógł mi go wsadzić do środka. Facet otworzył oko, podziękował i na powrót zasnął.
– Najgrzeczniejszy pijak, jakiego spotkałem – powiedziałem do parkingowego w białej koszuli.
– Różni się trafiają – odparł. – Wszystko hołota, co do jednego. Ten tu chyba przemodelował sobie kiedyś buźkę.
– Aha. – Dałem mu dolara, podziękował.
Miał rację co do operacji plastycznej. Prawa strona twarzy mojego nowego przyjaciela była jakby zastygnięta, blada i poznaczona delikatnymi bliznami. Skóra wzdłuż nich lekko lśniła. Operacja plastyczna, i to poważna.
– Co pan z nim zrobi?
– Wezmę go do siebie, żeby choć trochę wytrzeźwiał i powiedział, gdzie mieszka.
Parkingowy się wyszczerzył.
– Frajer z pana. Ja bym go wrzucił do rowu, i tyle. Tacy menele to same kłopoty. Lepiej się oszczędzać, żeby móc się bronić, gdyby zaszła potrzeba, taka moja filozofia.
– Widzę, że osiąga pan nie lada sukcesy – powiedziałem.
Zmieszał się, a po chwili się rozzłościł, ale ja już byłem w samochodzie i zdążyłem ruszyć.
Oczywiście poniekąd miał rację. Terry Lennox napytał mi biedy. Ale taka już moja dola.
Mieszkałem wtedy przy Yucca Avenue w dzielnicy Laurel Canyon, w małym domu w ślepej uliczce na skraju wzgórza. Do drzwi prowadziły długie schody z sekwoi. Naprzeciwko rosły eukaliptusy. Dom był umeblowany i należał do kobiety, która wyjechała do Idaho, żeby na jakiś czas zamieszkać z owdowiałą córką. Czynsz był niski, po części dlatego, że właścicielka zastrzegła sobie, że może wrócić w każdej chwili, a po części ze względu na te schody. Była zbyt stara, żeby się z nimi mierzyć.
Jakoś wtaszczyłem po nich pijanego młodzieńca. Był skory do pomocy, ale nogi miał jak z waty i ciągle zasypiał, mamrocząc przeprosiny. Otworzyłem drzwi, wciągnąłem go do środka, rzuciłem na sofę i przykryłem kocem. Przez godzinę chrapał jak niedźwiedź. Potem obudził się gwałtownie i chciał iść do łazienki. Kiedy z niej wyszedł, spojrzał na mnie badawczo, zmrużył oczy i zapytał, gdzie, do cholery, jest. Odpowiedziałem. Przedstawił się jako Terry Lennox, powiedział, że ma mieszkanie w Westwood, w którym nikt na niego nie czeka. Mówił wyraźnie.
Zażyczył sobie kawy. Kiedy mu ją przyniosłem, sączył ją ostrożnie, przytrzymując spodeczek.
– Jak się tu znalazłem? – zapytał, rozglądając się.
– Wytoczyłeś się z rolls-royce’a na parkingu „U Tancerzy”. Dziewczyna cię zostawiła.
– Ach tak – odparł. – Zapewne było to w pełni usprawiedliwione.
– Jesteś Anglikiem?
– Nie z pochodzenia. Jakiś czas tam mieszkałem. Gdybym mógł zadzwonić po taksówkę, to zniknę.
– Już na ciebie czeka.
Do ulicy zszedł samodzielnie. W drodze do Westwood nie mówił zbyt wiele, oprócz tego, jaki to jestem życzliwy i jak mu przykro, że sprawił mi kłopot. Pewnie składał takie przeprosiny tyle razy, że weszło mu to w nawyk.
Mieszkanie było małe, duszne i bezosobowe. Mógł tam mieszkać choćby od wczoraj. Na stoliku przy twardej zielonej kanapie stały opróżniona do połowy flaszka szkockiej, miseczka roztopionego lodu, trzy puste butelki po wodzie gazowanej, dwie szklanki i szklana popielniczka pełna niedopałków ze śladami szminki i bez. Żadnej fotografii, nic osobistego. Mieszkanie wyglądało jak hotelowy pokój wynajęty na spotkanie bądź pożegnanie, na kilka głębszych, na szybki numerek. Nie jak czyjś dom.
Zaproponował drinka. Podziękowałem. Nie chciałem się rozsiadać. Kiedy wychodziłem, podziękował raz jeszcze, może nie tak wylewnie, jak gdybym zdobył dla niego górski szczyt, ale i mnie nie zbywał. Był trochę roztrzęsiony, trochę zakłopotany, lecz uprzejmy jak diabli. Stał w otwartych drzwiach, aż nie wsiadłem do windy. Może i brakowało mu piątej klepki, z pewnością jednak nie manier.
Nie wspominał już o dziewczynie. Nie powiedział, że nie ma pracy ani perspektyw, a ostatniego dolara wydał na rachunek „U Tancerzy”, chcąc zabawić pannę z wyższych sfer, która nawet się nie pofatygowała, żeby nie trafił do paki albo żeby jakiś bardziej cwany taksiarz nie przetrząsnął mu kieszeni i nie wyrzucił go na odludziu.
Kiedy jechałem windą na parter, naszło mnie, żeby wrócić i zabrać mu tę szkocką. Ale to nie była moja sprawa, a i tak nigdy nic dobrego z tego nie przychodzi. Zawsze znajdą sposób, żeby dorwać flaszkę, gdy ich zacznie suszyć.
Jechałem do domu, zagryzając wargi. Taki ze mnie twardziel, ale coś mnie w tym gościu wzięło. Nie miałem pojęcia, co, może białe włosy, poorana bliznami twarz, dźwięczny głos i uprzejmość. Może tyle wystarczy. Nie było powodu, żeby się z nim kiedyś spotkać. Jak powiedziała dziewczyna: zwykły zbłąkany kundel.