- promocja
Do cna - ebook
Do cna - ebook
Spowite mrokiem miasto budzi zwierzęce instynkty. Bez śladu znika młody mężczyzna, a w parku porzucono reklamówki pełne ugotowanych ludzkich kości.
Kim jest grasujący w Żyrardowie psychopata? Zabija dla mięsa czy dla rozrywki? Jeśli detektyw Jakub Sobieski chce być dla niego godnym przeciwnikiem, będzie musiał sporo zaryzykować…
Anton Stadnicki od kilku dni nie kontaktował się z bliskimi. Ślad po młodym mężczyźnie urywa się w Żyrardowie, ale jego matka, mimo obaw, nie chce zgłosić zaginięcia na policję. Odnalezienie syna zleca Jakubowi Sobieskiemu. Detektyw szybko orientuje się, że rodzina Stadnickich skrywa wiele mrocznych tajemnic. Te najpilniej strzeżone dotyczą Antona i jego nietypowych fantazji - mężczyzna pragnął być… zjedzony.
Choć Sobieski początkowo podchodzi do tej informacji z rezerwą, wszystko zmienia się, kiedy w parku Dittricha przypadkowa para kochanków trafia na reklamówki pełne ludzkich szczątków. Kości, uprzednio ugotowane i przyprawione, jeszcze pachną rosołem.
Nikt nie ma już wątpliwości, że w okolicy krąży wyrachowany, diabelnie niebezpieczny morderca. I że wkrótce znów ruszy na łowy…
Sobieskiego oplata sieć intryg, kłamstw i układów stworzonych przez ludzi, którzy posuną się do wszystkiego, by tylko uniknąć odpowiedzialności. Detektyw działa niemal po omacku. A gdy tylko zbliży się do prawdy, ofiar zacznie przybywać.
Katarzyna Bonda serwuje czytelnikom pierwszorzędną rozrywkę! Mroczny, pełen strachu, szaleństwa i chorych fantazji kryminał długo nie da o sobie zapomnieć. To istna uczta dla fanów gatunku!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2517-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
3 LIPCA (NIEDZIELA)
Warszawa
Aromat pieczonego mięsa docierał aż do leśnego parkingu, gdzie Jakub z Oziem zostawili samochód. Kapitan Orzechowski cały marsz do sali bankietowej mówił o żeberkach w sosie barbecue, karkówce z grilla i siekanym króliku duszonym w winie, które wymieniono w menu dołączonym do zaproszenia na piknik Canada Day.
– Nieprawdopodobne, że można tak schudnąć, a w sercu zostać obżartuchem – skwitował Sobieski.
Zatrzymał się przed wejściem oszołomiony wielkością dmuchanego placu zabaw i trampolin, w których baraszkowała horda dzieci. Zjeżdżalnie z rozmysłem ustawiono na tyle daleko od stołów, by hałas, jaki robiły dzieciaki, nie przeszkadzał dorosłym w rozmowach.
– Zamierzam spróbować wszystkiego – oświadczył z powagą Oziu, gładząc się po płaskim brzuchu i wypinając pierś, jakby czekał na order. – A ty, widzę, Kubusiu, cholernie się stresujesz! Może trzeba było zostać w wyjściowych trepach i kapuzie?
Jakub przyjrzał się zamszowym mokasynom, beżowym przykrótkim spodniom i nowiutkiemu markowemu T-shirtowi, które na tę okoliczność podarowała mu Ada Kowalczyk. Nie dowierzał, że ma to wszystko na sobie. Wreszcie od niechcenia wzruszył ramionami, co pozostało niezauważone przez przyjaciela, bo na grzbiecie Kuby pyszniła się ojcowska, za ciasna w ramionach marynarka.
– Wcale nie chciałem tu przychodzić – wyburczał zirytowany. Rozejrzał się. – Gdzie ona jest? Nie poradzimy sobie sami z tym lansem.
W tłumie rozgadanych gości nie rozpoznawał nikogo. Kobiety nosiły pastelowe sukienki, mężczyźni zaś, jak jeden – zawinięte do łokci koszule z monogramem. Zdawało się, że piknik nie odbywa się w sali weselnej pod Warszawą, lecz w jednej z tych luksusowych willi na Lazurowym Wybrzeżu.
– Mówiła przecież, że się spóźni – łagodził zdenerwowanie przyjaciela Oziu. – Pogadamy z tymi ludźmi, zjemy coś. Ja się z kimś z lekka upiję, bo słyszałem, że mają być książęta i aspirujący do tytułów srający kapuchą biznesmeni. Zanim się obejrzysz, wrócisz do swojej norki na Wierzbnie. Włożysz skarpety, bokserki i wleziesz do zatęchłego śpiwora. Nie będzie bardzo bolało. – Poklepał Kubę po ojcowsku.
Sobieski go nie słuchał. Wyglądał tak, jakby zamierzał zrobić w tył zwrot i dać dyla.
– Skup się, Kubusiu! – Oziu zniżył głos do szeptu. Schwycił Jakuba za ramię. Przytrzymał w żelaznym uścisku. – Potrzebujemy ich forsy. To nasi potencjalni klienci! A ten lans w mokasynach nazywa się budowaniem kontaktów. Zgodziłeś się! Sam gadałeś, że Adusia zna połowę z nich i że jedzą jej z ręki.
– Wszystko racja. Tylko gdzie ona jest? – panikował Jakub.
– Przyjdzie. – Oziu machnął ręką. – Spokojna głowa. – Podbródkiem wskazał grupkę zaśmiewających się mężczyzn ze szklankami whisky w dłoniach. – Jeśli chociaż jeden z nich zleci nam fuchę, na przykład prywatną ochronę w swojej firmie albo i tropienie żony, na kanikułę jesteśmy ustawieni i sezon ogórkowy nam niestraszny. Ruszymy z kopyta! A przede wszystkim przetrwamy jakoś do listopada. Od grudnia mamy obiecane zlecenia z rządowej kiesy. To dogadane.
– Uhm – potakiwał Jakub. – Szkoda tylko, że kwita na to nie mamy. Zmieni się ktoś na stołku i leżymy.
– Nie bądź taki pesymista! I poluzuj żuchwę, bo wyglądasz, jakbyś chciał komuś obić ryj. A córka Kowala dobrze cię ubrała. Wszystkie baby się na nas gapią! Kujmy żelazo, póki gorące – dorzucił ze śmiechem Oziu i wystrzelił do stołu z gorącymi półmiskami.
Nie minęła chwila, a na talerzu miał już dwa kilo pieczonego mięsa i górę hot dogów. Środkiem sali defilowała w ich kierunku biuściasta brunetka w czarno-żółtym spodnium i z miną świadczącą dobitnie, że to ona jest tutaj królową pszczół. Oziu mrugnął do Jakuba znacząco, po czym błyskawicznie się ulotnił.
– Pan jest tym detektywem, synem majora Sobieskiego?
Kobieta zatrzymała się i oceniła krytycznie ściśnięte marynarką muskularne ramiona Kuby. Na jej twarzy wykwitł lubieżny uśmieszek. Sobieski w odpowiedzi zacisnął mocniej szczęki i obejrzał się prewencyjnie za siebie, jakby istniała szansa, że kobieta przemawia do kogoś innego.
– Nie za gorąco w tym mundurze? – Roześmiała się kokieteryjnie. – Kogo chcesz pan oszukać?
– Aż tak się wyróżniam?
Podała mu dłoń z wystudiowaną galanterią, a Jakub zawahał się, czy kobieta nie oczekuje uniżonego pocałunku. Nie był w stanie się do tego zmusić.
– Grażyna Światopełk-Stadnicka – przedstawiła się.
– Sobieski – wyburczał. – I tak, jestem detektywem. Chociaż dziś przybywam niesłużbowo.
– Szkoda. – Wydęła wargi w grymasie pogardy. – Bo Hugo przekonywał, że można panu ufać.
– Hugo? – Jakub się skrzywił. – Chyba nie miałem przyjemności.
– Hugo Rachmann. Wiceszef naszej izby. Prywatnie mój przyjaciel. I bardzo dobry kolega Wiktora Kowalczyka. Jego córka za dziecka często u nas bywała. Swego czasu bawiła się z Antonem, moim synem. Myślałam, że Adusia pana uprzedzała?
– Przekazała tylko, żebym nie wkładał adidasów. A mojemu partnerowi z agencji zakazała się obżerać i bekać przy stole. – Zawahał się. Wskazał podbródkiem Ozia, który perorował już w grupce miłośników whisky. – Obawiam się, że to nierealne.
Stadnicka zaśmiała się perliście. Kuba czuł, że z każdym słowem jego akcje spadają, ale z jakiejś przyczyny kobieta nie odchodziła. Przeciwnie: im większym prezentował się gburem, tym bardziej stawała się przylepna.
– Mam więc do czynienia z prawdziwą księżną? – zaryzykował.
– Najprawdziwszą. I jedną z niewielu pozostałych w tym kraju spadkobierczyń tytułu niezubożałą – wyrecytowała, jakby to była jej największa chluba. – Pana ojca raz spotkałam. Powiedzieć lowelas to mało. Pan z charakteru podobny do matki?
Kuba zignorował przytyk. Nie był jednak w stanie powstrzymać się od złośliwości:
– Powinienem zwracać się do pani „wasza wysokość”?
– Może w innych okolicznościach byłoby to całkiem sexy? – Oblizała usta.
– Pani mnie uwodzi?
– To się nazywa flirt. Nic nie znaczy. Nie obiecuj sobie za wiele, mój panie – obsztorcowała go.
Jakub rzucił okiem na towarzystwo obok. Był przekonany, że są obserwowani. Ludzie udawali zajętych rozmową, ale czatowali na każde ich słowo. Stadnicką to bawiło.
– Wzbudzamy sensację – oświadczyła śpiewnie, z niejaką dumą. A potem nagle spoważniała. – Hugo Rachmann to wiceprezes tutejszej izby. Zapłacił za żywność, którą pochłania pana kolega, i mojego szampana, dlatego nie omieszkam wypić go, ile tylko zmieszczę. Po sztukę mięsa wrócimy za chwilę. – Od przechodzącego kelnera schwyciła dwa wysokie kieliszki. Jakub pokręcił głową, kiedy zaoferowała mu jeden z nich. – Odchudza się pan czy jest wegetarianinem?
– Prowadzę. Poza tym boję się, że włókna baraniny zostaną mi między zębami.
Nie wierzył, że tym sucharem znów udało mu się ją rozbawić. Kiedy się śmiała, przypominała bardziej człowieka niż figurę woskową, na którą pozowała. Nagle włożyła mu rękę pod ramię, aż poczuł jej odurzające perfumy, po czym bezceremonialnie poprowadziła go na tyły budynku, do ogrodu. Złapał się na tym, że z przyjemnością opuszcza tę scenę, i poddał się jej z poczuciem ulgi. Miał nadzieję, że bez publiczności Stadnicka przestanie się popisywać. Postanowił, że jeśli złoży mu jakąkolwiek propozycję, przyjmie zlecenie bez gadania, byle jak najszybciej móc wrócić do domu.
– Jak mniemam, to dalej jest flirt – zauważył, ale oczy mu się śmiały. – Jestem żonaty.
Ku jego zdziwieniu Stadnicka pozostała skupiona. Nie mrugnęła okiem, a kąciki jej ust wygięły się w dół.
– Przepraszam za bezpośredniość – oświadczyła nagle z powagą. – Chciałam być pierwsza, zanim porwą pana znajomi.
– Poza panią i miłośnikiem mięsa, moim wspólnikiem, nie posiadam znajomych w tej sali.
Spojrzała na niego zdziwiona. Pojął, że żarty się skończyły.
– Rzecz, z którą przychodzę, jest delikatnej natury – zaczęła i zawahała się. – Ale pan pewnie słyszy to za każdym razem.
Wpatrywał się w nią oszołomiony i ani myślał zaprzeczać.
– Zawsze chodzi o dyskrecję – przyznał po namyśle, by ją ośmielić. – I skuteczność. Jedno bez drugiego nie istnieje. W istocie taka jest natura mojej roboty.
– Miło mi to słyszeć. – Odetchnęła z ulgą. – Jeszcze raz przepraszam za tamte wygłupy. Ci ludzie tylko czekają, w czym zanurzyć swoje jadowite języki. Musiałam grać. Pan wybaczy.
Pochyliła głowę. Upiła solidny łyk szampana. Kuba wiedział, że to na odwagę.
– Nie ma za co przepraszać – bąknął i w tym samym momencie poczuł specyficzne mrowienie ekscytacji na karku. – W czym mogę pani pomóc?
Nie odpowiedziała od razu. Zza żywopłotu dobiegały ich piski dzieci i nawoływania wodzireja, by goście zgromadzili się przed sceną na wysłuchanie wystąpienia ambasadora.
– Moment jest idealny – skwitowała z lekką paniką w głosie, bo polityk zaczął już przemawiać. Mówił przeuroczym angielskim z francuskim akcentem, modulując głos i zatrzymując się w odpowiednich momentach, by zbudować napięcie. – Zdążę nakreślić sytuację, zanim wszyscy znów nas osaczą.
– Możemy pomówić gdzieś indziej – zaproponował Jakub.
– Nie! – Podniosła głos. – Hugo nie może się dowiedzieć. Nikt nie może wiedzieć, że z panem rozmawiałam. Spróbuję zdążyć.
– Oczywiście – zgodził się. – Gwarantuję pani, że nawet jeśli nie przyjmiemy zlecenia, nikt nie pozna treści naszej rozmowy. Każdy pani sekret niniejszym wpada jak do studni.
Podziękowała skinieniem i dopiła swój szampan. Odstawiła kieliszek pod żywopłot.
– Chciałabym spytać, ile kosztowałoby znalezienie mojego syna.
– Kiedy zaginął?
Stadnicka wpatrywała się w Jakuba, ważąc w myślach odpowiedź.
– Anton jest pełnoletni. Miesiąc temu skończył dwadzieścia lat – oświadczyła i nagle urwała.
– Policja sobie nie radzi? – dopytał. – Ile dni minęło od zgłoszenia?
– Rzecz w tym, że nie bardzo mogę iść na policję – zaczęła konfidencjonalnie. – Nie mam pojęcia, czy został uprowadzony, czy stało się to za jego zgodą.
– Ach tak – mruknął Jakub. – Czy wydarzyło się coś, co każe pani sądzić, że stało się coś złego?
– Złego? – Kobieta się zawahała, uśmiechnęła tajemniczo, a potem błysnęła wrogim spojrzeniem. – Cóż to znaczy złego?
– Przykro mi, ale syn jest dorosły i samo to, że nie przebywa z panią w domu, nie kwalifikuje się do podjęcia działań. Dlaczego pani się niepokoi?
– W dniu, kiedy ostatecznie rozeszliśmy się z mężem, Anton powiedział, że chce żyć na własną rękę. Musi pan wiedzieć, że rozwodu z Tomkiem nie mamy. Jesteśmy w doskonałych stosunkach. – Odchrząknęła. Skorygowała: – To znaczy nie kłócimy się. Zadecydowaliśmy, że dla wszystkich będzie korzystniej, jeśli zamieszkamy oddzielnie. Tomek jest gejem.
Jakub zachował kamienną twarz.
– Rozumiem. W czym problem?
– Nie mam z tym problemu – pośpieszyła z wyjaśnieniem, a na jej twarz stopniowo wypływał coraz dojrzalszy rumieniec. – Tomek z Emilem są wspaniałą parą. To pewne, że mojemu mężowi lepiej się żyje z młodym stolarzem niż ze mną. Lata temu owszem, byłam w lekkim szoku, ale pomieściłam to w sobie i uznałam, że dopóki Tomek będzie dbał o dyskrecję, uszanuję jego fanaberie.
Kuba zmarszczył brwi.
– Fanaberie?
– No cóż. – Zawahała się. – Udało nam się spłodzić dwójkę dzieci, bo poza Antonem mamy jeszcze pięcioletnią Noemi, więc sama nie wiem, jak to działa. – Zamilkła.
Sobieski milczał. Wpatrywał się w Stadnicką w skupieniu.
– Rozwodu wziąć nie chcieliśmy. Nie jest nam potrzebny – kontynuowała po pauzie, czerwona na szyi i twarzy niczym pomidor. – Zresztą moi krewni źle by na to patrzyli. Nie informowaliśmy ich też, że praktykujemy separację. Ale wszystkim ulżyło, kiedy Tomek wyjechał z Warszawy do swojego stolarza. Nasze małżeństwo od początku uchodziło za mezalians, a teraz Tomasz całkiem otwarcie prowadzi ze swoim partnerem mały zakład. Dobrze sobie radzą. Nie mogę powiedzieć, zachował się honorowo. Nie wziął ode mnie ani grosza po odejściu – dorzuciła z dumą. – Rzecz w tym, że syn uciekł do nich w tajemnicy przede mną.
Sobieski miał ochotę zapytać o związek tych zwierzeń z domniemanym zaginięciem dorosłego syna, ale wolał poczekać, aż kobieta sama mu to wyłuszczy. Bardzo starał się jej nie spłoszyć. Zależało mu na tym zleceniu, chociaż z każdym jej słowem coraz bardziej wątpił, że w ogóle jest jakieś zaginięcie. Nic jednak nie powiedział.
– Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze większy skandal. – Stadnicka wznowiła wątek, upiwszy kolejny łyk wina. – Kontekst już pan zna. Sam pan teraz rozumie, że wolałam mieć nad tym wszystkim kontrolę.
– Nad czym dokładnie?
Spojrzała na niego, jakby urwał się z choinki.
– No wie pan, może to się dziedziczy?
– Orientację seksualną? Wątpię. – Jakub się wykrzywił. – Proszę mówić dalej.
– Zleciłam monitorowanie telefonu syna. Dzięki temu byłam na bieżąco, z kim się spotykał, rozmawiał, o czym i kiedy. – Znów przerwała, jakby nie chciała ujawniać wszystkich kart. – Przez trzy miesiące nie odnajdywałam tam nic podejrzanego. Aż nagle Anton zniknął. Przestał się komunikować. Sprawdziłam. Jego komórka jest wyłączona.
– To dlatego nie może pani iść na policję? – zauważył Jakub. – Te działania są nielegalne.
– Jest znacznie gorzej – odparła i wypiła duszkiem całą lampkę. Odstawiła ją obok poprzedniej. – Mój mąż był policjantem. Technikiem kryminalistyki, a dokładnie biegłym w dziedzinie pisma. Popularnie nazywanym grafologiem, chociaż nie znosił tego określenia. Uruchomił swoje kontakty, zrobił rozeznanie operacyjne. I nic. On też nie ma kontaktu z Antonem.
– Od kiedy telefon syna jest nieczynny?
– Dziewięć dni. Zaczynam się naprawdę martwić.
Sobieski powstrzymał uśmiech.
– Może domyślił się, że jest podsłuchiwany. Wkurzył się i zmienił aparat. Albo kupił nowy numer?
– Nie – zaprzeczyła. – Byłam przedwczoraj w pokoju, który zajmował u ojca. I dziś rano, przed przyjazdem tutaj, też na chwilę podjechałam. Pomieszczenie jest zamknięte, a rzeczy Antona zniknęły. Emil mnie wpuścił, rozmawialiśmy. Twierdzi, że nie widział mojego syna od dziewięciu dni. Czyli tyle, ile trwa cisza w jego mediach.
– Więc może wyjechał?
– Być może – zgodziła się. – Takie wyjaśnienie zdecydowanie bym wolała.
Sobieski był już z lekka zniecierpliwiony.
– Sądzę, że jednak lepiej będzie, jeśli pójdzie pani z tym na policję.
– Pójdę – zapewniła. – Ale najpierw chciałabym, żeby sprawę zbadał ktoś dyskretny. Widzi pan, mój syn miał specyficzne zainteresowania seksualne. Od zawsze pragnął być zjedzony. – Urwała i zaśmiała się nerwowo, jakby to miał być żart. – Mąż gej, a syn marzył o spotkaniu ludożercy… Sama już nie wiem, co robię nie tak.
Przyjrzała się Jakubowi, który nawet nie mrugnął okiem i zachował kamienną twarz, ponieważ ta rozmowa zdawała mu się coraz bardziej absurdalna. Przez głowę przemknęło mu, że kobieta jest podstawiona. Natrząsa się z niego. To jakiś cholerny test?
– Martwię się, że Anton znalazł amatora na swoje ciało – oświadczyła stanowczo Stadnicka. – I po prostu nie żyje. A ten rodzaj komplikacji nie odpowiada mi formalnie, ponieważ o wielu sprawach nie mogę decydować samodzielnie.
– Komplikacji? – upewnił się Jakub. Nie dowierzał, że można być tak nieczułym wobec własnego syna.
Stadnicka wyjęła telefon, pokazała Jakubowi kilka screenów.
– Numer nieznany – wyjaśniła. – Tak Anton wpisał do kontaktów osobę, z którą wymienił tylko jedno krótkie połączenie i dwie wiadomości. – Na chwilę zabrała ekran sprzed oczu Jakuba. – Odzyskałam te rozmowy. Dotyczyły terminów spotkań, dokładnych godzin. To wszystko. Jakby właściwa komunikacja odbywała się w innym czacie, aplikacji czy na stronie w darknecie.
– Pani skaner ich nie wychwycił?
Pokręciła głową.
– Nie sądziłam, że Anton okaże się sprytniejszy ode mnie. Choć teraz myślę, że nie wykrył mojego szpiegowania, ale tamta osoba go do tego namówiła. Syn był do rany przyłóż, jak to się mówi: „dusza człowiek”. Wyrafinowany umysł. – Urwała.
– I pragnął zostać pożarty? – Sobieski spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Pani kpi ze mnie?
Grażyna Światopełk-Stadnicka wzniosła oczy do nieba.
– Sam pan widzi, jak to brzmi. Nie mogę z czymś takim udać się do komendy. Jeśli się mylę, to mogłoby być opacznie zrozumiane, a nie daj Boże poszłaby plotka. Nie, to niedopuszczalne!
– Jak brzmi treść tych esemesów, które udało się odczytać?
Kliknęła ekran telefonu, wybudziła go z uśpienia. Jakub się pochylił. Wiadomości były krótkie. Pierwsza wysłana przed miesiącem:
„Hej, Kaligula357. To jest mój numer. Miło było”.
I druga, sprzed dziewięciu dni, o treści:
„Przemyślałem sprawę. Tak, jestem twoim ciałem. Zjedz mnie”.ROZDZIAŁ 1
STEK Z PATELNI
4 LIPCA (PONIEDZIAŁEK)
Guzów, osada pod Żyrardowem,
gmina Wiskitki
Zanim Delfina zsunęła z oczu okulary do spania, na porcelanowy spodek położyła szynę relaksacyjną. Przeciągnęła się, zrzuciła kołdrę i podeszła do okna, by rozsunąć zasłony. Jej oczom ukazał się widok, którego nienawidziła. Trzy rzędy obór, a po prawej stronie wielkie jak morze pole kukurydzy. Na przystanku autobusowym, na który nigdy nie przyjeżdżał żaden transport, odkąd ona była na świecie, siedziało trzech jej sąsiadów. Choć nie wybiła jeszcze ósma rano, młodzi mężczyźni łoili tanie piwa. Pod ich stopami piętrzyła się sterta zgniecionych puszek. Delfina pojęła, że impreza ciągnie się od wczoraj i potrwa jeszcze kilka dni, bo w piątek w zakładzie przetwórstwa owoców oraz w pobliskiej rzeźni wszyscy dostali wypłatę. Dopiero po zatkaniu nosa zdecydowała się otworzyć lufcik. Do mieszkania wdarł się drażniący odór gnoju.
Niektórzy z mieszkańców tych kilku postpegeerowskich bloków, które przed laty ulokowano obok hodowli trzody, przekonywali, że nie zauważają już tego smrodu, ale Delfina czuła go na sobie, nawet kiedy raz do roku opuszczała dom na dwa tygodnie wakacji. Ów odrażający zapach towarzyszył jej od zawsze i do niedawna bała się, że tak zostanie. Z pensji fryzjerki małego salonu piękności w Żyrardowie nie miała szans odłożyć na wystarczająco duże mieszkanie w mieście, by zabrać z Guzowa swoją chorą ciocię, a nie godziło się jej zostawiać bez opieki. Zmarłaby w ciągu kilku dni. Na prywatny ośrodek, gdzie ciotka miałaby o wiele lepiej niż w domu, tym bardziej by jej nie wystarczyło, a do lokalnej umieralni, jak nazywano tutejsze hospicjum, oddawać cioci nie miała serca. I tak trwała kolejny rok, balansując między nadzieją, że krewna szybko odejdzie, a lękiem, że zostanie bez dachu nad głową, bo lokal był miejski.
– Panienka Finia już wstała?
Do pokoju zajrzała opiekunka wystarana w urzędzie dzięki nowej znajomości Delfiny. Była to niska, lecz krwista kobiecina o miłej i zawsze uśmiechniętej twarzy. Delfina polubiła ją od pierwszej chwili, kiedy Serena przyjechała do Guzowa zielonym jak groszek garbusem, by odciążyć ją na pięć godzin dziennie w opiece nad ciocią.
– Wygląda na to, że już się wyspałam – rzekła z przekąsem. – Dziękuję za troskę.
Narzuciła szlafrok na piżamę i zamarzyła o prysznicu, ale wiedziała, że jak zwykle będzie musiała umyć się w misce, bo do wspólnej łaźni nie chodziła, odkąd podczas kąpieli z rury na jej stopy wylazło miękkie stworzenie wielkości małego kreta i liczbie nóg godnych monstrualnej stonogi. Delfina wybiegła z kabiny z wrzaskiem. Nie chciała wiedzieć, czy to było tylko przywidzenie, jak jej potem imputowano.
– Pięciu pełnych godzin nie drzemałaś, dziecko. – Opiekunka załamała ręce. – Uwarzę ci kawy. Z mlekiem kokosowym i miodem. Tak jak lubisz.
– Jesteś kochana. – Delfina uśmiechnęła się z wdzięcznością, po czym wolnym krokiem ruszyła do wnęki, gdzie za zasłonką urządzono prowizoryczną umywalnię.
Kiedy czekała, aż z kranu zleci ruda woda, słyszała głos opiekunki, ale nie zwracała na nią uwagi. Nauczyła się już, że Serena ma zwyczaj gadać do siebie, a gdy potrzebuje pomocy, używa innego tembru.
Napełniła miskę i wyszła do sypialni po żel pod prysznic, który trzymała w szufladzie blisko siebie, bo był to produkt mocno perfumowany i markowy, więc używała go oszczędnie. Nie chciała, by opiekunka zmarnowała go na obmywanie umierającej. Jej i tak wszystko jedno. Nie poznaje przecież, kto zmienia jej pieluchy.
– Był już twój wielbiciel! – Serena z triumfującym uśmiechem wniosła do kuchni pokaźny pakunek zawinięty w zieloną krepinę. – Jak on to robi? Musi poruszać się cicho jak kot. Przecież nie spałam! Nigdy nie śpię, czuwam. – Uderzyła się w pierś. – A kiedy wyszłam na chwilkę, tak tuż przed szóstą, zapalić, ten prezent był na wycieraczce. Zabrałam od razu, żeby jakie robaki nie weszły. Opakowanie takie piękne! To musi być miłość! – trajkotała.
Delfinie w pierwszej chwili odebrało dech. Poczuła ciepło w sercu, a potem wystawiła ręce, by Serena mogła położyć na nich prezent od Niego.
– Dziękuję. – Spojrzała lękliwie na opiekunkę, która już wyciągała szyję, by podejrzeć, co jest w środku. – Ale najpierw się wykąpię – oświadczyła.
Dyskretnie wyjęła spod brzegu krepiny bilecik z kokardką w kolorze czerwonym, przez co całość wyglądała jak przedwczesny prezent bożonarodzeniowy.
– To ja już pójdę. – Serena była zawiedziona. Raportowała jednak z łagodnym uśmiechem: – Ciocia czuje się dziś jak zwykle. Najważniejsze, że jest spokojna. Gdyby coś było trzeba, dzwoń, Finiu.
– Mam nadzieję nie – odrzekła dziewczyna. – Dziś po południu mam tylko trzy klientki. Możesz nie przychodzić. Poradzę sobie sama.
– Jesteś pewna? Może wybierz się do kina, na spacer? Albo jeszcze lepiej umów się ze swoim adoratorem! Jesteś taka śliczna, młoda. Szkoda życia na siedzenie tutaj! Cioci już niewiele zostało. Ona by tego chciała.
Delfina przytuliła bilet do obfitych piersi. Zerknęła kątem oka w swoje odbicie w lustrze. Alabastrowa skóra nietknięta opalenizną, smoliste długie za łopatki włosy, wielkie błękitne oczy o gęstych jak firanki rzęsach. Czuła się piękna tak bardzo, że aż sama widziała w zwierciadle ten blask szczęścia i wydawało jej się to okropnie głupie, że do tej pory wmawiano jej, że jest za duża, za wysoka, a kostki nóg ma słoniowe. Doceniano zawsze, że twarz Delfiny jest urodziwa. Zaraz jednak dopowiadano, że powinna schudnąć, a ona nie umiała opanować apetytu. Jedzenie było wszystkim, co mogła sobie kiedykolwiek podarować. Więc jadła, gdy była smutna, szczęśliwa, zdenerwowana albo się bała. Z każdym dniem robiła się większa i większa. Ale teraz ktoś dostrzegł w niej bóstwo. I tak właśnie się czuła.
– Może to zrobię? – Uśmiechnęła się i pomyślała z nadzieją graniczącą z pewnością, że w tym liście jest zaproszenie na kolację.
Natychmiast poczuła ssanie w żołądku, a na samą myśl o omlecie z szynką i świeżych bułeczkach, które kupiła sobie wczoraj w tej nowej piekarni, w ustach miała pełno śliny.
– Po prostu dzwoń.
Opiekunka cmoknęła Delfinę w policzek, sięgnęła po swoją torbę i po chwili jej nie było.
Dziewczyna zamknęła drzwi na zasuwkę, zajrzała przelotnie do ciotki, która leżała jak zwykle bez ruchu na specjalistycznym łóżku, i zabrała się do rozwijania prezentu. Liścik z namaszczeniem ułożyła na spodeczku z różyczkami, zostawiając go sobie na deser.
Warstwy krepiny skrywały szare pudełko. Kiedy Delfina otworzyła wieczko, jej oczom ukazał się długi na pięćdziesiąt pięć centymetrów i szeroki na czternaście na górze, a pięć na dole soczysty kawałek czerwonego mięsa bez kości. Polędwicę zapakowano próżniowo i nadawała się do spożycia przez najbliższe pięć dni. Datę ważności nagryzmolono odręcznie pisakiem, a obok niewyraźnych cyferek jej wielbiciel narysował malutkie serduszko. Delfina się uśmiechnęła. Aż tak długo nie zamierzała zwlekać z obiadem.
Sięgnęła po bilecik. Wyjątkowo zadecydowała się spożyć deser przed jedzeniem. Przy Serenie nie miała śmiałości sprawdzić, czy liścik jest perfumowany, chociaż miała na to wielką ochotę.
Przyłożyła go teraz do nosa i zaraz odsunęła ze wstrętem. Papier śmierdział jak gnojówka zza jej okna. W pierwszej chwili chciała go wyrzucić, ale po namyśle się przemogła. Zaczęła czytać.
Moja Białoskóra i Gładkolica Bogini!
Wyglądałaś wczoraj oszałamiająco! Wybacz, że nie podszedłem i nie powiedziałem ci tego osobiście, ale jeszcze nie miałem śmiałości wkraczać na twój teren. Całe dwie godziny siedziałem w kafejce przed zakładem i przyglądałem ci się przez witrynę, jak kolejno strzyżesz, czeszesz i układasz ludziom włosy. Musisz być wspaniałą fryzjerką!
Twe ramię, tak kremowobiałe, jak pozbawiona skóry ryba maślana! Twoje policzki z nutą różu, który zawstydziłby każdy krzak malin! Zachwycające piersi, tak krągłe, soczyste i drżące, kiedy się śmiejesz, niczym agrestowa galaretka mojej babci z kołderką budyniu własnej roboty! Twa soczysta, apetyczna łydka bez żadnej żyłki… Mięciutka jak serek mascarpone. Ach, nie mogłem oderwać od ciebie spojrzenia! Kilka razy pragnąłem tam wejść i porwać cię z tego strasznego miejsca, które nie jest ciebie godne. Albo pod byle pretekstem wywabić cię na spacer do parku. Uwierz mi, że byłem tego bliski.
Jesteś moim ideałem. Twoje ciało to dowód na to, że Bóg istnieje (lub mógłby istnieć).
Nie tylko moje oczy cię kochają! Ma dusza cię wielbi, gdyż od lat błagała o spotkanie prawdziwej Bogini – Dostarczycielki Rozkoszy. Oto więc jesteś, moja piękna, gładkolica i białoskóra. Pełna mocy, a wciąż tak rozczulająco młoda… Ta, która przywróciłaś mnie do życia… Uwierz: znów pragnę się śmiać, zdobywać, ryzykować i tęsknić. Tęsknota za Tobą i marzenie o Tobie to jedne z moich największych ekscytacji. Wiem, że chciałabyś spotkania. I ja tego pragnę – bądź pewna. Jednak musisz dać mi trochę czasu. To nie tak, że się wstydzę. Nie znam tego uczucia. Chcę się przygotować. By nasza pierwsza randka była czymś nadzwyczajnym. Dla mnie i dla Ciebie. To będzie uczta!
Dlatego tym razem nie przysyłam już kwiatów. Nie będą to peonie, margerytki ani czarne narcyzy, choć widziałem, że się ucieszyłaś i rzetelnie je podcinałaś, by jak najdłużej stały w wazonie, ciesząc Twe piękne oczy w migdałowym płatku skóry.
Wielbię Cię bezgranicznie, do cna, więc moim obowiązkiem jest o Ciebie dbać. By na Twoim licu nie pojawiła się ani jedna żyłka, zmarszczka czy skaleczenie – proszę, odżywiaj się zdrowo. Zważaj, co jesz, pijesz i wprowadzasz do swojej doskonałej cielesnej powłoki.
Na początek na znak mojego oddania przesyłam ten oto najznakomitszy materiał na blade steak. Od wieków jadali go królowie i włodarze tego świata. Tajemnicą jest mięso, które przesyłam Ci w darze.
Przyrządzisz go z łatwością, jeśli porzucisz eksperymenty. Niektórzy ekscentryczni kucharze z wielkim ego z rozmysłem omijają to danie. Nietrudno je bowiem zniszczyć, jeśli popełnisz kardynalne błędy. By ich uniknąć, na odwrocie tej karty załączam dokładny przepis. Smacznego, Najsmakowitsza!
Twój uniżony sługa i najwierniejszy wielbiciel. K.
PS Mam nadzieję, że Serena, najlepsza opiekunka w Żyrku, sprawia się i pomaga Ci w opiece nad ciocią. Nie dziękuj, to nie jest dla mnie nic wielkiego. Po prostu zadbałem, by jeden z radnych złożył swój bezcenny (sic!) w tej materii podpis i przerzucił Twoje podanie na górę kupki w urzędzie. Korzystaj z usług Sereny bez opamiętania i bądź dla niej miła, gdyż będzie nam potrzebna, kiedy porwę Cię na miłosną schadzkę. Na tę chwilę nie byłoby dobrze, by S. cokolwiek podejrzewała. Bądź dyskretna, proszę, błagam, zaklinam… Nie ujawniaj przedwcześnie naszych sekretów.
PS 2 Gdybyś chciała dać mi znać, czy strawa przypadła Ci do gustu, uśmiechaj się za swoją szybą do świata. Ja gdzieś tam będę i z pewnością to zobaczę.
Przepis numer 1.
Stek z patelni
1. Jeśli włożyłaś mój dar do lodówki, to go natychmiast z niej wyjmij.
2. Umyj i dokładnie wytrzyj ręcznikiem papierowym. Następnie odstaw na pół godziny, aż mięso osiągnie temperaturę pokojową.
3. Ponownie dokładnie je osusz, żeby nie pryskało podczas smażenia. Zrobiłaś? Wspaniale.
4. Teraz pokrój je na szerokie plastry w poprzek włókien mięśniowych. Dobrze rozgrzej żeliwną patelnię z łyżką oleju. Nie dawaj więcej oleju. Mięso wypuści własne soki.
5. Po prostu połóż stek na patelni i smaż, nie ruszając go, według upodobań. Aby uzyskać stek krwisty, smaż trzy minuty z każdej strony. Stek średnio wysmażony – pięć minut z każdej strony. Stek wysmażony smaży się siedem minut (oczywiście z każdej strony).
6. Po usmażeniu stek musi odpocząć przed podaniem. Połóż go na talerzu, przykryj drugim talerzem i zaczekaj pięć minut. Ja osobiście najbardziej lubię jeść go z frytkami, talarkami albo pieczonymi ziemniaczkami, ale wybierz dodatki według własnego uznania.
Do pracy nad tym mięsem używaj specjalnych sztućców i noża, który ci dołączam (znajdziesz je pod denkiem pudełka). To naprawdę najwyższej jakości, bardzo drogi sprzęt. Uważaj, proszę, byś się nie zacięła. Nie przeżyłbym, gdybyś raniła choć centymetr tej pięknej skóry, a zwłaszcza tkanki, która pod nią mieszka. Ale coś czuję, że jesteś równie wspaniałą kucharką, jak fryzjerką, i czeka Cię dziś kulinarna orgia… Będę z Tobą myślami. I Ty wspominaj mnie, kiedy będziesz go spożywała. Upolowałem to mięso dla Ciebie w dowód mojej miłości. Twój K.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji