Do Gwiazd - ebook
Do Gwiazd - ebook
Świat Spensy jest atakowany od setek lat. Obcy zwani Krellami przypuszczają jeden powietrzny atak za drugim, prowadząc niekończącą się kampanię, której celem jest zagłada ludzkości. Jedyną obroną przed nimi są eskadry myśliwców walczące z wrogiem w przestworzach. Piloci są bohaterami niedobitków ludzkiej rasy.
Spensa zawsze marzyła, że zostanie jedną z nich, że będzie latać i dowiedzie swojej odwagi. Jednak ciąży na niej niesława jej ojca - zestrzelonego przed wieloma laty pilota, który nieoczekiwanie zdezerterował, praktycznie przekreślając szanse Spensy na przyjęcie do szkoły pilotów.
Ludzie nigdy nie pozwolą Spensie zapomnieć o tym, co zrobił jej ojciec, lecz ona mimo to postanowiła latać. A Krelle właśnie to umożliwili. Podwoili liczebność swojej powietrznej armady, jeszcze bardziej zagrażając światu Spensy. Rozpaczliwa walka ludzkości o przetrwanie pozwoli spełnić jej marzenie życia...
„Powieść Do Gwiazd to przygoda, której nie chcecie przegapić. Wszystkim miłośnikom fantastyki spodoba się ten niezwykły melanż space opery i przygodowej SF, ukazujący, jak Spensa uczy się, co oznacza prawdziwa odwaga”.
TOR.COM
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-410-4 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tylko głupcy wychodzą na powierzchnię. Głupio narażać się w ten sposób na niebezpieczeństwo. Tak zawsze mówiła moja mama. Tam nie tylko niemal nieustannie z pasa sypał się grad złomu, ale nigdy nie było wiadomo, kiedy zaatakują Krelle.
Oczywiście, mój ojciec wychodził na powierzchnię właściwie codziennie — musiał to robić jako pilot. Zapewne zgodnie z definicją mamy czyniło go to bardzo głupim, ale ja zawsze uważałam, że jest odważny.
Mimo wszystko byłam zdziwiona, gdy po latach wysłuchiwania moich próśb w końcu pewnego dnia zgodził się zabrać mnie na górę.
Miałam siedem lat, ale uważałam się za zupełnie dorosłą i w pełni samodzielną. Pospieszyłam za ojcem, niosąc lampę oświetlającą jaskinię usianą głazami. Skalne ściany tunelu były w wielu miejscach skruszone i popękane, najprawdopodobniej od bombardowań, które na dole były tylko pobrzękiwaniem naczyń lub lekkim drżeniem lamp.
Wyobrażałam sobie, że te potrzaskane skały są ciałami moich wrogów, leżących z połamanymi kośćmi, unoszących drżące ręce w daremnym geście całkowitego poddania.
Byłam bardzo dziwną dziewczynką.
Dogoniłam ojca, a on obejrzał się i uśmiechnął. Miał najlepszy z uśmiechów, tak pewny siebie, jakby nigdy się nie przejmował tym, co ludzie o nim mówią. Nigdy nie martwił się tym, że jest dziwny albo nie taki jak inni.
Tylko dlaczego miałby się tym martwić? Wszyscy go lubili. Nawet ci, którzy nienawidzili lodów i zabawy w walkę na miecze — tak, jak ten mały mękoła Rodge McCaffrey — lubili mojego ojca.
Wziął mnie za rękę i pokazał w górę.
— Następny odcinek jest nieco trudniejszy. Pozwól, że cię poniosę.
— Poradzę sobie — powiedziałam i wyrwałam się. Byłam dorosła. Sama spakowałam swój plecak i nawet zostawiłam w domu mojego pluszowego misia Bloodlettera. Pluszowe misie są dobre dla dzieci, nawet jeśli swojemu zrobiłaś miniaturowy pancerz termiczny ze sznurka i kawałków ceramiki.
Przyznaję, że zapakowałam do plecaka mój model gwiezdnego myśliwca. Nie oszalałam. A gdybyśmy zostali zaatakowani i bomby Krelli zawaliłyby tunel, tak że resztę życia musielibyśmy spędzić na pustkowiu, odcięci od społeczeństwa i cywilizacji?
Dziewczyna musi mieć przy sobie model gwiezdnego myśliwca, na wszelki wypadek.
Oddałam ojcu mój plecak i spojrzałam na szczelinę w skale. Coś... Było w niej coś niezwykłego. Sączyło się przez nią jakieś dziwne światło, zupełnie niepodobne do łagodnego blasku naszych lamp.
Powierzchnia... niebo! Uśmiechnęłam się i zaczęłam piąć się po stromym zboczu, usłanym żwirem i kamieniami. Ręce ześliznęły mi się i podrapałam się o jakąś ostrą krawędź, ale nie płakałam. Córki pilotów nie płaczą.
Otwór w sklepieniu jaskini wydawał się sto metrów dalej. Nienawidziłam tego, że jestem taka mała. Już niedługo urosnę... Będę duża jak mój ojciec. Przestanę być najmniejszym z dzieciaków. Będę śmiała się ze wszystkich z tak wysoka, że przyznają, jaka jestem wielka.
Prychnęłam gniewnie, wgramoliwszy się na głaz. Następny uchwyt znajdował się poza moim zasięgiem. Zmierzyłam wzrokiem odległość. Potem skoczyłam, zdeterminowana. Jak dobra Obrończyni, miałam serce gwiezdnego smoka.
Ale także ciało siedmiolatki. Zabrakło mi dobre pół metra.
Silna ręka złapała mnie, zanim zleciałam. Ojciec zachichotał, trzymając mnie za kołnierz kombinezonu, który pomalowałam markerami, żeby upodobnić go do jego skafandra. Na lewej piersi odtworzyłam nawet plakietkę, taką, jaką on nosił — odznakę pilota. Była w kształcie małego myśliwca.
Ojciec wciągnął mnie na głaz i postawił obok siebie, a następnie wolną ręką zapalił linę świetlną. To urządzenie wyglądało jak metalowa bransoleta, lecz gdy je włączył, nacisnąwszy dwoma palcami dłoń, rozjarzyło się jasno żółtym światłem. Dotknął skały nad głową i kiedy cofnął rękę, w powietrzu pozostała gruba świetlna smuga, niczym jasna lina przytwierdzona do ściany. Jej drugi koniec zawiązał mi pod pachami, a potem odłączył od bransolety. Zgasła, ale świecąca lina, którą przymocował mnie do skały, pozostała.
Zawsze myślałam, że te liny świetlne są tak gorące, że parzą, ale ta była tylko ciepła. Jak uścisk.
— W porządku, Spin — rzekł, bo tak mnie czasem nazywano. — Spróbuj jeszcze raz.
— Nie potrzebuję tego — odparłam, szarpiąc linę.
— Zrób przyjemność wystraszonemu ojcu.
— Wystraszonemu? Ty niczego się nie boisz. Walczysz z Krellami.
Zaśmiał się.
— Wolałbym stawić czoła stu okrętom Krelli niż twojej matce, gdybym przyprowadził cię ze złamaną ręką do domu, mała.
— Nie jestem mała. A gdybym złamała rękę, mógłbyś mnie tu zostawić, dopóki by się nie zrosła. Walczyłabym ze stworami mieszkającymi w jaskiniach, byłabym straszna i nosiłabym ich skóry, a...
— Idź — powiedział, wciąż z uśmiechem. — Innym razem będziesz mogła walczyć ze stworami mieszkającymi w jaskiniach, chociaż myślę, że jedyne, jakie tu znajdziesz, to te z długimi warkoczami i zębami mlecznymi.
Muszę przyznać, że lina bardzo się przydała. Trzymając się jej, łatwo utrzymywałam równowagę. Dotarliśmy do szczeliny i ojciec podsadził mnie. Złapałam krawędź, wygramoliłam się na zewnątrz i po raz pierwszy w życiu stanęłam na powierzchni.
Tak... otwartej.
Stałam z rozdziawionymi ustami, spoglądając na... na nic. Widziałam tylko... tylko... pustkę. Bez sklepienia. Bez ścian. Zawsze wyobrażałam sobie powierzchnię jako naprawdę dużą jaskinię. Tymczasem była czymś znacznie większym, a jednocześnie o wiele mniejszym.
Och.
Ojciec podciągnął się na górę za mną i otrzepał kurz ze skafandra. Zerknęłam na niego, a potem znów na niebo. Uśmiechnęłam się szeroko.
— Nie boisz się? — zapytał.
Przeszyłam go gniewnym wzrokiem
— Przepraszam — dodał z uśmiechem. — Źle się wyraziłem. Po prostu na wielu ludzi niebo działa przytłaczająco, Spensa.
— Jest piękne — szepnęłam, patrząc w górę, w tę ogromną nicość, pustkę ciągnącą się bezkresną szarością przechodzącą w czerń.
Na powierzchni było jeszcze jaśniej, niż sobie wyobrażałam. Naszą planetę, Detritusa, chroniło kilka grubych warstw kosmicznego śmiecia. Złomu unoszącego się tam w górze, nad atmosferą, w kosmosie. Rozbite stacje kosmiczne, ogromne metalowe osłony, kawały metalu wielkości gór — niczym kawałki roztrzaskanej skorupy wieloma warstwami otaczały naszą planetę.
Nie my zbudowaliśmy te urządzenia. Rozbiliśmy się na tej planecie, kiedy moja babcia była małą dziewczynką, i już wtedy ten złom był wiekowy. Pomimo to niektóre urządzenia jeszcze działały. Na przykład w dolnej warstwie — znajdującej się najbliżej planety — były ogromne świecące prostokąty. Słyszałam o nich. Świetliki: wielkie świecące tafle oświetlające i ogrzewające planetę.
Podobno było tam także mnóstwo pomniejszego złomu, szczególnie w dolnej warstwie. Zmrużyłam oczy, usiłując go dojrzeć, ale odległość była zbyt duża. Poza dwoma najbliższymi świetlikami — z których żaden nie znajdował się bezpośrednio nad nami — w tej szarości widziałam tylko kilka dziwnych wzorów. Jaśniejsze i ciemniejsze plamy.
— Krelle mieszkają tam w górze? — zapytałam. — Za tym pasem złomu?
— Tak — odparł ojciec. — Przelatują przez dziury w jego warstwach, żeby nas atakować.
— Jak nas znajdują? Tu na górze jest tyle przestrzeni.
Świat wydawał się o wiele większym miejscem, niż wyobrażałam sobie w podziemnych jaskiniach.
— Czasem w jakiś sposób wyczuwają, kiedy ludzie się gromadzą — wyjaśnił ojciec. — Gdy populacja jakiejś jaskini staje się zbyt liczna, Krelle atakują i bombardują ją.
Kilkadziesiąt lat temu przylecieliśmy tu flotą gwiazdolotów. Ścigani przez Krelli rozbiliśmy się na tej planecie i musieliśmy się rozproszyć, żeby przetrwać. Teraz byliśmy podzieleni na klany, z których każdy wywodził się od członków załóg któregoś z tych gwiazdolotów.
Babka wiele razy opowiadała mi tę historię. Od siedemdziesięciu lat mieszkaliśmy tu, na Detritusie, jako koczownicy przemierzający podziemne jaskinie, unikający tworzenia zgromadzeń. Do niedawna. Teraz zaczęliśmy budować myśliwce i utworzyliśmy tajną bazę na powierzchni. Zaczęliśmy walczyć.
— Gdzie jest baza Alta? — spytałam. — Mówiłeś, że wyjdziemy na górę w pobliżu niej. Czy to ona? — Wskazałam na grupę podejrzanie wyglądających skał. — Jest tam, prawda? Chcę tam pójść i zobaczyć myśliwce.
Ojciec nachylił się, obrócił mnie o około dziewięćdziesiąt stopni i wskazał palcem.
— Tam.
— Gdzie? — Uważnie przyglądałam się powierzchni, czyli w zasadzie niebieskawo-szaremu pyłowi i głazom oraz kraterom utworzonym przez spadający z pasa złom. — Nie widzę jej.
— W tym rzecz, Spensa. Musi pozostać niewidoczna.
— Jednak walczycie, prawda? Czy oni w końcu nie dowiedzą się, skąd startują myśliwce? Dlaczego nie przenosicie bazy?
— Ona musi być tutaj, nad Płomienną. To ta wielka jaskinia, którą pokazałem ci w zeszłym tygodniu.
— Ta z tymi wszystkimi maszynami?
Skinął głową.
— W Płomiennej znaleźliśmy fabryki; dzięki temu zbudowaliśmy myśliwce. Musimy mieszkać w pobliżu, żeby chronić te maszyny, ale wysyłamy myśliwce wszędzie, gdzie Krelle przylatują, żeby bombardować.
— Bronicie inne klany?
— Dla mnie jest tylko jeden klan: ludzi. Zanim rozbiliśmy się tutaj, wszyscy byliśmy częścią jednej floty — i pewnego dnia wszystkie wędrowne klany przypomną sobie o tym. Przybędą na nasze wezwanie. Połączą się, a wtedy zbudujemy miasto i znów stworzymy cywilizację.
— I Krelle jej nie zbombardują? — zapytałam, ale zaraz sama sobie odpowiedziałam: — Nie. Nie, jeśli będziemy dość silni. Jeśli stawimy im czoła.
Uśmiechnął się.
— Będę miała własny statek — dodałam. — I będę latać nim tak jak ty. A wtedy nikt z klanu nie będzie mógł ze mnie drwić, ponieważ będę silniejsza od nich.
Ojciec przez chwilę spoglądał na mnie bez słowa.
— Czy to dlatego chcesz być pilotem?
— Nie powiedzą, że jestem za mała, jeśli będę pilotem — odrzekłam. — Nikt nie będzie uważał mnie za dziwaczkę i nie będę miała kłopotów z powodu tego, że się biję, bo to będzie moja praca. Nie będą mnie przezywali i wszyscy będą mnie kochali.
Tak jak kochają ciebie, pomyślałam.
Wtedy ojciec uściskał mnie z jakiegoś niewiadomego powodu, chociaż po prostu powiedziałam prawdę. Pomimo to ja też go uściskałam, ponieważ rodzice lubią takie rzeczy. Ponadto dobrze było się do kogoś przytulić. Może nie powinnam była zostawiać w domu Bloodlettera.
Ojciec wstrzymał oddech i pomyślałam, że się rozpłacze, ale to nie było to.
— Spin! — rzucił, wskazując na niebo. — Spójrz!
Ponownie uderzył mnie jego ogrom. Było takie duże.
Ojciec pokazywał mi coś konkretnego. Wytężyłam wzrok i zauważyłam, że jedna część szaroczarnego nieba jest ciemniejsza od reszty. Dziura w warstwach złomu?
W tym momencie spojrzałam w nieskończoność. Odkryłam, że drżę, jakby w pobliżu spadło miliard meteorów. Ujrzałam kosmos, usiany białymi punkcikami, innymi niż świetliki. Migotały i wydawały się tak dalekie.
— Co to za światła? — szepnęłam.
— Gwiazdy — powiedział. — Latam w pobliżu warstw złomu, ale niemal nigdy ich nie widuję. Warstw jest zbyt wiele. Zawsze się zastanawiałem, czy mógłbym polecieć do gwiazd.
W jego głosie był nabożny podziw, którego jeszcze nigdy nie słyszałam.
— Czy... czy to dlatego latasz? — zapytałam.
Ojciec zdawał się nie dbać o pochwały, jakimi zasypywali go inni członkowie klanu. Dziwne, ale wydawał się nimi zakłopotany.
— Mieszkaliśmy tam, wśród gwiazd — szepnął. — Tam jest nasze miejsce, nie w tych jaskiniach. Dzieciaki, które z ciebie drwią, są uwięzione w tej skale. Mają ją w głowach i sercach. Ty bądź inna. Dąż do czegoś lepszego. Czegoś wspanialszego.
Pas złomu przesunął się i otwór powoli się skurczył, aż widziałam już tylko jedną gwiazdę, jaśniejszą od innych.
— Dąż do gwiazd, Spensa — dopowiedział.
Pewnego dnia będę pilotem. Polecę tam i będę walczyła. Miałam tylko nadzieję, że ojciec zostawi dla mnie kilku Krelli.
Zmrużyłam oczy, gdy coś mignęło na niebie. W oddali jakiś kawałek złomu zapłonął jasno, wchodząc w atmosferę. Potem następny i jeszcze jeden. Później dziesiątki.
Ojciec zmarszczył brwi i sięgnął po krótkofalówkę — wyrafinowane urządzenie, które mieli tylko piloci. Podniósł je do ust.
— Tu Ścigant — odezwał się. — Jestem na powierzchni. Widzę złom spadający w pobliżu Alty.
— Już go zauważyliśmy, Ścigancie — powiedział kobiecy głos przez radio. — Otrzymujemy meldunki stacji radarowych i... Szlag. To Krelle.
— Do której jaskini się kierują? — spytał ojciec.
— Kierują się ku... Ścigancie, kierują się tutaj. Lecą prosto nad Płomienną. Niech nas gwiazdy mają w opiece. Zlokalizowali bazę!
Ojciec opuścił radio.
— Dostrzeżono dużą grupę Krelli — rzekł kobiecy głos przez radio. — Do wszystkich, ogłaszam alarm. Bardzo duża grupa Krelli przeszła przez pole złomu. Wszyscy piloci myśliwców mają się zgłosić w bazie. To atak na Altę!
Ojciec wziął mnie za rękę.
— Wracajmy.
— Jesteś tam potrzebny! — powiedziałam. — Musisz walczyć!
— Muszę odprowadzić cię do...
— Sama mogę wrócić. To prosta droga przez tunele.
Ojciec znów spojrzał w górę.
— Ścigant! — rzucił przez radio inny głos. — Ścigant, jesteś tam?
— Kundel? — rzekł ojciec, naciskając przełącznik i podnosząc krótkofalówkę do ust. — Jestem na powierzchni.
— Musisz przemówić do rozumu Bańce i Kołysce. Mówią, że musimy uciekać.
Ojciec zaklął pod nosem i nacisnął inny przełącznik. Z urządzenia popłynął nowy głos.
— ...nie jesteśmy jeszcze gotowi stawić im czoła. Zniszczą nas.
— Nie — zaprotestowała inna kobieta. — Musimy walczyć.
Tuzin głosów zaczęło mówić jednocześnie.
— Żelazna Dama ma rację — powiedział do nich ojciec i, znamiennie, wszyscy ucichli. — Jeśli pozwolimy im zbombardować Płomienną, stracimy urządzenia. Stracimy fabryki. Stracimy wszystko. Jeśli chcemy znów mieć cywilizację, znów mieć świat, musimy walczyć!
Czekałam, milcząc i wstrzymując oddech, mając nadzieję, że będzie zbyt zajęty, żeby mnie odesłać. Drżałam na myśl o tej bitwie, a jednak chciałam ją zobaczyć.
— Walczymy — powiedziała kobieta.
— Walczymy — rzekł Kundel. Znałam go ze słyszenia, chociaż nigdy nie spotkałam. Był skrzydłowym mojego ojca. — Na gorące skały, to będzie zabawa! Pokonam cię dzisiaj, Ścigancie! Zobaczysz, ilu strącę!
Wyraźnie rwał się do walki, może nawet trochę za bardzo. Natychmiast go polubiłam.
Ojciec zastanawiał się tylko przez moment, po czym zdjął bransoletę z liną świetlną i wetknął mi ją do ręki.
— Obiecaj, że wrócisz prosto do domu.
— Obiecuję.
— Niezwłocznie.
— Tak.
— Cóż, Kundel, zobaczymy, jak będzie — rzucił do mikrofonu. — Pędzę do Alty. Bez odbioru.
Pomknął po pokrytej pyłem powierzchni w kierunku, który pokazał mi wcześniej. Nagle zatrzymał się i odwrócił. Zdjął odznakę i rzucił mi ją — jak błyszczący kawałek gwiazdy — po czym podjął przerwany bieg w kierunku tajnej bazy.
Ja, oczywiście, natychmiast złamałam daną mu obietnicę. Zeszłam do szczeliny, ale ukryłam się w niej, ściskając odznakę ojca, i czekałam, aż zobaczyłam myśliwce startujące z Alty i mknące w niebo. Wytężyłam wzrok i dostrzegłam rój pędzących ku nim czarnych statków Krelli.
W końcu, wykazując rzadki dla mnie przebłysk zdrowego rozsądku, postanowiłam zrobić to, co kazał mi ojciec. Na linie świetlnej opuściłam się do jaskini, odnalazłam mój plecak i skierowałam się w głąb tuneli. Myślałam, że jeśli się pospieszę, to zdążę wrócić do mojego klanu w porę, by wysłuchać transmisji z przebiegu bitwy nadawanej przez nasz jedyny wspólny radioodbiornik.
Myliłam się. Wędrówka trwała dłużej, niż sądziłam, a ponadto zgubiłam drogę. Tak więc błąkałam się w tunelach, wyobrażając sobie chwałę toczącej się w górze walki, gdy mój ojciec niechlubnie wyłamał się z szyku i umknął przed nieprzyjacielem. Za to został zestrzelony przez naszych. Zanim wróciłam do domu, bitwa była wygrana, a ja nie miałam ojca.
I miałam nosić piętno córki tchórza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiCZĘŚĆ PIERWSZA
1
Ostrożnie podkradałam się przez jaskinię do nieprzyjaciela.
Zdjęłam buty, żeby nie skrzypiały. I skarpetki, żeby się nie pośliznąć. Skała pod moimi stopami była przyjemnie chłodna, gdy bezgłośnie stawiałam na niej krok za krokiem.
Na tej głębokości jedynym źródłem światła była nikła poświata larw na sklepieniu, żywiących się wilgocią sączącą się przez szczeliny. Trzeba było przez kilka minut siedzieć w ciemności, zanim wzrok przyzwyczaił się do tego słabego oświetlenia.
Kolejny nieznaczny ruch w mroku. Tam, w pobliżu tych ciemnych brył będących fortyfikacjami nieprzyjaciela. Zastygłam, słuchając szmeru poruszającego się po skale wroga. Wyobraziłam sobie Krella: strasznego obcego o czerwonych ślepiach i czarnym pancerzu.
Pewną ręką — boleśnie powoli — przyłożyłam karabin do ramienia, wstrzymałam oddech i wypaliłam.
Nagrodził mnie pisk bólu.
Tak!
Poklepałam przegub, włączając świetlną linę ojca. Ożyła czerwonawopomarańczowym blaskiem, oślepiając mnie na moment.
Następnie podbiegłam, żeby podnieść zdobycz: jednego martwego szczura, przeszytego na wylot.
W jasnym świetle ciemne kształty, które moja wyobraźnia zmieniła w nieprzyjacielskie fortyfikacje, okazały się skałami. Moim wrogiem był tłusty szczur, a karabinem własnej roboty kusza. Minęło dziewięć i pół roku od tamtego nieszczęsnego dnia, gdy wyszłam z ojcem na powierzchnię, ale moja wyobraźnia była równie bujna jak wtedy. Pomagała mi radzić sobie z monotonią, udawać, że robię coś bardziej ekscytującego od polowania na szczury.
Podniosłam martwego gryzonia za ogon.
— Zaznałeś siły mego gniewu, nędzna bestio.
Okazało się, że z dziwnych małych dziewczynek wyrastają dziwne młode kobiety. Uważałam jednak, że dobrze będzie poćwiczyć takie drwiące odzywki, zanim naprawdę będę walczyć z Krellami. Babka nauczyła mnie, że wielki wojownik umie przechwałkami wzbudzić strach i niepewność w sercach nieprzyjaciół.
Schowałam zdobycz do worka. Ten szczur był ósmy — niezły wynik. Czy mam czas poszukać następnego?
Zerknęłam na świetlną linę. Mieszcząca ją bransoleta miała obok wskaźnika zasilania małą tarczę zegara. 0900. Zapewne pora wracać; nie powinnam opuszczać zbyt wielu szkolnych zajęć.
Zarzuciłam worek na ramię, podniosłam kuszę, którą zrobiłam z różnych części znalezionych w jaskiniach, po czym ruszyłam z powrotem do domu. Kierowałam się własnoręcznie sporządzonymi mapami, które nieustannie uaktualniałam w notesiku.
Trochę żal było mi wracać i zostawiać te ciche jaskinie. Przypominały mi o moim ojcu. Ponadto lubiłam tę całą ich... pustkę. Nikt tu ze mnie nie kpił, nikt się nie gapił, nikt nie szeptał zniewag zmuszających mnie do obrony honoru mojej rodziny uderzeniem pięści w głupią gębę.
Przystanęłam na znajomym skrzyżowaniu tuneli, gdzie skalne podłoże i sklepienie zastępowały dziwne metalowe powierzchnie. Obie były pokryte owalnymi wzorami opatrzonymi tajemniczymi symbolami; zawsze myślałam, że to starodawne mapy galaktyki. Na drugim końcu komnaty ze skały sterczała ogromna stara rura — jedna z wielu, którymi woda przepływała między jaskiniami, oczyszczając je i chłodząc urządzenia. Ze spawu kapała woda do pozostawionego przeze mnie wiadra, które było już w połowie pełne, więc pociągnęłam długi łyk. Woda była chłodna i odświeżająca, o lekko metalicznym posmaku.
Niewiele wiedzieliśmy o tych, którzy stworzyli tę maszynerię. Tak jak pas kosmicznego śmiecia, była tutaj, gdy nasza mała flota wylądowała awaryjnie na tej planecie. Byli ludźmi, gdyż napisy w takich miejscach jak sklepienie i podłoga tej komnaty były w ludzkich językach. Jednak stopień ich pokrewieństwa z nami do tej pory pozostawał zagadką. Nikt z nich tu nie pozostał, a stopione skały i starożytne wraki na powierzchni świadczyły, że oni również toczyli tu swoją wojnę.
Wlałam resztę wody do manierki, a potem czule poklepałam wielką rurę, zanim postawiłam wiadro na miejsce i poszłam dalej. Maszyneria zdawała się odpowiadać na to odległym, znajomym dudnieniem. Podążyłam za tym dźwiękiem i w końcu dotarłam do jarzącej się szczeliny w skale po mojej lewej.
Podeszłam do niej i spojrzałam na Płomienną. Moją rodzinną jaskinię i największe z podziemnych miast tworzących Ligę Śmiałych. Z tej wysokiej półki miałam oszałamiający widok na wielką jaskinię pełną pudełkowatych kompleksów mieszkalnych, wyglądających jak sterta pączkujących sześcianów.
Marzenie mojego ojca się ziściło. Zwyciężając Krelli tamtego dnia przed dziewięcioma laty, ci świeżo upieczeni piloci myśliwców zainspirowali naród. Dziesiątki koczowniczych klanów połączyły się, zasiedlając Płomienną i jaskinie wokół niej. Każdy klan zachował swoją nazwę, wywodzącą się od statku lub jego części, w której pracowali jego założyciele. Moim klanem byli Maszyniści — nazwa pochodziła od dawnej załogi maszynowni.
Wszyscy razem zwaliśmy się Śmiałymi. Od nazwy dawnego flagowego statku naszej floty.
Oczywiście, jednocząc się, zwróciliśmy uwagę Krelli. Ci obcy nadal chcieli unicestwić rodzaj ludzki, więc wojna trwała i potrzebowaliśmy wciąż nowych myśliwców oraz pilotów do obrony naszego młodego narodu.
Nad zabudowaniami Płomiennej górowała maszyneria: starożytne odlewnie, rafinerie i fabryki, które pompowały stopioną skałę jądra planety i tworzyły z niej części myśliwców. Ta aparatura była zarówno zdumiewająca, jak unikalna; chociaż urządzenia w innych jaskiniach dostarczały ciepło, elektryczność lub oczyszczoną wodę, tylko maszyneria Płomiennej potrafiła tworzyć złożone produkty.
Przez szczelinę płynęło ciepło, od którego pot perlił mi się na czole. Płomienna była gorąca i wilgotna, z tymi wszystkimi rafineriami, fabrykami i zbiornikami glonów. I chociaż dobrze oświetlona, nie wiedzieć czemu zawsze wydawała się mroczna, przez ten oblewający wszystko czerwonopomarańczowy blask rafinerii.
Zostawiłam szczelinę i podeszłam do starej szafki narzędziowej, którą odkryłam w ścianie obok. Jej drzwiczki na pierwszy rzut oka wyglądały tak jak każdy inny fragment kamiennego tunelu, więc był to stosunkowo bezpieczny schowek. Otworzyłam go, odsłaniając moje skarby. Kilka części do kuszy, zapasową manierkę i odznakę pilota mojego ojca. Potarłam ją na szczęście, a potem umieściłam w skrytce świetlną linę, notesik z mapami i kuszę.
Wyjęłam toporną włócznię z kamiennym grotem, zatrzasnęłam drzwiczki i zarzuciłam worek na ramię. Osiem szczurów bywa zadziwiająco sporym ciężarem, szczególnie jeśli — nawet w wieku siedemnastu lat — ma się zaledwie sto pięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu.
Powędrowałam do normalnego wejścia do jaskini. Pilnowali go dwaj żołnierze oddziałów naziemnych — którzy niemal nigdy naprawdę nie walczyli. Chociaż znałam ich obu, kazali mi stać z boku, gdy udawali, że łączą się i pytają, czy mogą mnie wpuścić. Tak naprawdę to po prostu lubili kazać mi czekać.
Codziennie. Każdego cholernego dnia.
W końcu Aluko podszedł i zaczął podejrzliwie przeglądać zawartość mojego worka.
— Myślisz, że jaką kontrabandę wnoszę do miasta? — spytałam go. — Żwir? Mech? Może jakieś kamienie, którymi obrzucę twoją matkę?
Spojrzał na moją włócznię, jakby się dziwił, że udało mi się upolować osiem szczurów taką prymitywną bronią. Cóż, niech się dziwi. W końcu rzucił mi worek.
— Ruszaj, tchórzu.
Bądź silna, pomyślałam i wyprostowałam się.
— Pewnego dnia — powiedziałam — usłyszysz moje imię i łzy wdzięczności staną ci w oczach na myśl o tym, że miałeś szczęście znać córkę Ściganta.
— Wolałbym zapomnieć, że w ogóle cię znałem. Ruszaj.
Z podniesioną głową weszłam do Płomiennej, a następnie skierowałam się ku Chlubie Przemysłu, czyli mojej dzielnicy. Przybyłam tam w trakcie zmiany i mijałam robotników w różnokolorowych kombinezonach, których barwy świadczyły o roli noszących je w wielkiej machinie umożliwiającej funkcjonowanie Ligi Śmiałych — i prowadzenie wojny z Krellami. Złomiarzy, techników, specjalistów obsługujących plantacje glonów.
Żadnych pilotów, oczywiście. Niepełniący służby pozostawali w odwodzie głęboko w jaskiniach, natomiast pełniący ją mieszkali w bazie Alta, tej samej, w obronie której zginął mój ojciec. Jej istnienie już nie było tajemnicą i rozrosła się w duży kompleks na powierzchni, mieszczący dziesiątki myśliwców oraz centrum dowodzenia i ośrodek szkoleniowy. Tam miałam zamieszkać od jutra, kiedy zdam egzamin i zostanę kadetem.
Przeszłam pod wielkim metalowym posągiem Pierwszych Obywateli: grupy śmiałków z bronią wymierzoną w niebo i startujących w nie metalowych statków. Chociaż przedstawiał tych, którzy walczyli w Bitwie o Altę, nie było wśród nich mojego ojca.
Minąwszy następny zakręt, dotarłam do naszego mieszkania, jednego z wielu metalowych sześcianów połączonych z większym, centralnym. Nasz był mały, ale wystarczająco duży dla trzech osób, szczególnie od kiedy większość czasu spędzałam w jaskiniach, badając je i polując w nich.
Matki nie było w domu, ale na dachu znalazłam Babkę robiącą kanapki z alg, które sprzedawaliśmy z wózka. Matka nie mogła dostać oficjalnej pracy z powodu tego, co podobno zrobił mój ojciec, więc musieliśmy sobie jakoś radzić.
Babka podniosła głowę, gdy usłyszała moje kroki. Nazywała się Becca Nightshade — ja też nosiłam to nazwisko — ale nawet ci, którzy ledwie ją znali, nazywali ją Babką. Przed kilkoma laty niemal zupełnie straciła wzrok i jej oczy stały się mlecznobiałe. Była zgarbiona, a ręce miała cienkie jak patyki. Pomimo to była najsilniejszą osobą, jaką znałam.
— Och! — powiedziała. — To chyba Spensa! Ile dziś upolowałaś?
— Osiem! — Wysypałam zdobycz z worka. — W tym kilka niezłych okazów.
— Usiądź — poleciła Babka, odsuwając na bok matę ze stertą skrętów. — Oprawmy je i ugotujmy! Jeśli się pospieszymy, twoja matka będzie mogła je sprzedać jeszcze dziś, a ja wygarbuję skórki.
Zapewne powinnam iść na zajęcia — o czym Babka znowu zapomniała — ale właściwie po co? Ostatnio tylko słuchaliśmy wykładów o różnych zawodach, które można wykonywać w jaskiniach. Ja już zdecydowałam, kim będę. Chociaż egzamin na pilota podobno był trudny, Rodge i ja przygotowywaliśmy się do niego od dziesięciu lat. Na pewno zdamy. Po co więc miałabym słuchać o tym, jak wspaniale jest być pracownikiem plantacji glonów czy kimś takim?
Ponadto, ponieważ musiałam spędzać dużo czasu na polowaniach, opuszczałam wiele zajęć, więc nie nadawałam się do żadnej innej pracy. Pilnie uczęszczałam na zajęcia związane z lataniem — o budowie i naprawach statków, na lekcje matematyki i historii wojny. Wszystkie inne, na których udawało mi się być, traktowałam jako dodatkowe.
Usiadłam i pomogłam Babce oskórować i wypatroszyć szczury. Pracowała po omacku, ale czysto i zręcznie.
— O kim — spytała z pochyloną głową i przymkniętymi oczami — chcesz dziś posłuchać?
— O Beowulfie!
— Ach, o królu Danów, tak? Nie o Leifie Erikssonie? Ten był ulubieńcem twojego ojca.
— Czy zabił smoka?
— Odkrył nowy świat.
— Ze smokami?
Babka zachichotała.
— Z pierzastym smokiem, według niektórych legend, ale nie znam żadnej opowieści o ich zmaganiach. No cóż, Beowulf był naprawdę silnym mężczyzną. I twoim przodkiem, jak wiesz. Dopiero w podeszłym wieku zabił smoka; wcześniej zdobył sławę, zabijając potwory.
W milczeniu pracowałam nożem, oprawiając i patrosząc szczury, krojąc mięso i wrzucając do garnka. Większość mieszkańców miasta żywiła się pastą z glonów. Prawdziwe mięso — wołów lub świń hodowanych w jaskiniach ze sztucznym oświetleniem i urządzeniami kontroli środowiska — było o wiele za drogie, żeby mogli je jeść na co dzień. Tak więc zadowalali się szczurzym.
Lubiłam sposób, w jaki Babka snuła swoje opowieści. Zniżała głos, gdy potwory syczały, i podnosiła go, gdy bohaterowie się przechwalali. Zręcznie poruszała palcami, snując opowieść o starodawnym bohaterskim wikingu, który przyszedł Duńczykom z pomocą w godzinie potrzeby. O uwielbianym przez wszystkich wojowniku, który dzielnie walczył nawet z większym i potężniejszym wrogiem.
— A kiedy potwór osunął się na ziemię i wyzionął ducha — powiedziała Babka — bohater uniósł nad głowę okropne trofeum, jakim była łapa Grendela. Krwawo pomścił poległych, dowodząc swej siły i odwagi.
Z dołu dobiegło nas pobrzękiwanie. Matka wróciła. Na razie zignorowałam ten fakt.
— Wyrwał mu łapę gołymi rękami? — zapytałam.
— Był silnym mężczyzną i prawdziwym wojownikiem. Jednak należał do starego ludu, walczącego rękami i mieczami. — Babka nachyliła się do mnie. — Ty będziesz walczyć zręcznością rąk i umysłu. Jako pilot myśliwca nie będziesz musiała urywać nikomu rąk. Wykonywałaś ćwiczenia?
Przewróciłam oczami.
— Widziałam to — powiedziała Babka.
— Wcale nie.
— Zamknij oczy.
Zamknęłam oczy i odchyliłam głowę, twarzą do sklepienia jaskini, znajdującego się wysoko w górze.
— Słuchaj gwiazd — dodała Babka.
— Słyszę tylko...
— Słuchaj gwiazd. Wyobraź sobie, że lecisz.
Westchnęłam. Kochałam Babkę i jej opowieści, ale to zawsze mnie nudziło. Pomimo to spróbowałam robić to, czego mnie uczyła — siedząc z odchyloną do tyłu głową, usiłowałam wyobrazić sobie, że się unoszę. Starałam się zapomnieć o wszystkim, co mnie otacza, i wyobrazić sobie jasno świecące w górze gwiazdy.
— Wykonywałam te ćwiczenia z moją matką, w maszynowni „Śmiałego” — wyszeptała Babka. — Pracowałyśmy na okręcie flagowym, krążowniku większym niż cała ta jaskinia. Siedziałam i słuchałam pomruku silników oraz jeszcze czegoś. Gwiazd.
Próbowałam wyobrazić ją sobie jako małą dziewczynkę, co w jakiś sposób mi pomogło. Siedząc z zamkniętymi oczami, miałam wrażenie, że się unoszę w powietrzu. W górę...
— My, obsługa maszynowni — kontynuowała Babka — różniliśmy się od innych członków załogi. Uważali, że jesteśmy dziwni, ale dzięki nam okręt się poruszał. Dzięki nam leciał do gwiazd. Matka mówiła, że to dlatego, że słyszeliśmy ich głos.
Wydało mi się... zaledwie przez moment... że coś słyszę. Może tylko w wyobraźni? Odległy, czysty dźwięk...
— Nawet kiedy awaryjnie wylądowaliśmy tutaj, my z maszynowni trzymaliśmy się razem — dorzuciła Babka. — Klan Maszynistów. Jeśli inni mówią, że jesteś dziwna, to dlatego, że o tym pamiętają i może boją się nas. To twoje dziedzictwo. Spuścizna wojowników, którzy przemierzali niebo i do nieba powrócą. Słuchaj.
Westchnęłam przeciągle, uspokajająco, gdy to coś, co jakbym słyszała, ucichło. Otworzyłam oczy i z lekkim zaskoczeniem odkryłam, że znów jestem na dachu, otoczona rdzawym światłem Płomiennej.
— Obsługiwaliśmy maszyny — powiedziałam — i poruszaliśmy okrętem? Co to ma wspólnego z wojowaniem? Czy nie lepiej byłoby strzelać z dział?
— Tylko głupiec myśli, że broń jest ważniejsza od strategii i manewrowania! Jutro znów opowiem ci o Sun Zi, największym dowódcy wszech czasów. Nauczał, że wojny wygrywa się dzięki dobrej pozycji i przygotowaniom, a nie mieczami czy włóczniami. Wielki człowiek, Sun Zi. Był twoim przodkiem, wiesz?
— Wolę Czyngis-chana — powiedziałam.
— Ten był tyranem i potworem — rzekła Babka. — Chociaż, owszem, można się wiele nauczyć, studiując biografię Czyngis-chana. A czy opowiadałam ci kiedyś o królowej Boudice, dzielnie wojującej z Rzymianami? Była twoją...
— Przodkinią? — wtrąciła matka, wchodząc po drabince zamocowanej do ściany. — Miała celtyckie pochodzenie. Beowulf był Szwedem, Czyngis-chan Mongołem, a Sun Zi Chińczykiem. Czy oni wszyscy mają być przodkami mojej córki?
— Cała Stara Ziemia jest naszym dziedzictwem! — powiedziała Babka. — Ty, Spensa, należysz do rodu wojowników o tysiącletniej historii, wywodzącego się ze Starej Ziemi i jednego z jej najlepszych rodów.
Mama przewróciła oczami. Była moim skrajnym przeciwieństwem — wysoka, piękna, opanowana. Zauważyła szczury, ale zaraz obrzuciła mnie surowym spojrzeniem.
— Może ma w żyłach krew wojowników, ale dziś spóźniła się na zajęcia.
— Tu też się uczyła — rzekła Babka. — Czegoś ważnego.
Wstałam, wycierając dłonie w ścierkę. Wiedziałam, że Beowulf stawiał czoła potworom i smokom... ale czy stawiłby czoła swojej matce, gdyby przyłapała go na wagarowaniu? Poprzestałam na wzruszeniu ramion.
Mama zmierzyła mnie wzrokiem.
— On zginął, wiesz? — spytała. — Beowulf zginął, walcząc ze smokiem.
— Walczył do utraty sił! — dodała Babka. — Pokonał bestię, chociaż zapłacił za to życiem. I zapewnił swojemu ludowi niebywale długi okres pokoju i pomyślności! Wszyscy najwięksi wojownicy walczą o pokój, Spensa. Pamiętaj o tym.
— A jeśli nie o pokój — wtrąciła mama — to przynajmniej dobrze. — Znów spojrzała na szczury. — Dzięki. Jednak idź już. Czy jutro nie masz egzaminu na pilota?
— Jestem przygotowana do tego egzaminu — odparłam. — Teraz uczymy się tylko samych niepotrzebnych rzeczy.
Mama zmierzyła mnie nieustępliwym spojrzeniem. Każdy wielki wojownik wie, kiedy został pokonany, więc uściskałam Babkę.
— Dziękuję — szepnęłam jej.
— Masz duszę wojownika — odparła szeptem Babka. — Pamiętaj o ćwiczeniach. Słuchaj gwiazd.
Uśmiechnęłam się, a potem szybko się umyłam przed wyjściem na zajęcia, mając nadzieję, że to będzie mój ostatni dzień w szkole.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki