Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Do końca życia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 maja 2025
54,90
5490 pkt
punktów Virtualo

Do końca życia - ebook

Bliźniaczki Grace i Hope odziedziczyły po rodzicach dar przenoszenia się w czasie i żyją w 1692 roku w Salem w Massachusetts oraz w 1912 roku w Nowym Jorku. Do swoich dwudziestych piątych urodzin będą musiały wybrać, które życie zachowają, a które porzucą na zawsze.

W 1692 mieszkają i pracują w karczmie ojca, bezsilnie obserwując rozgrywające się we wsi polowania na czarownice. Dzięki pomocy przyjaciela z dzieciństwa starają się wyjaśnić tajemniczą śmierć ich matki, choć ryzykują przy tym wyjawienie własnych sekretów.

W 1912 Hope marzy, by zostać pierwszą amerykańską pilotką, natomiast Grace jako dziennikarka śledcza demaskuje korupcję i dąży do sprawiedliwości. Działalność Grace sprowadza w końcu zagrożenie na sierociniec prowadzony przez ich rodziców. Aby uratować budynek, bliźniaczki decydują się na pionierski przelot na drugi koniec Stanów Zjednoczonych pod okiem odważnego francuskiego pilota.

Obie siostry wiedzą, w której epoce chcą zostać, jednak ich plany komplikuje niewyobrażalna tragedia. Czy będą umiały wybrać życie i tę miłość, która będzie najlepsza dla każdej z nich?

 

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68304-03-9
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

‧ Grace ‧

Wio­ska Sa­lem

28 lu­tego 1692

Dziwna to rze­czy­wi­stość stać na skraju tra­ge­dii i nie móc jej za­trzy­mać. Jesz­cze dziw­niej­sza – mieć dwa rów­no­le­głe ży­cia i wie­dzieć, że pew­nego dnia będę mu­siała wy­brać jedno z nich, a dru­gie po­rzu­cić na za­wsze. Jed­nak taki wła­śnie był mój los od uro­dze­nia. Dar, jak to okre­ślała moja mama, choć je­stem prze­ko­nana, że mó­wiła to tylko po to, żeby ukoić obawy dziecka.

Dziecka uro­dzo­nego ze zna­mie­niem osoby prze­no­szą­cej się w cza­sie.

Wy­ra­bia­łam cia­sto na chleb w obe­rży ojca. Dło­nie mia­łam całe w mące, ale mój umysł prze­by­wał da­leko od cięż­kich wa­run­ków ży­cia w wio­sce Sa­lem w 1692 roku – ucie­kał do wspo­mnień barw­nego ży­cia, ja­kie wio­dłam w 1912. To je­dyny spo­sób, żeby ra­dzić so­bie z tru­dami pracy tu­taj i z tą wie­dzą o pro­ce­sach cza­row­nic, które ru­szą nie­ba­wem. Córka pa­stora Par­risa i jej ku­zynka od sze­ściu ty­go­dni cier­piały na dziwną cho­robę i już szep­tano mię­dzy sobą, a wkrótce miały się za­cząć oskar­że­nia i te wszyst­kie wy­da­rze­nia, któ­rych oba­wia­łam się od dawna.

Wią­zały się one także z ujaw­nie­niem mo­jego mrocz­nego se­kretu.

Pod­nio­słam wzrok i ob­ser­wo­wa­łam, jak deszcz sie­cze w okna nie­wiel­kiej kuchni. Od­gar­nę­łam na bok blond włosy, które wy­su­nęły mi się spod bia­łego czepca. Choć­bym nie wiem, ile śniła na ja­wie, nie ura­tuje mnie to od tego ży­cia, które tu wio­dłam.

Na ze­wnątrz go­spody od sze­ściu dni trwał sztorm, nio­sąc ze sobą nie­usta­jący wiatr, słotę i deszcz ze śnie­giem. Jed­nak ta praw­dziwa bu­rza do­piero wzbie­rała na sile w za­snu­tych czar­nymi chmu­rami umy­słach i ser­cach miesz­kań­ców Sa­lem, któ­rzy już wy­pa­try­wali ataku – czy to ze strony In­dian z ple­mie­nia Abe­naki, czy ja­kiejś du­cho­wej rze­czy­wi­sto­ści, która była jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca i po­tworna.

Hope, moja sio­stra bliź­niaczka, we­szła do ni­skiej kuchni o drew­nia­nym skle­pie­niu na ty­łach Obe­rży Eatona i chwy­ciła su­szoną figę z blatu. Go­spoda to je­dyny dom, jaki mia­ły­śmy w wio­sce Sa­lem. Sta­no­wiła cen­trum tej spo­łecz­no­ści, a nasz oj­ciec, Uriah Eaton, jej wła­ści­ciel, był naj­bar­dziej lu­bia­nym czło­wie­kiem w hrab­stwie. Hojny aż do bólu… je­śli tylko mu się to opła­cało. Bez­względny i prze­bie­gły – gdy było ina­czej.

– Sa­rah Good znów przy­szła że­brać – po­wie­działa Hope.

Ufor­mo­wa­łam bo­chen chleba i wło­ży­łam go do mi­ski, po czym przy­kry­łam płó­cienną ścierką. Nic nie mó­wiąc, wy­tar­łam dło­nie w far­tuch i się­gnę­łam po parę słod­kich bu­łe­czek oraz kilka pie­czo­nych ziem­nia­ków pro­sto z pieca.

– Chyba nie za­mie­rzasz jej da­wać je­dze­nia, prawda? – za­py­tała Hope, marsz­cząc brwi. – Bę­dzie wciąż tu przy­cho­dzić, je­śli ją bę­dziesz karmiła.

Wes­tchnę­łam.

– Ma dwójkę ma­lu­chów do wy­ży­wie­nia i nie mają domu. Co in­nego mo­żemy zro­bić? Zwłasz­cza w taką po­godę jak dziś?

– Je­steś zbyt do­bra, Grace, i sama so­bie szko­dzisz. Wiesz, że ojcu by się to nie spodo­bało.

– Ojca tu nie ma. – Po­ło­ży­łam je­dze­nie na kwa­dra­to­wej płó­cien­nej ścierce i zwią­za­łam rogi, od­su­wa­jąc od sie­bie wy­rzuty su­mie­nia, które po­py­chały mnie do tej hoj­no­ści. Gdyby tylko Hope znała se­kret, który od kilku mi­nio­nych lat pa­lił mnie w sercu, nie na­zy­wa­łaby mnie do­brą.

Mia­łam już wyjść z kuchni, ale sio­stra za­trzy­mała mnie ge­stem ręki. Wy­da­wa­ły­śmy się iden­tyczne, choć każdy, kto nas znał, po­tra­fił nas od razu roz­róż­nić. Hope była nieco wyż­sza, bar­dziej smu­kła i roz­mowna. Miała pie­przyk po le­wej stro­nie koło peł­nych ust, a ja nie. Jed­nak obie odzie­dzi­czy­ły­śmy ta­kie same brą­zowe oczy, krę­cone blond włosy skryte pod bia­łymi czep­cami i ta­kie same de­li­katne rysy.

– Za­czy­nają o niej ga­dać – po­wie­działa ci­cho Hope tak, żeby pra­cu­jąca u nas dziew­czyna, Leah, nie usły­szała ze swo­jego miej­sca przy ko­minku, gdzie do­kła­dała do ognia.

– Każdy za­wsze ga­dał o do­bro­dziejce Good – od­par­łam, pró­bu­jąc przejść obok sio­stry.

Hope po­krę­ciła głową i wi­dzia­łam w jej oczach nie­po­kój.

– Stan córki pa­stora Par­risa i jej ku­zynki się po­gor­szył… a te­raz jesz­cze młoda Ann Put­man i Eli­za­beth Hub­bard mają kon­wul­sje. Oskar­żają Sa­rah Good o to, że jest jedną z ko­biet, które rzu­ciły na nie czar.

Zro­bi­łam krok w przód, ale Hope chwy­ciła mnie za ra­mię.

– Po­zwól, że­by­śmy stąd ode­szły – bła­gała. – Wiesz, że mo­żemy zmie­nić bieg hi­sto­rii i po­rzu­cić tę epokę. Ty­siąc dzie­więć­set dwu­na­sty jest taki tęt­niący ży­ciem i obie­cu­jący… Mo­gły­by­śmy zo­stać tam już na za­wsze i nie mu­sieć tu wra­cać.

Wpa­try­wa­łam się w sio­strę, młod­szą ode mnie może o ja­kieś pięt­na­ście mi­nut, i w miarę, jak do­cie­rało do mnie, co su­ge­ro­wała, moje usta same się za­ci­skały.

– Nie­bez­piecz­nie jest zmie­niać bieg hi­sto­rii – od­par­łam. – Mama za­wsze nas przed tym prze­strze­gała… – przy­po­mnia­łam jej. – Szcze­gól­nie, je­śli mia­ły­by­śmy dzia­łać z ego­istycz­nych po­bu­dek. Może się wy­da­rzyć coś ka­ta­stro­fal­nego i to by­łaby na­sza wina.

– Ale nie mu­sia­ły­by­śmy już dłu­żej zno­sić tej epoki, o któ­rej sam Bóg za­po­mniał. – Hope nie od­pusz­czała. – Mo­gły­by­śmy zo­sta­wić za sobą te wszyst­kie trudy i znoje. Wiesz, że bę­dzie tylko go­rzej.

Ile to razy kłó­ci­ły­śmy się na ten te­mat?

Na­sza matka w 1912 roku, Mag­gie Co­oper, też była osobą prze­no­szącą się w cza­sie i to ona prze­ka­zała nam ten dar. Hope i ja uro­dzi­ły­śmy się z ta­kim sa­mym zna­mie­niem z tyłu głowy, ja­kie miała mama. Spra­wiało ono, że prze­no­si­ły­śmy się w cza­sie mię­dzy 1912 a 1692 ro­kiem. Kiedy kła­dły­śmy się spać w 1692, bu­dzi­ły­śmy się w 1912, a kiedy za­sy­pia­ły­śmy w 1912, bu­dzi­ły­śmy się w 1692 i gdy nas nie było, czas się dla nas za­trzy­my­wał. W dniu na­szych dwu­dzie­stych pią­tych uro­dzin, 12 paź­dzier­nika, mia­ły­śmy wy­brać, którą epokę za­cho­wamy, a którą po­rzu­cimy na za­wsze.

Obie wie­dzia­ły­śmy, że nie zo­sta­niemy w 1692, ale Hope za­wsze chciała, że­by­śmy wcze­śniej opu­ściły tę epokę, a je­dy­nym spo­so­bem na to było ce­lowo zmie­nić bieg hi­sto­rii w XVII wieku. Gdy­by­śmy to zro­biły, stra­ci­ły­by­śmy swoje ży­cie tu­taj. Na­sze ciała umar­łyby w 1692 roku, a na­sza świa­do­mość i umysł po­zo­sta­łyby w 1912.

Jed­nak to zbyt nie­bez­pieczne. Ła­twiej i bez­piecz­niej prze­cze­kać do uro­dzin.

– Nie mo­żemy zmie­nić biegu hi­sto­rii – od­par­łam szep­tem, za­ci­ska­jąc dło­nie na za­wi­niątku z je­dze­niem. – Mo­głoby to spo­wo­do­wać coś, co nie po­winno się wy­da­rzyć. Mo­gły­by­śmy wy­wo­łać ja­kieś wojny albo okresy głodu… Albo coś jesz­cze gor­szego. Nie warto, Hope. Nie w sy­tu­acji, kiedy zo­stało nam tylko sie­dem i pół mie­siąca.

Wes­tchnęła ze znu­że­niem i fru­stra­cją.

– W po­rządku… ale je­śli kto­kol­wiek oskarży mnie o czary, już mnie nie po­wstrzy­masz.

Serce ści­snęło mi się bo­le­śnie na te słowa, bo znów otwo­rzyły we mnie prze­paść zie­jącą mro­kiem.

Ni­gdy nie by­ła­bym w sta­nie przy­znać się Hope, że to wła­śnie ja oskarżę ją o to pew­nego dnia. Cztery lata temu nie­zbyt roz­trop­nie po­zwo­li­łam so­bie na to, by za­wład­nęła mną cie­ka­wość w tej dru­giej epoce. Czy­ta­jąc o po­lo­wa­niach na cza­row­nice, zo­ba­czy­łam coś, co od tam­tej pory nie prze­stało mnie prze­śla­do­wać. „Hope Eaton, córka karcz­ma­rza Uriaha Eatona, była ko­lejną ofiarą pro­ce­sów cza­row­nic z Sa­lem po tym, jak oskar­żyła ją jej wła­sna sio­stra, Grace Eaton”.

Jak mia­ła­bym kie­dy­kol­wiek na­zwać swoją sio­strę cza­row­nicą? To nie­po­jęte, ale prze­cież hi­sto­ria nie kła­mała.

A może kła­mała?

Za­mknę­łam z trza­skiem książkę, za­nim do­wie­dzia­ła­bym się cze­goś wię­cej.

Co to zna­czyło „ko­lejną ofiarą”? Nie od­wa­ży­łam się tego zgłę­biać i przy­się­głam so­bie, że ni­gdy wię­cej nie będę znów pró­bo­wała szu­kać od­po­wie­dzi.

– Nie mów tak – wy­szep­ta­łam, sta­ra­jąc się ukryć nie­po­kój w gło­sie. – Wiesz, co lu­dzie i tak już o nas my­ślą.

Mi­nę­łam Hope i prze­szłam przez drzwi pro­wa­dzące do głów­nego po­miesz­cze­nia obe­rży. Le­d­wie mi­nęło po­łu­dnie, a przy sto­łach sie­dzieli już męż­czyźni i ko­biety z ku­flami piwa. Po­goda unie­moż­li­wiła wszel­kie prace na ze­wnątrz, więc lu­dzie przy­szli do karczmy, żeby się spo­tkać, wy­mie­nić plot­kami i za­grzać.

John In­dian, nie­wol­nik pa­stora Par­risa, pra­co­wał dziś za ba­rem na zle­ce­nie na­szego ojca. Do­ra­biał w obe­rży kilka razy w ty­go­dniu i miał biz­nes na oku, kiedy oj­ciec wy­jeż­dżał. John pod­niósł wzrok na mnie i ski­nął głową w stronę roz­pa­lo­nego ko­minka, koło któ­rego ty­łem do sali stała Sa­rah Good. Zno­szona i ob­szar­pana suk­nia, którą na so­bie miała, nie wi­działa pra­nia pew­nie od roku. Ko­bieta trzy­mała ma­łego synka opar­tego na bio­drze, a jej czte­ro­let­nia córka, Do­ro­thy, ści­skała kur­czowo suknię matki. Żadne z dzieci nie było ubrane sto­sow­nie do lu­to­wej po­gody.

Po­zdro­wi­łam ski­nie­niem Johna i po­de­szłam do Sa­rah. Hope wy­szła za mną z kuchni.

Nie­któ­rzy lu­dzie na sali przy­glą­dali się Sa­rah, szep­cząc coś do sie­bie na­wza­jem. Wio­ska Sa­lem była nie­wielką, rol­ni­czą spo­łecz­no­ścią od­da­loną o ja­kieś pięć mil na pół­noc od mia­steczka Sa­lem. W miej­sco­wo­ści li­czą­cej nie­wiele po­nad ty­siąc miesz­kań­ców pra­wie każdy wie­dział wszystko o wszyst­kich. Z pew­no­ścią wszy­scy wie­dzieli o do­tknię­tych dziwną cho­robą dziew­czę­tach oraz o krą­żą­cych plot­kach na te­mat cza­row­nic.

Gdy tylko Sa­rah zo­ba­czyła, że się do niej zbli­żam, od­wró­ciła się i wy­rwała szybko za­wi­niątko z mo­ich rąk, mam­ro­cząc pod no­sem:

– Tylko tyle?

Jej nie­myte ciało i prze­siąk­nięte po­tem ubra­nia śmier­działy od­ra­ża­jąco. Lu­dzie wie­dzieli, że Wil­liam Good, jej mąż, ją po­rzu­cił. Ko­bieta zo­stała z dziećmi na ła­sce są­sia­dów, ale prze­ga­niano ją z domu do domu z po­wodu jej fa­tal­nych hu­mo­rów.

– To wszystko, co mo­żemy dać – od­po­wie­dzia­łam. – Pro­szę zo­stać i się ogrzać, jak długo pani bę­dzie po­trze­bo­wać.

– To wszystko, co mo­że­cie dać? – prych­nęła Sa­rah. – Nie je­steś tak wy­soko po­sta­wiona i wielka, jak ci się wy­daje, Grace Eaton. Może i lu­dzie ga­dają o mnie, ale o to­bie i two­jej sio­strze ga­dają jesz­cze dłu­żej.

Hope po­de­szła o krok, jakby chciała mnie bro­nić.

– Da­ły­śmy, co mo­gły­śmy…

– Da­ły­ście mi tylko to, co wam zby­wało – rzu­ciła Sa­rah i splu­nęła.

Inni go­ście umil­kli, a John wy­szedł zza baru.

Sa­rah spoj­rzała naj­pierw na Hope, a po­tem na mnie.

– To ta­kie jak wy po­winny że­brać. Z tymi wa­szymi dziw­nymi zna­mio­nami i ta­jem­ni­czymi oko­licz­no­ściami na­ro­dzin. Je­dyny po­wód, dla któ­rego nikt was nie wziął na prze­słu­cha­nie, jest taki, że wasz oj­ciec ma go­spodę. – Zro­biła krok do przodu z Do­ro­thy drep­czącą tuż obok. – Czy kie­dy­kol­wiek za­sta­na­wia­ły­ście się nad tym, kim była wa­sza matka? Dla­czego nikt nie wie, jak miała na imię ani skąd po­cho­dziła?

Hope po­de­szła bli­żej do mnie, a ja wzię­łam głęb­szy wdech i unio­słam pod­bró­dek.

– Po­winna pani już wyjść – od­rze­kłam. – Da­ły­śmy pani, co mo­gły­śmy.

Sa­rah wy­krzy­wiła twarz w gry­ma­sie, po czym od­wró­ciła się i wy­szła z go­spody, a w ślad za nią po­drep­tała Do­ro­thy.

Po­zo­stali go­ście wciąż tylko mil­czeli, pa­trząc na mnie i Hope.

To, co po­wie­działa Sa­rah, to prawda. Lu­dzie plot­ko­wali o na­szych zna­mio­nach i o ta­jem­ni­cach zwią­za­nych z na­szą matką. Jed­nak oj­ciec za­ka­zy­wał ko­mu­kol­wiek o niej mó­wić.

Hope od­wró­ciła się ple­cami do in­nych i na­po­tkała moje zmar­twione spoj­rze­nie.

– Nie przej­muj się Sa­rah. Prze­cież i tak nikt jej nie słu­cha.

John sta­nął na swoim miej­scu za ba­rem. Po­zo­stali po­woli rów­nież wra­cali do swo­ich na­pit­ków i plo­tek.

Na­gle gwał­tow­nie otwo­rzyły się główne drzwi i w środku po­ja­wił się nasz oj­ciec w czar­nym płasz­czu.

– Przy­go­tuj­cie je­dze­nie i opał – zwró­cił się do mnie i Hope. – Zo­sta­li­śmy we­zwani na ple­ba­nię. Stan dziew­cząt wie­leb­nego Par­risa się po­gor­szył. Trzeba coś zro­bić.

Sztorm przy­brał na sile. Opa­tu­lone naj­grub­szymi płasz­czami, rę­ka­wi­cami, sza­li­kami i czap­kami szły­śmy ra­zem z Hope ćwierć mili, bo o tyle obe­rża była od­da­lona od domu pa­stora. Na­sze po­sia­dło­ści przy­le­gały do sie­bie, ale dzie­lił je za­gaj­nik, więc wy­bra­ły­śmy drogę do An­do­ver, żeby unik­nąć ka­łuży, choć i tak na nie­wiele się to zdało. Deszcz ze śnie­giem sma­gał mnie po twa­rzy, więc mu­sia­łam iść ze spusz­czoną głową.

Dół mo­jej nie­bie­skiej sukni mia­łam cały ubło­cony, a buty prze­mo­czone. Nio­słam kosz z je­dze­niem dla ro­dziny Par­ri­sów, a Hope dźwi­gała wiązkę drewna na opał. Szły­śmy za oj­cem jak po­słuszne córki, choć Hope mam­ro­tała coś pod no­sem.

Wo­la­łaby być te­raz w 1912 roku. Obie by­śmy wo­lały. Jed­nak Bóg wy­brał dla nas rów­nież taką epokę i mia­ły­śmy tu za­da­nie do wy­peł­nie­nia.

Wkrótce ze­szli­śmy z drogi na pod­jazd pro­wa­dzący na ple­ba­nię. Na spo­tka­nie wy­szedł nam prze­mo­czony do szpiku ko­ści pies. Po­ma­chał ogo­nem na po­wi­ta­nie i po­drep­tał za nami ścieżką.

Brą­zowy dom pa­stora był wy­soki i wą­ski, z dwoma po­ko­jami na par­te­rze i dwoma na pię­trze. Dzięki temu, że ko­min umiej­sco­wiono cen­tral­nie, w każ­dym po­koju znaj­do­wał się ko­mi­nek. Ko­ściół wy­bu­do­wał ten dom wiele lat temu i do tej pory go­ścił już kilku róż­nych opie­ku­nów pa­ra­fii. Ro­dzina Par­ri­sów wpro­wa­dziła się tu trzy lata temu, ale już od sa­mego po­czątku Sa­muel Par­ris stał się źró­dłem po­dzia­łów w wio­sce. Nie­ubła­ga­nie gło­sił ko­niecz­ność ści­słego prze­strze­ga­nia pu­ry­tań­skich prze­pi­sów, choć wielu pa­ra­fian po­pie­rało Przy­mie­rze Po­łowy Drogi, odłam Ko­ścioła, który da­wał wię­cej wol­no­ści w my­śle­niu i za­cho­wa­niu. Z tego po­wodu po­łowa mia­sta nie po­pie­rała no­wego pa­stora i od­mó­wiła ło­że­nia na jego pen­sję czy do­star­cza­nia mu drewna na opał. Ro­dzinę Par­ri­sów cze­kała długa i mroźna zima.

Oj­ciec za­pu­kał mocno do głów­nych drzwi i za­raz po­tem otwo­rzyła nam Ti­tuba, nie­wol­nica Par­ri­sów i żona Johna In­diany. Spu­ściła wzrok i otwo­rzyła sze­rzej, by wpu­ścić nas do środka.

– Pan Eaton – za­wo­łał pa­stor Par­ris, pod­no­sząc się z fo­tela koło ko­minka. – Wi­taj­cie.

W zim­nym po­koju prze­by­wało jesz­cze trzech in­nych męż­czyzn, a ich po­sępne ob­li­cza prze­peł­niała obawa. Dwóch z nich na­le­żało do ro­dziny Put­na­mów, naj­bo­gat­szych i naj­bar­dziej wpły­wo­wych lu­dzi w wio­sce. Trzeci peł­nił po­sługę dia­kona w tu­tej­szym ko­ściele, po­dob­nie jak oj­ciec.

– Za­nie­ście pro­wiant do kuchni – przy­ka­zał nam oj­ciec. – I po­móż­cie coś.

Ti­tuba za­mknęła za nami drzwi i po­szły­śmy za nią przez duży po­kój do miesz­czą­cej się na ty­łach kuchni. Tam przy stole sie­działa pani Par­ris. Pa­trzyła na po­nury świat za oknem.

Choć w ko­minku się pa­liło, w po­miesz­cze­niach pa­no­wał chłód i spo­wi­jał je pół­mrok. Ciemne ściany prze­ni­kało coś upior­nego i zło­wro­giego, spra­wia­jąc, że po­wie­trze wy­da­wało się wręcz gę­ste.

Gdzie były dziew­częta?

– Dzień do­bry, pani Par­ris – ode­zwa­łam się. – Przy­nie­śli­śmy je­dze­nie i opał.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na nas, mru­ga­jąc szybko, jakby wy­rwana ze stanu otę­pie­nia. Głę­bo­kie zmarszczki i cie­nie pod oczami zdra­dzały zmę­cze­nie.

– Niech Bóg wam bło­go­sławi – po­wie­działa, wsta­jąc z miej­sca. – Za­wsze, gdy wy­daje mi się, że już nie bę­dziemy mieli co jeść i czym pa­lić, Bóg za­pew­nia nam to, czego po­trze­bu­jemy.

Ti­tuba po­de­szła do pa­le­ni­ska i wy­jęła chleb z pieca. Pani Par­ris spoj­rzała na nią z taką nie­uf­no­ścią, że aż mnie prze­szył dreszcz.

Od­sta­wi­łam ko­szyk na stół, a Hope po­ło­żyła drewno koło drzwi. Wzdry­gnęła się na od­głos pu­ka­nia.

– A któż to przy­był w taką gwał­towną po­godę? – za­py­tała pani Par­ris. – Mam na­dzieję, że nie ja­kiś ko­lejny męż­czy­zna, żeby się ga­pić na moje biedne dziecko.

Ti­tuba otwo­rzyła drzwi. W wej­ściu rze­czy­wi­ście stał męż­czy­zna. Ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem miał ni­sko na­cią­gnięty na czoło, ale na­tych­miast go roz­po­zna­łam.

– To Isaac Ab­bott – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem, bo od razu zro­biło mi się cie­plej na sercu.

Spoj­rzał na mnie i do­strzegł mój uśmiech. Wy­da­wał się rów­nie za­sko­czony i ucie­szony na mój wi­dok. Jego nie­bie­skie oczy, tak za­wsze życz­liwe, od razu ob­jęły całe po­miesz­cze­nie, po czym ski­nął głową w kie­runku Hope. Ona od­wza­jem­niła po­zdro­wie­nie, choć nie wy­da­wała się rów­nie za­do­wo­lona ze spo­tka­nia z na­szym sta­rym przy­ja­cie­lem.

– Do­bro­dziej Ab­bott – rze­kła pani Par­ris z wy­raźną ulgą. – Co pana dziś do nas spro­wa­dza?

Wszedł do nie­wiel­kiej kuchni, ścią­gnął ka­pe­lusz i za­mknął za sobą drzwi.

– Przy­sze­dłem z wiązką na opał. Nie ma tego dużo, ale po­winno wy­star­czyć na ty­dzień.

– Niech Bóg panu bło­go­sławi – po­wie­działa star­sza ko­bieta ze łzami w oczach.

– Pani Par­ris? – roz­legł się sta­now­czy głos pa­stora Par­risa. – Pro­szę przy­pro­wa­dzić Ti­tubę i dziew­częta do nas.

Ko­bieta na mo­ment za­mknęła po­wieki, jakby od­ma­wiała mo­dli­twę, po czym ski­nęła na Ti­tubę, da­jąc jej znać, by za nią po­szła.

Opu­ściły kuch­nię, a ja po­de­szłam do Isa­aca. Był wy­soki i miał sze­ro­kie ra­miona już jako mło­dzie­niec, ale te­raz, od­kąd prze­jął ro­dzinne go­spo­dar­stwo, jesz­cze bar­dziej zmęż­niał. Jego obec­ność była dla mnie po­cie­sze­niem, choć sama nie wie­dzia­łam, co ta­kiego mógłby zro­bić, by uspo­koić moje obawy.

– Czy te po­gło­ski są prawdą? – za­py­tał ci­cho.

– Nie wiem – od­par­łam. – Sama jesz­cze nie wi­dzia­łam dziew­cząt.

Isaac zer­k­nął w stronę Hope i do­strze­głam w jego oczach tę­sk­notę. Ści­snął w rę­kach ka­pe­lusz i rzekł:

– Pięk­nie dziś wy­glą­dasz, Hope.

Sio­stra za­brała się za ukła­da­nie drewna.

– Dzię­kuję, Isa­acu – mruk­nęła, ale na­wet nie ra­czyła na niego spoj­rzeć.

Isaac już od trzy­na­stego roku ży­cia ko­chał się w mo­jej olśnie­wa­ją­cej sio­strze, jed­nak ona ni­gdy na­wet nie dała mu spo­sob­no­ści, by po­wie­dział jej o swo­ich uczu­ciach. Wręcz prze­ciw­nie, od lat sta­rała się go do sie­bie znie­chę­cić.

I miała ra­cję. Nie za­mie­rza­ły­śmy zo­stać w 1692 roku i od­rzu­ca­ły­śmy absz­ty­fi­kan­tów, któ­rzy pró­bo­wali się do nas za­le­cać. Nie było to trudne, jako że w na­szej spo­łecz­no­ści żyło wię­cej ko­biet niż męż­czyzn z po­wodu wojny króla Wil­helma i na­pływu ko­biet, które ucie­kały z Ma­ine.

Ale na­wet gdy­by­śmy pla­no­wały tu zo­stać, nie są­dzi­łam, by Hope mo­gła być nim za­in­te­re­so­wana. Isaac był wierny, życz­liwy i godny za­ufa­nia.

In­nymi słowy nudny w oce­nie Hope.

Dla mnie Isaac był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, naj­bliż­szą mi osobą za­raz po sio­strze. Je­śli mia­ła­bym zo­stać w wio­sce Sa­lem, mo­gła­bym się w nim za­ko­chać. Cho­ciaż on ni­gdy tak na mnie nie pa­trzył, bo ży­łam w cie­niu Hope – za­równo tu­taj, jak i w 1912.

Ja­kieś oży­wie­nie w du­żym po­koju spra­wiło, że pod­sko­czy­łam. Po­wie­trze wy­peł­niły za­wo­dze­nie i krzyki. Coś ude­rzyło o ścianę.

Hope po­pa­trzyła na mnie, a jej zwy­kle nie­ustra­szone spoj­rze­nie prze­peł­niał nie­pokój.

– Roz­pa­kuję drewno na opał – oświad­czył Isaac, po czym szybko wy­szedł z kuchni, wpusz­cza­jąc po­dmuch zim­nego po­wie­trza do domu.

Drzwi pro­wa­dzące do du­żego po­koju otwo­rzyły się z trza­skiem, więc po­de­szłam, żeby zo­ba­czyć dziew­częta.

– Chodź – po­wie­dział oj­ciec, gdy mnie do­strzegł. – Zo­bacz so­bie, co gu­ślar­stwo ścią­gnęło na ten dom.

Otwo­rzy­łam sze­rzej drzwi i przy­glą­da­łam się sce­nie roz­gry­wa­ją­cej się przed mo­imi oczami.

Dzie­wię­cio­let­nia Betty Par­ris le­żała na pod­ło­dze, skrę­ca­jąc się w kon­wul­sjach. Jej ciało wy­glą­dało jak po­wy­gi­nane przez nie­ludzką siłę. Z ko­lei jej dwu­na­sto­let­nia ku­zynka Abi­gail sie­działa na krze­śle, na­prze­mien­nie krzy­cząc z bólu i ma­cha­jąc ręką, jakby od­ga­niała ko­goś, kto ją ata­kuje.

– Ich stan się po­gar­sza – oce­nił wie­lebny Par­ris po­waż­nym to­nem. – Pięć dni temu Ti­tuba przy­go­to­wała żytni pod­pło­myk z uryną dziew­czy­nek i na­kar­miła nim psa. Jej biała ma­gia tylko po­głę­biła ich do­le­gli­wo­ści.

Za­wo­dze­nie dziew­cząt przy­brało na sile, a Abi­gail rzu­ciła się na zie­mię, tak jak jej ku­zynka Betty. Obie wiły się w spa­zmach i drgaw­kach.

Sły­sza­łam już o tej bia­łej ma­gii, o któ­rej wspo­mi­nał wie­lebny Par­ris. Po zje­dze­niu ta­kiego pod­pło­myka pies miał wska­zać na osobę, która rzu­ciła czar na dziew­częta. Jed­nak we­dług pa­stora przy­czy­niło się to tylko do po­gor­sze­nia stanu jego córki i sio­strze­nicy.

– Kto rzu­cił na was czar? – za­py­tał Tho­mas Put­nam. Jego córka, Ann, rów­nież cier­piała na po­dobne do­le­gli­wo­ści w domu. – Po­daj­cie imię!

– Ti­tuba rzu­ciła na nas czary – wy­krzyk­nęła Betty.

– Nie… – Ti­tuba po­krę­ciła głową i cof­nęła się o krok.

– I do­bro­dziejka Good rzu­ciła na mnie czary – mó­wiła da­lej Betty.

– Ktoś jesz­cze? – za­py­tał pan Put­nam, wcale nie kwe­stio­nu­jąc tych za­rzu­tów, ale przyj­mu­jąc je za pew­nik.

– Do­bro­dziejka Osborn – wy­ję­czała Abi­gail. – To do­bro­dziejka Osborn rzu­ciła na mnie czar.

– Nie trzeba nam już nic wię­cej – oświad­czył pan Put­nam. – Moja córka Ann i Eli­za­beth Hub­bard wy­mie­niają te same ko­biety.

– Mu­simy spro­wa­dzić je na prze­słu­cha­nie – po­wie­dział pa­stor Par­ris. – W prze­ciw­nym ra­zie cier­pie­nia mo­jej córki i sio­strze­nicy ni­gdy się nie skoń­czą.

– Ka­żemy je spro­wa­dzić do Obe­rży Eatona – za­po­wie­dział pan Put­nam. – Tam zo­staną prze­słu­chane pierw­szego marca. Zga­dza­cie się? – Spoj­rzał na zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn i każdy z nich po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

Zer­k­nę­łam na Ti­tubę, która w mil­cze­niu po­krę­ciła głową. Po­pa­trzyła na dziew­częta, a na­stęp­nie na męż­czyzn. W jej oczach wi­dzia­łam prze­ra­że­nie, ale nic nie po­wie­działa.

Za­częło się.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij