Do przerwy 0:1 - ebook
Do przerwy 0:1 - ebook
Cóż może być wspanialszego dla chłopaka od gry w piłkę na własnym boisku? Absolutnie nic! No może tylko prawdziwy turniej „dzikich drużyn”, w którym zagrają zespoły z całej Warszawy! Zawodnicy Syrenki wreszcie pokażą swojemu głównemu przeciwnikowi – Huraganowi, kto tu rządzi.
Pełna humoru powieść o przygodach wychowanych przez ulicę chłopców z warszawskiej Woli. Przyjaciele, mimo szczęścia do wpadania w tarapaty i licznych przeszkód, z zapałem realizują swoje marzenia, nie podają się, walczą o sportowe laury.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-930-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Maniuś obudził się. Przetarł oczy, ziewnął i nieprzytomnym od snu wzrokiem powiódł po pokoju. Było pusto i cicho, tylko z zepsutego kranu kapała monotonnie woda.
Maniuś przeciągnął chude ramiona i wystające spod koca, niezbyt czyste nogi. Z wygrzanego ciała wyganiał resztki drętwoty. Widocznie ciotunia już wyszła – pomyślał, gdy ocknął się zupełnie. – Trzeba popatrzeć, czy zostawiła śniadanie.
Wstał. Chwiejnym krokiem podszedł do pieca. Na blasze w nieładzie stały stare, okopcone garnki. Po kolei podnosił pokrywki, opuszczając je z coraz większym rozgoryczeniem. Wszystkie garnki zionęły pustką; nawet ten średni, czerwony z urwanym uchem, w którym ciotka zwykle zostawiała kawę.
To mnie ciotunia urządziła – myślał, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie zostawiła nawet kropelki. Pewno się bardzo spieszyła i nie zdążyła ugotować kawy. Albo nie miała już pieniędzy na paczkę zbożowej i cukier.
Chłopiec nie tracił jednak nadziei. Otworzył stojącą obok pieca szafkę. Schylił się, zaczął grzebać wśród talerzy, misek i starych, szeleszczących torebek. Prócz garstki kaszy jaglanej na dnie papierowej torebki, niczego nie znalazł. Stał chwilę strapiony, palcami czochrał sztywne włosy, powtarzał bezmyślnie:
– Ale mnie ta ciotunia urządziła! Ale mnie ta ciotunia urządziła!…
Należał jednak do chłopców, których trudno doprowadzić do rozpaczy. Po chwili, gdy zrozumiał, że bezcelowo gapi się w puste wnętrze szafki, gwizdnął zawadiacko i nie zastanawiając się wiele, odkręcił kran. Woda chlusnęła z szumem. Maniuś rozpoczął swą poranną toaletę. Polegała ona na umoczeniu rąk, przetarciu nimi oczu i nosa i kilkakrotnym parsknięciu dla dodania sobie odwagi.
Po umyciu poczuł się rześko i wesoło. Nic już nie mogło zmącić jego dobrego nastroju, z którym zwykł budzić się rano. Nie pierwszy to raz wychodził z domu bez śniadania. Jakoś sobie poradzi. Tacy jak on nie zwykli martwić się byle drobnostką. Zagwizdał piosenkę, którą usłyszał wczoraj pod PDT na Wolskiej: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…”. To przywróciło mu zupełną równowagę.
Spojrzał w okno. Ślepe mury sąsiedniej kamienicy jarzyły się jasnym słońcem, płat nieba nad dachem był czysty i wesoły. Wszystko zwiastowało, że całe przedpołudnie można będzie powłóczyć się po mieście.
Ubrał się szybko. Ta czynność nie zabrała mu wiele czasu. Garderoba bowiem składała się z dziurawych trampek, połatanych welwetowych spodni i trykotowej koszulki. Jedynym szczegółem, który temu ubiorowi nadawał nieco świetności, była nowa czapka „kolarka” z małym podwiniętym daszkiem. Z fantazją nasunął ją na głowę, pobieżnym spojrzeniem sprawdził swój wygląd w wyszczerbionym lustrze i gwiżdżąc „Nicolo, Nicolo, Nicolino”, wyszedł z pokoju.
Zamknął drzwi, klucz włożył pod szmatę, która służyła za wycieraczkę. Zakończył w ten sposób pierwszy rozdział dnia. Dnia – jak każdy inny. Nie zastanawiał się nad nim ani nie roztkliwiał.
Nie zastanawiał się również, dlaczego schody tak niemiłosiernie trzeszczą pod jego trampkami. Były to przedziwne schody: kilka zbitych, przegniłych desek połączonych wytartymi poprzeczkami, odgrodzonych od czeluści windy chwiejącą się barierą. Zejście z czwartego piętra wymagało znajomości akrobacji, ale Maniuś schodził tak lekko i tak beztrosko, jakby to były ruchome schody na Trasie W-Z.
Przedziwne te schody wisiały w przedziwnym domu. Przerąbany na pół przez bombę, stał teraz jak pszczeli plaster wyjęty z gigantycznego ula, odsłaniając przekrój zamożnej niegdyś kamienicy czynszowej. W jej wnętrze ubodzy mieszkańcy Woli wbudowali swe prymitywne mieszkania niby gniazda gołębie.
Dla Maniusia była to najzwyklejsza, najnormalniejsza w świecie kamienica. Odznaczała się jedynie tym, że przewyższała swe sąsiadki o dwa piętra, a okoliczna ludność nazywała ją „Gołębnikiem”. Było to bardzo praktyczne. Gdy ktoś Maniusia zapytał: „Gdzie mieszkasz?” – nie musiał się długo zastanawiać, mówił po prostu: „W Gołębniku” – i to zupełnie wystarczało.
Na czwartym piętrze gnieździły się tylko dzikie gołębie, wróble i nietoperze. Na pozostałych zbite z desek drzwi świadczyły, że tutaj mieszkają ludzie.
Maniuś zatrzymał się na chwilę. Zza parapetu wziął żelazny pręt i trzy razy uderzył nim w szynę windy. Zabrzmiało to jak uderzenie w gong. Na ten odgłos z obu stron klatki schodowej niemal równocześnie uchyliły się drzwi, a w drzwiach stanęło dwóch chłopców: jeden rosły, wysoki, z jasną, otwartą twarzą i jasnymi, kędzierzawymi włosami; drugi niski, szczupły, uczesany na jeża, o twarzy wątłej, upstrzonej piegami.
– Cześć! – przywitał ich przyjaźnie Maniuś.
– Cześć! – odpowiedzieli jak na komendę.
– Wakacje, bracie! – uśmiechnął się Boguś, ten uczesany na jeża, nazywany przez chłopców „Perełką”.
Maniuś wydął wargi.
– Mnie tam wszystko jedno, czy wakacje, czy nie…
– No tak, nie chodzisz już do szkoły.
Drugi z chłopców, Felek, zwany na Górczewskiej „Mandżaro”, uważnie przyjrzał się Maniusiowi.
– Słuchaj, Paragon, dobrze, żeś się zjawił. Zaczynamy dziś trening. Powiedz wszystkim, żeby przyszli o czwartej na boisko. Dobra? – Głos miał suchy, niemal rozkazujący.
Maniusiowi nie spodobał się ten ton.
– To się zobaczy.
– Co się zobaczy? – żachnął się Mandżaro. – Przecież ty jeden masz czas.
Maniuś skrzywił się.
– Tak ci się zdaje.
– A cóż masz do roboty?
– Ech, bracie – uśmiechnął się cierpko. – Życie nie jest bajką ani filmem. Ty wszystko legalnie masz w domu, a ja muszę organizować.
– O co chodzi?
Maniuś chciał już powiedzieć, że mu ciotka nie zostawiła śniadania, ale rozmyślił się. Trzeba przecież mieć ambicję. Nie można się skarżyć. Machnął więc ręką i rzucił kpiąco:
– Dobra jest, zrobi się, jak pan prezes rozkazuje.
Mandżaro nie wyczuł kpiny.
– Pamiętaj, żebyś nie nawalił, bo to ważna sprawa. Musimy zmontować silną pakę.
– W niedzielę zagramy mecz z chłopakami z Okopowej – wtrącił Perełka i aż oczy mu zabłysły na tę myśl.
Maniuś zmarszczył brwi.
– Z Bażantami?
– A jakżeś chciał?
– Oni nam wleją, zobaczycie.
– Nie wiadomo.
– Do kółka.
– Zobaczymy.
– Zobaczymy – powtórzył Maniuś i pstryknął w daszek czapki na pożegnanie.
Mandżaro przechylił się przez poręcz.
– Pamiętaj, Paragon, o czwartej na naszym boisku!2
Cała sztuka zbierania pustych flaszek polegała na tym, żeby dobrze znać miejsca, w których można było je znaleźć. W tej dziedzinie Maniuś miał niemałe doświadczenie. Kiedy wyszedł z Gołębnika, od razu skierował się ku wielkiemu placowi budowy, gdzie wznoszono nowe bloki mieszkalne. Okrążył wysoki, zbity z odpadków desek płot, ominął wielkie doły z wapnem, zbliżył się do baraków, z których dolatywało senne stukanie biurowych maszyn. Wiedziony nieomylnym instynktem, odnalazł miejsce, gdzie wczoraj po fajerancie murarze wypróżniali butelki. Był to zaciszny kątek między dwoma barakami, osłonięty nisko spadającym dachem, który ochraniał zarówno od deszczu, jak i gorących promieni słonecznych. Chłopiec nie omylił się. Pod ścianą na podmurówce z cegieł stało pięć pustych butelek po „czystej”, ułożonych według wzrostu: na czele litrówka, potem półlitrówka, a na końcu trzy ćwiartki – szeregowe tego małego oddziału. Widać było, że ułożyła je fachowa ręka, że konsumentów ze zbieraczami łączyła jakaś nieumowna solidarność. Wszystkie butelki były calutkie i czyste. Nie trzeba było ich myć.
Maniuś gwizdnął, wyrażając w ten sposób swe zadowolenie i podziw dla poczucia porządku i ładu. Będzie „piątak” – pomyślał. – Bez pomocy ciotuni też można żyć na świecie, zwłaszcza na Woli.
Zabrał flaszki, wrócił na Górczewską, gdzie pod numerem 105 za wystawową szybą widniał duży napis: „Skup butelek”.
– Paragon, ty znowu tutaj! – przywitała go ekspedientka. W głosie jej można było wyczuć sympatię dla chłopca. – Pięć buteleczek, pani szefowo. – Maniuś uśmiechnął się całą gębą i łobuzersko przymrużył oko. – Prosto od konsumentów. Widać, że cyrkulacja na sto dwa.
– Czyste?
– Jakbym śmiał przynieść brudne, pani szefowo? Bez zmrużenia oka można napełnić i nie stanie się krzywda zarządzeniom sanitarnym.
Gdy z kasy otrzymał banknot pięciozłotowy, splunął nań, przybił dłonią.
– Dobra jest, pani szefowo. Pani zawsze mi szczęście przynosi. Dobry na dziś początek. Odpływam, bo dalsze interesy na mnie czekają. Trzeba żyć…
W jego przemówieniu tyle było dojrzałości i zarazem poczucia godności, że ekspedientka, patrząc na wyrostka, zadumała się na chwilę.
Maniuś załatwiwszy sprawy urzędowe, zmienił ton. Przybliżył się, rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje, zaczął mówić poufnym szeptem:
– Pani Kaziu, a ten brunet Zbyszek, no wie pani, znowu się o panią pytał. Gdyby pani potrzebowała jakiś liścik albo wiadomość, to ja chętnie służę. Dla pani to wszystko, panno Kaziu, tylko żeby mi pani nie kazała flaszek myć, bo tego nie lubię.
Ekspedientka szybkimi ruchami poprawiała utlenione włosy.
– A co pan Zbyszek?
– No co? Pytał się o panią: jak zdrowie, jak szanowna familia i w ogóle w ten deseń.
– I nic więcej?
– Więcej? Więcej nie pamiętam, panno Kaziu. Ale jak będzie trzeba jakiś liścik lub inną korespondencję, to do usług. – Uniósł dłoń do daszka i posyłając pulchnej ekspedientce najweselszy na całej Woli uśmiech, zniknął w drzwiach.
– Ach – westchnęła, patrząc w puste drzwi – jaki miły chłopak z tego Paragona!
Maniuś tymczasem skierował się do baru mlecznego Pod Bitą Śmietanką. Obliczał w myśli, co będzie mógł zjeść za pięć złotych. Po chwili doszedł do wniosku, że zafunduje sobie dużą bułkę i kubek mleka, a resztę schowa na inne wydatki.
Wychodząc z baru mlecznego czuł się tak, jak powinien czuć się chłopiec w jego wieku po spożyciu dobrego śniadania. Wsadził ręce w kieszenie i zagwizdał piosenkę, od której nie mógł się odczepić: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…”.
Szedł wesoły i beztroski. Mijał rzadkich o tej porze przechodniów, pozdrawiał znajomych.
– Jak się masz, Paragon? – witali go z daleka.
A on mrużył iskrzące się oczy i odpowiadał:
– Dziękuję, nie najgorzej!
– Jak się masz, Paragon? – zatrzymała go na rogu pani Wawrzynek, właścicielka wózka z owocami, kobieta w sile wieku, której obfite kształty rozsadzały obcisłą perkalową suknię.
– Dzień dobry, pani szefowo! Jak interes idzie? Czy szanowne „klapsy” staniały? – witał dobrą znajomą, z którą łączyło go moc wspólnych spraw.
– Cóż ty dzisiaj taki wesoły? – zapytała handlarka, odpędzając muchy z owoców.
– Jak zwykle, pani szefowo. Cóż robić? Jak panią zobaczę, to mi się od razu humor poprawia. Fakt, nie lekrama. A może i dla mnie znajdzie się jakaś robota? Jabłuszka wyglancować albo czereśnie przebrać? Wpadłoby do kieszeni kilka „kapsli”.
Pani Wawrzynek nie miała wprawdzie pilnej roboty dla przygodnego pomocnika, ale jak tu odmówić chłopcu, który przywitał ją z największą galanterią? Oj, co Wola, to Wola, ludzie tu grzeczni, dobrze ułożeni, chociaż zadziorni i nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.
– No, niby roboty żadnej nie ma – odrzekła z uśmiechem na lśniącej od potu twarzy – ale możesz czereśnie przebrać, bo niektóre już zepsute i klientela nosem kręci.
Ha – myślał Maniuś, przebierając lepkie i broczące sokiem owoce – ciotunia nie zostawiła śniadania, ale człowiek inteligentny i uprzejmy z głodu nie umrze. Trzeba mieć tylko w głowie dobrze umeblowane i obrotny język w gębie…
Czereśni nie było wiele. Część z nich zawędrowała do żołądka Maniusia, część na śmietnik, a część do kosza.
– Aleś przebrał! – Pani Wawrzynek załamała ręce. – Połowy z tego nie zostało.
– Trudno, pani szefowo – tłumaczył jej Maniuś. – Pani to znana firma, złego towaru klienteli nie podsunie. Legalna obsługa, nie tak jak w MHD, gdzie same zgniłki przyzwoitym ludziom za świeży, prosto z drzewa owoc sprzedają.
Udobruchana pani Wawrzynek przytaknęła tylko, wyciągnęła z kasy dwa złote i wygładziwszy je w dłoniach, podała chłopcu.
– A jak będziesz miał czas, to przyjdź znowu. U mnie zawsze robota się znajdzie.
Maniuś dotknął palcami daszka kolarki.
– Szanowanie, pani szefowo! Szanowanie najsolidniejszej firmie na Woli! Pomyślnych obrotów i strzeż Boże od mank!
Odszedłszy na przyzwoitą odległość, wyjął z kieszeni dużą, rumianą gruszkę. Kiedy znalazła się w jego kieszeni, tego sam nie wiedział. Widocznie gruszki pani Wawrzynek mają tę właściwość, że same wskakują tam, gdzie trzeba. No cóż – pomyślał – to premia za przebieranie czereśni. Wbił w owoc zdrowe zęby, aż sok popłynął strużkami po brodzie. Zajadając soczystą gruszkę, chwalił w myśli panią Wawrzynek za dobry towar.
Za następnym rogiem zatrzymał się przed witryną, zza której uśmiechała się do niego gipsowa twarz uszminkowanej piękności. Była to jedyna reklama zakładu fryzjerskiego trzeciej kategorii pana Euzebiusza Sosenki. Na gipsowej głowie puszył się fantazyjnie zaczesany kok spłowiałych włosów, barwy nieczyszczonego lnu. Gdyby nie przyklejone rzęsy, podobne do łapek chrabąszcza, i nie lekki zez w oczach, gipsowa główka przypominałaby do złudzenia pannę Kazię z MHD.
Maniuś był dziś w tak wyśmienitym humorze, że uśmiechnął się do gipsowej twarzy. Zdawało mu się, że odwzajemniła się jakimś nikłym, ledwo dostrzegalnym półuśmiechem. Zachęcony tym, pchnął drzwi i wszedł. Od razu rzucił mu się w oczy właściciel zakładu – pan Sosenka, a raczej jego wielka, błyszcząca, łysa czaszka pochylona nad namydloną po białka oczu twarzą klienta.
– Szanowanie, panie szefie! – zawołał Maniuś, zdejmując czapkę. – Wygrywamy, panie szefie, co?
Pan Sosenka oderwał brzytwę od sinej twarzy klienta.
– Nie przeszkadzaj! – burknął, posyłając Maniusiowi karcące spojrzenie wielkich, wyłupiastych oczu.
Maniuś skrzywił się. Zrozumiał, że szef jest w złym humorze. To mu się ostatnio dość często zdarzało, gdyż jego ulubiona drużyna Polonia przegrała pod rząd dwa mecze. Chłopiec chciał się wycofać, ale rozmyślił się. Postanowił jeszcze raz wypróbować swe zdolności i rozchmurzyć ponurego fryzjera.
– Zobaczy pan, że następny mecz wygramy – rzucił nie patrząc na szefa. – Do kółka wlejemy tym z Chodakowa, panie szefuniu.
– Do kółka! – zawołał pan Sosenka.
– Zawsze mówię, że nie ma jak „poloniści”. Grają jak z nut. A że pech… to trudno, za to nie odpowiadamy. Mnie się zdaje, że ten ostatni mecz to sędzia zawalił.
Pan Sosenka gwałtownym ruchem uniósł brzytwę, jakby chciał klientowi gardło poderżnąć. Jego szeroka twarz rozjaśniła się nagle, oczy złagodniały.
– Otóż to! – zawołał zachrypniętym głosem. – Sędzia, oczywiście, że sędzia.
– Kalosz, legalny kalosz – podchwycił Maniuś.
– Jeszcze gorzej! Takich milicja powinna zamykać jak chuliganów.
– Legalnie zamykać – przytaknął Maniuś.
Pan Sosenka przejechał brzytwą po namydlonym policzku wystraszonego klienta.
– Ja ci mówię, Paragon, że mnie ten sędzia pół życia kosztuje. Spać nie mogę, jeść nie mogę, pracować nie mogę. Sam już nie wiem, co mogę, a czego nie mogę – odsapnął ciężko.
– Polonia wygra, panie szefie – pocieszał go Maniuś. – Słowo panu daję, że wygra.
– Mówisz, że wygra?
– Legalnie, panie szefie.
Szef jeszcze raz odsapnął, po czym już uspokojony zabrał się do golenia. Mydląc twarz klienta, pełnym wdzięczności spojrzeniem zerkał na Maniusia.
– Ej, Paragon, z ciebie złoto, a nie chłopiec. No, na co czekasz? Zabieraj szczotkę i jazda do roboty! Przyniesiesz wody, a potem skoczysz po papierosy i „Przegląd Sportowy”.
– Już się robi, panie szefie. – Chłopiec złapał szczotkę i gorliwie jął zamiatać rozsiane na podłodze włosy. Wiedział, że znowu wpadnie do kieszeni kilka złotych.
Wychodząc z zakładu fryzjerskiego, jeszcze raz sprawdził swoją „kasę”. Ze śniadania zostało mu dwa złote, dwa dostał od pani Wawrzynek i trzy od fryzjera. Jednym bystrym spojrzeniem przeliczył pieniądze: zgadzało się, był posiadaczem siedmiu złotych. Nie tak źle – pomyślał. – Będzie jeszcze na lody i na paczkę „Firmowej Mieszanki”. Kupi się ciotuni trochę kawy, żeby rano nie było niespodzianek. Niech wie, że i ja myślę o domu.
Teraz dopiero przypomniał sobie o zleceniu Mandżaro. A więc o czwartej trening. Trzeba zawiadomić chłopaków, bo niedzielny mecz z Bażantami to nie żarty. Bażanty mają silną drużynę, a przy tym grają w niej sami starsi chłopcy. Niełatwo będzie wygrać. Maniuś przystanął. Najbliżej było do Tadka Puchalskiego. Wbił ręce w kieszenie, zagwizdał: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…” i szybkim krokiem ruszył, by zawiadomić Puchalskiego o treningu.3
Mandżaro dał umówiony sygnał, trzy razy uderzył żelaznym prętem w szynę sterczącą z pustego szybu windy. Metaliczny dźwięk zapełnił na chwilę ciemną czeluść klatki schodowej. Chłopiec niecierpliwie odbijał piłkę o nagą, odrapaną z tynku ścianę. Po chwili zaskrzypiały zbite z desek drzwi i w półmroku ukazała się drobna, piegowata twarz Bogusia Perełki.
– Na ciebie, bracie, zawsze trzeba czekać – przywitał go Mandżaro niezbyt przyjaźnie. – Już czwarta dochodzi. Musimy się spieszyć.
Perełka spojrzał na niego z wyrzutem.
– Ty myślisz, że mnie tak łatwo… Naczynia musiałem zmywać po obiedzie.
– Stary w domu?
– W domu… – Perełka zająknął się. Po chwili dodał ze smutkiem: – Znowu wrócił zalany. Musiałem mu buty zdejmować.
– Oberwałeś?
– Gdzie tam… Mój stary to dobry chłop, nie bije. Za co miałby bić?
– Z pijakami nigdy nic nie wiadomo. A ten z sutereny, Piechowiak, to co? Jak sobie podgazuje, tłucze dzieci, aż piszczą. Wczoraj znów milicja u nich była.
Perełka uśmiechnął się.
– Mój stary to co innego. Jak wraca, to zawsze coś do domu przyniesie. Dobry, tylko ta wódka… – urwał nagle i ręką uczynił taki gest, jakby chciał zakończyć rozmowę. Szli w milczeniu. Mandżaro odbijał piłkę o suchy, wygrzany bruk ulicy. Myślał o niedzielnym meczu. Naraz zatrzymał się i odbiwszy mocniej piłkę, zapytał:
– Ciekawy jestem, czy Paragon wszystkich zawiadomił?
– Chyba tak… – mruknął Perełka.
– Z nim to nigdy nic nie wiadomo.
– Zobaczymy.
Mandżaro ruszył raźniejszym krokiem, jakby przypomniał sobie, że mogą się spóźnić. Starą, mocno odrapaną i pękatą w szwach piłkę przyciskał do boku. Twarz miał zatroskaną.
– Wiesz co – powiedział szybko, nie patrząc na kolegę – musimy zrobić mocną drużynę, najlepszą na Woli. Ja już to wszystko obmyśliłem. Trzeba założyć klub.
Perełka przystanął, wybałuszywszy na Felka małe, kocie oczy.
– Klub! – zawołał. – Pierwszorzędny pomysł! Ja też o tym myślałem.
Mandżaro zrobił jeszcze poważniejszą minę.
– Tak, bracie, musimy się zorganizować. Dzisiaj po treningu zrobimy zebranie. Wybierzemy kapitana drużyny, skarbnika, ułożymy plan treningów, zrobimy spis graczy. Do tej pory to wszystko było do chrzanu. Tak dalej być nie może – zakończył rzeczowo.
– Tak dalej być nie może – powtórzył Perełka i z całej siły walnął Felka w plecy. – Dobrześ to wykombinował! Strasznie się cieszę. Będziemy mieli klub. Kupimy nową „gałę”, zrobimy sobie jednakowe spodenki. Może czerwone, co? – popatrzył na Mandżaro roziskrzonymi z podniecenia oczami.
– Nie, czarne, tak jak Polonia.
Argument okazał się bardzo przekonywający. Polonia była dla wszystkich chłopców z Górczewskiej, a przede wszystkim dla mieszkańców Gołębnika, najukochańszą warszawską drużyną. Kibicowali jej zawzięcie. Gotowi byli toczyć o nią zażarte boje ze zwolennikami CWKS-u lub Gwardii. Nic więc dziwnego, że Perełka nie próbował się sprzeciwiać. Zapytał tylko:
– A jak nazwiemy nasz klub?
– Już mam nazwę, tylko musimy ją wszyscy zatwierdzić.
– Powiedz, jaką? – Perełka dygotał z podniecenia. Drobiąc obok wysokiego Mandżaro, podskakiwał, zacierał dłonie, zaciskał palce. Ale Mandżaro zachował spokój godny autora dobrego pomysłu.
– Nie powiem, dowiesz się na zebraniu. Każdy napisze na kartce swoją nazwę, a potem będziemy głosowali.
– Świetnie! – Perełka podskoczył jak konik polny. – Ja też coś wymyślę. Muszę się tylko zastanowić.
Umilkli, gdyż Perełka zaczął się tak głęboko zastanawiać nad nazwą drużyny, że w drodze do boiska nie powiedział już ani słowa.
Boiskiem nazywali chłopcy plac, na którym kopali piłkę. Był to niewielki teren wciśnięty między warszawskie gruzy, zasypany odłamkami cegły, zarośnięty po bokach gąszczem zielska i chwastów. Dla zapalonych piłkarzy stanowił on oazę wśród wielkiego rumowiska nieuprzątniętych jeszcze gruzów. Z jednej strony odgradzała go od ulicy ślepa ściana wypalonej kilkupiętrowej kamienicy, z drugiej – rumowisko parterowego domu zarośnięte chwastami, z trzeciej – wysoki płot, za którym znajdowało się cmentarzysko starych samochodów, z czwartej zaś – ogród warzywny warszawskiego „badylarza”. Na tym nędznym placyku skupiało się życie sportowe chłopców z Górczewskiej i okolicznych ulic. Tętniło ono najmocniej w godzinach popołudniowych, kiedy chłopcy opuszczali progi szkoły. Teraz, gdy zaczynały się wakacje, boisko było zajęte od rana do wieczora. Rozgrywano tu pasjonujące mecze, kończące się zwykle kłótniami, a nawet bójkami. Organizowano turnieje zapaśnicze. Urządzano naprędce zawody lekkoatletyczne. Często odbywały się również pokazy i zawody akrobatyczne, chodzenie na rękach, skoki i inne sztuki.
Od czasu gdy chłopcy z Gołębnika pod wodzą Felka Mandżaro wygrali mecz z reprezentacją Górczewskiej, plac stał się ich boiskiem, a oni jego właścicielami. Każdego intruza, który chciał im przeszkodzić w treningach, przepędzali bez pardonu, a protestujący przeciwko tym przywłaszczonym prawom niejednokrotnie musieli opuszczać boisko z podbitym okiem lub nadwerężoną szczęką.
Mandżaro i Perełka już z daleka, przez wyrwę w murze, ujrzeli na swym boisku kilku chłopców kopiących piłkę. Widok ten poderwał ich do szybkiego biegu. Któż to śmiał zająć ich boisko, i to w godzinach wyznaczonych na trening? Błyskawicznie przemknęli przez szczelinę w murze, wpadli na wyłysiałą murawę i stanęli, jakby im ktoś podciął nogi.
Na boisku, wśród uwijających się za piłką chłopców, zobaczyli bowiem Skumbrię, przywódcę Bażantów z Okopowej, kapitana drużyny, z którą mieli się zmierzyć w najbliższą niedzielę. Widok ten tak ich zaskoczył, że przez chwilę stali jak sparaliżowani, nie wiedząc, co począć w tak nieprzewidzianym wypadku. Z zupełnego osłupienia wyrwał ich dopiero Poldek Piechowiak, zwany przez chłopców z Gołębnika Pająkiem z powodu nikłej budowy i nieproporcjonalnie długich kończyn. Pająk należał do najpilniejszych piłkarzy, a jednocześnie był najgorszym graczem drużyny, fajtłapą i patałachem, jakiego trudno było spotkać wśród chłopców na Górczewskiej. Nic więc dziwnego, że był przedmiotem kpin i docinków.
Teraz podszedł do chłopców, kolebiąc się na swych długich jak szczudła nogach. Był zatroskany i przybity.
– Widzisz, Mandżaro, co się dzieje? – wyszeptał zdławionym głosem.
Mandżaro wyładował na nim swą pierwszą wściekłość:
– Pewno tyś ich tu wpuścił!
Pająk wykrzywił płaczliwie usta.
– Ty myślisz, że oni się pytali?
– Trzeba im było powiedzieć, że to nasze boisko.
– Powiedziałem.
– I co?
– I… Skumbria wyśmiał mnie tylko. „Wasze boisko – powiedział – to posprzątaj cegły, bo my chcemy grać’’.
– Och, ty lebiego, trzeba ich było przegonić.
– Spróbuj ty, bo ja nie chcę oberwać.
Mandżaro posłał Poldkowi pełne pogardy spojrzenie, po czym popatrzył na boisko. Bażanty kopały na jedną bramkę. Skumbria ustawił właśnie piłkę i chciał strzelić, kiedy Mandżaro podszedł do niego i złapał go za rękaw.
– To nasze boisko – wycedził przez zęby.
Skumbria odepchnął go takim ruchem, jakim odpycha się natręta.
– Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że gramy?
– To nasze boisko – powtórzył Mandżaro podniesionym głosem.
Skumbria spojrzał, jakby go dopiero teraz zobaczył. Wepchnął ręce w kieszenie, uniósł lekko ramiona, przymrużył zaczepnie oczy.
– Może wynająłeś od magistratu, co? – zakpił.
Mandżaro poczerwieniał aż po linię opadających na czoło włosów, wysunął do przodu szczękę, zacisnął pięści i w pozycji gotowej do skoku wpatrywał się w wykrzywioną kpiącym uśmiechem twarz Skumbrii.
– Nie wygłupiaj się, Rysiek. Radzę wam, zbierajcie manele i odpływajcie, bo my o czwartej zaczynamy trening.
– Rysiek, daj mu w ucho! – odezwał się z boku niski, wyzywający głos i w tej samej chwili zbliżył się do nich smagły, dobrze zbudowany chłopiec. Ubrany był według najświeższej mody panującej na Woli. Miał na sobie wełnianą koszulę w kratę, wąskie welwetowe spodnie z szerokimi mankietami i zamszowe buty na grubej podeszwie z podwójnym szyciem dokoła. Obcięte na jeża i starannie przyczesane włosy świadczyły o tym, że ten młody chłopiec wzoruje się na najelegantszych bikiniarzach warszawskiego śródmieścia. Twarz miał drobną, niemal dziewczęcą i tylko ciemne, ponure oczy mówiły, że w tym małym elegancie z Woli tkwi coś niepokojąco złego. Był to Julek Wawrzusiak, zwany na Woli „Królewiczem”. Gdy zbliżał się do Mandżaro, otaczający ich chłopcy rozstąpili się z respektem.
Wtedy spoza pleców Mandżaro, jak sprężynka, wyskoczył mały, zwinny Perełka.
– Wolnego, wolnego! – zawołał wysokim falsetem. – Myślicie, że się zlękniemy? Poczekajcie, za chwilę przyjdzie tu cała nasza paka.
Mandżaro, czując nadchodzącą pomoc, jeszcze bardziej zacisnął szczęki i groźniej spojrzał na przeciwników.
– Liczę do dziesięciu, jeżeli stąd nie spłyniecie, to… – uniósł lekko pięści i gotowy do walki, zaczął wolno liczyć.
Nie doliczył nawet do pięciu, kiedy Skumbria jednym zwinnym kopnięciem wybił mu spod pachy piłkę. Mandżaro cofnął się pół kroku, potem błyskawicznym skokiem rzucił się na silniejszego, roślejszego przeciwnika. Zwarli się ramionami. Chwilę mocowali się, usiłując jeden drugiego przewalić na ziemię.
Chłopcy otoczyli ich zwartym kręgiem. Głośnymi okrzykami zachęcali do walki.
– O ziemię nim, Rysiek! O ziemię! – wołali chłopcy z Okopowej.
– Nie daj się, Mandżaro! Nie daj się! Pokaż mu! – starał się ich przekrzyczeć mały Perełka.
Pająk wycofał się przezornie ku wyrwie w murze, by w razie niebezpieczeństwa jak najszybciej umknąć na ulicę.
Przeciwnicy szamotali się zaciekle. Czerwoni ze złości, spoceni, zziajani z wysiłku toczyli zaciętą walkę. Raz zdawało się, że mocny i muskularny Skumbria podetnie Mandżaro i zwali go na ziemię, to znowu, że zwinny i szybki Mandżaro jakimś nieoczekiwanym chwytem obezwładni swego rywala.
– Nie baw się z nim! Zduś szczeniaka! – wołali coraz głośniej chłopcy z Okopowej.
– Dobrze, Feluś! Wal go, bracie! – darł się Perełka. Ochrypł już zupełnie, a jego cieniutki głosik ledwo przebijał się przez chór rozkrzyczanych Bażantów. Pająk był coraz bliżej szczeliny w murze.
Mandżaro szeroko rozstawił nogi. Zrobił gwałtowny krok do tyłu i w tej chwili ktoś niewidzialnym niemal ruchem podstawił mu nogę. Mandżaro zachwiał się. Skacząc na jednej nodze, chciał utrzymać równowagę, ale Skumbria nacisnął go silniej, uniósł do góry i przewalił całym ciałem. Runęli jak dwa podcięte drzewa. Skumbria zwalił się na przeciwnika, całym ciężarem przydusił go do ziemi. Mandżaro tracił z wolna siły. Bronił się jeszcze, ale widać było, że wnet ulegnie.
W tej chwili za ciasnym pierścieniem widzów pojawiła się nowa postać. Był to tęgi mężczyzna w granatowym kombinezonie i kaszkiecie na siwiejącej głowie. Dysząc ciężko, biegł ku chłopcom i wołał z daleka:
– A wy, łobuzy jedne, dość tego! Rozejść się, szczeniaki!
Dopadłszy tarzających się na ziemi chłopców, złapał ich za karki i próbował rozdzielić. Nie przyszło mu to łatwo. Zacietrzewieni zapaśnicy spięli się ze sobą jak dwa rozwścieczone psy, trudno ich było rozdzielić. Niespodziewany przybysz musiał długo rozplątywać im ręce, zanim rozłączył ich i postawił na nogi.
– To tak się bawicie, zakichańcy jedni? – huknął grubym, basowym głosem. – To tak gracie w piłkę nożną? To z was mają być sportowcy?
Dopiero teraz wszyscy go poznali. Był to monter Łopotek, udzielny władca sąsiadującego z boiskiem cmentarzyska starych samochodów. Chłopcy widywali go często. Nieraz zza płotu przypatrywał się meczom i udzielał graczom fachowych i bezinteresownych wskazówek. Jego dobroduszna i zawsze uśmiechnięta twarz pałała teraz gniewem.
– To tacy z was sportowcy! – powtórzył i jeszcze mocniej potrząsnął rozłączonymi zapaśnikami.
– Bo… – wystękał z trudem Mandżaro – bo oni chcieli nam zająć boisko.
– Może nie wolno? – ciskał się Rysiek Skumbria. – Przecież magistrat im tego nie przydzielił, jak mamę kocham, panie Łopotek!
– O czwartej mieliśmy mieć trening, panie Łopotek! – zawołał Perełka, chcąc ratować honor i reputację swej drużyny.
– Codziennie tu grają, a nam nie chcą pozwolić! – zawołał ktoś z tyłu.
– Bo oni mają swoje boisko na Okopowej – bronił się Perełka.
– Cicho! – Pan Łopotek tupnął nogą, po czym na jego szerokim obliczu pojawił się uśmiech. – I o co się tu czubić? – zapytał spokojnie. – Po co te awantury, po co zaraz brać się za łby? Nie możecie sobie uczciwie zagrać?
– My mamy mecz dopiero w niedzielę – wyjaśnił Mandżaro, trąc podbite oko.
– Mecz meczem – ciągnął pan Łopotek. – Mecz to co innego, łobuziaki moje kochane, a tymczasem, proszę ja kogo, trzeba wziąć piłeczkę, wybrać dwie drużyny albo zagrać na jedną bramkę. Tak myśmy, proszę ja kogo, robili, gdyśmy byli tacy jak wy. Ale bez bijatyk, grzecznie, jak prawdziwi sportowcy. Piłka nożna to kochany sport i chuliganów nie znosi. No, kawalerzy, podajcie sobie łapy i żeby mi to ostatni raz było, bo inaczej to zamuruję dziurę i nie wpuszczę tu nikogo. No, na co czekacie?
Chłopcy patrzyli spode łba, gotowi za chwilę znowu rzucić się na siebie. Widząc ich wojownicze miny, pan Łopotek uśmiechnął się po ojcowsku.
– Nikomu krzywda się nie stała. Jeden ma podbite oko, drugi spuchnięty nos. Wynik remisowy l:l – zażartował i obiema rękoma przygarnął ich do siebie.
Chłopcy uśmiechnęli się niemrawo. W oczach ich żarzył się jeszcze gniew, ale pod wpływem nalegań i tłumaczeń pana Łopotka wyciągnęli ku sobie ręce. Ich dłonie spotkały się w niechętnym uścisku.
– A teraz wybierajcie – rozkazał mediator, klepiąc ich po plecach. Wyjął z kieszeni złotówkę, przybił ją dłonią i zapytał: – Czyj orzeł, czyja reszka?
Mandżaro wybrał reszkę. Moneta poleciała w górę, spadła na trawę, toczyła się chwilę i odwróciła na stronę reszki. Mandżaro rozejrzał się. Wśród wyczekujących spojrzeń wskazał na małego Perełkę. Wiedział bowiem, że Boguś jest najlepszym bramkarzem spośród wszystkich chłopców na Woli, a dobry bramkarz to przecież pół zwycięstwa.
Teraz przyszła kolej na Skumbrię. Ku wielkiemu zdziwieniu chłopców Skumbria nie wybrał nikogo ze swojej drużyny, lecz wskazał na Maniusia Paragona, który przed chwilą ukazał się na boisku. Wiadomo było, że Paragon należał do najlepszych strzelców i doskonale umiał „kiwać”.
Na boisku zjawiło się jeszcze kilku chłopców z Górczewskiej – Krzyś Słonecki, Tadek Puchalski, Ignaś Paradowski. Było teraz w czym wybierać. Dwaj samozwańczy kapitanowie rozdzielili graczy między siebie, a kolejność, w jakiej ich wybierali, była świadectwem ich umiejętności piłkarskich.
Pan Łopotek stanął na środku boiska.
– Zaczynamy! – zawołał tubalnym głosem. – Ja wam dzisiaj posędziuję. Gra musi być czysta. A jak mi który zacznie „kosić”, to go wyrzucę z boiska, zrozumiano?
Chłopcy szybko wymierzyli bramki, z koszul i czapek ustawili słupki, wylosowali boiska i na gwizdek sędziego rozpoczął się mecz.4
Ktoś, kto by sądził, że treningowy mecz zakończył się w normalnym, to znaczy wyznaczonym przez pana Łopotka czasie, ten myliłby się bardzo. Do tej pory bowiem nie było jeszcze na Górczewskiej takiego wypadku, żeby dwie drużyny nie pokłóciły się ze sobą.
Tym razem zaczęło się od zamszowych butów Królewicza. Elegant z Okopowej, grając jako łącznik, zamiast w piłkę kopnął w kostkę obrońcy, którym okazał się Tadek Puchalski. Tadek porządnie odczuł kopnięcie ciężkim butem. Będąc sam w trampkach, nie mógł się zrewanżować w podobny sposób, więc dał Królewiczowi mocnego sierpowego pod żebro. Ten znowu nie chciał być dłużny i wyrżnął Tadka w ucho. I w tym samym momencie obie drużyny zaczęły bójkę, dzieląc się znowu na Bażantów i Gołębiarzy. Stare urazy wzięły górę nad sportowym przestrzeganiem fair play i mimo usilnych gróźb i próśb sędziego mecz został przerwany, zamieniając się w ogólną bijatykę.
Pan Łopotek, widząc klęskę swych pedagogicznych zamierzeń, musiał uciec się do innego argumentu: złapał kawał poniewierającej się na boisku gumy i wymierzając dobrze obliczone, niezbyt mocne razy, jął rozdzielać walczących.
– Łachudry jedne! – krzyczał gromkim głosem. – Z wami nikt nie dojdzie do ładu. To mają być sportowcy! Zamuruję wejście, nikogo tu nie wpuszczę. Grajcie na ulicy, jak nie umiecie zachowywać się na boisku!
Pan Łopotek rozdzielił najzadziorniejszych. Reszty dokonał nagły deszcz, który lunął gwałtownie na miasto i ugasił nadmiernie wybujałe temperamenty młodocianych piłkarzy.
W strugach lipcowego deszczu chłopcy wracali do domu, żywo rozprawiając o minionych wydarzeniach na boisku.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej