- nowość
Do trzech razy, Ida! - ebook
Do trzech razy, Ida! - ebook
Nowe początki i stare dylematy – Ida i jej przyjaciółki znowu w opałach
Ida dochodzi do wniosku, że ona i Otto nie są w stanie zbudować trwałej relacji. I trzeba to zakończyć, to jedyna słuszna decyzja. Chyba. No bo przecież nie ma co ryzykować, prawda? Czy nie lepiej postawić na kogoś bardziej przewidywalnego, jak sąsiad Janek? Też niczego sobie, a bardziej poukładany. Może będzie skutecznym lekarstwem na zbolałe serce?
Natalia zamieszkuje z Piotrem. Ale daleko jej do euforii. Wszystko wydarzyło się szybko, teraz niewypowiedziane pragnienia i oczekiwania dają o sobie znać. I jeszcze ten wzrost wagi, oby nie jakieś poważne choróbsko! Albo… ciąża. Ciąża?!
Bernadetta po spotkaniu z Szymonem przeżywa rozterki. Z jednej strony tęskni za nim, z drugiej jest pełna obaw co do tego, jak się zmienili i jakim bagażem jest rozwód i dwójka dzieci mężczyzny.
Ach, gdyby to wszystko było takie proste! On i ona mają się ku sobie, czego chcieć więcej? No właśnie.
Do trzech razy, Ida! to trzecia część opowieści o miłosnych rozterkach trzech singielek z katowickiej korporacji.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-469-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cześć!
Trzymasz w ręku trzecią, zimową część Idy. Spodziewaj się w niej scen miłosnych (tak, chodzi między innymi o seks), kłótni, śmiechu, wyznań wszelkich, krzyków frustracji i doprowadzania na krawędź wytrzymałości. Z tej książki dowiesz się, jak można połączyć postać Świętego Mikołaja z disco polo oraz co robiłby Matejko we współczesnych czasach. A poza tym już nigdy nie spojrzysz tak samo na windę, która ma w sobie choć odrobinę z odcienia złota.
A, i niech Cię nie zmyli kolorowa, wesoła okładka. To jest tom, w którym naprawdę wiele rzeczy się rozdupcy…
Życzę gorącej lektury!
Ada Kussowska
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiNAPIJMY SIĘ WINA DO TEJ HISTORII
Grudzień był wyjątkowo piękny i ciepły tego roku. I tak, byłam przekonana, że to kwestia globalnego ocieplenia i powinnam nie spać przez to po nocach, martwiąc się o zrównoważony rozwój i przyszłość moich wyimaginowanych dzieci. Problem polegał jednak na tym, że niezależnie od tego, jak bardzo chciałam skupić swoje myśli na czymś, co nie zahaczałoby o dysonans sercowo-mózgowo-rozrodczy, wszystko i tak wracało do tych rejonów. Jedyny poboczny wniosek, jaki mi się nasunął, był taki, że dziecko przydałoby mi się chociaż od czasu do czasu. Wtedy wyobrażałam sobie siebie zbolałą od zewnątrz, ale z pasją zacierającą rączki w środku i mówiącą coś w stylu: „Tak mi przykro, Tomku. Nie mogę dzisiaj być na spotkaniu, bo zabieram Gabriela na Tańczące Brzdące. O, a w przyszłym tygodniu nie dam rady jechać na delegację, bo mamy wizytę u ortodonty. Wiesz, jak jest ze specjalistami, wolałabym tego nie przekładać. Na firmową kolację też nie pójdę, bo nie mam z kim zostawić Gabrysia, a niania niestety się rozchorowała. Widzisz, taki los samotnej matki. Nie, nie współczuj, tylko pamiętaj na ocenie rocznej o moim poświęceniu się i znakomitej organizacji. Nie każdy w mojej sytuacji potrafiłby osiągnąć takie wyniki”.
Przechadzając się między stoiskami z piernikami, dekoracjami świątecznymi, lampeczkami, magnesikami i wszelkimi możliwymi ustrojstwami do zbierania kurzu, myślałam o tym, że szczególnie do spotkań biznesowych przydałaby mi się dobra wymówka. Te w najbliższej przyszłości mogłyby stać się wyjątkowo niezręczne, zwłaszcza gdy będzie w nich uczestniczyła jedna osoba. Otto Wolf. Szef mojej koleżanki z pracy. Psychodeliczny, profesjonalny i seksowny tyran biznesu, którego miałam okazję poznać z innej strony. Właściwie to od wielu innych stron, biorąc pod uwagę to, że miałam go pod sobą, przed sobą, nad sobą, za sobą… Mówiłam o tyranie biznesu? Może dodam jeszcze, że ten koleś to wojowniczy harpagan, ukrywający w spodniach buzdygan rozkoszy.
Chyba właśnie dlatego wolałam to uciąć, zanim zawładnie mną na dobre. A przyznam szczerze: do władania i stawiania na swoim Otto był urodzony. Może problem leżał w tym, że ja poza scenami łóżkowymi (lub gdziekolwiek to byśmy robili) nie do końca lubiłam być ustawiana wedle czyjegoś widzimisię? A może spanikowałam, nie wierząc, że mogłam trafić w dziesiątkę, skoro całe dotychczasowe życie pudłowałam? Nieustannie analizowałam swój tok myślowy, który doprowadził do podjęcia takich, a nie innych decyzji. Za każdym razem dochodziłam do wniosku, że zrobiłam słusznie. Za każdym razem miałam też wrażenie, jakby to nie do końca ta Ida, która odbijała mi się teraz w lusterku otoczonym czerwoną ramką z wzorem ostrokrzewu, była kreatorką tych myśli. Ida, czyli kobieta raczej wyzwolona i niedbająca, co ludzie powiedzą, bo zawsze przecież jakoś to będzie. Mimo to cholernie bojąca się znowu sparzyć. Tak bardzo że chyba wolałaby teraz odmrozić sobie palce, uszy, serce i płuca, niż zbliżyć się do jego stalowych tęczówek poprzecinanych ciepłymi, miedzianymi błyskawicami.
Zaczęło mi się robić zimno, ale nie mogłam narzekać. Śniegu nie było i tak naprawdę wątpiłam, czy chociaż jeden płatek spadnie do Bożego Narodzenia. Moja cebulancka strona ogromnie się cieszyła, że skórzane kozaki do łydek, które miałam na nogach, nie musiały się bronić przed atakiem błota pośniegowego nafaszerowanego solą. Szczerze? Poza choinką na rynku i straganami z tym właśnie najbardziej kojarzyła mi się zima w mieście. Brudne od piachu chodniki, po których i tak chodziłam jak pingwin, bojąc się upadku. Do tego słona uliczna ciapcia doprowadzająca mnie do szaleństwa tym, że gdzieś tam na dnie ukrywa się lód, przez który zaraz zrobię niekontrolowany szpagat. Na koniec jeszcze wieczory spędzone na czyszczeniu butów. Nic, tylko zakopać się w kołdrze jak opasła niedźwiedzica i pracować na home office do wiosny.
O, jest! W końcu budka z grzanym winem i piwem. Jak to możliwe, żeby w takim miejscu, w tym kraju jedynie tak mniej więcej co dwudziesty stragan sprzedawał alkohol? Biorąc pod uwagę kolejkę przede mną, podaż zdecydowanie nie doganiała popytu. Po dłuższej chwili siedziałam na ławeczce z parującym, zwrotnym kubkiem bordowego płynu. Ładnie pachniał goździkami, miodem i cynamonem. Właściwie to mogłabym tu cyknąć ładną fotkę na Insta. Dekorowana śnieżynkami ceramika w dłoni, w tle świąteczny jarmark, a wyżej piękny neogotycki Nowy Ratusz, przyklejony do Placu Mariackiego. Tak, nie kościół, tylko ratusz i nie ulica, tylko plac. Dobra, wrzucę tę pocztówkę na profil, a potem zacznę historię.
DWA I PÓŁ TYGODNIA WCZEŚNIEJ
— Muszę ci coś opowiedzieć, bo nie strzymam! — praktycznie wykrzyczałam to do Janka, otwierając mu drzwi. Wydawał się trochę zdziwiony szaleństwem w moich oczach i entuzjazmem na twarzy. Ba, byłam nawet pewna, że kierując się sugestywną rozmową, którą odbyliśmy tego dnia, miał teraz w portfelu zapas co najmniej trzech gumek. Bo oto Jan Praski, Dżony Prago, po raz pierwszy od dłuższego czasu został zaszczycony nie tylko równie pikantną, co nigdzie nieprowadzącą konwersacją, ale też wyrażającym więcej niż tysiąc zalotnych słów, niedwuznacznym zaproszeniem. Praktycznie zerwałam z niego kurtkę. Nie dlatego, żeby się do niego czym prędzej dobrać, ale by opowiedzieć mu całą historię, póki jeszcze wierzyłam w jej słuszność.
Poświęciłam sekundę, by w ogóle się przyjrzeć, jak wyglądał dzisiejszego wieczoru. T-shirt zastąpił ciemną, oliwkową koszulą, a dżinsy spodniami z czarnego, gładkiego materiału. Do tego eleganckie zimowe buty, wino w jednej ręce i zestaw kieliszków w drugiej. Wyglądał tak, jakby miał odegrać scenę, którą już dawno temu przygotował sobie w swojej romantyczno-rozpustniczej głowie. Uderzyła mnie mocna woń cytrusowych, świeżo nakropionych perfum. Tak, zdecydowanie liczył na coś więcej, ale cytując klasyka: „Nie można mieć wszystkiego, drogi panie”.
— Rozbieraj się i siadaj — rozkazałam, na co uniósł brwi. — To znaczy, ściągaj buty, więcej nie trzeba. I dziękuję za dary, doceniam praktyczność. — Odebrałam od niego prezenty i odwzajemniłam śmiech spowodowany kuriozum sytuacji.
— Nawiązując do naszej rozmowy, mógłbym przypuszczać, że jednak oczekujesz ściągnięcia czegoś więcej niż butów. — Przystanął przy mnie obok aneksu, gdzie odebrał ode mnie korkociąg i zajął się butelką.
— No dobra, jak chcesz — pokazałam palcem w górny róg mieszkania — tam jest pajęczyna. Delikatna i seksowna jak koronka, możesz się nią zająć. Na nic innego nie licz, bo… — położyłam dłoń na jego ramieniu, podświadomie już bawiąc się z nim w wywoływanie przepięć elektrycznych — wyrzuciłam piłeczkę!
— Ida… — uniósł błagalnie oczy do sufitu — ja doceniam wysublimowane zabawy w gonienie króliczka, ale dzisiaj totalnie nie nadążam. — Zaczął rozlewać wino. — Jeśli to jest po prostu dalsza część, to ja się oczywiście dopasuję — przejechał palcem po rancie mojego kieliszka w taki sposób, jakby chciał pokazać, jakie pieszczoty mnie czekają — ale byłbym ogromnie wdzięczny, gdybyś mnie naprowadziła…
— Wiedziałeś, że byłam w Berlinie, co? — przerwałam mu. Chyba udało mi się zobaczyć, jak cały czar pryska. — Chodź, siadamy. — Pociągnęłam go za rękę. — Ale zaznaczam: nikt, kompletnie nikt nie wie o tym, co ci teraz powiem! A tobie mówię dlatego, że i tak nie masz komu i po co tego powtórzyć. No i dlatego, że jeśli się nie wygadam, to zaraz wybuchnę. — Cały czas mówiąc, skierowałam nas na sofę.
— Mogę odstresować cię dużo lepszym sposobem niż przez pozwolenie na słowotok. — Nie odpuszczał, ale dostrzegł rozbawienie w moich oczach i w końcu zrezygnował. — Ale tak, słuchaczem jestem wybitnym, w potrzebie też doradzę. — Usiadł ciężko i upił łyk wina.
— Byłam z Ottem.
Siadłam obok niego, kładąc zgięte nogi na kanapę tak, że podciągnięta dresowa sukienka odsłoniła nieco więcej, niż powinna. Zauważyłam jego przeciągłe spojrzenie. Łudziłam się, że skarpetki we fioletową kratkę, wysokie do połowy łydki, w połączeniu z cellulitem na udach będą dobrym odstraszaczem. Chyba jednak nie były, bo z trudem powrócił do patrzenia w moje oczy.
— Przyznaję. Wiem, że byłaś w Berlinie, przypuszczałem, że u niego. Z ciekawości sprawdziłem odloty.
— Z ciekawości, oczywiście. — Uśmiechnęłam się do swojego połechtanego ego. — Pojechałam tam zakończyć romans. Otto jest szefem mojej koleżanki z pracy.
— Natalii?
Miałam wrażenie, że podniósł kąciki ust, słysząc o ZAKOŃCZENIU romansu.
— Doceniam pamięć, ale nie. Bernadetty. Jej nie miałeś okazji poznać. — Poprawiłam się, naciągając trochę sukienkę w dół. Nie udało się, tylko kolejny raz zwróciłam niepotrzebną uwagę kolegi na newralgiczne miejsca. — Poznałam go w lipcu, kiedy przyjechał pierwszy raz do Katowic. Już wtedy coś zaskoczyło, ale jeszcze nie do końca byłam pewna, co to takiego. Tak się złożyło, że potem trafiliśmy na tę samą delegację do Monachium i…
Opowiedziałam mu wszystko. O romansie w Niemczech, Katowicach, Portugalii. Streściłam, jak dostałam po dupie i jakie były prawdziwe okoliczności ich pierwszego spotkania, u mnie na korytarzu przed mieszkaniem. Opowiedziałam o wątpliwościach i lękach. O tym, że przez chwilę chyba chciałam, ale się bałam. O tym, że to się nie opłaca, że nie warto, że stawka za duża i że za słabe mam kości, by je znowu pogruchotać, bo jedyne, co mi z tego przyjdzie, to mentalne kalectwo. I że zacznę bardziej dbać o serce, bo palpitacje na każdy widok Otta w końcu faktycznie przyprawią mnie o zawał.
Janek rzeczywiście był wybitnym słuchaczem. Widziałam, że z trudem odgrywał swoją rolę. Nie opisywałam mu przecież erotycznych przygód mających wesprzeć grę wstępną, tylko raczej serwowałam męczarnię dla uszu.
— No dobrze, ale skąd ta piłeczka? — zapytał na koniec.
— Piłeczka to chyba po prostu alegoria końca. Wyrzuciłam ją. Co o tym myślisz?
Nalał sobie kolejny kieliszek i znowu zaczął jeździć opuszką po rancie, jak chwilę temu. Zwrócił się bardziej w moją stronę i oparł na kanapie tak, że dłonią prawie dosięgał mojego ramienia.
— Myślę, że dobrze zrobiłaś — jego palce zaczęły mnie delikatnie gładzić, jakby chciały badać miękkość skóry — ale nie wiem, czy postąpiłbym tak samo.
— O czym ty mówisz? — Byłam pewna, że przyzna mi stuprocentową rację. — To w końcu dobra czy zła decyzja była?
— Słusznie zrobiłaś, że to zakończyłaś. Na twoim miejscu bym wyciągnął więcej z tego… z tej relacji. Jeśli dobrze zrozumiałem, w Berlinie ci się całkiem podobało, więc to trochę jakby uciec na grubo przed końcem imprezy. — Jego wzrok przechodził płynnie z moich oczu na ramię przez dekolt i kierował się ku odsłoniętym udom. — Ale tak, to ewidentnie toksyczna historia, w dodatku z biura. To nie mogło skończyć się dobrze.
— Bałam się, że za bardzo się wkręcę, gdy to przeciągnę — przyznałam cicho.
— Wkręcisz? Znam na to inne słowo. — Uśmiechnął się cierpko.
— Hmm? — mruknęłam.
Jego dłoń skierowała się bardziej w stronę zagłębienia mojego łokcia, a mój wzrok powędrował tuż za nią.
— To już nieważne — cofnął rękę, kładąc ją teraz niedaleko mojego uda — ale po pierwsze, jak sama już dobrze wiesz, imprezę można zawsze dokończyć z kimś innym. A po drugie, to chyba wspominałem, że nie dość, że wysłucham, to jeszcze pocieszę. — Położył rękę na mojej nodze, dosyć wysoko, ale nie zdążył zrobić nic więcej.
— Janek! — Poderwałam się. — Ważne! Ja się tu uzewnętrzniam, produkuję, a ty nie kończysz zdań! Mów, co miałeś na myśli. — Czułam się, jakbym opowiadając historię swojego życia, dostała w zamian skromne „aha”.
— A co będę z tego miał? — Tym razem uśmiechnął się kpiąco.
Spojrzałam się na niego wnikliwie i przekrzywiłam głowę. Tak się chciał bawić. W poczuciu wielkiej niesprawiedliwości zaczęłam się zastanawiać, czy typek przede mną naprawdę myśli, że ma do czynienia z kolejną Żanetką, która za chwilę opierdoli mu gałę, bo nie będzie mogła wytrzymać napięcia, i zrobi wszystko, byleby tylko poznać tajemnicę męskich umysłów. Niby taki analityczny bystrzacha, a nie zauważył, że nie jestem miętką fają robiona. Nie pozostało mi nic innego, jak dołączyć do zabawy.
— Myślę… — przysunęłam się bliżej, podnosząc tyłek, i teraz klęczałam przed nim na kanapie — myślę, że zrobienie dobrego uczynku sprawiłoby ci wielką satysfakcję. — Oparłam dłonie o jego ramiona i przybliżyłam twarz, żeby mógł podziwiać moje usta z odległości ledwie kilku centymetrów. Poczułam, jak jego palce wędrują powoli pod sukienkę, w stronę pośladków. — Wiesz, mogłabym ci opowiedzieć wiele rzeczy. No, chyba że chciałbyś mi zatkać czymś usta. Wtedy to ja będę słuchać. I z chęcią usłyszę o wszystkim, co masz do powiedzenia. Czy „posłuszna” to dobre podsumowanie mojej postawy?
Gładził mój tyłek, wpatrując się we mnie jak urzeczony i wydając pomruki zadowolenia. Musiałam przyznać dwie rzeczy: ja też byłam nie do końca sprawiedliwa, zapraszając go tu w wiadomym celu, by potem zamiast tego opowiadać o erotycznym szczycie mojego życia. A druga rzecz to… działał na mnie jak cholera i gdyby nie moja pilna potrzeba postawienia kropeczki nad O jak Otto, to chyba niekoniecznie bym powstrzymywała reakcje swojego organizmu.
— Myślisz, że to by wystarczyło? — zapytał lekko ochrypłym głosem. Nie musiałam sprawdzać. Wiedziałam, że jego erekcja jest już w pełnej gotowości.
— Wystarczyłoby — tu uśmiechnęłam się chytrze — gdybyś zrobił to, o czym mówiłeś.
Teraz już szeptałam do jego ust, przenosząc swoje dłonie na jego palce i dociskając je do pośladków.
— Wystarczyłoby, gdybyś posłuchał i doradził. To drugie ci nie do końca wyszło. A teraz musisz obejść się smakiem. — Strąciłam jego ręce ze swojego ciała i odchyliłam się do tyłu. — Myliłeś się, ta historia nie jest zakończona. Otto nie wie, że rzuciłam piłeczką. Muszę do niego pilnie zadzwonić, więc proszę, żebyś już wyszedł.
Wstałam i z satysfakcją oglądałam chłopczyka, któremu święty mikołaj zabrał zabawkę, mówiąc, że to wymarzone auto to jednak dla starszego brata.
— Ida… — powiedział niemal z groźbą w głosie zaraz po tym, jak głośno przełknął ślinę.
Jedyną moją reakcją było bezpruderyjne podziwianie wybrzuszenia w jego spodniach.
— Ida, nie igraj. — Podniósł się z kanapy i zbliżył do mnie.
— Janku, robię tylko i wyłącznie to, co lubisz. A wiem doskonale, że jesteś człowiekiem ambitnym, inteligentnym i kochającym wyzwania. Skoro mamy być sąsiadami, to chyba nie mogę pozwolić, byś zbyt szybko się znudził? — Bezczelnie patrzyłam w te zielone, cwane oczy, chełpiąc się swoją przewagą. Nawet jeśli zdobywając ją, nie byłam do końca w porządku.
Żachnął się i przygryzł wargę, poprawiając jednocześnie spodnie. On też wiedział, że go pragnę. Cała zabawa w tym, by myślał, że aktualnie nie pożądam go ZA BARDZO. Pokręcił głową, założył ręce na klatkę i odparł, lekko się krzywiąc:
— Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś większą mendą niż Chuck Rhodes w Billions?
— Chuck Rhodes ma moje zdjęcie powieszone nad klatką do sado-maso. — Uśmiechnęłam się tak, jakby właśnie przemykało mi przez głowę wszystko to, co w takiej klatce można robić.
— Heksa z ciebie — rzucił w moją stronę, przechodząc do korytarza.
— I to jaka czarująca. Dziękuję za wieczór. Wino włożę do lodówki, będzie na kolejny raz. — Cmoknęłam go w policzek.
— Czyli będzie kontynuacja? — Uniósł brew.
— Szczerze? Nie wiem. Najpierw muszę załatwić tamten temat. — Szłam w zaparte, chociaż przeczuwałam swoje.
— To w takim razie odpowiedz mi, proszę, od czego zależy, czy będzie kontynuacja. Albo nie. — Odwrócił się do mnie. — KIEDY będzie kontynuacja, bo coś mi się wydaje, że twoje sutki już zdecydowały się wypić ze mną resztę wina. — Rzucił w nie tym samym spojrzeniem, którym ja obdarzyłam chwilę temu jego krocze.
Miękkie koronkowe staniki, choć piękne i dodające dobre pięć punktów do samooceny, miały jedną, ogromną wadę — były zdradliwe jak prezerwatywy kupione w sklepie z dewocjonaliami. Zerknęłam w dół i podeszłam ostatni raz do Janka tylko po to, by otrzeć się o niego biustem i wypowiedzieć mu wprost do ust:
— Powiedziałam, że mam inne sprawy na głowie. A poza tym… masz łeb i chuj, to kombinuj.
Tym oto elokwentnym akcentem pożegnałam się z potencjalną seksualną przygodą, pielęgnując jednocześnie swój wizerunek osoby impulsywnej, egoistycznej i niekoniecznie stabilnej emocjonalnie. A potem, w pełni przekonana o słuszności swojej decyzji, wybrałam numer Otta. Telefoniczna rozmowa trwała o wiele krócej niż ta z Jankiem. I dobrze, bo jeszcze chwila, a chyba odwołałabym wszystko to, co przez ostatnie pięć dni myślałam, mówiłam i w co wierzyłam.
TERAZ
Siedziałam zamyślona, obserwując goździki na dnie kubka. Rozgrzałam się wystarczająco, żeby zgubić sztywność palców, ale nie aż tak, by odpuścić sobie grzanie ich o ciepłe jeszcze naczynie. Rozejrzałam się wokół, zerkając na roześmianych ludzi, kupujących świąteczne pierdoły za bezcen. Dziadki do orzechów, drewniane koniki na choinkę, szklane dekoracyjne bombki na stojaku, dziergane poduszeczki, skarpeteczki i serweteczki.
Do moich nozdrzy oprócz zapachu słodkiego alkoholu dobiegła inna rozkosz dla podniebienia. To chyba były prażone migdały albo orzechy w karmelu. Wstałam i z wypożyczonym kubkiem udałam się w stronę kilku osób szprechających wesoło i trzymających papierowe zawiniątka. Miałam nadzieję, że zaraz za nimi znajdę budkę z tymi specjałami.
Znalazłam o wiele więcej, niż chciałam. O mało nie wypuściłam ceramiki z rąk na ten widok. Elegancki, postawny, w szarym, wełnianym płaszczu. Był co prawda zwrócony tyłem do mnie, ale spod ciemnej czapki, a znad grafitowego szalika otulającego szyję wystawały złote kosmyki włosów. Czy to możliwe? Naprawdę to nie tylko ja zachowywałam się jak oszalała, by pod pretekstem Weihnachtsmarktu — jarmarku bożonarodzeniowego — w Monachium powrócić choć odrobinę do wspomnień słodszych i cięższych niż tamto grzane wino? A jeśli, tak jak ja, też masochistycznie zameldował się w tym samym hotelu? Te wszystkie myśli zasuwały przez moją głowę jak Porsche 911 po niemieckiej autostradzie. A przy prawie trzystu na godzinę postanowiły się gwałtownie zatrzymać, pytając: co teraz?
Nie wiedziałam. Wszystko się we mnie kotłowało, alkohol wyparował, oczy mrugały dziwnie szybko. Komory sercowe grały werble, a od przesyłania informacji neuronami chyba za chwilę miałam dostać gorączki. I to wszystko przez tę jedną rozmowę.
DWA I PÓŁ TYGODNIA TEMU, PIĘĆ MINUT PÓŹNIEJ
— Tak? — dobiegł mnie jego przyjemny, spokojny głos.
— Cześć, Otto.
Jeszcze sekundę przed wybraniem numeru czułam się jak taran, który szybko, po korpożulowemu rozpyka temat, powie, że fajna przygoda była, ale już wystarczy, i że życzy mu wszystkiego dobrego. W dodatku chciałam zagwarantować, że nie napiszę do Mikołaja ze skargą, więc obejdzie się bez rózgi, a przy okazji proszę o tę samą przysługę. W głowie miałam nieprzerwany monolog pełen argumentów, tak by przypadkiem nie dać się zbić z tropu. Spieszyłam się do tej wymiany zdań tak bardzo, jak król Julian z Pingwinów z Madagaskaru mawiający: „Prędko, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu”. Cóż, zdążyłam na tyle, by moje „bez sensu” dopadło mnie tuż po zakończeniu połączenia.
— Ostatecznie lepszy Park Śląski czy Tiergarten? — nawiązał do jednej z naszych ostatnich rozmów, prowadzonych już po moim powrocie do Polski. Przyjemnych, swobodnych i niezobowiązujących… Jeszcze bardziej się zestresowałam.
— Otto, nie po to dzwonię — wydukałam z trudem, w panice obserwując, jak moje wypociny wydrukowane na perfumowanym papierze rozmakają w płynie mózgowo-rdzeniowym. — Wiesz, dlaczego się odzywam. Już czas porozmawiać.
Na odpowiedź czekałam kilka sekund.
— Wiem, już czas. — Wziął głęboki oddech. — Słucham.
— Ja… — W panice podeszłam do okna, chcąc sprawdzić, czy jeszcze zobaczę piłeczkę. — Otto, ja nie mogę.
Czy mogłam powiedzieć coś gorszego niż słowa, które skierował w moją stronę trzy miesiące temu? Mogłam. I powiedziałam te, czerpiąc z moich nieskończonych pokładów zachowań kopalni „passive-agressive shit”.
— Dlaczego nie możesz?
Starał się być spokojny, ale oczami wyobraźni widziałam, jak zaciska szczękę i pięści.
— Dobrze wiesz, że tak będzie lepiej — odparłam krótko, ale raczej mało stonowanie i w sumie niezbyt sensownie.
— Lepiej? — prychnął. — Dla kogo?
— Dla mnie. — Przymknęłam oczy, prosząc w duchu, aby mi odpuścił.
— Ida… powiedz, o co chodzi.
— Podjęłam decyzję.
— Podjęłaś decyzję i uważasz, że moje zdanie się nie liczy? Nie uważasz, że zasługujemy na dłuższą rozmowę? Nie chcesz wysłuchać, co mam do powiedzenia?
Gdyby ton głosu miał barwę, to ten byłby zbliżony kolorystycznie do kuli ognia spadającej z nieba przy dniu apokalipsy.
— Otto, błagam, już wystarczy…
— Widziałem, co czujesz. Wtedy w Berlinie, Ida. Nie oszukasz tego.
Tym razem to on chyba chciał uratować sytuację, starając się nas trochę uspokoić.
— Nie porównuj jednego dnia razem do… do…
Moje myśli były już totalnie skłębione. Nie potrafiłam uformować z nich czegokolwiek sensownego. Kiedy opowiadałam o wszystkich perypetiach Jankowi, czułam się pewna siebie i zdecydowana. A jednak wystarczyło, żebym usłyszała głos Otta, i cała moja strategia runęła. Gdy dał mi jasno znać, że chce to ciągnąć, moje serce już wyrywało się w stronę Berlina. Musiałam napiąć wszystkie mięśnie i zacisnąć zęby, ryzykując złamanie jedynki. Potem zamknęłam oczy i wstrzymałam oddech, by trzymać się racjonalnego planu.
— Do czego mam tego nie porównywać? Do czego, Ida? Czego się boisz? — kontynuował napiętym tonem. Wiedziałam, że jest na krawędzi wybuchu.
— Otto, przestań śnić! — wyrwało mi się. — To się nie uda!
— Skąd wiesz? Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ani tego nie rozumiem — wypluwał słowa jak z karabinu.
— A, czyli jak ze wszystkim na świecie spodziewałeś się, że ktoś się podporządkuje twojemu widzimisię, co? — zaatakowałam, chociaż czułam się, jakbym to sobie wbijała szpilę. Chciałam po prostu zrobić wszystko, by szybko zakończyć rozmowę. — Mam dla pana niespodziankę, panie Wolf. Pana jurysdykcja kończy się na krawędzi ekranu komputera.
— Ida, czy ty się mścisz? — Ton głosu przeszedł w niedowierzanie.
— Nie, Otto. — Akurat to nie przeszłoby mi przez myśl. — Nie mszczę się. Kończę to, co i tak nie ma racji bytu.
— Jesteś niesprawiedliwa, wiesz o tym.
— Nie ja pierwsza.
— Nie wierzę w to, co mówisz — wycedził przez zęby takim głosem, że dostałam gęsiej skórki. — To tamten złamas zabrał ci klasę czy zgubiłaś ją w bramie jakiejś kamienicy?
— Klasę zgubiłam w dniu, w którym cię poznałam — wypaliłam bez zastanowienia. Byłam w szoku, że potrafiłam skierować w jego stronę takie słowa.
Przez słuchawkę słyszałam jego przyspieszony oddech. Ja sama chodziłam teraz nerwowo wzdłuż okna, trzymając się za włosy i dziwiąc się, że tak źle mogłam to załatwić. Umocniły mnie w tej opinii jego kolejne słowa, które okazały się jednocześnie ostatnimi:
— Będziesz tego żałować.
Rozłączył się. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że pomimo zamkniętych okien jest mi okropnie zimno. Cała dygotałam. Mimo to musiałam wyjść na balkon, żeby złapać dech. Po kilku minutach wyglądania za piłeczką, której ostatecznie nie znalazłam, uspokoiłam się na tyle, by powoli, ale to bardzo powoli poczuć ciężar spadający z moich ramion. Delektowałam się uczuciem rosnącej ulgi, póki coś nie zazgrzytało. To ten sam perfidny kamień, który nie osunął się jednak na ziemię, tylko zaklinował się na wysokości serca.
Do tamtego wieczoru myślałam, że wiem, co to są bezsenne noce. Tutaj też się myliłam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki