Do wesela się wyrobię - ebook
Do wesela się wyrobię - ebook
Ile jesteś w stanie zrobić dla kogoś naprawdę Ci bliskiego?
Pierścionek? Jest. Sukienka? Jest. Tort? Jest. A przynajmniej tak się Oli wydawało. Przed ołtarz jej się nie spieszy, a do samej instytucji małżeństwa podchodzi z dużą dozą ostrożności. Gdy jednak jej najlepsza przyjaciółka Ala w ostatniej chwili zostaje bez konsultantki ślubnej, postanawia podjąć się organizacji tego wymarzonego dnia. Nie przewidziała, że ktoś jej starania będzie sabotować. Zgubiony pierścionek, niepasująca suknia, czy kryzys tortowy to tylko kilka z piętrzących się problemów.
Ola jednak łatwo się nie poddaje. Zaopatrzona w plan działania, cynizm i niemal siostrzaną miłość do swojej przyjaciółki, robi wszystko, by ze wszystkim do wesela się wyrobić.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-50-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzie by tu zacząć?
Rozdział 1
W którym udajemy się do ślubnej wyroczni, a ta nas wyśmiewa
Rozdział 2
W którym wybieramy tę jedyną (sukienkę), a ja próbuję poznać księcia z bajki
Rozdział 3
W którym to pozwalam sobie na magiczne, rozwiązujące wszelkie problemy zioło
Rozdział 4
W którym spotykam Artystkę i modlę się o jej życie
Rozdział 5
W którym to wątpliwość i wierność pojawiają się w jednej parze
Rozdział 6
W którym podążam za Księciem i sama na jednego wpadam
Rozdział 7
W którym to Artystka powraca
Rozdział 8
W którym spotykam tego palanta
Rozdział 9
W którym to spotykam się z Kapłanem i coś mnie strzela
Rozdział 10
W którym świąteczne celebracje są coraz bliżej
Rozdział 11
W którym odkrywam, jak nie wchodzić w nowy rok
Rozdział 12
W którym klątwy chodzą parami
Rozdział 13
W którym próbuję nie zapeszać
Rozdział 14
W którym odbywa się wieczór panieński
Rozdział 15
W którym dopada mnie trema przedślubna
Rozdział 16
W którym nadchodzi czas mojej ostatecznej próby
Czy to już koniec?
PosłowieGdzie by tu zacząć?
„Jeśli coś może pójść nie tak, to tak się stanie”. Hmm, no niech będzie, nie chciało mi się szukać czegoś bardziej adekwatnego. Skopiowałam i wkleiłam to podstawowe prawo Murphy’ego do prezentacji dla klienta, po czym przekreśliłam cytat ogromnym znakiem X, który dzięki animacji miał się pojawić po kliknięciu myszką. „Nie z nami” — napisałam w dymku na slajdzie. „Z naszym szczegółowym planowaniem nic nie ma prawa pójść nie tak”. Czy było to nieco aroganckie stwierdzenie? Być może, ale prezentowało credo, któremu hołdowałam od kilkunastu lat. W rogu ekranu pojawiła się nagle ikonka oznaczająca rozpoczęcie rozmowy na firmowym czacie.
— Hej, bejbe. Masz chwilę?
Taką wiadomość dostałam od Ali, mojej najlepszej przyjaciółki i współpracowniczki. Ubiegły weekend spędziła wraz ze swoim chłopakiem w Rzymie. Wiedziałam, co się święci, byli ze sobą już tyle lat! Przecież Tymek nie mógł zmarnować takiej okazji! Przez cały weekend miałam telefon pod ręką, by usłyszeć nowinę, ale Alicja milczała jak zaklęta.
Nie byłam wielką romantyczką. Nie płakałam na filmach o miłości, nie patrzyłam tęsknie na suknie ślubne, nie rozmyślałam o tym, jak wyglądałaby moja wymarzona ceremonia. Nie — lubiłam horrory i wspólne z bratem polowanie na zombie na PlayStation. Koronki wchodziły w grę, tylko jeśli mowa o zębach. A film „Duma i uprzedzenie” przewijałam, by dotrzeć do słynnej sceny z półnagim Colinem Firthem. Czy to wystarczająco dużo dowodów, by podkreślić, że romantyczność i ja to biznes prosperujący równie dobrze, co sprzedaż grzejników na Saharze? Ale tu chodziło przecież o moją najlepszą przyjaciółkę!
Poznałyśmy się w podstawówce, siedziałyśmy w tej samej ławce, w pierwszym rzędzie, bo wtedy obie nosiłyśmy okulary. Dość szybko stałyśmy się nierozłączne. Na wuefie nikt nie śmiał wybrać mnie do drużyny, nie wskazawszy najpierw Alicji, bo kończyło się to wybuchem złości. Stanowiłyśmy pakiet — Ala i Ola, dopełniające się ying i yang, przyjaciółki, które przysięgły, że będą sobie powierzać wszystkie sekrety i że się nie opuszczą aż do późnej starości. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że taka dziecięca naiwność była urocza.
Przyjaźń urwała się, gdy poszłam do gimnazjum. Akurat wtedy spotkała mnie rodzinna tragedia i wraz z braćmi musieliśmy przenieść się poza Warszawę. Gadu-Gadu i Nasza Klasa powoli się rozwijały, ale u wujostwa, które przyjęło nas pod swój dach, nie było internetu. Nie miałam z Alą żadnego kontaktu. W liceum w końcu dodałyśmy się do znajomych, i tyle.
Do stolicy wróciłam na studia i jakież było moje zdziwienie, gdy w pierwszym dniu zajęć na SGH zobaczyłam przed salą Alicję. Przeznaczenie! Padłyśmy sobie w ramiona. Po wykładzie poszłyśmy na kawę, potem na kolację, potem na drinka, a jeszcze później wróciłyśmy do jej mieszkania i przegadałyśmy całą noc. W trakcie studiów nasza więź z czasów dzieciństwa odświeżyła się i umocniła. „Papużki nierozłączki” — tak o nas mówili. Nikogo nie zdziwiło, gdy aplikowałyśmy do pracy w tej samej firmie. Łut szczęścia sprawił, że obie dostałyśmy się do tego samego działu. Przyjaźń nie przeszkadzała nam w pracy, wręcz przeciwnie. Miałyśmy komplementarne charaktery — ja byłam złym gliną: twardym, nieustępliwym negocjatorem, Ala, dla kontrastu, czarowała klientów słodkimi słówkami. Wspólnymi siłami zawsze osiągałyśmy cel.
Otrząsnęłam się z rozmyślań, bo Alicja wysłała mi ponaglający znak zapytania. „Już idę do kącika plotkowego” — odpisałam i z trudem podniosłam się z krzesła. Kolana zachrzęściły w stawach. Ostatnio znów prowadziłam zbyt siedzący tryb życia. Nawet podekscytowanie czekającymi mnie nowinami nie pomogło, gdy pośladki musiały sprzeciwić się grawitacji. Obiecałam sobie, że zacznę ćwiczyć. Od poniedziałku. Nie sprecyzowałam którego.
Doczłapałam się do kącika z ekspresem do kawy, a Ala zjawiła się kilkanaście sekund później. Jej dłonie były ukryte pod rękawami bluzki, więc nie mogłam wywnioskować, czy od razu powinnam rzucić się na nią z gratulacjami.
— No i jak było w Rzymie?
Zatrzepotała długimi jak u lalki rzęsami. Właściwie cała przypominała lalkę — drobna sylwetka, blond włosy, które układały się w naturalne fale, błękitne oczęta tak pełne niewinności, gdy należało ułagodzić klienta. Nie tylko z charakteru nie mogłyśmy się bardziej różnić — ja od zawsze byłam krągła, z ciemnymi włosami i brązowymi oczami, które zostały stworzone do gromienia i osądzania.
— Prawdziwa la dolce vita, zeszliśmy chyba pół miasta, a do tego zjedliśmy pizzę, carbonarę, gelato i…
— Alka! — przerwałam jej, bo przecież widziałam, że wychodzi z siebie, by przejść do sedna. W dzieciństwie wpojono jej jednak, że z grzeczności należy odpowiadać na zadane pytanie. — Czy myślisz, że przyszłam słuchać o twoim weekendowym menu i zazdrościć ci, że w przeciwieństwie do mnie możesz jeść gluten?
Westchnęła z ulgą i w końcu uwolniła spod rękawa prawą dłoń. Odgarnęła nią włosy, na palcu serdecznym prezentując piękny, połyskujący kamień.
— Aaa! — pisnęłam, choć ostatni raz zdarzyło mi się to w podstawówce, gdy kolega z tylnej ławki pociągnął mnie za włosy.
— Aaa! — Ala wydała się z siebie taki sam dźwięk i padłyśmy sobie w ramiona.
Trwałyśmy chwilę w uścisku, na szczęście przez nikogo niedostrzeżone. Ludzie w biurze i tak już spekulowali, że pod płaszczykiem przyjaźni ukrywamy romans. Bawiło nas to na tyle, że podczas jednego z weekendowych wyjazdów integracyjnych po kilku głębszych, gdy zagrali „I kissed a girl” Katy Perry, pocałowałyśmy się.
— Pokaż mi go! — Odsunęłam się, chwyciłam jej dłoń i spojrzałam na pierścionek.
Tymek wybrał małe jubilerskie cudo: białe złoto, szmaragd i kilka brylantów układały się w fantazyjny wzór. Niebanalnie.
— Gdzie ci się oświadczył? — zreflektowałam się.
Jak sroka rzuciłam się na błyskotkę, a nie spytałam o tak ważne dla Ali okoliczności. Choć przyznam, że zagadnęłam o nie bardziej z grzeczności niż z ciekawości. Jak wspomniałam, daleko mi do zachwycania się romansami. Alicja była zaręczona. Przetworzyłam ten fakt jak komputer dane i cieszyłam się jej szczęściem. Tyle.
Opowiedziała, że zrobili sobie późnowieczorny spacer po mieście, choć zmęczona po całodniowym chodzeniu, nie miała na niego ochoty. Tymek jednak nalegał. Gdy przechodzili koło słynnej Fontana di Trevi, nawet w nocy obleganej przez turystów, uklęknął i poprosił ją o rękę.
— Tak mnie wymęczył tym zwiedzaniem, że nie miałam siły mu odmówić. — Ala się uśmiechnęła.
Romantyczny moment został uwieczniony na zdjęciach przez grupę japońskich turystów, którzy oślepili ich fleszami.
— Nawet nie mogłam się przyjrzeć pierścionkowi, w drodze do hotelu cały czas migały mi przed oczami te białe błyski — zakończyła moja przyjaciółka.
— No proszę, a więc od teraz oficjalnie jesteś narzeczoną! — stwierdziłam i dopiłam kawę tylko po to, by zaraz zrobić sobie kolejną.
Mój brat od dawna żartował, że gdyby naciąć mi żyły, to wypłynęłoby z nich espresso, a nie krew.
— Tak, powiem ci, że wciąż to do mnie nie dociera. Muszę zacząć planować ślub!
Wiedziałam, że to spełnienie jej dziecięcych marzeń. Gdy jako dziewczynki się bawiłyśmy, ona zawsze była wyprawiającą bale księżniczką. Ja — czarodziejką. Nota bene wolałam tę rolę. Posługiwałam się magią i nie musiałam czekać na żadnego księcia, by mnie uratował.
— Olu… Mam do ciebie pytanie. — Popatrzyła na mnie uważnie. — Zostaniesz moją świadkową?
Poplułam się kawą, bo wzięła mnie z zaskoczenia. Ja? Świadkową?! Spojrzałam na nią takim wzrokiem, jakbym chciała jej przekazać, że oszalała. Przecież wiedziała, co sądziłam o ślubach.
— Dobry Boże, Alka, schlebia mi twoja propozycja, ale wiesz, że ja się do tego nie nadaję! Co z twoją siostrą? Czy to nie naturalna kandydatka do tej roli?
Szczególnie że to dzięki Sandrze Alicja poznała Tymka.
— Myślałam o niej, ale… jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie wyobrażam sobie nikogo innego jako świadkowej, tylko ciebie.
Żeby kupić sobie trochę czasu, popatrzyłam na plamę z kawy na bluzce, po czym podeszłam do zlewu i spróbowałam ją zaprać.
— Wiem, że nie przepadasz za weselami, ale naprawdę to nie będzie dużo pracy. — Znała mnie i moje techniki zmiany tematu na tyle dobrze, że od razu przystąpiła do negocjacji. — Mam zamiar zatrudnić konsultantkę ślubną, która wszystkim się zajmie. Ty będziesz musiała tylko zaplanować mi wieczór panieński i gdy przyjdzie co do czego, przywdziać kieckę i być tuż obok. Proszę! — Spojrzała na mnie tym wzrokiem jelonka Bambi.
Może nie byłam romantyczką, ale pod twardą skorupą miałam jakieś tam serce. Czegóż to się nie robi w imię przyjaźni? Poza tym planowanie wieczoru panieńskiego mogło być akurat całkiem dobrą zabawą.
Westchnęłam. Tylko dla niej. I tylko raz w życiu.
— No dobrze, niech będzie.
Ala rzuciła się na mnie i znów przytuliła.
— O rany, ależ się cieszę! Szczerze mówiąc, bałam się, że odmówisz.
Musiałyśmy wrócić do pracy, bo czekało nas spotkanie z klientem, ale w drodze do biurka Ala nawijała mi o swoich ślubnych planach. Powrotna podróż samolotem z Rzymu była chyba wystarczająco długa, by miała czas to wszystko przemyśleć. Zresztą, co ja gadam, na pewno większość rzeczy zaplanowała już w podstawówce.
— I wiesz… taki boski pałacyk pod Warszawą… Muszę poprosić rodziców o pomoc, znają właściciela… Tylko w którym miesiącu?… Polne kwiaty czy jednak róże?
Wpuszczałam jej szczebiotanie jednym uchem, a drugim wypuszczałam… Aż do tego zdania:
— …nie martw się o osobę towarzyszącą, jakby co, to mój brat na pewno zgodzi się być twoją parą.
Nie dałam tego po sobie poznać, ale wewnątrz zamarłam. Wprawdzie znałyśmy się z Alą jak łyse konie, ale akurat tej jednej jedynej rzeczy o mnie nie wiedziała. Ani o swoim bracie. I lepiej, żeby tak pozostało.
— Zawsze mogę pójść sama, naprawdę nie będzie mi to przeszkadzać.
— Daj spokój, Ola, a z kim wtedy będziesz tańczyć? Przecież świadkowa powinna mieć kogoś, kto będzie jej pilnował torebki, gdy ona zajmuje się panną młodą. — Alicja mrugnęła porozumiewawczo. — Nie, jeśli mój brat lekkoduch nie znajdzie sobie towarzyszki na ten dzień, to możemy was sparować.
Już plułam sobie w brodę, że zgodziłam się na bycie tą cholerną świadkową. Oczami wyobraźni widziałam tego palanta, Błażeja. Tak jak można było zgadnąć, raz przespaliśmy się ze sobą. A potem nie poczekał nawet do rana i wywalił mnie za drzwi. Prędzej bym umarła, niż zgodziła się siedzieć obok niego choćby przez sekundę. Będę musiała znaleźć sobie osobę towarzyszącą. Do wesela się wyrobię, prawda? PRAWDA?ROZDZIAŁ 1
W którym udajemy się do ślubnej wyroczni, a ta nas wyśmiewa
Od czasu poproszenia o bycie świadkową Ala próbowała mnie przekonać, że ta rola to bułka z masłem. Świetnie, tyle że, jak już wspomniałam, ja nie tolerowałam glutenu, a i z mlekiem nie zawsze się dogadywaliśmy (i tak, wybieranie się ze mną do restauracji zawsze było koszmarem).
Pierwsze informacje w kwestii wesela, które dobiegały moich uszu, rzeczywiście brzmiały dość optymistycznie. Zgodnie z planem rodzice panny młodej załatwili lokal po znajomości.
— To taki piękny mały pałacyk pod Warszawą! Mają tam cudowny ogród. Nie wiem, jak to możliwe, ale znaleźli termin na przyszły rok. I to na maj!
Jedenaście miesięcy do wesela. Idealnie, bym znalazła ofiarę, która będzie mi towarzyszyć… Trzy miesiące na polowanie, potem dwa, by się upewnić, że osobnik jest wart uwagi, i parę tygodni, nim w końcu nonszalancko rzucę: „Chciałbyś być moją osobą towarzyszącą na weselu przyjaciółki?”. I dużo czasu w zapasie, gdyby poszukiwania należało rozpocząć od nowa, bo ofiara okazałaby się padliną. Ugh, wybaczcie te zwierzęce porównania, ale ostatnio przed snem oglądam za dużo Animal Planet. Cóż mogłam jednak poradzić na to, że najlepiej usypia mnie głos Krystyny Czubówny?
Tego dnia wybierałyśmy się na spotkanie z konsultantką ślubną. Ala mówiła, że ta specjalistka zorganizuje wszystko od A do Z, a my będziemy jedynie aprobować podwykonawców i uczestniczyć w degustacjach. Wprawdzie ze słodyczami musiałam uważać, ale do testowania win i potraw z wiejskiego stołu nadawałam się jak mało kto. Kieliszek bordeaux i plasterek salami poproszę!
— Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Sandra znalazła mi tę babeczkę! Sama nie dałabym rady wszystkiego zaplanować w mniej niż rok — stwierdziła przyjaciółka, gdy wsiadłyśmy do mojego mini coopera, którego pieszczotliwie nazywałam Bradleyem.
Sandra była starszą siostrą Ali, dzieliły je dwa lata. Rzeczywiście miło z jej strony, że przełknęła fakt niebycia świadkową z godnością i zaproponowała pomoc.
— …ma cztery i pół gwiazdki na Google! I raz była w „Dzień Dobry TVN”… — kontynuowała przyjaciółka, gdy ja wyjeżdżałam z parkingu naszej firmy.
Miałyśmy do przejechania pół Warszawy, do tego w godzinach szczytu. Żywiłam nadzieję, że porozmawiamy o czymś innym niż wesele, ale Ala trajkotała w najlepsze, wyliczając zalety pani koordynatorki.
— …no i wiesz, zwłaszcza teraz, gdy dostałam TEN projekt.
Auć, chciałam porozmawiać o czymś innym, no i się doigrałam. Pewnie to, co powiem, odbierzecie źle i wyjdę na dwulicową, bo jesteśmy na początku całej historii. Jak wspomniałam, naprawdę uwielbiam Alę. Jest jednak jedna kwestia, która… jak by to powiedzieć? Przyćmiła w ostatnim czasie naszą przyjaźń.
W firmie zazwyczaj pozwalano nam pracować w duecie, czyli mieć pod opieką tych samych klientów, wymieniać się spotkaniami, dzielić mailami i obowiązkami. Z tym projektem miało być inaczej, bo wymagał częstego podróżowania do Stanów, a budżet nie był z gumy — tylko jedna osoba mogła się załapać. Może Ala nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ja również starałam się o tego klienta. Nie wyszło, to ona go dostała, a we mnie odezwała się nuta zazdrości. Zwłaszcza teraz, gdy słyszałam to:
— …pięć dni w Chicago. Zarezerwowałam Hiltona, choć nie wiem, czy standard jest tak wysoki jak w Europie. Z powrotem myślałam, czyby nie lecieć z przesiadką w Nowym Jorku i nie zostać na weekend. Dopłacę sobie te parę groszy. Co sądzisz? — Spojrzała na mnie, ale wbijałam wzrok w tablicę rejestracyjną auta przede mną, bo stałyśmy już w korku. — O matko, Olka! A może bym kupiła obrączki u Tiffany’ego?!
Jęknęłam w duchu. Znów pewnie pomyślicie, że paskudna ze mnie przyjaciółka, bo tak obgaduję Alę. Nie potrafię się jednak ugryźć w język, poza tym sami zobaczycie, że to niezaprzeczalny fakt — moja przyjaciółka jest finansowo oderwana od rzeczywistości. Jej rodzice prowadzą sporą, dobrze prosperującą firmę w branży żywieniowej (ojciec bardzo skorzystał na transformacji w latach dziewięćdziesiątych), a ich dzieci mogłyby leżeć plackiem i nic w życiu nie robić. Prócz rozbijania najnowszych ferrari na warszawskich latarniach (jak brat palant; nota bene, wciąż nie mogę uwierzyć, że się z nim przespałam…). Praca była dla Ali kwestią hobbistyczną.
— Doskonały pomysł — odpowiedziałam, bo wyraźnie na to czekała.
— Ach, muszę o tym powiedzieć Tymkowi! — Wyjęła telefon, by napisać narzeczonemu wiadomość, a ja zyskałam kilka minut na przeklinanie w głowie cholernego korka. Godniejsze to niż wkurzanie się na szefostwo, że to nie mnie przypadł tak interesujący projekt.
— A podobno w przyszłym roku na cały miesiąc będę musiała lecieć do Kalifornii! I to na kilka tygodni przed weselem!
Cieszyłam się jej szczęściem, choć zazdrość wewnątrz mnie kiełkowała i wypuszczała z siebie gorzkie plony. Przez większość życia próbowałam przekonać samą siebie, że jestem silna i niezłomna i to własne zdolności zaprowadziły mnie wyżej, niż celowałam w marzeniach jako mała dziewczynka. Ale cokolwiek by mówić, ostatni poważny związek zaliczyłam na studiach, czyli dobre pięć lat temu. Dzieliłam mieszkanie z bratem. A teraz najwyraźniej praca mojej przyjaciółki była oceniana lepiej niż moja własna. Powoli zaczynałam wierzyć w determinizm. Ala była księżniczką urodzoną do szczęścia. Ja mogłam jedynie zostać chłopką na dorobku, a nie żadną pieprzoną czarodziejką.
Usłyszałam za sobą trąbienie, więc jak to miałam w zwyczaju, zaklęłam, pokazałam kierowcy za mną środkowy palec i ruszyłyśmy do przodu. Ala wciąż opowiadała o wszystkich zadaniach, jakie ją czekają w związku z projektem, a ja przytakiwałam.
— Kurczę, Olka, pewnie też ci przybędzie obowiązków. W końcu grono naszych klientów jest całkiem pokaźne, a ja nie będę mogła ich już obsługiwać.
— Na pewno przydzielą mi kogoś do pomocy. — Nie wiedziałam, czy próbuję zagłuszyć jej wyrzuty sumienia, czy pocieszyć samą siebie.
— W każdym razie ta konsultantka ślubna spadła nam z nieba! Pałacyk jest już zarezerwowany na sto procent, tato musiał nieźle z nimi negocjować, ale dobrze, że ma tam znajomości.
Po okropnej godzinie spędzonej w korkach i w czerwcowym słońcu w końcu zajechałyśmy do Wilanowa pod właściwy adres, do biura koordynatorki, które, jak się okazało, było również jej mieszkaniem. Przyznam szczerze, że po wygłaszanych przez całą drogę peanach na cześć tej całej wedding plannerki spodziewałam się domu godnego Małgorzaty Rozenek tudzież innej polskiej Marty Stewart. Wesela były przecież tak dochodowym biznesem.
Podekscytowana Ala podeszła do domofonu i wcisnęła guzik, przy którym widniał napis „Wasz dzień, Gołąbeczki”. Niezła nazwa. Ja bym pewnie poszła w „Poskramiaczka bridezilli*”.
Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze czteropiętrowej kamienicy, oczywiście bez windy. Gdy kobieta, z którą byłyśmy umówione, otworzyła nam drzwi, nie zdziwiłam się, że jest chuda jak szczypiorek. Prócz tego wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera i kosmetyczki. Jedynie dłonie zdradzały, że musiała być po czterdziestce, bo twarz miała gładką jak mankiet jej idealnie wyprasowanej sukienki.
— Pani Alicja Sicińska? — upewniła się i pozwoliła nam przejść dalej.
Rozejrzałam się po wnętrzu. A jednak perfekcyjna pani domu, po prostu na mniejszym metrażu. Biele, beże, pięknie oprawione zdjęcia, kwiaty w wazonach… Jak z portalu Pinterest.
— Zapraszam do salonu, porozmawiamy sobie o pani wymarzonym weselu. — Konsultantka wskazała nam drogę w głąb korytarza. — A pani godność? — zwróciła się do mnie.
— Aleksandra Szczęsna. Jestem świadkową — odparłam.
Przesunęła po mnie wzrokiem i mogłam odczytać z jej spojrzenia i lekkiego skrzywienia ust, że pomyślała coś w stylu: „Hmm, nie będzie się prezentować na zdjęciach tak zgrabnie jak panna młoda”. Oczywiście, że przy smukłej Ali mogłam wydawać się grubasem, ale bez przesady, BMI miałam w normie, a rozmiar M pasował na mnie prawie w każdej sieciówce.
Przeszłyśmy do przestronnego salonu ze szklanym stolikiem pośrodku i rozstawionym dookoła zestawem wypoczynkowym w kolorze écru. Nie zdziwiło mnie, gdy w kącie dostrzegłam niewielką poduszkę, a na niej śpiącego pieska rasy chihuahua. I kwiaty, wszędzie kwiaty w wazonach. Już zmienianie im wody musiało zabierać codziennie dobrą godzinę.
— Zaparzę herbaty i omówimy sobie wszystkie kwestie, dobrze?
Usiadłyśmy na sofie. Mimowolnie się spięłam i wyprostowałam, bo w tak wymuskanych wnętrzach czułam się jak w poczekalni u dentysty, choć może nie u takiego na NFZ.
— Popatrz, organizowała wesele Klary! — Ala chwyciła w dłoń katalog z „gołąbeczkami” i zaczęła go kartkować.
Przysięgam. Tytuł na okładce głosił: „Moje gołąbeczki”.
— Jakiej Klary?
— No wiesz, tej z programu… A zresztą, ty nie oglądasz takich rzeczy — zreflektowała się. — Wow, spójrz, jaki tort! — Pokazała mi zdjęcie pary krojącej pięciopiętrowe dzieło udekorowane toną masy cukrowej. — Sama nie wiem, jaki bym chciała. Czy lepiej iść w takie coś, a może jednak skromniejszy, taki minimalistyczny naked cake, no wiesz, boki tylko maźnięte kremem, bez tych wszystkich słodkich figurek…
— Jakiś smaczny — zasugerowałam.
Brawa dla mnie za ten jakże cenny wkład w weselne doradztwo.
— Na pewno poproszę o bezglutenowe pięterko dla ciebie. — Poklepała mnie po ramieniu i kontynuowała przeglądanie katalogu, co jakiś czas wydając z siebie westchnienia zachwytu.
Dla zabicia czasu zaczęłam pojedynkować się na spojrzenia z psem, który otworzył jedno oko i leniwie mi się przyglądał. Po dwudziestu sekundach poddał się i wrócił do spania. To tyle, jeśli chodzi o moje dzisiejsze sukcesy.
Pani koordynatorka ślubna wróciła ze srebrną tacą, na której postawiła porcelanowy czajniczek w róże i trzy pasujące do niego filiżanki o złotych brzegach. Zestaw wyglądał na drogi i delikatny. Mogłam czuć się kompletnie nie na miejscu, ale musiałam przyznać jedno — Ala i ta kobieta miały ze sobą coś wspólnego, tę aurę ekskluzywności i wysublimowanego bogactwa, takiego bez krzykliwych błyskotek i metek. Wiedziałam, że ta kobieta urządzi jej perfekcyjne wesele. A ja skupię się na poszukiwaniach osoby towarzyszącej i ćwiczeniu ładnego uśmiechu do zdjęć.
— No więc, pani Alu, proszę mi opowiedzieć o swoim wymarzonym dniu. — Konsultantka nalała nam herbaty do filiżanek i rozsiadła się w fotelu.
Próbowałam słuchać tego, co mówi moja przyjaciółka, ale przyznam, że przy dywagacjach na temat: „Lepsze boho czy jednak glamour” miałam ochotę dołączyć do pieska i przespać resztę rozmowy. Z tego, co wpadło mi do ucha i się w nim ostało, zrozumiałam, że pani poleca jednak Ali pójść w all-in, czyli cała naprzód i organizujemy wesele stulecia.
— To taki piękny pałacyk, aż wstyd byłoby pójść w minimalizm — stwierdziła wedding plannerka.
Opowiadała Ali o różnych możliwościach dekoracji kościoła i wnętrza sali weselnej. W pewnym momencie zapadła cisza, a ich spojrzenia utkwiły we mnie. Cholera, pogrążona we własnych myślach, coś przegapiłam.
— Tak? — spytałam niewinnym głosem.
— Zastanawiałyśmy się, czy druhny powinny mieć bladoróżowe sukienki, czy może bardziej kremowe — wyjaśniła moja przyjaciółka.
— Widzisz mnie w bladym różu lub beżu?
Ala zmarszczyła brwi, próbując zmobilizować wyobraźnię. Pasującymi do mnie kolorami były: czerń, biel i czerwień, ale raczej żaden z nich nie nadawał się na wesele.
— Chyba nie. Może jakiś chabrowy? — stwierdziła i spojrzała na organizatorkę, która zmarszczyła nos.
— No nie wiem, w maju raczej nie dostaniemy chabrów do bukietu, więc kolory nam się będą gryzły…
— Butelkowa zieleń? — rzuciłam, próbując ratować moją godność. Ostatni raz w pastelowych ciuchach chodziłam w podstawówce. — Jak liście.
— No dobrze, mamy jeszcze trochę czasu, pomyślimy… — Kobieta westchnęła, jakby moja osoba i kolor sukienki zepsuły jej cudowną wizję. — Pani Alu, w takim razie wpiszę panią do kalendarza i zaproponuję harmonogram organizacji wesela. Prześlę go wraz z umową na moje usługi. — Sięgnęła po grubaśny planer. Rozbłysły mi oczy, bo uwielbiałam takie gadżety. — Proszę mi przypomnieć, kiedy to wesele?
— Osiemnastego maja — powiedziała uradowana Ala, a ja wiedziałam, że to jej szczęśliwa data, rocznica ich pierwszego pocałunku.
Kobieta zaczęła przewracać kartki.
— Och, jak nietypowo. W poniedziałek? — zdziwiła się.
— Nie, to sobota. W przyszłym roku.
Koordynatorka zamarła na chwilę. Przez dobre piętnaście sekund przypominała woskową rzeźbę, a mnie naszło nagłe przeczucie, że zaraz wszystko się sypnie. Kobieta zamknęła kalendarz i zaczęła się głośno śmiać.
— Zorganizować wesele w przyszłym roku? Czy pani zwariowała? — Jakby dla podkreślenia niedorzeczności tego pomysłu, rzuciła kalendarz na szklany stół. Taca z porcelanowym czajniczkiem aż podskoczyła, a chihuahua otworzył oczy i szczeknął.
— Ale co jest nie tak? — spytałam, bo Ala straciła kolory i chyba wraz z nimi mowę.
— Co jest nie tak? Co jest nie tak?! Jak można oczekiwać, że uda nam się zorganizować tak wielką uroczystość w jedenaście miesięcy?! — Rozbawienie płynnie przeszło w szczere oburzenie. — Półtora roku to minimum, tutaj powinniśmy mieć dwa lata!
— Ale oni dopiero co się zaręczyli! — broniłam mojej przyjaciółki, choć sama nie wiem, dlaczego musiałam to robić, przecież organizowanie wesela w prawie rok nie było przestępstwem, ba, a niechby i wzięli ten ślub pojutrze, na pewno dałoby się to ogarnąć! (Pojutrze, bo jutro miałam myć włosy, a zawsze zajmowało mi to pół wieczoru i nie mogłabym świadkować! A kto to widział, żeby świadkowa miała brudne włosy!)
— Więc powinni planować wesele w późniejszym terminie!
— Nawet jeśli udało im się zarezerwować pałacyk? — spytałam.
Kobieta widziała, że wpadam w bojowy nastrój, więc ułożyła dłonie na kolanach i nieco złagodniała.
— Nie podejmę się organizacji tak ważnego wydarzenia w tak krótkim czasie. Nie ma mowy.
— Zapłacimy… więcej… — wykrztusiła z siebie Ala, a w jej oczach dostrzegłam szklące się łzy.
— Przykro mi, muszę dbać o reputację. — Konsultantka spojrzała na nas twardo. Jak sokół. Już wiedziałam, dlaczego tak lubiła gołębie. Były dla niej zwierzyną, którą mogła do woli kontrolować.
Lekko klepnęłam Alę w ramię, sugerując tym gestem, żebyśmy wstały. Zaraz miała się rozkleić, a pewnie nie chciała, by stało się to w obecności tego babsztyla. Okej, rozumiem, że koordynatorka ślubna nie miała terminu, ale czy musiała oznajmiać to w aż tak chamski sposób?
Opuściłyśmy eleganckie mieszkanie bez słowa pożegnania i zeszłyśmy na dół. Dobrze, że przyjechałyśmy moim autem, bo w tym stanie Ala nie mogłaby prowadzić. Pewnie, jakaś część mnie myślała: „Przecież to tylko głupie wesele, nikt nie umarł!”. Ale nie śmiałam tego powiedzieć na głos.
— Pewnie myślisz, że to tylko głupie wesele i nikt nie umarł, co? — mruknęła przyjaciółka, ocierając z policzka kilka łez. A więc udało nam się uniknąć dużego wybuchu płaczu.
— No co ty — skłamałam.
— Omówiłyśmy tak fantastyczne wesele… Czułam się jak w bajce Disneya. A teraz nic z tego nie zostało… Daj mi kwadrans, a wezmę się w garść, teraz muszę sobie pochlipać, jak Kopciuszek, który nie mógł pójść na bal. — Zapięła pas i schowała twarz w dłoniach.
Próbowałam znaleźć jakieś słowa pocieszenia.
— To na pewno nie jedyna konsultantka ślubna w stolicy, co? Może spróbujemy poszukać jakiejś innej?
— Przez ostatni weekend wysłałam tyle maili i dzwoniłam do tylu organizatorek. Ona miała rację, jedenaście miesięcy to naprawdę mało czasu. Gdy Sandra powiedziała mi, że kogoś znalazła, skakałam ze szczęścia.
Hmm, siostra Ali dotychczas nie była aż tak nierozgarnięta, wręcz przeciwnie. Czasem myślałam, że jest robotem, bo zachowywała się chłodno i wyważenie.
— Może chcecie jednak przełożyć o rok? — zasugerowałam.
— Tato już podpisał umowę na ten pałacyk… Straciłby dużą zaliczkę. Poza tym to jego partnerzy biznesowi. Nie chcę do końca wnikać. Będę musiała sama to ogarnąć… Ale kurczaki, jak ja to zrobię, jeśli przez kolejne miesiące tyle czasu spędzę nad projektem?
„Ja przejmę projekt, nie ma sprawy” — miałam na końcu języka. To byłoby sensowne, czyż nie? Ala mogłaby się skupić na weselu, a ja poświęciłabym należytą uwagę pracy. Wiem, że szefostwo czasem nas nie rozróżniało (uroki pracy w tandemie), ale przecież suma summarum mój bezpośredni styl negocjacji bardziej nadawał się do pracy z Amerykanami.
— Zorganizuję ci to wesele — powiedziałam jednak.
Głos wewnątrz mnie zaczął krzyczeć: „Posrało cię?! Ja i ustalanie szczegółów wesela!”. Już z planowaniem pogrzebu czułabym się bardziej komfortowo. „To osoba bliska ci jak siostra!” — skontrował drugi głos.
Akurat znów stanęłyśmy w korku. Nic nie odpowiedziała, tylko spojrzała na mnie wielkimi oczami, godnymi postaci z anime. Chyba dopiero po minucie otworzyła usta.
— Aleks… — Nie nazwała mnie tak od czasów podstawówki. — … jesteś pewna? Przecież ty nie lubisz wesel.
— Słuchaj, to jak każdy inny projekt z szalonymi wytycznymi, marudnymi podwykonawcami i niemożliwymi deadline’ami. Nihil novi sub sole. Umiem zarządzać tym w pracy, to z weselem miałabym sobie nie poradzić? — Wcisnęłam klakson, bo auto przede mną nie ruszało, mimo że od półtorej sekundy paliło się już zielone światło. — Chyba że… boisz się mi to powierzyć? — Spojrzałam na nią krótko, ale nieco podejrzliwie.
— Nie, nie, nie, broń Boże! Ale jedenaście miesięcy to mało czasu. Może zamiast tego wolałabyś przejąć mój projekt?
Cholera, to było jak test na dobrą przyjaciółkę. Stany i podróże służbowe kusiły. Ale powątpiewanie Alicji w moje umiejętności organizacyjnoweselne wjechało mi na ambicję. Babka od gołąbeczków potrafiła to ogarniać, a ja nie? Od przedszkola byłam przewodniczącą grupy (tak, grupa Krasnoludków pod moim zwierzchnictwem złożyła koślawo napisaną petycję o zaprzestanie podawania kakao z kożuchem). Zorganizowałam (prawie sama) studniówkę, bo te małpy z 3F uparły się na jakiś głupi motyw z karnawałem w Wenecji, a potem, gdy trzeba było wycinać i dekorować maski, ulotniły się, żeby: „Uczyć się do matury” (tak jakbym ja miała maturę gdzieś). Już nie mówię, że mój diagram Gantta w pracy dostał nagrodę za najsprawniej zarządzany projekt (widzieliście kiedyś nagrody za tabelki w Excelu? No właśnie!). Do tego prowadziłam bullet journal, z którym właściwie spałam pod poduszką. Miejscówka i jedzenie były już ustalone! Przecież do zrobienia zostało tyle co nic!
— Dam radę. Przestań się przejmować. Będziesz miała swoje wesele stulecia. William i Kate będą się skręcać z zazdrości i żałować, że to nie ja organizowałam ich imprezę.
— Kocham cię — odparła przyjaciółka, znów po pewnym czasie, gdy przetrawiła, co jej zaoferowałam.
Przyznam, że tak dawno nie słyszałam tych słów w żadnym kontekście, nawet romantycznym, że aż zrobiło mi się ciepło na serduszku.
— Czyli co, przyszły tydzień zaczynamy od szukania sukienki? — stwierdziłam lekkim tonem.
— Hmm, wiesz, może wybrałybyśmy się już w ten weekend? Ta kobieta twierdziła, że na gotowy model sukni czeka się czasem nawet dziewięć miesięcy. Ale wiesz, co też trzeba załatwić natychmiast?
— Jedzenie? — strzeliłam na oślep. No, może nie na oślep, akurat ten aspekt wesela był bliski mojemu sercu.
— No co ty, głuptasie, od tego jest restauracja w pałacyku. Nie, musimy zrobić listę gości i wysłać zawiadomienie o ślubie! Obiecuję, że przegadam z Tymkiem i przekażemy ci wszystko do końca tygodnia.
Wjechałyśmy w jej ulicę, więc na szczęście Ala nie miała już czasu sprawdzić mojej wiedzy w kwestiach weselnych. Powinnam była słuchać uważniej, gdy rozmawiała z panią konsultantką ślubną, a nie rozmyślać o tym, kto wygrałby w starciu gołębia z pieskiem chihuahua.
Zostawiłam ją przed jej blokiem na Woli. Mieli z Tymkiem całkiem duże (jak na warszawskie standardy) mieszkanie — trzy pokoje i piękny taras. No ale on był prawnikiem z dziada pradziada, a o niej i jej rodzinie już wspomniałam.
Nim odjechałam, Alicja zastukała w okno pasażera, jakby sobie o czymś przypomniała. Opuściłam szybę, pozwalając gorącemu czerwcowemu powietrzu wlecieć do środka. Istne Eau de Varsovie, z nutami bzu, asfaltu i spalin.
— Olu… naprawdę ci dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Wiem, że zrobisz to fenomenalnie.
Uśmiechnęłam się i do niej pomachałam. Maskowałam rosnącą wewnątrz mnie panikę i głos, który powtarzał, że wpakowałam się w mission impossible. W drodze do domu zajechałam do centrum handlowego i wparowałam do Empiku, żeby zgarnąć wszystkie możliwe czasopisma o tematyce ślubnej. Babeczka przy kasie skanowała je jedno po drugim i próbowała wypatrzeć, czy mam na palcu pierścionek wielkością proporcjonalny do ilości makulatury, którą nabywałam.
W aucie rozmyślałam o mojej przyjaźni z Alą. Naprawdę zorganizowanie wesela to było spłacenie długu za całe lata dobrych uczynków z jej strony — w trakcie tych bolesnych miesiączek, kiedy przyjaciółka kryła mnie przed szefostwem, twierdząc, że jestem na spotkaniu, podczas gdy ja zwijałam się z bólu w toalecie lub samochodzie. Kiedy upolowała mi wejściówkę na koncert Placebo, bo ja przegapiłam informację o ich trasie i wszystkie bilety zostały wyprzedane. Gdy zorganizowała mi szałowe urodziny niespodziankę w najbardziej obleganym klubie w mieście.
— Dasz radę — mruknęłam do siebie i bynajmniej nie chodziło o umieszczenie samochodu w ekstremalnie wąskiej zatoczce pod moim blokiem. Bradley i ja byliśmy mistrzami, gdy chodziło o parkowanie.
Zebrałam czasopisma, które z powodu śliskich okładek rozsunęły się niczym wachlarz na tylnym siedzeniu. Wchodząc po schodach, przekartkowałam na szybko pierwszy kwartalnik, „Twój Ślub”. Naszła mnie refleksja, że to katalog reklamowy, za który zapłaciłam z własnej i nieprzymuszonej woli. I to całe dwadzieścia złotych!
Już zza drzwi usłyszałam odgłosy strzelania i krzyki: „Go, go, go” i „Motherfucker!”. Wiedziałam, kogo i co zastanę w mieszkaniu.
Moja sytuacja rodzinna prezentowała się następująco: miałam dwóch braci, jednego o trzy lata starszego (Artura), drugiego o trzy lata młodszego (Antoniego). Ponieważ urodziliśmy się w tym samym miesiącu, pod koniec maja, podejrzewaliśmy, że każde z nas było pamiątką po celebracji sierpniowej rocznicy ślubu naszych rodziców. Tuż po moich trzynastych urodzinach staruszkowie zostawili nas na weekend u wujostwa i wybrali się w romantyczną podróż nad morze. Nie dotarli na miejsce. Jakiś gnój wracał z zakrapianej imprezy i stwierdził, że mimo dwóch promili jest mistrzem kierownicy. Nie wiem, jaka posrana karma sprawiła, że on przeżył zderzenie, a moi rodzice nie.
Zostaliśmy u brata mamy i jego żony, którym wprawdzie daleko do wujka i ciotki Harry’ego Pottera, ale na pewno nie było im na rękę wykarmienie i wychowanie trzech dodatkowych gęb. Atmosfera w domu robiła się coraz gęstsza, aż w końcu Artur, gdy tylko skończył osiemnaście lat, podjął pracę i wystąpił o opiekę nade mną i Antkiem. Nieco odetchnęliśmy, gdy uwolniliśmy się od ganiących spojrzeń wujostwa, wyliczających każdy wydany na nas grosz.
Podziwiałam mojego brata. Przejął rolę głowy rodziny, pracował i się kształcił, wykorzystując do tego siłę internetu, a przecież kursy online dopiero raczkowały. Wreszcie skończył studia zaoczne i został programistą, a teraz pracuje jako freelancer.
Z wyglądu przypominał stereotypowego nerda — dłuższe włosy, nieokiełznany zarost na brodzie, okulary. Dodać do tego łagodne usposobienie, wysoki wzrost, brzuszek, lekko zgarbioną sylwetkę od ciągłego siedzenia przy komputerze i schylania się przy za niskich futrynach, i nic dziwnego, że z Antonim wołaliśmy na niego Papa Bear. Był przecież jak poczciwy ojciec miś.
Otworzyłam drzwi. Nie był sam. Kamil, najlepszy przyjaciel Artura, już dawno stał się częstym gościem w naszym domu. Tak częstym, że właściwie byłam przekonana, że coś ich łączy, ale tak jak potrafiłam rozmawiać z Arturem o wielu sprawach (hej, ktoś musiał ze mną iść do ginekologa z powodu tych bolesnych okresów, nim wkroczyłam w pełnoletniość), tak jego związki czy nawet orientacja seksualna pozostawały terra incognita. W końcu był dla mnie figurą ojca, a z nim o pewnych rzeczach się nie rozmawia.
— Cześć, Olka — przywitał mnie z kanapy Artur. Znów grali w „Counter Strike’a”. I to beze mnie. Poczułam się urażona. — Jest pizza, jakbyś chciała. Wziąłem ci na bezglutenowym spodzie.
Nie skomentowałam, że mieliśmy się zdrowiej odżywiać. Byłam piekielnie głodna, więc otworzyłam pudełko z napisem „BG” i niczym narkoman wciągnęłam w nozdrza zapach sosu pomidorowego.
Przez dużą część dzieciństwa cierpiałam na dziwne przypadłości żołądkowe. Gdy żaden gastrolog nie zidentyfikował, co mi dolega, myśleli, że to od traumy po śmierci rodziców. Psycholog maglował mnie i maglował, kazał na nowo przeżywać tę tragedię, rozłożyć ją na czynniki pierwsze. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie był dobrym specjalistą.
Gdy raz po obiedzie w gimnazjalnej stołówce zemdlałam z bólu, zabrano mnie do szpitala. Zaczęto podejrzewać raka jelita, bo któżby wtedy myślał o alergiach pokarmowych? Na szczęście Artur poradził się internetu i zetknął z przypadkiem podobnym do mojego. Szybkie badanie alergologiczne wykazało celiakię. Diagnoza niby przynosząca ulgę, ale jakże komplikująca życie. Spróbujcie iść do restauracji i nie wyjść na roszczeniową klientkę, gdy każde danie chcecie analizować niemalże paranoicznie.
Położyłam zakupione czasopisma na stole i zaczęłam je przeglądać, podgryzając jeden trójkącik pizzy za drugim. Nawet nie wiem, kiedy Kamil i Artur pojawili się za moimi plecami.
— Chcesz mi o czymś powiedzieć? — spytał brat, wpatrując się w kolekcję czasopism. — Założyłaś się z kimś, że okradniesz kiosk, i wybrałaś najbardziej błyszczące okładki?
— Obiecałam Ali, że zorganizuję jej wesele — westchnęłam, przyglądając się zdjęciu sukni ślubnej za dziesięć średnich krajowych.
— Ha! Czy musimy wezwać psychiatrę? — Artur zaczął kartkować „ELLE Wedding”. — „Czy beże, perły i stoły wiejskie wciąż są modne? Bentleyem czy mercedesem? Lampiony po zmroku rozświetlą waszą przyszłość. Mikrotrendy ślubne dla ochrony klimatu” — przeczytał nagłówki artykułów. — No nie powiem, zaciekawili mnie. Zwłaszcza tym, jak pogodzić puszczanie tych śmiecących lampionów i ochronę klimatu.
— Nie przeszkadzajcie sobie. Wróćcie do zabijania wrogów. — Wskazałam palcem w stronę PlayStation.
— Mówiłem ci, że będzie zła, że na nią nie poczekaliśmy — stwierdził Kamil.
Był nerdem w nieco innym typie niż mój brat, obiektywnie przystojniejszym. Również dość wysokim i przygarbionym, ale szczuplejszym. I także nosił okulary, w ciemnych grubych oprawkach. Czarne włosy ścinał krótko, bo tak było praktyczniej. Z powodu wypadku w dzieciństwie utykał na jedną nogę i chyba się tego wstydził, bo zawsze próbował poruszać się za moimi plecami. Uważałam, że jest uroczy. Lubiłam z nim gadać o wszystkim i o niczym i byłabym szczęśliwa, gdyby się okazało, że tak naprawdę to chłopak Artura.
— Olka, dlaczego się zgodziłaś zorganizować wesele? I to jeszcze dla Sicińskich? Przecież oni będą oczekiwać cuda-wianków. — Brat potrafił czytać w moich myślach.
Przysięgam, że to ostatni raz, gdy powracam do tego pytania, bo ileż można, ale — czemu to sobie zrobiłam? Gardziłam całym tym weselnym biznesem, a miałam wejść w oko ślubnego cyklonu. Sięgnęłam po kolejne czasopismo tylko po to, by zorientować się, że są w nim wyłącznie suknie ślubne. Najgorzej wydane piętnaście złotych w tym tygodniu, a przecież poszłam na basen i dopiero w przymierzalni zobaczyłam, że zapomniałam stroju.
— Lepiej pomóż mi znaleźć osobę towarzyszącą, bo skończę przy stole z tym posranym bratem Ali.
Hmm, właściwie skoro organizowałam wesele, to czy nie byłam odpowiedzialna za usadzenie gości? W końcu jakiś pozytyw — mogłam umieścić Sandrę i Błażeja jak najdalej ode mnie.
— Czy ty nie pracowałeś ostatnio nad jakąś aplikacją dla wybrednych singli? Trochę bardziej zaawansowaną niż Tinder? — Spojrzałam na Kamila.
Zmieszał się, jak zwykle, gdy wspominałam o pracy. Kierował założonym przez siebie start-upem, który w ciągu ostatniego roku rozwinął się w tempie godnym pozazdroszczenia przez firmy w Silicon Valley. Jeszcze kilka miesięcy, a pewnie zadzwoni do niego Zuckerberg i zaproponuje wykupienie. Może troszkę koloryzowałam, ale radził sobie świetnie.
— Na razie to wersja alfa… W fazie testów w sensie…
Wyjęłam smartfona i podsunęłam mu go pod dłoń.
— Wiem, co to alfa. Ale może mógłbyś mnie dodać do testerów? Ilu macie facetów w tej bazie?
— Pięciuset…
— Pięciuset?! Kamil, mi potrzeba tylko jednego! Proszę. Zainstaluj mi tę apkę i dodaj mnie. Mam wesele do zorganizowania, pracę do ogarnięcia i brakuje mi czasu na szukanie osoby towarzyszącej. Artur mówił, że wymyśliłeś jakiś niesamowity algorytm.
Posłał mojemu bratu spojrzenie, nie widziałam, czy gromiące, czy też błagające o pomoc. Tamten jednak tylko wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę zmywarki.
Kamil westchnął i wziął mój telefon. Chwilę przesuwał po nim palcem.
— Będziesz musiała podać kilka informacji o sobie. Niektóre dość… intymne. Na przykład rozmiar stanika. — Spalił cegłę, a ja z trudem się powstrzymywałam, by nie wybuchnąć śmiechem na widok tej reakcji.
Podał mi moją komórkę i spojrzałam na pytania. Zarobki, wykształcenie, zainteresowania i rozmiar miseczki.
— Rozumiem, że faceci podają męski ekwiwalent miseczki? — spytałam, oddając mu telefon, bo aplikacja rzeczywiście była jeszcze w budowie i nie wiedziałam, co teraz kliknąć.
— Nie… — Kamil poprawił okulary nerwowym gestem. — Według badań kobiety nie przywiązują aż takiej wagi do intymnego wyglądu partnera. Patrzą za to na zarobki. Wiesz, podstawowa biologia.
Jasne. Przewróciłam oczami, zastanawiając się, czy na pewno chcę testować aplikację, która z założenia była tak seksistowska. Nie miałam jednak innego pomysłu, a na Tindera straciłam już za dużo czasu, odrzucając chyba połowę Warszawy.
Chwilę majstrował jeszcze przy telefonie, aż w końcu mi go oddał.
— Ten algorytm jest wciąż w budowie. Może się zdarzyć, że trafi ci się paskudna randka — ostrzegł.
— Ostatnie trzy lata nie były dla mnie zbyt łaskawe pod tym względem, więc się nie przejmuj, gorzej nie będzie. — Spojrzałam na ekran i uniosłam brwi. — Twoja apka nazywa się Alfa Mate? Serio?
— To tylko tytuł roboczy, zresztą nikt ci nie każe z niej korzystać — zauważył.
— Dobrze, dobrze, już nie krytykuję. — Uniosłam ręce w geście poddania się. — Dam ci znać, jeśli znajdę miłość mojego życia.
Artur odwrócił się na te słowa i ostentacyjnie prychnął.
Zebrałam czasopisma, bo chciałam iść do pokoju i na podstawie artykułów zrobić listę rzeczy niezbędnych do tego, aby wesele wypaliło. Wprawdzie wciąż towarzyszyło mi uczucie paniki, ale cokolwiek by mówić, organizowanie sprawiało mi dziką przyjemność.
Nim zdążyłam przystąpić do pracy, telefon zamrugał. To aplikacja już mnie z kimś dobrała. Zapowiadał się ciekawy tydzień.
------------------------------------------------------------------------
* Bridezilla — określenie panny młodej, która w związku z przygotowaniami do uroczystości weselnej zamienia się w potwora, jest nieuprzejma i trudna we współpracy, wszystko chce kontrolować; wyraz powstał z połączenia słów bride (ang. panna młoda) i Godzilla.Modna kawiarnia w centrum miasta zawsze tętni życiem, ale wśród tłumu klientów przystojny barista dostrzega właśnie ją. Dziewczynę, która skrywa sekret.
Paula to perfekcjonistka – całym sercem angażuje się w swoją pracę i liczy na to, że jej starania zostaną docenione, a kariera w korporacji rozkręci się na dobre. Zamiast awansu dostaje jednak zadanie specjalne. Ma zorganizować jesienny event, który będzie sprawdzianem jej kompetencji. Nieco rozżalona, lecz zmotywowana przyjmuje wyzwanie, zagłuszając obawy, jakie budzi w niej wspomnienie z przeszłości.
Greg od dłuższego czasu pracuje w Seaside Cafe, choć tak naprawdę ma już dosyć miejsca, które udaje, że dla wielkich korporacji liczą się nie tylko pieniądze, ale i wyższe idee. Marzenie o otwarciu własnej kawiarni w mieście, które nigdy nie śpi, wydaje mu się jednak nieosiągalne. Mimo obaw mężczyzna wie, że to najwyższy czas, aby ruszyć do przodu. Zwłaszcza wtedy, gdy sprzyjają temu okoliczności… Zaproś mnie na pumpkin latte to powieść, która kołysze jak szum wielkiego miasta i smakuje niczym najbardziej aromatyczna kawa. Anna Chaber debiutuje historią o bohaterach takich jak my – ambitnych, dynamicznych i nieustannie szukających własnych ścieżek.Karolina dzieli kawalerkę tylko ze swoim psem Kąskiem i jest z tego bardzo zadowolona. Mniej zadowolona jest ze swojej pracy, kłócących się rodziców, zrzędliwej ciotki. W dodatku w Nowy Rok zostaje potrącona przez samochód. Ten niegroźny wypadek sprawia jednak, że Karolina zaczyna myśleć o swoich marzeniach i obiecuje sobie, że w tym roku podąży za swoją największą pasją – śpiewaniem. Tylko czy uda jej się przezwyciężyć paraliżujący lęk przed występami na scenie?
Daniel jest lekarzem i kocha swoją pracę. Czasem aż za bardzo. Gdy wskutek przemęczenia traci przytomność i zostaje zmuszony pójść na urlop, postanawia poświęcić więcej czasu bliskim. Coraz częściej myśli również o uroczej sąsiadce, z którą połączył go huk petardy i wystraszony pies. Był to wystrzałowy i dość niefortunny początek znajomości. Czy mimo to połączy ich miłość… do pomagania?
Okres poświąteczny nikogo nie napawa optymizmem. „To tylko zimowy blues” otuli Cię w tym szarym czasie i pozwoli dotrwać do wiosny!