Do zakochania jeden urok. Czarownice z Inverness. Tom 1 - ebook
Do zakochania jeden urok. Czarownice z Inverness. Tom 1 - ebook
Jedno niewinne zaklęcie potrafi odmienić lub nawet zniszczyć życie.
Margo McKenzie pochodzi z jednej z najpotężniejszych magicznych rodzin w Szkocji. Ku rozpaczy krewnych odrzuciła czary po tragicznym w skutkach rytuale z udziałem jej matki. Dziewczyna stara się prowadzić zwyczajne życie. Pracuje w bibliotece, nałogowo czyta książki, ma niemagicznych znajomych i unika wszystkiego, co mogłoby wprowadzić do jej codzienności chaos.
Mimo to pewnej nocy po wypiciu kilku kieliszków wina za dużo, wygłupiając się przed przyjaciółką, Margo rzuca zaklęcie mające postawić na jej drodze idealnego mężczyznę. To z jej strony tylko żarty, jednak niewiele później opuszczoną ruderę w sąsiedztwie kupuje Theo Thorne – architekt, który spełnia wszystkie wymagania Margo wobec jej wymarzonego partnera.
To tylko przypadek czy dziewczyna sprowadziła go zaklęciem? A może mężczyzna stanowi wytwór czarów i nie jest prawdziwy? Dotarcie do prawdy utrudnia fakt, że Theo kupił obciążony potężną klątwą dom, którego wszystkich poprzednich właścicieli spotkał tragiczny koniec. Rodzina każe więc Margo trzymać się od niego z daleka, szukając sposobu na zmuszenie Thorne’a do opuszczenia przeklętej posiadłości. Theo nieodparcie przyciąga jednak do siebie Margo…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-368-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzeczą powszechnie znaną jest fakt, że równonoc jesienna stanowi jeden z najważniejszych punktów w kalendarzu każdej prawdziwej czarownicy.
Rzeczą równie powszechnie znaną mojej rodzinie jest fakt, że stwierdzenie „prawdziwa czarownica” w żadnym wypadku do mnie nie pasuje.
– Równonoc jesienna! – marudziła ciotka Ava, gdy jak zwykle bez pytania wmaszerowała do mojego mieszkania i zagnieździła się w kuchni. W dodatku o siódmej trzydzieści rano, gdy właśnie w pośpiechu zbierałam się do pracy, wciąż rozczochrana i w dwóch różnych skarpetkach. – Powinnaś przyjść na nasz sabat. Wszystkie czarownice McKenzie na nim będą! Nawet ciotka Agnes przyjeżdża z Londynu. Rok temu byłaś usprawiedliwiona, bo wciąż załatwiałaś coś na uczelni, ale teraz? Jeśli nie przyjdziesz, obrazisz całą naszą rodzinę!
– Jestem już umówiona, ciociu – zaprotestowałam, wychodząc z sypialni z żakietem w ręce. Uklękłam, żeby poszukać porozrzucanych po salonie butów, a wtedy ciotka Ava machnęła ręką i najpierw jeden, a potem także drugi but przesunęły się ku mnie po podłodze prosto spod kanapy. – Dzięki, sama bym je znalazła.
– A potem spóźniła się do pracy – sarknęła. – Nie rozumem, dlaczego jak normalny człowiek nie użyjesz magii wtedy, kiedy chcesz.
– Bo wtedy nie byłabym normalnym człowiekiem – wymamrotałam, wkładając buty.
– Normalność jest przereklamowana – oznajmiła ciotka z pewnością siebie, która pewnie oburzyłaby jej całkiem normalnego męża, wujka Johna. – A wracając do sabatu i twojej wieczornej randki, czyżbyś wreszcie znalazła jakiegoś porządnego faceta?
– W Inverness nie ma porządnych facetów – odparłam, rzucając się na poszukiwania torebki. Zanim zdążyłam ją zlokalizować, podfrunęła do mnie ze stojącej pod oknem komody. Czasami miałam wrażenie, że ciotka Ava potrafi czytać w myślach. – Umówiłam się z przyjaciółką.
– Z tą dziewuchą od Barnesów? – prychnęła ciotka z lekceważeniem. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest dla ciebie odpowiednie towarzystwo, Margo? To tylko zwykły człowiek.
– A ty jesteś wkurzającą snobką, ciociu. – To nie była obelga, tylko fakt, a ciocia doskonale o tym wiedziała. – Przyjaźnię się z Charlie od dzieciństwa i nie zamierzam zrywać z nią kontaktu tylko dlatego, że coś się wam nie podoba.
Ciotka zmarszczyła swoje idealnie umalowane brwi i spojrzała na mnie z niesmakiem. Nic dziwnego, w porównaniu do niej prezentowałam się jak wyciągnięta kotu z gardła. Ciotka Ava, która ledwie co przekroczyła czterdziestkę, ale absolutnie nie było tego po niej widać, zawsze wyglądała idealnie. Dopasowany szary kostium, czarne szpilki, ułożone kasztanowe włosy, będące wizytówką niemalże całej mojej rodziny, perfekcyjny makijaż. We wszystkim pomagała jej magia. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła zebrać w tak doskonały kok swoje niesforne kosmyki inaczej niż za pomocą magii.
Ale jej sylwetka – zawsze wyprostowana niczym struna, szczupła i strzelista – była już wyłącznie zasługą genów i żelaznej dyscypliny treningowej, którą ciocia nadaremnie próbowała narzucić też mnie. Nie miałam jednak jej determinacji i silnej woli. Właściwie odziedziczyłam po niej tylko ośli upór.
– Przyjaciółka – powtórzyła ciocia, nadal z tym samym niesmakiem wykrzywiającym jej idealnie umalowane usta. – Tym bardziej powinna zrozumieć, że akurat ten dzień jest dla nas niezwykle ważny. Nie możecie przełożyć tego spotkania?
– Tak, Charlie jest moją przyjaciółką i wie o mnie bardzo dużo. Także to, że wcale nie mam ochoty przekładać spotkania z nią, żeby iść na sabat. Ta wymówka jest tylko dla rodziny, żeby nikt nie poczuł się urażony. Tobie, ciociu, mogę powiedzieć prawdę. Po prostu nie zamierzam tam iść.
Stojąc przed lustrem, przygładziłam włosy. Potem wyjęłam z torebki błyszczyk, pomalowałam lekko usta i na tym zakończyły się moje zabiegi upiększające. Po co miałabym robić coś innego, skoro rzęsy mam naturalnie długie i ciemne, a cerę tak piegowatą, że i tak nie ukryłby tego żaden podkład ani puder?
– Więc co, mnie możesz urazić?
– Robiłam to tyle razy, że obie już dawno się do tego przyzwyczaiłyśmy. A teraz przepraszam cię, ale muszę iść do pracy.
– Do pracy? A gdzie śniadanie? Herbata? – oburzyła się ciotka. – Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
– Zjem coś w pracy – odparłam, ale kiedy mijałam bar, przy którym siedziała, na blacie znienacka wylądował talerz z kanapkami i dwa kubki z aromatycznie pachnącą herbatą.
– Nie ma takiej potrzeby. – Ciotka uśmiechnęła się promiennie. – Już zrobiłam ci kanapki.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ale posłusznie rzuciłam torbę na podłogę i zajęłam stołek obok cioci, żeby zjeść śniadanie.
Ciocia często wpadała do mnie rano, chyba głównie po to, żeby pokazać mi, o ile prostsze byłoby moje życie, gdybym zdecydowała się na co dzień używać magii tak jak ona czy reszta mojej rodziny. Nic dziwnego, w końcu od lat byłam im solą w oku. Córka klanu McKenzie, z którego wywodziły się najpotężniejsze czarownice w całej Szkocji, odmawia używania magii! Skandal.
Chwyciłam kanapkę, szybko jednak straciłam apetyt, gdy ciotka zaczęła swój kolejny wywód. Słyszałam go już chyba dziesiąty raz, więc nie skupiałam się na jej słowach aż tak bardzo, jak pewnie powinnam.
– Pamiętasz jeszcze, po kim dostałaś swoje imię?
Pamiętałam. Aż za dobrze.
– Po legendarnej założycielce naszego rodu, Margo McKenzie! Pierwszej czarownicy na terenie Zjednoczonego Królestwa. Twoi rodzice mieli wobec ciebie tak wielkie oczekiwania, że nie wahali się nadać ci tego imienia, zwłaszcza że ułożenie gwiazd podczas twoich narodzin było takie samo, jak wtedy, gdy Margo McKenzie zginęła!
Tak, to z pewnością była doskonała wróżba dla mnie.
– Ty tymczasem zupełnie nie dorastasz do oczekiwań, jakie wszyscy wobec ciebie mieliśmy – kontynuowała ciotka obrażonym tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że słuchałam jej jednym uchem. – Twoi rodzice byliby bardzo rozczarowani, gdyby to widzieli.
Na szczęście ojciec zdążył zginąć, zanim to stało się jasne, a matka nabawiła się od tego choroby psychicznej i żadne z nich nie musiało się za mnie wstydzić. Co za ulga.
– Nikt nigdy nie zapytał mnie, czy chcę, żeby stawiano wobec mnie takie oczekiwania – odpowiedziałam. – Nie potrafię działać pod presją. Jestem bibliotekarką, a nie legendarną założycielką klanu czarownic, o której nie wiadomo nawet, czy na pewno istniała. I nie chcę się z nią mierzyć, bo i tak nie mam szans wyjść z tego zwycięsko. Wolę już pójść w drugą stronę i rozczarować was tak bardzo, jak tylko się da.
Poparzyłam się herbatą, którą właśnie próbowałam przełknąć, chociaż byłam pewna, że jeszcze chwilę wcześniej wcale nie była taka gorąca. Ciotka Ava opanowała do perfekcji dyskretne rzucanie zaklęć.
– Nie ma wątpliwości co do tego, czy Margo McKenzie istniała – stwierdziła stanowczo. – Ty natomiast mogłaś przynajmniej nie przynieść nam wstydu i stać się porządną czarownicą, gdybyś nie odmówiła szkolenia. Jeszcze będziesz miała z tego powodu problemy, zobaczysz.
Zacisnęłam mocno wargi, żeby nie wspomnieć przypadkiem o problemach, które już się pojawiały. Ciotka niekoniecznie musiała wiedzieć, że nie panuję nad swoją magią, że ta czasami wymyka mi się spod kontroli po prostu dlatego, że jej nie używam i mam jej za dużo. To by tylko utwierdziło ciotkę w przekonaniu, że ma rację.
– To naprawdę bardzo fascynująca rozmowa, ciociu, ale nie mam teraz na to czasu. – Odstawiłam kubek na blat i wepchnęłam do ust ostatni kęs kanapki. – O ósmej muszę być w pracy. Mamy mnóstwo roboty, przyjechała nowa dostawa książek i trzeba je wszystkie skatalogować, odpowiednio opisać i poumieszczać we właściwych działach.
Ciocia zmarszczyła nos z niesmakiem.
– Gdybyś używała czarów…
– Możesz nakarmić kota, zanim wyjdziesz, proszę? – przerwałam jej, poniewczasie przypominając sobie o śpiącym na kaloryferze futrzaku. Przynajmniej w tym przypominałam prawdziwą czarownicę. Miałam kota. Czarnego. – I zamknij za sobą drzwi na klucz. Pa!
– Jakby ktokolwiek kiedykolwiek zdecydował się okraść którąkolwiek siedzibę McKenziech – mamrotała za mną ciotka. – Przecież wszyscy wiedzą, że chroni cię rodzina…
Nie słuchałam więcej; zatrzasnęłam za sobą drzwi i wybiegłam na ulicę, gdzie mżył drobny deszcz. Nienawidziłam takiej pogody. Spod mojego domu na Argyle Street szło się raptem piętnaście minut do biblioteki w Inverness, gdzie pracowałam od roku. Rodzina niespecjalnie pogodziła się z faktem, że po skończeniu studiów nie wróciłam do domu rodzinnego, tylko przeprowadziłam się tutaj. Zgodnie przyrównywali mój dwupokojowy domek do kurnika. Rzeczywiście był nieduży, parterowy, z dachem pokrytym starą dachówką i z mikroskopijnym trawnikiem oddzielonym od chodnika niewysokim murkiem i żelazną furtką. Lubiłam go jednak i nie zwracałam uwagi na pretensje rodziny.
Droga do biblioteki wiodła przez Ardconnel Street, nad którą z obydwu stron pochylały się stare, kilkupiętrowe kamienice, a potem Academy Street z licznymi sklepami i butikami. Moje miejsce pracy mieściło się na skwerze przy zajezdni autobusowej, mimo deszczu jednak wolałam otworzyć nad głową parasolkę, opatulić się szczelniej ramoneską i iść pieszo. Lubiłam Inverness. Choć na ulicach panował spory ruch, nadal czuło się tu klimat dawnych czasów.
Biblioteka miejska odznaczała się od innych budynków fasadą opartą na sześciu kolumnach. W środku zawsze było chłodno, a po pomieszczeniach niosło się echo.
Przez hol przeszłam do głównej sali bibliotecznej z wysokim sufitem i dalej, do czytelni. Tam za kontuarem siedział już znudzony Eddie.
Charlie rzeczywiście była moją przyjaciółką od dzieciństwa, ale pod względem charakterów przez lata trochę się rozeszłyśmy – ona stała się dużo bardziej imprezowa, ja byłam typowym molem książkowym. Eddie zaś kojarzył wszystkie moje literackie nawiązania, potrafił rozmawiać ze mną godzinami o książkach i fascynował się każdą nowo wydaną pozycją sci-fi i fantasy. O rok ode mnie młodszy, wysoki, chudy jak tyczka, o pociągłej twarzy z jasną, woskową cerą i niebieskimi oczami, przypadł mi do gustu już mojego pierwszego dnia w pracy rok wcześniej. Na szczęście z wzajemnością.
– Cześć, ruda wiedźmo – przywitał się ze mną jak zawsze. – Ładna dzisiaj pogoda, co? W sam raz na sabat.
Przewróciłam oczami, zdejmując kurtkę i rzucając ją na blat przed nim. Eddie z westchnieniem odwiesił ją na wieszak.
– Przestań, proszę – jęknęłam. – Od wszystkich dookoła wciąż słyszę o tym cholernym sabacie. Jak jeszcze raz ktoś o tym wspomni, zacznę rzucać zaklęciami.
– Przykro mi, ale nie umiesz. – Zaśmiał się. – Czyli humor dopisuje?
– A co u ciebie? – Przeszłam za kontuar i chwyciłam wózek z książkami, których poprzedniego dnia nikomu nie chciało się rozwieźć na miejsce. – Co słychać?
– Matka powiedziała mi, że muszę się wyprowadzić.
– Serio? – Eddie jako jedynak był oczkiem w głowie mamusi, zwłaszcza że jego ojciec zmarł jakiś czas wcześniej. Kolejna rzecz, która nas łączyła. – Wydawało mi się, że nigdy nie wypuści cię z domu.
– Ja też tak myślałem – westchnął. – To chyba dlatego, że przedstawiłem jej Sophie. Obraziła się śmiertelnie i oznajmiła, że skoro jestem już taki dorosły, zarabiam na siebie i w ogóle, to powinienem się wyprowadzić.
– Poproś Sophie, może przenocuje cię w sklepie. Albo u siebie. – Sophie, dziewczyna Eddiego, prowadziła miejscową księgarnię z komiksami. – Kiedy ma nastąpić wyprowadzka?
– Jak najszybciej. Serio, zamiast się śmiać, lepiej zaproponowałabyś mi gościnę.
Zaśmiałam się. Jasne, Eddie w moim dwupokojowym domku z kotem. Chyba musiałby spać w łazience.
– Masz dziewczynę, Eddie, ją zapytaj – powtórzyłam, pchając wózek.
Eddie zrobił nieszczęśliwą minę.
– Ale Sophie mieszka z rodzicami…
Najwyraźniej przeznaczenie skazało tych kochanków na porażkę. Dobrze, że ja nie miałam takich problemów. W końcu wszyscy faceci, którzy mieli dość oleju w głowie, żebym mogła się nimi zainteresować, bali się wszystkich kobiet z rodziny McKenziech.
Rozdzwoniła się moja komórka, wyjęłam ją więc z tylnej kieszeni dżinsów, żeby spojrzeć na wyświetlacz. Skrzywiłam się. Rodzina nie odpuszczała.
– Dzień dobry, ciociu – odebrałam. Oddalając się z wózkiem, słyszałam jeszcze chichot Eddiego. Wiedział, co przeżywałam. Nieraz opowiadałam mu o mojej nieco toksycznej familii. – Co słychać?
– Cześć, Margo. – Ciocia Georgia była chyba tą najbardziej rozsądną spośród wszystkich. A może uważałam tak dlatego, że dzieliła nas najmniejsza różnica wieku, bo ciocia miała ledwie trzydzieści pięć lat. Nie byłoby nic dziwnego w tym, gdybym mówiła jej po imieniu. – Dzwonię, żeby cię ostrzec, że wkrótce przeżyjesz pewnie zmasowany atak. Ava opowiedziała już wszystkim, że nie chcesz przyjść na sabat. Wiesz, że to będzie pierwszy sabat Skye? Obydwie z ciotką Imogen są obrażone.
Świetnie, ciotce Avie jak zwykle można było zaufać.
Ale w sumie co za różnica, czy się wygadała. Moja rodzina i tak zawsze wiedziała, co się u mnie działo. Zasługa ciotki Elsie, naszego rodzinnego medium.
– Pomarudzą trochę i dadzą sobie spokój – odpowiedziałam. – Nie wybieram się na żaden sabat i nie zamierzam zmienić zdania. Będę pić wino, oglądać _Pięćdziesiąt twarzy Greya_, jeść popcorn i rozmawiać z Charlie o facetach.
– Wszystko jestem w stanie zrozumieć, Margo, naprawdę – odparła ciotka Georgia z niesmakiem – ale _Pięćdziesiąt twarzy Greya_? Poważnie?
– To właśnie oglądają normalni ludzie – wyjaśniłam z uporem. – A ja jestem normalnym człowiekiem. Całkowicie normalnym.
– Masz rude włosy i niebieskie oczy, już to nie jest normalne – zaprotestowała. – Wiesz, że u ludzi to jedno z najrzadszych połączeń genetycznych?
– Do czego zmierzasz?
– Nie ma czegoś takiego jak normalny człowiek – wyjaśniła. – Każdy z nas jest inny, w jakiś sposób wyjątkowy. Jeden pięknie maluje, drugi jest wirtuozem jakiegoś instrumentu muzycznego, a trzeci włada magią. Mówiąc, że chcesz być normalna, wcale nie masz tego na myśli. Chcesz po prostu, żeby nikt się ciebie nie bał przez to, że nie potrafiłby cię kontrolować. Jak ci to idzie, co?
– Szło mi świetnie, dopóki nie wróciłam do Inverness – mruknęłam.
– Więc po co wróciłaś?
Wszyscy chyba się nad tym zastanawiali. Byłam pierwszą studentką na obu kierunkach – filologia i bibliotekoznawstwo – i spędziłam cztery lata w Oxfordzie. Raczej nikt się nie spodziewał, że wrócę do Inverness. Rodzina postawiła na mnie krzyżyk. Znając moją niechęć do magii, sądzili, że ucieknę od niej jak najdalej.
Nie potrafili zrozumieć jednego – ja po prostu czułam, że tu jest moje miejsce. Dobrze mi było w moim mieście i lubiłam wracać do domu rodzinnego, wokół którego rozciągały się wrzosowiska.
Tęskniłam też za rodziną, jakkolwiek denerwująca bywała. Tęskniłam za stanowczością ciotki Avy, za zdrowym rozsądkiem ciotki Georgii, za surowością ciotki Imogen, nieco zwariowanym sposobem bycia ciotki Elsie i za ciepłem ciotki Lauren. Tęskniłam też za moimi na wskroś współczesnymi kuzynkami i babcią, osobą, która praktycznie mnie wychowała, kiedy zabrakło moich rodziców. Ponieważ byłam niejako niczyja, byłam wszystkich. Wszyscy oni kochali mnie jak własną córkę, a ja nie potrafiłam tak po prostu odwrócić się od tego plecami.
Nawet jeśli w rezultacie wszyscy męczyli mnie o głupi sabat, lekcje rzucania zaklęć i znalezienie sobie porządnego faceta, co w okolicach Inverness, gdzie niemalże wszyscy bali się kobiet z rodziny McKenziech, było praktycznie niemożliwe. Serio, prawie wszystkie moje ciotki znalazły mężów gdzieś na wyjazdach.
– Ciociu, przepraszam, ale nie mam teraz za bardzo czasu – odpowiedziałam w końcu. – Jestem w pracy.
– Jasne, dziecino – westchnęła, a potem dodała: – Chwilkę, ciocia Elsie chce ci coś przekazać.
Oho, to zapewne znaczyło, że miała kolejną bardzo niejasną wizję. Uwielbiałam wizje cioci Elsie, bo zazwyczaj nie wiadomo było, co ani dlaczego ma za ich pomocą do przekazania.
– Elsie mówi, żebyś… nie szła na sabat? – dokończyła ciocia Georgia ze zdziwieniem. Na moment głosy stały się przytłumione, co zapewne oznaczało, że zasłoniła głośnik ręką i coś omawiała, a potem znowu usłyszałam wyraźnie jej głos: – Tak, najwyraźniej Elsie uważa, że jednak nie powinnaś iść. No, skoro Elsie tak mówi, to chyba rodzina da ci spokój.
Wcale mnie to nie uspokoiło.
– Zaraz, zaraz – powiedziałam, zatrzymując się na środku czytelni. – Dlaczego tak mówi? Powinnam się bać? Stanie mi się coś złego? Albo wam?
Czekałam przez chwilę, podczas gdy ciocia Georgia znowu coś konsultowała. A potem ku mojej uldze odpowiedziała:
– Elsie nie sądzi, żeby chodziło o coś złego. Po prostu nie chce, żebyś szła na sabat.
– To przynajmniej znaczy, że przestaniecie się mnie czepiać – mruknęłam.
Ciocia Georgia zaśmiała się do słuchawki.
– No wiesz! To nie czepianie się, to zwykła rodzinna troska!
Zwykła rodzinna troska. Czasami dusiłam się od tego nadmiaru miłości i zaczynałam się zastanawiać, czy przeprowadzka do Londynu aby na pewno nie byłaby lepszym wyjściem.
– W takim razie przekaż, proszę, reszcie rodziny, że nie muszą się o mnie martwić – poprosiłam. – Trzeba słuchać cioci Elsie. Upewnij się też, bardzo proszę, że ciocia Imogen zrozumiała to wystarczająco dokładnie.
Najbardziej obawiałam się konfrontacji z ciotką Imogen. Najstarsza z moich ciotek była też najstraszniejsza, straszniejsza nawet od babci. Z babcią sobie radziłam, bo miała do mnie słabość, ciotka Imogen natomiast nigdy mnie nie lubiła. I zawsze porównywała mnie ze swoją idealną starszą córką, Willow, która będąc w moim wieku, rozkręcała już własną firmę, a wcześniej skończyła z wyróżnieniem dwa fakultety, i to nie jakieś bezużyteczne badziewie jak ja, tylko porządne zarządzanie i marketing oraz księgowość.
Równocześnie była na tyle dobra w czarach, że ciotka Ava, która ją szkoliła, po dwóch latach stwierdziła, że nauczyła ją już wszystkiego. Willow prawdopodobnie była cyborgiem, ale nigdy nie udało mi się tego udowodnić.
Mając w domu taki chodzący ideał, ciotce Imogen trudno było uwierzyć, że ktoś może nie być tak samo pojętny, co bardziej niż na mnie odbijało się na jej drugiej, młodszej córce, Skye. Skye, ledwie osiemnastoletnia, nigdy nie była wzorową uczennicą ani córką, co niejednokrotnie powodowało konflikty między nią a ciotką.
Kiedy wreszcie skończyłyśmy rozmawiać, wyciszyłam telefon i wzięłam się do pracy, obiecując sobie, że więcej nie dam się rozproszyć.
Rozłożyłam książki i udałam się na zaplecze, gdzie w niewielkiej zakurzonej klitce przez kolejne godziny katalogowałam nową dostawę. Chociaż siedziałam sama kupę czasu w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu, nie przeszkadzało mi to. Lubiłam to zajęcie.
Dopiero około południa od pracy oderwał mnie sygnał SMS-a. Pisała Charlie.
Piątek aktualny czy rodzinka
jednak zaciąga cię na spęd czarownic?
Przewróciłam oczami. Jak zawsze bezpośrednia.
To się nazywa sabat, odpisałam.
I oczywiście, że piątek aktualny. Odpuścili.
Nie wierzę! Postawiłaś się im?!
Nie rozumiałam, dlaczego Charlie uważa to za takie nieoczekiwane. W końcu nieraz stawiałam się rodzinie. Na przykład odmawiając szkolenia. Albo idąc na studia, jakie ja chciałam skończyć, a nie na jakich widziały mnie babcia i ciotki. Odpisałam:
Oczywiście.
Przynieś wino, ja skombinuję coś do jedzenia.
Kolejny SMS od Charlie rozbawił mnie jeszcze bardziej.
Margo będzie gotować?! Nie mogę tego przegapić!
To chyba nie była drwina. W końcu lubiłam i umiałam gotować – normalnie, bez użycia magii, chyba jako jedyna z całej mojej rodziny.
W takim razie jesteśmy umówione
– wystukałam, po czym wróciłam do pracy.
Wtedy jeszcze nie miałam żadnych złych przeczuć.2. JAK PODERWAĆ KOGOŚ NA KOTA
Piątek był moim dniem wolnym od pracy. W zasadzie wcale nie chciałam go brać, ale moja szefowa, Beatrice, uznała, że na pewno będę chciała przygotować się na równonoc jesienną. Nie protestowałam.
Przedpołudnie postanowiłam wykorzystać na wizytę u weterynarza, żeby zaszczepić Chandlera. Zapakowałam go do transportera i – jak zwykle pieszo, chociaż nadal mocno padało – udałam się do gabinetu. Na szczęście znajdował się niedaleko, ledwie parę ulic od mojego domu. Był to niewielki, wciśnięty między dwa sklepy odzieżowe punkt składający się zaledwie z poczekalni i jednego pomieszczenia. Zielony szyld głosił, że w tym miejscu przyjmuje doktor weterynarii Ross Shepard.
Zdjęłam z głowy kaptur bordowej kurtki przeciwdeszczowej i wkroczyłam do środka, niosąc przed sobą syczący transporter.
W poczekalni było zupełnie pusto; przechylony przez kontuar doktor Shepard rozmawiał wesoło ze swoją recepcjonistką, Eleanor.
– Margo! – zawołała na mój widok, uśmiechając się do mnie szeroko. – Mam nadzieję, że Chandlerowi nic się nie stało?
Odpowiedziałam uśmiechem i ze stęknięciem postawiłam transporter na blacie. Skurczybyk ważył kilkanaście funtów.
– Przyniosłam go tylko na okresowe szczepienia – odparłam, po czym przeniosłam wzrok na weterynarza. – Dzień dobry.
Zaczęłam się trochę denerwować. Doktor Shepard się wyprostował, włożył ręce do kieszeni białego kitla i posłał mi wesołe spojrzenie niebieskich oczu. Miałam wrażenie, że moje serce na moment przestało bić.
– Dzień dobry, panno McKenzie – odpowiedział, po czym zrobił zachęcający gest ręką. – Zapraszam do środka. Akurat nie mam żadnych pacjentów.
Kiedy sięgnęłam po transporter, ubiegł mnie i sam go podniósł, za co podziękowałam nerwowym uśmiechem. Podchwyciłam niedowierzające spojrzenie Eleanor, która kręciła głową z dezaprobatą (uważała, że dawno powinniśmy zacząć mówić sobie po imieniu), ale zignorowałam ją i poszłam do gabinetu.
Problem w tym, że Ross Shepard miał dziewczynę. A szkoda, bo naprawdę mi się podobał. Jako jeden z niewielu facetów w Inverness zachowywał się wobec mnie przyjaźnie. Miał miły uśmiech, regularne rysy, niebieskie oczy, nieco rozczochrane, jasnobrązowe włosy, był wysoki i szczupły – krótko mówiąc, naprawdę przystojny.
Niestety miał jedną wadę. Zazdrosną dziewczynę, która często wpadała do jego gabinetu, gdy pracował.
– Dobrze, zobaczmy naszego małego pacjenta.
Weterynarz założył rękawiczki, otworzył transporter i nie bez problemów wyjął wciąż syczącego Chandlera. Kiedy kot go zadrapał, rzuciłam się do przodu.
– Może ja…
– Spokojnie, dam sobie radę. – Ross uśmiechnął się lekko. – Co by ze mnie był za weterynarz, gdybym nie dał? Szczepimy na wściekliznę?
Potwierdziłam mruknięciem.
Lekarz zaczął uspokajająco głaskać Chandlera, na co ten zareagował głośnym mruczeniem. To nie było w jego stylu, zazwyczaj bał się obcych.
– Potrzyma go pani teraz? Przygotuję szczepionkę.
Posłusznie przejęłam zwierzaka i zaczęłam wodzić wzrokiem za weterynarzem. Krzątał się, zaglądając po drodze do komputera, gdzie miał wszystkie informacje dotyczące mojego pupila.
– W zasadzie to nigdy nie pytałem… Dlaczego Chandler? Czyżby wielbicielka kryminałów?
– Tak, właściwie to tak – przyznałam. – Lubię Raymonda Chandlera. No wie pan, _Kłopoty to moja specjalność_…
– Nie wygląda pani na kogoś, komu pasowałby ten tytuł. – Zaśmiał się, wracając do mnie już z pełną strzykawką i środkiem dezynfekującym. – Na czarownicę zresztą też nie. Raczej wygląda pani… całkiem normalnie. A tak poza tym, jestem Ross.
Serce mi podskoczyło, gdy wyciągnął do mnie dłoń w jednorazowej rękawiczce. Chwyciłam mocno Chandlera lewą ręką, a drugą podałam… Rossowi.
– Margo – powiedziałam nieco zachrypniętym głosem.
– Już dawno miałem ochotę to zrobić – przyznał z zadowoleniem, zabierając się za szczepienie. Ani się obejrzeliśmy, a już było po krzyku. – Masz bardzo ładne imię.
– Dziękuję – bąknęłam, próbując zmusić Chandlera, żeby wrócił do transportera. – Dostałam je po założycielce naszego rodu. Podobno to była wielka czarownica. Zupełnie nie jak ja. – Te ostatnie słowa dodałam ze względu na niego. Wolałabym, żeby widział we mnie kobietę, a nie czarownicę.
– Tak, słyszałem opowieści o Margo McKenzie – przyznał. – Zawsze mnie fascynowały. Może kiedyś opowiedziałabyś mi o tym coś więcej?
Serce znowu mi podskoczyło. Spokój, głupie serce!
– Nie widzę problemu – odpowiedziałam beztrosko. – Może przy okazji kolejnej wizyty z Chandlerem.
– Chociaż bardzo lubię Chandlera, myślałem raczej o czymś po pracy – sprostował, a ja zagapiłam się na niego przez moment, przez co straciłam czujność i dałam się chlasnąć Chandlerowi po dłoni pazurem. – Może jakaś wspólna kolacja? Przychodzisz tu prawie od roku, a ja prawie nic o tobie nie wiem.
– Każdego swojego klienta zapraszasz na kolację? – zapytałam lekko.
Ross zaśmiał się i pokręcił głową.
– Nie, nie każdego. Tylko tych ładnych i czarujących.
Z wahaniem spojrzałam na niego spod rzęs. Przecież on ma dziewczynę!
– A twoja dziewczyna nie będzie o to zła? – drążyłam, starając się brzmieć tak, jakby mnie to wcale nie obchodziło. – Nie chciałabym mieć problemów, gdyby pomyślała sobie za dużo czy coś…
– Nie musisz się tym przejmować. To, co myśli Dana, to już tylko jej sprawa – odpowiedział Ross ze smutnym grymasem. – Rozstaliśmy się jakiś miesiąc temu. Dziwne, że nic nie słyszałaś, myślałem, że Eleanor ci o tym wspomni.
Nie, Eleanor nic nie wspominała, może dlatego, że przez ostatni miesiąc się nie widziałyśmy. Właściwie prawie z nikim się nie spotykałam. Ale nie powiedziałam tego Rossowi, żeby nie uznał mnie za nietowarzyską.
– Jakoś się nie złożyło – bąknęłam. – Bardzo mi przykro. Chyba długo ze sobą byliście?
– Za długo. – Zaśmiał się. – Od studiów. Dana… powiedzmy, że oczekiwała od życia czegoś innego niż ja. Ale nie mówmy już o tym, proszę. To co z tą kolacją? Dasz się zaprosić?
Przez moment wpatrywałam się w niego bez słowa. Miałam do tego faceta słabość, odkąd chodziłam do niego z Chandlerem. Nigdy wcześniej nie dawał mi do zrozumienia, że mógłby być mną zainteresowany. A teraz co, rozstał się z Daną i od razu szuka nowej dziewczyny?
– Jasne – odpowiedziałam w końcu. A co mi szkodzi! – Masz jakąś wizytówkę?
Podał mi dwie – jedną schowałam do portfela, a na drugiej nabazgrałam swój numer, zanim mu ją oddałam.
Ross spojrzał na nią z zadowoleniem.
– Zadzwonię – obiecał.
– Trzymam cię za słowo.
Uciekłam z gabinetu, zanim zdążyłam powiedzieć coś głupszego. Zatrzymałam się dopiero przy recepcji. Położyłam na kontuarze transporter z Chandlerem i zwróciłam się do Eleanor, żeby zapłacić za wizytę.
– Nie kasuj tej pani – usłyszałyśmy nagle głos Rossa, który wychylił się za mną z gabinetu. Poczułam rumieniec wypełzający mi na policzki. – Przynajmniej będziesz miała u mnie dług, Margo.
Kiedy wyszedł, Eleanor z ekscytacją zaczęła pytać o przebieg naszej rozmowy.
– Przecież widziałam, że przez ostatnie miesiące robiłaś do niego maślane oczy – szepnęła konspiracyjnie. – Musisz kuć żelazo, póki gorące, skoro rozstał się z Daną. Umówiliście się, co?
Z zażenowaniem pokręciłam głową.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Czyli tak! – pisnęła radośnie. – No i dobrze, wolę ciebie od tych wszystkich głupich lasek, co tu przychodzą. Z tobą nigdy nie można się nudzić.
– Dlatego, że jestem czarownicą? – prychnęłam.
– Twoja rodzina już o to zadba – przyznała. – Pewnie każdy facet, który się z tobą zwiąże, będzie miał z nimi ciężko, ale Ross sam ma dużą rodzinę, więc nie będzie mu to przeszkadzało.
– Uważaj, bo zaraz wybierzesz mi datę ślubu. – Roześmiałam się. – To nic takiego. Dałam mu tylko swój numer. Nawet się jeszcze nie umówiliśmy.
– „Jeszcze” jest tutaj słowem kluczowym. – Eleanor do mnie mrugnęła. – A teraz zmykaj, nie chcesz się chyba spóźnić na sabat?
– Nie idę na żaden sabat, Eleanor – westchnęłam, chwytając transporter z Chandlerem. – Myślałam, że to oczywiste.
– Niby tak, ale cały czas mam nadzieję, że namówię cię na używanie zaklęć. Byłoby ekstra! Chciałabym to kiedyś zobaczyć.
Pożegnałam się i wyszłam na zewnątrz, po drodze naciągając na głowę kaptur. Eleanor była chyba najbardziej ciekawskim stworzeniem, jakie znałam.
Kiedy dotarłam do domu, zauważyłam, że drzwi są otwarte. Nie zmartwiło mnie to, westchnęłam tylko z irytacją. Nikt z mojej rodziny nigdy nie dostał drugiego kompletu kluczy, a jednak wszyscy i tak wchodzili do środka, gdy chcieli, zwłaszcza ciotki.
– Cześć! – wykrzyknęłam w przestrzeń, niepewna, kogo zastanę w środku. Zaraz jednak do mojego nosa doleciał przyjemny zapach, chyba jakiegoś mięsnego sosu, i już nie musiałam dłużej zgadywać. – Ciociu Lauren? To ty?
– Oczywiście, że ja, kochanie. – Ciotka wyjrzała z kuchni i uśmiechnęła się ciepło. – Skąd wiedziałaś? Użyłaś magii?
Roześmiałam się, bo w jej głosie usłyszałam nadzieję. Pokręciłam głową, po czym postawiłam transporter na podłodze i wypuściłam Chandlera. Syczał z niezadowoleniem, ale nie ruszył się ani o krok, żeby wyjść. Zostawiłam go więc w spokoju, zdjęłam przemoczone buty i kurtkę, po czym dołączyłam do cioci w kuchni.
– Nie, ciociu. Po prostu ty jedyna gotujesz, kiedy do mnie przychodzisz – wyjaśniłam, przytulając ją.
Ciocia Lauren była po czterdziestce. Podobnie jak ja miała niebieskie oczy, a włosy trochę jaśniejsze od reszty rodziny, w ładnym, miodowym odcieniu. Spinała je w nieporządny kok na czubku głowy. Mniej więcej mojego wzrostu, o luźnym stylu ubierania się i pulchnej twarzy, zupełnie nie przypominała swojej starszej siostry, ciotki Imogen. Już prędzej kuzynkę, ciotkę Elsie.
Ciotka Imogen, ciotka Lauren i moja matka były siostrami, córkami mojej babci, Caitlin McKenzie. Z kolei ciotka Ava, ciotka Elsie i ciotka Georgia były córkami młodszej siostry babci. Ciotka Lauren nigdy nie wyszła za mąż i nie miała własnych dzieci, przez co traktowała mnie jak córkę. Miała najmilsze usposobienie ze wszystkich moich ciotek, a w dodatku zawsze stała za mną murem. W rodzinie niestety niespecjalnie respektowano jej zdanie.
Ciotka Lauren zajęła się tym, co wychodziło jej najlepiej – gotowaniem. Jak nikt znała się na przyrządzaniu wywarów i eliksirów, ale lubiła też przygotowywanie jedzenia. Uważała, że jestem niedożywiona, i chyba dlatego gotowała za każdym razem, gdy do mnie wpadała.
– Byłaś u tego przystojnego weterynarza? – Chyba cała rodzina wiedziała o moim idiotycznym zauroczeniu Rossem. Tak to już jest, jak ma się wokół siebie czarownice. – Na twoim miejscu bardziej martwiłabym się o Chandlera i chodziłabym do niego częściej.
Chciałam zajrzeć do garnków, ale dała mi po łapach.
– Jeszcze niegotowe – wyjaśniła, z uśmiechem grożąc mi palcem. – Zjemy razem, kiedy przyjdzie Charlie. Dawno jej nie widziałam i chcę zapytać, co u niej. Nie będziesz miała nic przeciwko?
Machnęła ręką i gaz sam włączył się pod garnkiem z wodą.
Pokręciłam głową.
– Oczywiście, że nie, ciociu. – W przeciwieństwie do ciotki Avy albo mojej babci ciotka Lauren bardzo lubiła Charlie. – A jeśli chodzi o weterynarza, chodzę do niego dokładnie tak często, jak potrzebuje tego Chandler. Wiesz, że nie lubi podróżować w transporterze i zawsze się denerwuje.
– Rany, czyli bardziej przejmujesz się samopoczuciem kota niż przystojnym weterynarzem? – zdziwiła się. – Jak ty zamierzasz kiedykolwiek kogoś sobie znaleźć, Margo? Nie bierz ze mnie przykładu, samotne życie z twoimi ciotkami może przyprawić o chorobę psychiczną.
O tak, wierzyłam w to.
– Ross ma dziewczynę, wiesz…
– Już nie. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Słyszałam, że rozstali się jakiś czas temu. Nie mów, że jeszcze o tym nie wiesz. Jeśli nie on, to ta jego recepcjonistka już na pewno cię poinformowała.
Rany. Ciotki ciągle miały nadzieję na wyswatanie mnie z kimś z okolicy, żebym już na zawsze została w Inverness.
W rodzinie McKenziech mężczyźni byli raczej tłem. Wszystkie ciotki miały spokojnych, cichych mężów, którym nie przeszkadzała kobieca dominacja. Prawdę mówiąc, ja miałam nadzieję na kogoś innego – i może dlatego wciąż byłam sama.
– Więc Ross pasuje do waszego obrazu mojego męża? – zapytałam nieco drwiąco, wyjmując z szafki talerze, a z szuflady sztućce. – Spokojny, bezpieczny, sympatyczny, wystarczająco zakorzeniony w okolicy?
– No wiesz! – prychnęła ciotka Lauren. – Zależy mi na twoim szczęściu, a to ty wodzisz za nim rozmarzonym wzrokiem, nie ja, prawda? Myślisz, że jest w naszej rodzinie ktoś, kto tego nie zauważył? Założę się, że nawet on o tym wie!
Miałam nadzieję, że nie.
– Po to tu przyszłaś? Żeby rozmawiać o moich planach matrymonialnych? – zapytałam nieco zbyt napastliwie. – Przepraszam, oczywiście cieszę się, że jesteś, i dziękuję, że dla mnie gotujesz, po prostu…
– Tak, rozumiem – przerwała mi. – Właściwie to chciałam porozmawiać o czymś innym. Słyszałam, że Elsie powiedziała ci, że nie powinnaś iść na sabat.
Wzruszyłam ramionami.
– Właściwie to ciocia Georgia mi o tym powiedziała. Nie słyszałam tego bezpośrednio.
– Trochę mnie to zmartwiło – przyznała, wrzucając makaron do gotującej się wody. – Elsie zawsze widzi przyszłość w specyficzny sposób. Tym razem jednak… Nie spodobało mi się to, co usłyszałam.
Zmarszczyłam brwi. Wizje ciotki Elsie bywały różne. Kiedyś zadzwoniła do mnie z informacją, że martwi się o mnie i że widziała przy mnie jakiś ponury cień. Tego samego dnia miałam wypadek samochodowy, w którym złamałam kręgosłup, i przez trzy miesiące dochodziłam do siebie, zanim się zrósł. Innym razem zakazała cioci Georgii wsiadać do samolotu, którym miała lecieć do Londynu, do ciotki Agnes, jedynej córki trzeciej siostry babci, a potem się okazało, że samolot rozbił się zaraz po starcie i chociaż większość osób uratowano, zginęły dwie siedzące w tym samym rzędzie, w którym znajdowało się miejsce cioci.
Informacja, że nie powinnam wybierać się na sabat, była więc dla mnie dosyć oczywista i brzmiała jak jedna z tych, które otrzymywaliśmy od ciotki w przeszłości. Tym bardziej nie rozumiałam, co miała na myśli ciocia Lauren.
– Dlaczego? – zapytałam. – Jej słowa brzmiały dosyć standardowo.
– Bo nie słyszałaś tego na żywo… – odpowiedziała ciocia z wahaniem. Spojrzałam na nią ponaglająco, bo coraz mniej mi się to podobało. Kobiety z rodu McKenzie nie miały przed sobą tajemnic. Co więc takiego powiedziała ciotka Elsie, czego nie mogłam usłyszeć? – Nieważne, to pewnie nic takiego, ale chciałam cię zapytać, jakie masz plany na ten wieczór.
Odpuściłam. Nie musiały mnie interesować wszystkie wizje cioci, prawda?
– Nic ciekawego. Przychodzi Charlie, wypijemy jakieś wino i coś obejrzymy. To wszystko.
– Na pewno? – dociekała. – Nie będziecie nigdzie wychodzić?
– Na pewno! – Zaśmiałam się. – Możecie spokojnie iść na swój sabat. Niczego wam nie popsuję.
Podejrzewałam, że o to chodziło z tą wizją: gdybym poszła na sabat, pewnie bym coś pokomplikowała.
– Dobrze, trzymam cię za słowo. – Słowa ciotki utwierdziły mnie w tym przekonaniu. – Nie mówmy już o tym. Umówiłaś się w końcu z tym weterynarzem? Jesteś słodka i on na pewno już dawno to dostrzegł. A skoro wreszcie rozstał się z tą swoją głupią dziewczyną, dlaczego nie miałby zaprosić cię na randkę?
Pozwoliłam na zmianę tematu, nawet jeśli niekoniecznie chciałam rozmawiać o Rossie i o tym, że obiecał zadzwonić. Przynajmniej dopóki faktycznie się nie umówimy. Potem mogłam biegać z okrzykiem zwycięstwa na ustach, na razie wolałam je zasznurować.
Razem skończyłyśmy przygotowywać obiad, po czym wysłałam SMS do Charlie, żeby się pospieszyła, jeśli chce zjeść gorący obiad.
Pojawiła się na moim progu jakieś piętnaście minut później, w dłoni dzierżąc butelkę czerwonego wina. Teleportowała się czy jak?
Uścisnęła mnie, a potem równie wylewnie przywitała się z ciotką. Charlie taka już była – lubiła wszystkich, niezależnie od tego, czy inni lubili ją.
Znałam ją jeszcze ze szkoły. Kiedy inne dzieci dokuczały mi, nazywając mnie dziwadłem, Charlie zawsze wstawiała się za mną. W tamtych czasach była chłopczycą, gotową powalić każdego na ziemię i chodzącą wyłącznie w wytartych na kolanach spodniach.
Obecnie spodnie zamieniła na krótkie, obcisłe spódnice i sukienki. Malowała się nawet nieco zbyt mocno, jakby chciała zakryć w ten sposób oblicze chłopczycy z dzieciństwa. Ciemne, niemalże czarne proste włosy sięgały jej za pas. Ładnie komponowały się z nimi niebieskie oczy Charlie i jej jasna porcelanowa cera. Była nieco wyższa ode mnie i znacznie szczuplejsza.
W przeciwieństwie do mnie Charlie nigdy nie poszła na studia. Zamiast tego została w Inverness, zatrudniła się w jednym z tutejszych barów i zaręczyła z jego właścicielem, Nickiem.
– Zamierzam cię dzisiaj upić – oznajmiła, nie przejmując się obecnością cioci. – I nie chcę słyszeć, że jesteś śpiąca albo zmęczona. Miałaś wolny dzień, to najlepszy moment, żeby zaszaleć!
Wspominałam już? Charlie uwielbiała szaleć. Nie to co ja.4. JAK WYWRZEĆ ZŁE PIERWSZE WRAŻENIE
– Gdybym wiedziała, że mam się na dzisiaj ubrać wieczorowo, rzuciłabym w kąt dżinsy, Willow. – Podniosłam brew, gdy moja kuzynka weszła do salonu. Willow zawsze prezentowała się nienagannie, ale tym razem chyba jednak przesadziła.
Rodzinna kolacja miała miejsce we wtorek, jak co tydzień, w domu babci za miastem, w którym spędziłam całe swoje dzieciństwo. Obecnie nadal mieszkała w nim część rodziny – babcia, naturalnie, a poza tym ciotka Imogen z córkami, Willow i Skye, a także ciotka Lauren. Na rodzinnej kolacji obecna była również reszta moich ciotek – ciotka Ava, ciotka Elsie oraz ciotka Georgia. Ciotce Avie towarzyszył mąż, wujek John, jedyny rodzynek w towarzystwie. Ciotka Lauren nigdy nie wyszła za mąż, podobnie ciotka Elsie, a ciotka Georgia miała od paru lat narzeczonego, którego nad wyraz trzeźwo trzymała z dala od rodziny.
Willow jako jedyna odstrzeliła się na tę kolację jak na święto lasu. Miała na sobie obcisłą czerwoną sukienkę, która ledwie zakrywała jej uda, a do tego czarne szpilki i krótki żakiet w tym samym kolorze. Jasne, moja kuzynka lubiła takie ciuchy, ale zakładała je zazwyczaj wtedy, gdy szła na jakąś imprezę na mieście.
Willow w ogóle zawsze wyglądała idealnie, w czym mocno pomagała jej magia. Na każdym kroku próbowała ze mną współzawodniczyć i pokazywać, że jest ode mnie lepsza. Była wyższa ode mnie i bardzo zgrabna, miała magicznie farbowane włosy na piękny ciemny blond, bursztynowe oczy, a regularne rysy podkreślała umiejętnie makijażem. Zawsze czułam się przy niej jak brzydkie kaczątko.
Jej młodsza siostra, Skye, zupełnie nie przypominała Willow. Ona też farbowała włosy, ale na czarno. To był jej ulubiony kolor. Dziś miała na sobie czarne dżinsy i czarną bluzę z nazwą jakiegoś heavymetalowego zespołu, oczy jak zwykle podkreśliła czarną kredką, a usta szminką. Lubiłam Skye, bo chociaż obie z siostrą były szczere i bezpośrednie, ona nie była przy tym tak złośliwa jak Willow.
– Rzucenie dżinsów w kąt w niczym by ci nie pomogło, kochanie – oświeciła mnie Willow. – Przebranie wieśniaczki w sukienkę nie wystarczy, żeby stała się księżniczką. A co do mojego stroju, cóż… Zaprosiłam na kolację dodatkowego gościa. Wspominałam o tym mamie.
Sądząc po minie ciotki Imogen, pierwsze o tym słyszała.
Podniosłam brwi. Zazwyczaj na nasze rodzinne kolacje nie zapraszano nikogo z zewnątrz… No, chyba że Willow zamierzała tego kogoś poślubić.
– Absolutnie, nic nie wspominałaś – zaprotestowała ciotka Imogen, jak zawsze sztywna, poważna i niezadowolona. – Kto w ogóle ci powiedział, że możesz zaprosić kogoś nieznajomego na rodzinną kolację?
– Uwierzcie mi, będziecie chciały go poznać. – Willow uśmiechnęła się z ekscytacją. – Ja poznałam go wczoraj, przypadkiem. To nasz nowy sąsiad. Wprowadził się do tej rudery po Marshallach na wrzosowisku.
Serce niemalże mi stanęło, gdy to powiedziała. Nie. To nie mogło być możliwe!
– Zaraz. Chcesz powiedzieć, że ktoś kupił dom Marshallów? – zapytałam pospiesznie.
Willow posłała mi pełne wyższości spojrzenie.
– Tak, Margo, właśnie o tym mówię, nie rób takiej zawiedzionej miny! Nasz sąsiad podobno chce wyremontować dom i w nim zamieszkać. Czyż to nie wspaniałe?
– Jest z rodziną? – podjęła temat ciotka Ava, w jednej chwili poważniejąc.
Ze zmarszczonymi brwiami powiodłam wzrokiem po wszystkich obecnych w salonie, by stwierdzić, że zachowują się nieco dziwnie. Nawet ciocia Georgia spoważniała na te wieści. O co w tym chodziło?
Willow potrząsnęła głową.
– No właśnie nie, i to jest najlepsze! Facet jest sam, przyjechał z Londynu, ma najwyżej trzydzieści parę lat i jest obłędnie przystojny! – wykrzyknęła. – To oczywiste, że musiałam go zaprosić. Bardzo proszę, zróbcie na nim dobre wrażenie, bo to może być mój przyszły mąż. Skoro stać go, żeby z dnia na dzień kupić ruderę gdzieś w Szkocji, to znaczy, że musi mieć forsy jak lodu. Chcę się go trzymać.
– Jak to się w ogóle stało, że udało mu się kupić ten dom? – odezwała się milcząca dotąd babcia.
Obie z Willow równocześnie na nią spojrzałyśmy – i obie byłyśmy zdziwione. Mnie chyba mniej obchodziło, co miała na myśli, bo moją głowę za bardzo zaprzątało coś innego.
Kupił dom Marshallów. Wprost w to nie wierzyłam.
Dom Marshallów stał na wrzosowisku niedaleko mojego domu rodzinnego, a były to praktycznie jedyne dwa domy w okolicy, przy drodze z Inverness do Culloden. Podczas gdy dom mojej rodziny był zawsze doskonale zadbany i odnowiony – w końcu jej członkowie mieli do dyspozycji magię – dom Marshallów przeistoczył się w ruderę już dawno temu, bo przez lata stał pusty.
Gdy byłam młodsza, fantazjowałam o tym domu. Podobała mi się jego smutna, ale dumna, obdrapana fasada i bryła – z dwiema nadbudówkami, piętrowa, o czterospadowym dachu. Było mi smutno, gdy patrzyłam w puste okna, w których nigdy nie paliło się światło. Pewnie także dlatego, że gdy byłam całkiem mała, mama myślała podobnie i zawsze zwracała na to moją uwagę, kiedy wieczorem wychodziłyśmy na zewnątrz. Fantazjowałam, że kiedyś go kupię, wyremontuję i będę mieszkać w tym postawionym pośród wrzosowisk budynku, który skradł moje serce.
A teraz się okazywało, że kupił go jakiś palant z Londynu? Anglik? Co za tupet, naprawdę! Willow może sobie za niego wychodzić, na pewno będą do siebie pasować, pomyślałam ze zdenerwowaniem. Jak to się w ogóle mogło stać?!
– Ten człowiek nie powinien był kupować tego domu – powiedziała babcia, a ja wyjątkowo się z nią zgodziłam. – Porozmawiam z nim, gdy przyjdzie.
– Ale… dlaczego? – zająknęła się Willow.
– Potem do tego wrócimy – zaordynowała babcia. – Na razie skupmy się na kolacji. Willow, każ w takim razie dostawić dodatkowe nakrycie.
Babcia miała już siedemdziesiąt pięć lat, a jednak nadal świetnie się trzymała. Jej energii życiowej czas nie był w stanie ukraść. Długie siwe włosy gładko zaczesywała do góry, a oczy miała brązowe jak większość McKenziech. Niewysoka i szczupła, zawsze bardzo dbała o porządny ubiór. Budziła respekt i szacunek u wszystkich członków mojej rodziny.
Willow się zawahała, jakby chciała kontynuować temat, ale ostatecznie wyszła, by wykonać polecenie.
– Co z tym zrobimy? – zapytała poważnie ciocia Ava.
Babcia kątem oka zerknęła na mnie i na Skye.
– Potem o tym porozmawiamy – powtórzyła i już byłam pewna, że coś przed nami ukrywają. Coraz mniej mi się to podobało. Chodziło przecież o dom Marshallów, mój wymarzony dom! – Na razie zajmijmy się kolacją.
Spoglądałam po wszystkich ciotkach po kolei, ale unikały mojego wzroku. A potem spojrzałam na bladą twarz ciotki Elsie i zdziwiło mnie, gdy ta najpierw się do mnie uśmiechnęła, a potem mrugnęła.
Serio. Jakbyśmy były jakimiś pieprzonymi spiskowcami i jako jedyne wiedziały, o co tu chodziło.
Wstaliśmy w końcu, żeby przejść do głównej jadalni, gdzie przy stole na dwanaście osób miała być serwowana kolacja. Mój dom rodzinny w ogóle był trochę snobistyczny. Nie znałam innego miejsca, w którym rodzina zbiera się przed kolacją w salonie na aperitif jak w ubiegłym stuleciu. Poza tym zarówno gotowaniem, jak i podawaniem do stołu zajmowała się gospodyni babci.
Zanim zdążyliśmy jednak ruszyć się z miejsca, w domu rozległ się gong, czyli babcina wersja dzwonka do drzwi. Willow wybiegła z jadalni, wołając, że otworzy, a cała reszta mojej rodziny zatrzymała się w salonie.
Ciotki nigdy nie czekały na żadnego człowieka, zwłaszcza na faceta. Uważały, że to inni powinni czekać na nie. Tu działo się coś dziwnego.
Po chwili Willow wprowadziła swojego gościa do salonu, trzymając go pod ramię i promieniejąc radością. Naprawdę, Willow niewiele potrzebowała, żeby sobie poprawić humor, wystarczył przystojny samotny facet i już była szczęśliwa.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że to będzie taka duża, rodzinna kolacja – odezwał się mężczyzna z zakłopotanym uśmiechem. – Willow nic nie mówiła, spodziewałem się tylko kilku domowników. Jeśli przeszkadzam…
– Ależ skąd, oczywiście, że nie. – Babcia wyszła przed szereg i przywitała się z gościem. – Słyszeliśmy od Willow, że wprowadził się pan do domu naprzeciwko. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi naszego nowego sąsiada. Nazywam się Caitlin McKenzie. Zapraszamy na kolację.
– Theodore Thorne. – Facet podał babci rękę i uśmiechnął się promiennie. – Będzie mi bardzo miło, bo na razie nie znam nikogo w okolicy.
Skye dźgnęła mnie łokciem między żebra, wyrywając mnie tym samym z chwilowej katatonii, w którą wpadłam, gdy tylko go zobaczyłam. To musiał być przypadek, prawda? Nawet fakt, że miałam niejasne wrażenie, jakbym kiedyś już go gdzieś widziała, był nieistotny wobec znacznie poważniejszej kwestii – jego wyglądu.
Theodore Thorne był wysoki, na tyle wysoki, że nawet Willow w butach na obcasie była od niego znacznie niższa, i naprawdę dobrze zbudowany, przynajmniej na tyle, na ile mogłam to zobaczyć przez materiał ciemnej koszuli wpuszczonej w granatowe, przecierane dżinsy. Miał nieco za długie, czarne, rozczochrane włosy, i najbardziej błękitne oczy, jakie w życiu widziałam. Uśmiechał się tak łobuzersko, że moje serce szalało na ten widok. Przestawałam dziwić się Willow, że tak cieszyła się na jego wizytę.
Poza tym…
Tak bardzo chciałam zedrzeć z niego koszulę, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma znamienia na lewym ramieniu.
To jakaś bzdura, powiedziałam sobie w myślach, samą siebie próbując przekonać. To nie było prawdziwe. A przyjazd tego faceta to zwykły przypadek. Nie było takiej opcji, żeby znalazł się w Inverness przeze mnie. Pomijając już wszystko inne, na pewno nie był ideałem. Mój ideał nie sprzątnąłby mi sprzed nosa domu, który od zawsze chciałam kupić i wyremontować. Tak nie zachowywał się ideał, tylko bezczelny uzurpator.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_